Zbigniew Jan Zapała „Sroka”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Zbigniew Jan Zapała, urodziłem się Warszawie 25 lutego 1929 roku. Mam w tej chwili skończone siedemdziesiąt pięć lat i wchodzę już w czwartą ćwiartkę, ostatnią – na pewno – w moim życiu.

  • Proszę podać pseudonim i zgrupowanie.

To była 9. kompania dywersji bojowej „Żniwiarz”, Obwód „Żywiciel”. Pseudonim „Sroka”.

  • Proszę powiedzieć, co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Miałem wtedy skończone dziesięć lat, chodziłem do szkoły.

  • Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła pana rodzina?

Pochodzę z rodziny oficerskiej, ojciec mój był majorem Wojska Polskiego i jak wybuchła wojna, około 7 września 1939 roku, powiedział nam żebyśmy się nie rozstawali, bo w czasie wojny rodzina powinna być razem i żebyśmy jechali na wschód. Mieliśmy rodzinę we Lwowie, więc tam się mamy spotkać. Ale już więcej z ojcem nie spotkaliśmy się, dlatego, że ojciec dostał się do niewoli rosyjskiej i tam zginął. Naturalnie o tym dowiedzieliśmy się później. We Lwowie byliśmy tylko dwa miesiące, mimo, że ja już tam zacząłem nawet chodzić do szkoły i uczyć się ukraińskiego. Ale ze względu na to, że Ukraińcy wyszukiwali rodziny oficerskie, musieliśmy stamtąd uciekać.
Uciekliśmy do Przemyśla, w Przemyślu znowu czekaliśmy na otwarcie granicy, żeby wrócić do Generalnej Guberni. Ci, którzy pochodzili z centralnej Polski to mieli prawo wrócić z powrotem do swojego dawnego mieszkania. Ale zanim granicę otworzyli, nim przyjechała komisja niemiecka, to trwało dwa miesiące. Dopiero od 6 stycznia w 1940 roku dobrnęliśmy z powrotem do Warszawy. W Warszawie mieszkaliśmy do Powstania, w zasadzie całą rodziną, tylko bez ojca naturalnie. Ja chodziłem wtedy do szkoły, później chodziłem na tajne komplety do gimnazjum imienia księcia Józefa Poniatowskiego. Komplety odbywały się tak samo w naszym mieszkaniu, jak i w mieszkaniu naszych sąsiadów, gdzie miałem kolegę Andrzeja Martynowskiego. Ten kolega był trochę starszy ode mnie i do niego przychodzili koledzy, którzy już zaczynali się zapisywać do AK. W związku z tym wciągnęli mnie do tej grupy troszkę starszych chłopców. Ja wtedy miałem czternaście lat, to był 1943 rok, oni mieli po szesnaście, siedemnaście lat, ale ci koledzy, którzy chodzili ze mną na komplety, moi rówieśnicy, później się zapisali do Szarych Szeregów, więc mieli trochę inne działanie w czasie Powstania. Byli gońcami, byli szczurami kanałowymi, a ja trafiłem właśnie do 9. kompanii Dywersji Bojowej, która się składała z trzech plutonów. W czasie Powstania było nas sto dziewięć osób. Każdy pluton składał się z trzydziestu pięciu osób, to znaczy pierwszy i drugi. Myśmy byli trzecim, w którym było czterdzieści osób. I ten stan tak mniej więcej utrzymywał się dłuższy czas.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie w Warszawie na Żoliborzu. Mieliśmy zgrupowanie 1 sierpnia na dolnym Żoliborzu w rejonie ulicy Gomółki i Sułkowskiego. Stamtąd wyruszyliśmy później do centrum Żoliborza, w okolice Placu Wilsona i ulicy Słowackiego. Do wybuchu Powstania stał czołg na ulicy Krasińskiego, który był popsuty, a jednak okazało się, że jak zaczęło się Powstanie to Niemcy go uruchomili i zaczął działać normalnie. W zasadzie Powstanie na Żoliborzu się zaczęło nie o godzinie siedemnastej tak jak była godzina „W”, tylko wcześniej, gdzieś koło czternastej, czternastej trzydzieści. Jedna nasza drużyna przenosiła w okolicy Krasińskiego z ulicy Kochowskiego broń i akurat nadjechał patrol niemiecki i zaczęła się pierwsza strzelanina, taka dosyć znana. Powiedzmy, że tutaj się rozpoczęło to Powstanie na Żoliborzu. Później nasza drużyna się wycofała stamtąd, Niemcy też odjechali, ale początek już był. Już był postawiony na nogi cały garnizon, który był na Żoliborzu, i mieliśmy później trudności z przemieszczaniem się po ulicach Żoliborza. Poza tym plan jaki był wyznaczony dla naszego zgrupowania z zadaniami zdobycia poszczególnych obiektów nie doszedł do skutku ze względu na bardzo słabe nasze uzbrojenie. Nasza kompania miała stosunkowo dobre uzbrojenie w porównaniu z innymi, bo każdy miał przynajmniej pistolet, jakąś dziewiątkę. Poza tym nie było łączności z dowództwem w Powstaniu, dlatego zaczęliśmy się wycofywać do Kampinosu żeby tam czekać na dalsze rozkazy.
Dopiero jak doszliśmy do Kampinosu, dogonił nas goniec i po trzech dniach z Kampinosu wracaliśmy przez Wawrzyszew, Wólkę Węglową i na Bielanach, na terenie spółdzielni Zdobyczy Robotniczej, w jednopiętrowych domkach czekaliśmy, żeby się nie przemieszczać w czasie dnia tylko w nocy. Naokoło byli Niemcy, którzy po pewnym czasie zorientowali się, że w domkach są jacyś uzbrojeni ludzie i wtedy rozpętała się całodzienna bitwa z dużymi stratami po obu stronach. Ja byłem w pokoju, na parterze takiego domku z trzema kolegami i obserwowaliśmy co się dzieje na przedpolu. Podjechał czołg, który wystrzelił i trafił w futrynę okna tam, gdzie staliśmy. Naturalnie część sufitu się zawaliła na nas. Zostaliśmy przysypani cegłami, jeden kolega został bardzo ciężko ranny odłamkiem w okolicy łopatki, mocno krwawił, drugi miał poparzoną całą twarz, liczne odłamki na policzku, na czole, ogłuchł na jedno ucho, a mnie i drugiemu koledze nic się nie stało, poza lekkimi obrażeniami od spadających cegieł. Ranny kolega został przeniesiony następnego dnia przed naszym wymarszem, do szpitala na Bielanach. To był ośrodek „Nasz Dom”, założony przez doktora Janusza Korczaka dla młodzieży i dla dzieci a w czasie Powstania tam był szpital. Kolega Andrzej Martynowski na drugi dzień zmarł w tym szpitalu.
