Zbigniew Ścibor-Rylski „Motyl”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniew Ścibor-Rylski. Urodziłem się 10 marca 1917 roku w Browkach, to jest około 60 kilometrów na południowy-zachód od Kijowa. W majątku moich rodziców. Podczas Powstania byłem w Zgrupowaniu „Radosław”, „Czata 49”, batalion pod dowództwem Cichociemnego, majora „Witolda” Tadeusza Runge. Byłem porucznikiem, potem zostałem awansowany do stopnia kapitana, dowódcą kompanii w Zgrupowaniu „Radosław”, „Czata 49”. Miałem pseudonim „Motyl”, który był nadany przez Komendę Główną, kiedy wyjeżdżałem w czerwcu 1943 roku na Wołyń, aby tam typować miejsca przyszłych zrzutów.

  • Proszę opowiedzieć coś o swojej rodzinie.


Cały mój rodowód jest na Ukrainie. Mieszkaliśmy tam od XVI wieku, także majątek nasz to nie tylko Browki, ale tak samo sąsiednie, mniejsze majątki. Podlegały takiemu kluczowi. Browki były centralnym majątkiem, gdzie moi rodzice mieszkali. Były Spiczyńce, była Wolica Zarubieniecka, majątki mojej matki. Kiedy wybuchła rewolucja, ponieważ stosunki mojego ojca z miejscową ludnością były bardzo dobre, to pozwolili jeszcze ojcu przez rok mieszkać w majątku. Pod koniec 1918 roku musieliśmy jednak już uciekać do Białej Cerkwi i potem z Białej Cerkwi do Kijowa. W 1920 roku wojska polskie pod dowództwem Rydza-Śmigłego zdobyły Kijów. Mój ojciec akurat spotkał znajomego lekarza, który był dowódcą pociągu sanitarnego. Dzięki temu udało się całą naszą rodzinę załadować do pociągu z rannymi i wróciliśmy w 1920 roku do Polski. Zamieszkaliśmy w Lubelszczyźnie, z początku w Studziankach. Ojciec dostał posadę w Ordynacji Zamojskich, u Maurycego Zamojskiego w Zwierzyńcu, trzydzieści trzy kilometry na południe od Zamościa. Tam całe moje dzieciństwo spędziłem od trzeciego roku życia do 1935 roku.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Miałem trzy siostry.

  • Starsze, czy młodsze?


Wszystkie starsze, ja byłem najmłodszy. Pierwsza siostra urodziła się w 1910 roku, druga w 1912, trzecia w 1915, a ja w 1917.

  • Co pan robił do 1935 roku?


Byłem w gimnazjum. Pierwsze moje gimnazjum było u Zamoyskiego w Zamościu. Po roku matka przeczytała, że istnieje Gimnazjum imienia Sułkowskich w Rydzynie. To było gimnazjum cywilne z internatem, gdzie dyrektorem był były minister Tadeusz Łopuszański. Przeniosła mnie, także od czwartej klasy już byłem w Rydzynie.

  • To była szkoła, z tego co wiem, uchodząca za elitarną i pewnie wymagająca?


Bardzo wymagająca. Szczególnie tam, gdzie ja byłem, w dziale matematyczno-przyrodniczym. Humanistyczny był tak samo wymagający. Tam byli różni uczniowie, tylko, że ci, co dobrze się uczyli nawet zupełnie ze wsi, byli za darmo uczeni. A tak była płatna dosyć wysoko, bo to kosztowało 250 złotych, pełna opłata dla tych, co mogli sobie na to pozwolić, potem była połowa, to było 150 złotych, a już najniższa była 75 złotych. Miesięcznie tyle się płaciło. Ale to było z pełnym utrzymaniem. Wspaniała szkoła. Oczywiście teraz chyba nigdy takiej szkoły nie będzie. Wychowanie szalenie patriotyczne. Profesorowie bardzo wielki nacisk kładli na historię, tak samo matematykę, także nie miałem później żadnych problemów jak już poszedłem do szkoły podchorążych lotnictwa, grupa techniczna, po maturze. Przed wojną była matura starego systemu do 1938 roku. W 1938 roku była ostatnia matura starego typu i potem już wszedł nowy system, gdzie było gimnazjum i dopiero liceum, miej więcej tak jak teraz. Obecny system, nowy, wprowadzony teraz, był na wzór właśnie systemu, jaki był przed samą wojną. […]

  • A pan, w którym roku zdał maturę?