Wieczorem przedarliśmy się na Żoliborz i już 4 sierpnia byliśmy na Żoliborzu. I tak trwało do 31 września. Nasza kompania brała udział prawie we wszystkich większych akcjach na Żoliborzu. Były okresy spokojniejsze, bo Niemcy przez jakiś czas byli bardziej zajęci Starówką, zaczęło się od Woli a Żoliborz zostawili sobie na trochę później. To nie była linia przelotowa, żeby musieli się tędy przemieszczać. Ale były ciągle jakieś utarczki zbrojne. Niemcy wchodzili w głąb Żoliborza, nie bardzo się orientując, gdzie my jesteśmy. W związku z tym czasem padały naszym łupem jakieś ich samochody z granatami czy z papierosami i wtedy wywiązywała się walka. Na początku byliśmy w Straży Pożarnej przy ulicy Gdańskiej, to była ta granica pomiędzy Żoliborzem a Bielanami i Słodowcem. Słodowiec stanowił przejście pomiędzy Żoliborzem a Bielanami i tu byli już Niemcy. Później w czasie Powstania, nasze patrole, między innymi i ja też brałem w tym udział, przeprowadzaliśmy rozmaitych ludzi przez Słodowiec na Bielany. Później oni dalej przemieszczali się do Kampinosu. I mimo, że Niemcy byli czasem oddaleni o jakieś sto metrów to jakoś nam się udawało, bo oni nie interweniowali. Może to nie był silny oddział i bali się sami zaczynać interwencję. I to tak trwało do połowy września, dopiero we wrześniu wywiązała się bardzo ciężka bitwa przy takim przejściu i odtąd już było zerwane połączenie z Bielanami i Kampinosem.
Z większych bitew było natarcie 21 sierpnia na Dworzec Gdański. Część partyzantów, która z Kampinosu przeszła na Żoliborz miała przebić się koło Dworca Gdańskiego i pomóc Starówce, a nasza kompania miała za zadanie odciągnąć uwagę Niemców przez atakowanie Dworca Gdańskiego, na nas skupić ogień, a bokiem mieli przejść ci partyzanci. To wyglądało mniej więcej w ten sposób, że o godzinie dwudziestej trzeciej mieliśmy zbiórkę w okolicznych domach, przy ulicy Generała Zajączka, to jest po drugiej stronie Dworca Gdańskiego a o godzinie dwudziestej czwartej już obsadziliśmy swoje punkty wyjściowe. Brały w tym udział dwa plutony z naszej kompanii, w sumie jakieś osiemdziesiąt osób. Odcinek, na którym byliśmy to było jakieś 350, 400 metrów, stamtąd mieliśmy punkt wyjściowy, a do przebycia na Dworzec Gdański, było jakieś 250 metrów przez zupełnie gładki teren, to były kartofliska i nie było żadnych możliwości żeby ukryć się. Niemcy w tym dniu coś chyba przeczuwali, dlatego, że bardzo ostrzeliwali to miejsce właśnie przed godziną dwudziestą drugą. Później to się uspokoiło, tak, że mogliśmy ustawić się do natarcia, które nastąpiło o godzinie drugiej w nocy. Każdy starał się przedostać jak najbliżej Dworca Gdańskiego, po cichu, bez żadnych okrzyków, żeby Niemcy nie zorientowali się, że jest to natarcie. Ale większości z nas udało się przebiec tylko jakieś dwie trzecie tej odległości,. Później rozpętała się burza ognia. Niemcy jednak byli bardzo dobrze wstrzelani w ten teren, mieli karabiny maszynowe i granatniki, poza tym pokazały się rakiety. Karabiny maszynowe były ustawione i zaryglowane gdzieś na wysokości trzydziestu, czterdziestu centymetrów od ziemi, czyli nisko strzelali. Oni orientowali się, że właśnie na tej wysokości najłatwiej im będzie w nas trafiać. I to trwało z jakieś dwie godziny, to było piekło. Dosłownie trzeba było co krok to padać. Biegłem ze swoim kolegą o pseudonimie „Chmielnicki”, który na Zdobyczy Robotniczej był przy mnie i nic mu się wtedy nie stało. Biegliśmy razem i za którymś takim padnięciem, on już się nie podniósł, leżał koło mnie nie odzywał się, wiec go trochę odwróciłem. Okazało się, że został trafiony pociskiem pomiędzy oczami. Doskonale jeszcze widzę do dzisiejszego dnia ten ślad po wlocie. I później, jak nie było już gdzie się schować, podczołgałem się pod niego, on po prostu był dla mnie pewną osłoną. O godzinie czwartej nad ranem dostaliśmy rozkaz żeby wracać i nastąpił odwrót. Biorąc swój karabin na plecy, wziąłem również jego karabin. Po drodze zobaczyłem jeszcze jednego zabitego kolegę o pseudonimie „Fakir” i wziąłem też jego karabin. Jak się czołgałem, te trzy karabiny, ciągle spadały mi na ziemię pod mój brzuch i znowu je zarzucałem na plecy. Trzy karabiny były dosyć ciężkie i niewygoda okropna, ale trzeba było z bronią wracać. Po tym ataku na Dworzec Gdański, który nie udał się, bo nie było łączności z drugą stroną, nikt nie przeszedł już na drugą stronę, żeby pomóc Starówce. W tym ataku zginęło bardzo dużo partyzantów z Kampinosu, bo oni nie byli przygotowani do walk w mieście.

  • Pan mówił, że wasz oddział był bardzo dobrze uzbrojony, a z jakimi trudnościami wiązała się pana walka?

Naturalnie tej broni też nie mieliśmy takiej, jaką chcieliśmy. Nie mieliśmy granatników, dopiero później ze zrzutów dostaliśmy PIAT-a. W drugiej połowie września Rosjanie zrzucili nam trochę broni, która bardzo się przydała. Oni zrzucali bardzo często broń bez spadochronu, która przy lądowaniu ulegała częściowemu zniszczeniu. Ale dobrze, że chociaż to mieliśmy. Przeciwczołgowe PIAT-y mieliśmy tylko dwa. Tylko albo aż dwa. Broń była najważniejsza a w całej Warszawie, było tej broni bardzo mało, a ciężkiej, to już jak na lekarstwo.
  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce, lub wziętych do niewoli?

Myśmy nie brali jeńców, bo jeżeli były jakieś natarcia, jakaś walka to albo ktoś padał, albo oni wycofując się zabierali rannych, żołnierzy. Ci, którzy byli nieżywi to zostawali. Tak że kontaktów bezpośrednich z Niemcami większych nie mieliśmy. Raz był taki przypadek, że w hali fabrycznej z jednej strony byli Niemcy a z drugiej my byliśmy. Wyszedłem na podwórze i nagle patrzę w okno, a Niemiec do mnie celuje z karabinu. Też miałem karabin i jednocześnie wystrzeliliśmy: ja do niego, on do mnie. On gdzieś się schował, albo został trafiony albo stał za drzwiami, za oknem w głębi a mnie się nic nie stało. Tak że kontaktów bezpośrednich z żołnierzami niemieckimi nie mieliśmy.
Jeśli chodzi o innych żołnierzy, to mieliśmy taki kontakt z wojskiem węgierskim, bo na Marymont chodziliśmy w czasie Powstania szukając w opuszczonych domach żywności, której nam owało. Chodziły więc takie patrole żywnościowe. Kiedyś nasz patrol się spotkał z Węgrami, porozmawialiśmy sobie z nimi. Namawialiśmy ich, żeby przeszli na naszą stronę, powiedzieli, że oni muszą się porozumieć z resztą, że jutro dadzą nam odpowiedź. Następnego dnia nie przyszli i nie dołączyli się do naszego Powstania na Żoliborzu. Innych kontaktów nie miałem.

  • A czy zetknął się pan osobiście z przypadkami zbrodni wojennych podczas Powstania?

Nie.

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?

Była bardzo przychylna. Pomagali nam jak mogli, dokarmiali, jak mogli. Tak samo udostępniali nam kwatery, jeśli były nam potrzebne, a spaliśmy gdzieś pomiędzy blokami, zawsze mieliśmy gdzie nocować, gdzie się umyć. Tak że cała ludność na Żoliborzu – według mnie – była bardzo przychylna i współdziałała z walką – kopali rowy, barykady. Nie pamiętam, żeby był jakiś przypadek zatargów z kimś. Może dlatego, że myśmy byli zawsze zajęci na wysuniętych placówkach. Na Żoliborzu wychodziły rozmaite gazetki, nawet gazetki dla dzieci, tutaj była widoczna aktywność społeczna. Każdy miał jakąś robotę. Była pomoc. Były także kuchnie dla powstańców. Wszyscy razem pracowali, pomagali przenosić rannych, często trzeba było cały szpital przenieść w inne miejsce, bo jak szafa uderzyła na placu Wilsona a tam był szpital, to trzeba było przenosić rannych do innego szpitala na ulicę Krechowiecką. Tak że wszyscy jakoś pomagali i nie słyszałem o nieprzychylnym odnoszeniu się do powstańców.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania? Mówił pan o trudnościach z żywieniem.