W 1936.

  • Jak pan ocenia, co wywarło największy wpływ na pana wychowanie, na pana przyszłość? Szkoła, rodzina?


Szkoła warunkowo. Ojca straciłem dosyć wcześnie, bo miał wypadek, amputację nogi, potem róża się wdała. W 1933 roku straciłem ojca, miałem wtedy dopiero szesnaście lat. Matka miała emeryturę i rentę po ojcu, także finansowo wychodziło się możliwie.

  • Co pan robił po maturze?


Zaraz po maturze zdałem egzamin do szkoły podchorążych lotnictwa, grupa techniczna.

  • W Warszawie?


W Warszawie, ale najpierw w Ustianowej był kurs szybowcowy. Wszystkich nas, kandydatów do tej szkoły, powołano w Ustianowej. Musieliśmy skończyć kurs szybowcowy. Na „Wronach” i „Salamandrach” lataliśmy, na termice. Tam był w szkole, na dole egzamin i na siedemdziesięciu kandydatów przyjęto trzydziestu. Rocznik nasz liczył trzydziestu podchorążych. W 1939 roku chodziliśmy już na Politechnikę w Warszawie, na aerodynamiczny tunel. Szkolono nas na wydział silnikowy. „Pegazy” to były silniki gwiaździste. Potem był kurs płatowcowy i osprzęt cały jaki istnieje. Na samolotach „Łoś”, „Karaś”, myśliwcach 11 nas szkolono.

  • Planował pan karierę wojskową?


Tak, naturalnie. To była szkoła zawodowa. Kształciła oficerów zawodowych. Po tej szkole przeważnie szliśmy jeszcze na wyższe szkoły techniczne. Kończyliśmy Politechnikę, jako inżynierowie. Potem chcąc się dalej dostać to albo do Francji nas wysyłano, albo u nas byliśmy szkoleni. Już specjalizacja była wyższa. W 1939 roku byłbym promowany na podporucznika, no i niestety zaraz potem wybuchła wojna.

  • Jak pan pamięta ostatnie wakacje? Czy była jakaś szczególna atmosfera?


Było szalone napięcie. Pierwszy urlop dostaliśmy w 1939 roku w lipcu, dwa tygodnie. Po tych dwóch tygodniach telegramem nas ściągnięto do pułku. Miałem przydział do I Pułku Lotniczego i jak wojna wybuchła to byłem w 1. Pułku Lotniczym.

  • Tutaj w Warszawie?


W Warszawie na Okęciu.

  • Jak pan wspomina wybuch wojny i pierwsze dni?


Z jednej strony byliśmy wychowani, że „nie oddamy jednego guzika”, słynne powiedzenie. Z jednej strony była radość, że nareszcie będziemy mogli Niemców zwyciężyć, pobić.

A z drugiej strony jak zobaczyliśmy pierwsze bombardowania Warszawy, to było, pamiętam doskonale, 1 września. 1 września już był nalot na Warszawę i do 6 września Warszawa była cały czas bombardowana. Okęcie szczególnie było bombardowane. Wszystkie samoloty były już na lotniskach polowych, na wschodzie i my rzutem kołowym, pod dowództwem pana majora Prochasko, samochodami ciężarowymi, wyjechaliśmy z Warszawy.

 

  • Dokąd?

 

Jechaliśmy na wschód. Pierwsze nasze spotkanie z Niemcami było pod Mrozami. Już Niemcy tam byli 7 września. Z 7 na 8 września, pierwsze starcie z Niemcami. Skończyła się już jazda ciężarowymi samochodami. Po bitwie pod Mrozami, już piechotą, musieliśmy się przebijać na wschód. Tam nasza grupa, przeważnie to wszystko byli podchorążowie z lotnictwa, z tego rzutu kołowego dostaliśmy się do samodzielnej grupy „Polesie” pod dowództwem generała Franciszka Kleeberga. Z tą grupą już cały czas walczyliśmy, przez Łęczno przebijając się na południe, gdyż mieliśmy zamiar przebić się do Rumunii.