Było coraz gorzej z jedzeniem. Wiem, że dla mnie najlepsze i najsmaczniejsze, prawie anielskie jedzenie to były, ze zrzutów rosyjskich, czarny chleb i suchary, które później się odsmażało na oleju. To było naprawdę bardzo dobre. Obiecywałem sobie, że jak się skończy wojna, to tylko będę jadł czarny chleb na oleju.

  • Czas wolny jak spędzaliście?

Czasu wolnego nie mieliśmy. Były rozmaite przegrupowania. Na przykład po tym ataku na Dworzec Gdański, poszliśmy na odpoczynek i mieszkaliśmy w domach pomiędzy Placem Inwalidów, a Placem Wilsona, to były dwa bloki Mickiewicza 27 i 25. Nasze plutony były tam umieszczone w mieszkaniach ludności cywilnej. Tam nawet przyszła do nas kiedyś pani Pellegrini i dała nam koncert piosenek. Pamiętam śpiewała o Świętym Antonim, taka znana piosenka: „Święty Antoni, Święty Antoni, zgubiłam serce pod miedzą”. To była znana aktorka, śpiewaczka, piosenkarka, popularna również w powojennym środowisku warszawskim. Ostatnio się nawet trudniła jakimiś wróżbami, tarotem, chyba zmarła trzy lata temu. W ogóle, jeśli były jakieś chwile odpoczynku, to dowódca 2. drużyny naszego plutonu, pseudonim „Korwin”, Kazimierz Weloński, przedwojenny szarmancki, ułan, potrafił całe towarzystwo jakoś rozweselić. Zrobił nawet chór z paru kolegów, którzy śpiewali w czasie wspólnych nabożeństw. Zawsze ten chór śpiewał – „O Boże któryś jest na niebie”, to się pamięta.

  • Czy utrzymywał pan kontakty z najbliższymi podczas Powstania?

Tak. Dlatego, że byli w tej samej dzielnicy gdzie ja, czyli na Żoliborzu, mieszkaliśmy na dolnym Żoliborzu, mieliśmy willę przy ulicy Dygasińskiego, ale z tej willi w czasie Powstania w zasadzie cała rodzina wyszła, bo też brali udział w Powstaniu. Moja matka była kierowniczką kuchni dla powstańców, pod jej opieką była olejarnia na Marymoncie i stamtąd wydawała olej dla rozmaitych punktów do kuchni wojskowych. Dwie siostry były sanitariuszkami i były też poza domem. Babcia i mały siostrzeniec zostali w domu. Jeżeli była jakaś wolna chwila, to zawsze ktoś w domu był, więc można było podskoczyć. Siostry przynosiły mi czasem jakiś garnuszek, z jedzeniem, które później z kolegami jedliśmy, tego za dużo nie było, ale zawsze to było przyjemne.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, jaka atmosfera panowała w pana oddziale?

Bojowa. Zawsze byliśmy na wysuniętych pozycjach, tak że Niemcy byli blisko nas, zaraz za miedzą, po drugiej stronie ulicy, względnie byliśmy dłuższy czas w tak zwanym Oplu. „Opel” to były zabudowania fabryczne przy obecnej Hali Marymonckiej, i tam w czasie okupacji Niemcy wyrabiali śmigła albo część śmigieł do samolotu. Nie wiem, dlaczego to się nazywało „Opel”, może to ta sama firma, która produkowała też samochody. To był taki wysunięty budynek przy ulicy Włościańskiej, po drugiej stronie był Słodowiec i tam byli Niemcy. Oni w końcu zaatakowali nas w ten sposób, że podjechali czołgami przez Słodowiec i nagle się pokazały czołgi pod samą bramą. Akurat byłem na placówce przy bramie, mieliśmy wykopane stanowiska, rów łącznikowy, którym dochodziliśmy do tej placówki. Ale jak wjechał czołg i walnął w bramę, która się rozwaliła, to trzeba się było wycofywać stamtąd jak najszybciej, bo by czołg mógł wjechać nam na głowy. Pominąwszy to, że mogliby nas od razu z karabinu maszynowego powystrzelać. Jak się wycofywałem, to zobaczyłem, że jestem oblany krwią, plamy czerwone miałem na sobie. Później się okazało, że przy drodze rosły buraki, jak Niemcy strzelali, to sok z tych buraków nas ochlapywał. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, bo nikt nie zwracał uwagi na to czy coś chlapie, czy nie. Ale czuwał nade mną mój Anioł Stróż i nic mi się nie stało. Doszło do tego, że Niemcy wjechali na teren „Opla” i zajęli połowę budynków i tak było do końca Powstania, że mieliśmy wspólne wyjścia. Pomiędzy tymi budynkami, po jednej stronie, przy dużej bramie stał niemiecki karabin maszynowy a po drugiej stronie stał nasz karabin maszynowy. Jeżeli ktoś próbował tamtędy przedostać się, to od razu te karabiny strzelały. Ofiary były z naszej strony i na pewno z niemieckiej tak samo. Ale sąsiedztwo było o tyle dobre, że Niemcy przy atakowaniu, czy przy bombardowaniu Żoliborza omijali naszą placówkę, bo dosłownie za ścianą byli też Niemcy. Dlatego „Opel” nie był bombardowany.

  • Mówił już pan o życiu religijnym, proszę jeszcze powiedzieć, jakie to były formy uczestnictwa?

Jeśli chodzi o nabożeństwa, to były odprawiane tylko jeżeli był jakiś wolny czas, niedziela, i to raczej w początkach Powstania, jak byliśmy w Straży Ogniowej na Żoliborzu. Tam było duże pomieszczenie, w którym była odprawiana msza i śpiewał nasz chór no i było uroczyście. Później to już tylko ksiądz chodził po placówkach i udzielał pomocy, jeżeli ktoś chciał się wyspowiadać, czy przyjąć komunię. Był taki sławny ksiądz Trószyński, pseudonim „Alkatraz”, chudy, wysoki, zawsze na pierwszej linii walki. On zmarł dopiero po Powstaniu.

  • Z kim pan się przyjaźnił podczas Powstania?

Przede wszystkimi przyjaźniłem się z tymi, którzy byli w mojej drużynie. Nasz pluton składał się z trzech drużyn. Moja drużyna najwięcej ucierpiała przy ataku na Dworzec Gdańskim, tam zginęła jedna trzecia z mojej drużyny. W związku z tym, później przenieśli mnie do drużyny tak zwanej GS. „Geesie” to byli chłopcy „Zośki”, którzy w czasie Powstania nie mogli się dostać na Wolę, gdzie był ich punkt zborny i z nami się wycofali do Kampinosu. I już zostali w naszej kompanii do końca Powstania. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłem, chodziłem właśnie z nimi na patrole na Bielany. Na ogół na patrole zgłaszaliśmy się na ochotnika, gdy trzeba było ludzi, którzy przedostali się ze Starego Miasta kanałami na Żoliborz, przeprowadzić dalej. Tak samo przeprowadzaliśmy żołnierzy AL-u którzy się wycofywali już pod koniec bitwy ze Starówki. Przeszli z bronią na Żoliborz, później ta broń została u nas a ich się przeprowadziło dalej do Kampinosu. Do dzisiejszego dnia przyjaźnię się z chłopcami, z naszej kompanii, tylko starszymi o sześćdziesiąt lat i spotykamy się przy rozmaitych okazjach, nie tylko 1 sierpnia na cmentarzu, ale czasem umawiamy się na wspólne spotkania. I to trwa. Tyle lat, a jednak jest ta więź koleżeńska.

  • Mówił pan już o tych gazetkach dla dzieci, czy czytał pan prasę podziemną?

Nie czytałem dlatego, że po prostu nie mieliśmy czasu na to. Jeżeli byliśmy gdzieś na placówce to się trzymało tam wartę. I nie pamiętam by ktoś u nas miał czas. Czy te gazetki w ogóle krążyły? Wiem, że było dużo różnych gazetek.

  • Proszę powiedzieć, czy śmierć pana kolegi podczas zdobywania dworca, to jest najgorsze pana wspomnienie?

Nie. Najgorszy był cały atak na Dworzec Gdański. Śmierć kolegi, który biegł razem ze mną. Ciągły ogień karabinowy Niemców, którzy byli bardzo dobrze wstrzelani a nie było się gdzie schować nie było żadnego krzaczka. I te flary, takie rakiety na spadochronach, które powodowały, że robiło się jasno jak w dzień. Jak leżeliśmy to wydawało mi się że one wiszą nade mną i że jak ten spadochron już przestanie działać to mi zaraz zleci na plecy paląca się rakieta. To dodatkowo jeszcze robiło straszne wrażenie. Jeśli się coś takiego przeżyło to tylko, dlatego że Anioł Stróż stał nade mną. Kolegów, którzy byli ciężko ranni i zostali na polu, próbowaliśmy ściągać do rana, a nawet później jeszcze przez dwa dni, bo niektórzy jeszcze żyli. Jak tylko można było i robiło się ciemno a Niemcy nie byli za dobrze wstrzelani w punkt, to wszystkich próbowaliśmy stamtąd wynieść. Ale to się nie zawsze udawało.

  • A jakie jest najlepsze pana wspomnienie?

Najlepsze wspomnienie to, jak był spokój i nie było strzelaniny, nalotów i „szaf”. „Szafy” Niemcy nie wiem dlaczego, kierowali na dolny Żoliborz, czyli od Placu Wilsona w dół. Dlaczego ich wille tak interesowały to nie wiem, ale „szafy” robiły straszne wrażenie i siały zniszczenie. Były takie momenty, że słońce świeciło pięknie i goździki wspaniale pachniały. Dzisiaj takich goździków nie ma. Do Powstania były duże goździki ogrodowe, na niskiej łodyżce i to wykręconej i chyba się nazywały szabotki. Po wojnie już są goździki bez zapachu, wszystkie jednakowe, długie i tylko do handlu. Tak że nie ma jak goździki powstaniowe.

  • A co najbardziej utkwiło panu w pamięci?

Na pewno strasznym był moment, kiedy dowiedzieliśmy się, że się poddajemy. Wydawało się, że wszystko wali się na nasze głowy i myślało się, że właściwie „Po co żyć? A może by sobie strzelić w łeb”. Naturalnie to jakoś przeszło i w ten sposób się nie skończyło, ale było to załamanie okropne. Wspominam Powstanie, bardzo dobrze. Na pewno to był w moim życiu moment przełomowy i nigdy nie żałowałem, że brałem udział w Powstaniu.