  • Jak wyglądał pana szlak bitewny z generałem Kleebergiem?


Ponieważ dobrze jeździłem konno, to dostałem się do pułkownika Plissowskiego, do kawalerii. W mundurze lotnika jeździłem na koniu. Także nawet śmiesznie mówili zawsze, lotnik na koniu. Kilku kolegów też jeździło konno, a reszta była jako piechota. Byliśmy w batalionie „Olek”. Duży batalion był stworzony, w którym było bardzo dużo oficerów, przeważnie podporuczników. Byli też podchorążowie, bo to był batalion uderzeniowy. Jak było gdzieś konieczne wyprzeć Niemców, to tym batalionem atakowaliśmy, jako niezawodni braliśmy udział w walkach.
I tak, walcząc z Niemcami dotarliśmy do Kocka. W rejonie Kocka, w lasach, Niemcy nas otoczyli. Wola Głuchowska, Kock przechodził z ręki do ręki. Niemcy raz zdobywali, potem ich wypieraliśmy. Byliśmy szalenie bombardowani i samolotami, i artylerią, i moździerzami. Niemcy za wszelką cenę chcieli nas zlikwidować, bo to była ostatnia większa grupa operacyjna jaka jeszcze na tym terenie Polski istniała. Warszawa już się poddała, wszystkie oddziały były zlikwidowane. Najcięższe walki były od 30 września do 3 października. To były naloty jeden za drugim, artyleria, robiliśmy przeciwnatarcia, to trudno opowiedzieć, co się działo. To było jedno piekło, jeżeli tak można powiedzieć. Wiemy z filmów jak to wyglądało. W czasie natarcia były takie momenty, że jak pociski artylerii i moździerzy, granatników rwały, to obok koledzy czasami z urwaną głową jeszcze kilka kroków biegli z nami. Nigdy nie zapomnę tych tragicznych chwil. Więc generał Franciszek Kleeberg zdecydował jednak, że nie może dalej już walczyć, przede wszystkim już było amunicji, to jest jeden powód. Potem już uważał, jak mówi jego ostatni rozkaz, słynne słowa, że: „Przydamy się jeszcze Polsce”. Żeby zaoszczędzić już niepotrzebnych ofiar, skapitulował.
Ta kapitulacja, też nigdy nie zapomnę, odbywała się w leśniczówce. Akurat ja, jako młody podporucznik, byłem przy tej kapitulacji, bo pułkownik Plissowski mnie zabrał ze sobą. Jakoś tak mnie polubił, bo to tak bywa na wojnie. Uważał, że mam takie jakieś szczęście i nie zginąłem przy tym nawale artylerii, no i wziął mnie ze sobą na odprawę. Byliśmy w jednej dużej izbie, o godzinie gdzieś pierwszej w nocy, generał Kleeberg przeczytał nam rozkaz. Muszę powiedzieć, że u starych pułkowników, oficerów, były łzy w oczach, płakali. Jako młody podporucznik, po prostu trudno mi było uwierzyć, że żołnierz może płakać. To był moment niezapomniany. Tragedia stracenia wolności, niepodległości, zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystko już się załamało. Już w ogóle myśleliśmy, że będzie koniec naszej ojczyzny. To chyba jest najtragiczniejsze, co może żołnierz, szczególnie zawodowy, przeżyć. Kapitulacja.