  • A proszę powiedzieć, co działo się z panem od momentu zakończenia Powstania do 1945?

Po ogłoszeniu kapitulacji przechodziliśmy przez podwórze domu „Feniks” przy Placu Wilsona gdzie składaliśmy broń. Później kordon wzdłuż ulicy Krasińskiego prowadził na Powązki, Niemcy stali po drodze, czasem komuś ściągali z ręki zegarek. Później przez Pruszków zostaliśmy przewiezieni do obozu jenieckiego Stalag XI A Altengrabow. Tam mieszkaliśmy pod namiotami, to trwało do momentu, aż zaczęli się zgłaszać majstrowie niemieccy, żeby wybierać sobie robotników do rozmaitych komand pracy, bo żołnierze, którzy byli w obozie, wszyscy pracowali. Oficerowie byli w oflagach i nie musieli pracować. Do naszego obozu przyjechali Niemcy, my wszyscy byliśmy ustawieni w szeregu, a oni szli wzdłuż tego szeregu i tak jak kiedyś wybierało się niewolników murzynów, żeby był silny, zdrowy i w zęby mu się zaglądało, tak Niemcy chyba w zęby nie zaglądali, ale wybierali do pracy tych, którzy im się nadawali.
Jakieś 250 osób wraz ze mną zostało wywiezionych do cukrowni. To akurat była jesień, więc była kampania cukrownicza. Cukrownia była bardzo duża, pracowało w niej dużo osób, dużo starych majstrów, bo młodsi wszyscy poszli na wojnę. Pracowali również jeńcy rosyjscy. Była kolej wewnętrzna i cukier woziło się dalej w głąb kraju własną koleją. Miałem pracę, która trwała dwanaście godzin dziennie a w niedziele i święta osiemnaście. Przechodziliśmy ze zmiany dziennej na nocną, więc trzeba było te sześć godzin dodać jednej zmianie i drugiej. Jeden tydzień pracowaliśmy w nocy a drugi tydzień w dzień, na zmianę. Pracowałem przy suchych wytłokach buraczanych. Wytłoki leciały przez dzwon zawieszony wysoko w dużej hali. Na ten dzwon trzeba było nałożyć worek i przywiązać go. Jak do worka wleciało pięćdziesiąt kilogramów tych wytłoków, na chwilę wyłączał się dzwon, buraki przestawały lecieć i w tym momencie trzeba było zdjąć ten worek i założyć następny. Tak pracowało się dwanaście albo osiemnaście godzin. Co dwie godziny zmienialiśmy się, bo raz zakładało się te worki, drugi raz je wiązało, później trzeba było je odwozić do następnej sali. Ale dzięki temu, że mieliśmy cały czas zajęty czas i nie mieliśmy chwili dla siebie, nie było momentu takiego, żeby wspominać, rozmyślać, i czas leciał bardzo szybko, to był jedyny plus. Później wachmani, czyli żołnierze, którzy nas pilnowali odprowadzali nas do obozu. Mieliśmy swoje baraki zbudowane, jakieś trzy kilometry od cukrowni i trzeba było je przejść w drewniakach bez pięty i zimą musieliśmy chodzić po śniegu, po lodzie, jak w obozie. Jeśli chodzi o jedzenie, to było bardzo złe. Zupa ciągle była albo z brukwi albo z jarmużu, czasem jakaś nawet mysz była w środku, gdzieś tam wpadła do kotła. Z jedzeniem było ciężko. Tyle tylko że ci, którzy pracowali w cukrowni bezpośrednio przy rafinadzie, przy produkcji cukru, to mieli cukier i jeszcze się dożywiali. Były dwa przypadki prób ucieczki. Jak uciekinierów złapali – to nie widziałem nigdy w życiu kogoś takiego zbitego na fioletowo, na granatowo.

  • Czy tam zastało pana wyzwolenie?

Nie. Jak już kończyła się wojna, to tam akurat zbliżali się Amerykanie. Słychać było wystrzały zbliżającego się frontu i wtedy zaczęli nas ewakuować. Przechodziliśmy z jednego obozu do drugiego i znowu dalej aż Niemcy zatrzymali nas w parku na skraju miasta, a sami poszli do miasta zorientować się w sytuacji. Z nimi poszedł nasz kolega, który był tłumaczem. W mieście spotkali żołnierzy amerykańskich i tak nastąpiło wyzwolenie 14 kwietnia. Niemcy zgłosili, że jest tu grupa jeńców. Napotkany Amerykanin spytał czy są wśród wachmanów SS-mani i czy znęcali się nad nami. Powiedzieliśmy, że takich tutaj już nie ma. Na to on stwierdził: „Jak byśmy wszystkich spotkanych Niemców zabierali do niewoli, to byśmy się nie mogli przemieszczać”. I powiedział: „To wy sobie idźcie w swoją stronę, oni niech sobie robią, co chcą”. I tak rozstali się z naszymi Niemcami. Naturalnie byli tacy wachmani, którzy się znęcali nad nami, ale oni już wcześniej po drodze uciekli, bo wiedzieli co ich może czekać. No i byliśmy pod okupacją amerykańską. Zajęliśmy sobie takie mieszkania w bloku, i Amerykanie nam pomagali żywnościowo. Były magazyny niemieckie, dużo było w Niemczech magazynów wojskowych z żywnością. Niemcy w ostatniej chwili niektóre magazyny podpalali, ale dużo zostało zachowanych. Później dla obcokrajowców, którzy byli wywiezieni na roboty, Amerykanie przydzielali żywność z tych magazynów a nas zatrudnili do pilnowania magazynów i do pomocy przy wydawaniu produktów żywnościowych. Pomagaliśmy żołnierzom amerykańskim, do czasu kiedy Amerykanie powiedzieli, że muszą wyrównać granicę, że tu przyjdą Rosjanie. Ci, którzy nie chcą zostać i przywitać Rosjan, mogą się przemieścić z Amerykanami w głąb Niemiec, na zachód. Pojechaliśmy więc pod Hanower, tam były zorganizowane w dawnych koszarach poniemieckich, oddziały polskie, złożone z osób, które były w niewoli z rozmaitych zgrupowań, i tam mieliśmy służbę wartowniczą. W końcu ogłosili, że będą transporty do Polski, kto ma ochotę wracać do Polski, to niech wystąpi na apelu. I wystąpiło nas osiemdziesięciu, którzy tęsknili za krajem, mieli rodzinę, chcieli wrócić. Na to usłyszeliśmy: „No tak, ale czy wy wiecie, że jeżeli wrócicie do kraju to uznacie rząd tymczasowy, komunistyczny?”. I po paru dniach historia się powtarzała: „Kto chce wrócić do kraju?” – To już było o połowę mniej chętnych, bo inni koledzy patrzyli się na tych, co chcieli wrócić do kraju jak na komunistów. Tak że w końcu oficjalnie nie było już chętnych, żeby wracać do kraju, ale jednak niektórzy brali przepustki z obozu, bo mogliśmy się przemieszczać na terenie Niemiec za zgodą naszych oficerów. Nas czterech wzięło sobie takie przepustki, mówiąc, że jedziemy odwiedzić rodzinę na południu Niemiec. Koło Norymbergii był duży obóz międzynarodowy, nazywał się Landwasser, i tam było dużo cywili. Przeważnie byli to cywile z Litwy, Łotwy, Estonii i Polski. Stamtąd odchodziły rozmaite transporty. Myśmy dołączyli się do transportu, który jechał do Polski, z cywilami przez Czechosłowację. Wjechaliśmy na ziemie polskie, a tu już był tylko jeden tor kolejowy, bo drugi został rozebrany przez odpowiednie władze, które zajęły te tereny. No i przywitały nas czerwone napisy, to znaczy czerwone płachty z napisami, „Kochani Rodacy witamy was na Ziemiach Odzyskanych”. Mnie od razu przypomniały się lata 1939, 1940, kiedy byłem we Lwowie. Te same płachty, to samo. I prawdopodobnie, gdybym wracał sam, to bym zawrócił, próbowałbym zostać na Zachodzie. Ale przyrzekliśmy sobie, że bez względu na to, czy na białe niedźwiedzie nas wywiozą czy nie, to wracamy do kraju. Pojechaliśmy do punktu dla repatriantów w Koźlu i tam się zameldowaliśmy. Dali nam pomieszczenie w barakach i naturalnie zgłosiliśmy się ze swoimi papierami. Porobili nam zdjęcia do dokumentów tożsamości i kazali czekać na dalszy ciąg.

  • Kiedy dokładnie wrócił pan do kraju?