Nie chcieliśmy się poddać. Całe wojsko się poddało, a nas ośmiu przebijało się jeszcze na południe, chcieliśmy się koniecznie dostać do Rumunii. Niemcy nas otoczyli we wsi Krzywda. Kiedy zmęczeni spaliśmy, weszła gospodyni i mówi: „Słuchajcie, wieś jest otoczona przez Niemców”. Uzbroiliśmy się po zęby, mieliśmy pistolety maszynowe, granaty ze sobą. Włożyliśmy to pod pierzynę, do łóżka gospodyni. Powiedzieliśmy, żeby to potem zakopała, a my bez broni staliśmy w izbie i Niemiec wszedł, tego nigdy nie zapomnę, spojrzał a tu ośmiu takich stoi dryblasów, to on zbladł. Miał karabin na pasku, na ramieniu, no i bierze nas do niewoli. Zaprowadził do porucznika, który przy ognisku, po raz pierwszy widziałem, jak na patyku piekł sobie chleb nad ogniem. Poczęstował nas tym chlebem pieczonym, no i wywiózł do Kielc, do koszar w Kielcach. Tam byłem chyba trzy dni.
Czwartego dnia rozeszła się pogłoska, że wszystkich urodzonych w poznańskim, Niemcy zwalniają z obozu do domu. Też podałem, że jestem urodzony w Pietrzykowie pod Kaliszem, znałem tę miejscowość, bo mój wuj miał tam majątek i na tej liście byłem na wartowni. Moja matka dostała gryps, bo pierwsi, którzy wychodzili do Warszawy, byli zwalniani, to dałem karteczkę temu żołnierzowi, żeby poszedł pod adres mojej matki, że jestem w Kielcach. Matka przyjechała do Kielc, przywiozła mi bieliznę, sweter. Przyszła na wartownię, spotkaliśmy się, rozmawialiśmy. Mówię mamie: „Jutro wychodzę, bo moja lista jest na wartowni”. Matka zatrzymała się w Kielcach, a tej nocy [ogłoszono] alarm i wszystkich nas wsadzono do pociągu i wywieziono na zachód.
W ten sposób znalazłem się w niewoli w Stargardzie. To był koniec października, byliśmy w dużych namiotach, po dwustu spaliśmy, było zimno już, więc się szybko zgłosiłem na roboty do dużego gospodarza. Przyjechał, wybrał najsilniejszych żołnierzy, wziął dziesięciu. U tego gospodarza w dziesięciu, wykopywaliśmy buraki cukrowe. Miał plantację buraków i do cukrowni je odstawiał. Pracował u nich Polak, który od 1920 roku był osiadły w Niemczech, miał syna i córkę. On bardzo nam pomógł. Opiekował się nami, bo nas dziesięciu pracowało u Tilike. Tam pracowaliśmy całą zimę, do początku stycznia. Ponieważ on bardzo źle nam dawał jeść, zbuntowaliśmy się trochę i nas przewieźli do innej wsi. Do Horstu. W Horstcie już pracowałem sam u małego gospodarza. To było kilkanaście kilometrów od Strostdorfu i tam doiłem krowy. Miał osiem krów. Orałem na wiosnę, bo to w marcu już było ciepło. Na zachodzie to temperatura jest inna, pod Szczecinem. Zasiałem mu w kwietniu. W maju już było ciepło bardzo i w pierwszych dniach czerwca, wszystkich nas zebrali i wywieźli do Pyrzyc, po niemiecku Pyritz. Tam w cegielni nas zebrali, jako „Rosjan” i mieli wysłać do Rosji. Nas sześćdziesięciu chyba zebrali, tych Rosjan tak zwanych, no i czekaliśmy na transport. Już po paru dniach były tak ciężkie prace w tej cegielni, że bardzo osłabliśmy wszyscy. Postanowiliśmy uciec. Z sześćdziesięciu uciekło w nocy czterdziestu. Wyłamaliśmy kraty, podzieliliśmy się trójkami i na wschód wędrowaliśmy. Bez żadnego kompasu, bez niczego, tylko gwiazdy i księżyc były naszym kompasem, przewodnikiem.

  • Bez żadnych dokumentów oczywiście?


Bez żadnych dokumentów. Nie mieliśmy nic naturalnie.

  • I nie mieliście żadnych problemów po drodze?


Planowałem ucieczkę, więc mieliśmy suchary. Ponieważ u gospodarza dosyć dobrze dawano nam jeść, to zawsze takie sztule chleba, dawało się kawałki chleba wysuszyć i mieliśmy na drogę. Cztery, pięć, sześć dni wędrowaliśmy, potem już był ogromny głód. Po drodze jedliśmy brukiew młodą, już to był dokładnie lipiec. Właściwie przez trzy tygodnie wędrowaliśmy.
Pod koniec lipca dotarłem sam, bo tych dwóch już nie miało sił i poszli na Arbeitsamt się zgłosić. Postanowiłem jeszcze dwie noce iść i dotarłem do starej granicy polsko-niemieckiej. Tam trafiłem wyjątkowo. Pierwsza wieś, wszedłem, wieczorem to było i stał przy swoim domu jakiś człowiek