Dokładnie granicę czesko-polską przekroczyłem 16 września 1945 roku, ale tak jak mówiłem, to wyrabianie dokumentów przeciągało się na parę dni, bo trzeba było fotografie wywołać a później zrobić w paru egzemplarzach. Na szczęście przyszedł do nas żołnierz, który pracował w Koźlu, w punkcie granicznym, i rozpoznał nas. On w czasie Powstania był na Żoliborzu, przeszedł z Pragi, z armii Berlinga, żeby nawiązać łączność z naszym dowództwem na Żoliborzu i z nami on się dostał do niewoli. Takich dwóch było. Z tym, że jak później wyrównywali granicę, to on nie pojechał z Amerykanami z nami na zachód, tylko został już tutaj. I mówi do nas tak: „Słuchajcie, jak macie jakieś fotografie, to dajcie a ja podłączę je do waszych papierów i będziecie mogli od razu jechać dalej”. I tak zrobiliśmy. Mieliśmy zbiorową fotografię zrobioną w Niemczech, więc powycinaliśmy swoje główki i daliśmy mu. On to podłączył a za godzinę już jakiś patrol przyszedł z tymi naszymi dokumentami i zaczęli szukać, czy tacy tutaj są. Wiedzieliśmy, że coś się wydało i że trzeba siedzieć cicho. Nie przyznaliśmy się, że to my jesteśmy na zdjęciach, ale też nie bardzo było widać, kto na nich jest. Ci, którzy byli z nami na tej kwaterze, też udawali, że nie wiedzą, o co chodzi. Tak że jak patrol przeszedł dalej, bo to był taki przejściowy barak, to szybko wzięliśmy plecaki i uciekliśmy na stację kolejową, tylko oglądaliśmy się czy za nami gonią czy nie. Takie było pierwsze spotkanie z miejscową władzą, przed którą udało nam się uciec i byliśmy wcześniej w domu. Pojechałem do rodziny, do Warszawy, ale okazało się, że rodziny w Warszawie nie ma, dom jest zajęty przez dzikich lokatorów. Powiedziano, że rodzinę mam w Krakowie. Pojechałem do Krakowa, tam znalazłem tylko matkę i babcię, a moje dwie siostry już były we Wrocławiu na Ziemiach Odzyskanych. Pojechałem więc do Wrocławia i zatrzymałem się u siostry. Następnego dnia po przyjeździe siostra załatwiła mi przyjęcie do gimnazjum dla dorosłych. Jeden rok nauki straciłem, a w gimnazjum dla dorosłych udało mi się ten rok nadgonić. I tak mieszkałem we Wrocławiu lat dwanaście, bo nie miałem do Warszawy gdzie wracać, dopóki rodzina mieszkała w Krakowie i we Wrocławiu. Dopiero później, jak zwolnił się jeden pokój w naszym domu i można było wrócić, to na początku wróciła matka. Później jak zwolnił się drugi pokój, to część rodziny wróciła. Zdecydowałem na powrót do Warszawy, mimo że miałem bardzo dobre warunki lokalowe we Wrocławiu, jednak ciągnęło mnie bardzo do Warszawy. Przyjechałem do matki, ale nie chcieli mnie zameldować. Nie chcieli mnie zameldować, więc zacząłem się starać o pozwolenie. Skończyło się tym, że rano przychodziła milicja i pytała, czy tutaj mieszkam i nocuję, w moim własnym domu, bo ja byłem współwłaścicielem razem z matką, tylko bez meldunku. Naturalnie ja miałem miejsce na strychu, taki strychowy pokoik i im nie chciało się tam zaglądać, przecież nie rewidowali domu, tylko musieli przyjść, spytać, bo taki dostali rozkaz. Tak że nim dostałem pozwolenie na legalne zameldowanie, to jeszcze były rozmaite przejścia. Nie chcieli mnie zatrudnić bez meldunku, więc musiałem się zameldować gdzieś pod Warszawą. Były pewne perypetie.

  • Czy był pan represjonowany?

Nie byłem represjonowany, po pierwsze dlatego, że nie byłem w Warszawie. Ci koledzy, którzy wrócili do Warszawy i zapisali się do ZBOWiD-u, robili wspólne spotkania, na przykład opłatek to się kończyło w ten sposób, że przynajmniej połowę z tych kolegów zostało później aresztowanych, stawiano im rozmaite zarzuty i byli skazywani dwa lata, czasem trzy lata więzienia. A we Wrocławiu nie miałem kolegów z Powstania, więc nie spotykaliśmy się. Ale wiem, że miałem swoją teczkę założoną w Urzędzie Bezpieczeństwa. Bo dzieci sąsiadów były aresztowane, pod zarzutem, że tworzą jakąś organizację w szkole i później, jak zostały zwolnione to przychodziły i mówiły: „A o pana się też pytali, co się z panem dzieje”. Mało tego, nawet miałem takiego dobrego przyjaciela we Wrocławiu, którego kiedyś zawołali do Urzędu Wojskowego to znaczy RKU. RKU to we Wrocławiu było obok Urzędu Bezpieczeństwa, i tam jak się zgłosił, przyszło dwóch panów, przeprowadziło go do drugiego budynku i przesłuchiwali go po kilka godzin, na zmianę pod lampą i postawili mu taki warunek: że jeżeli nie zgodzi się na przekazywanie pewnych wiadomości, to wyrzucą go z uczelni i zabiorą mu stypendium. Był tak zmęczony, nie wiem ile to trwało godzin, czy dwa dni czy trzy, że się zgodził, na to żeby dali mu jakiegoś opiekuna i wyznaczą miejsce spotkania i powiedzą, o kim on ma zebrać jakieś wiadomości. I ten kolega do mnie przyszedł i o wszystkim opowiedział: „Słuchaj chcą żebym coś o tobie napisał, co mam robić?”. Ja mówię: „Nic, siadaj i będziemy pisać: gdzie ja mieszkam, jak się nazywam, gdzie pracuję, gdzie studiuję, gdzie chodzę, jakie mam zainteresowania i ty nic więcej nie wiesz, ja też przecież nic więcej nie mogę wymyślić”. Tak że po dwóch takich donosach o paru osobach na, które miał donosić a tak samo postąpił jak ze mną i podobne wiadomości przekazał, machnęli na niego ręką i to się skończyło. Mogę powiedzieć, że przekazywałem wiadomości na swój temat do UB.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego nikt do tej pory jeszcze nie powiedział?

Nie. W zasadzie już nic nie mogę wymyślić mądrzejszego. Opowiedziałem dosyć dużo, opowiedziałem o swoich przeżyciach. Powstanie, to było tyle rozmaitych wrażeń, i dobrych i złych i nie tylko w moim życiu, ale w życiu moich kolegów, na pewno było bardzo ważnym momentem, może najważniejszym. Tak że nigdy nie żałuję, że byłem w Powstaniu. Przeciwnie – uważam, że to było coś wspaniałego.

Warszawa, 9 grudnia 2004 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Zbigniew Jan Zapała Pseudonim: „Sroka” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żniwiarz” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter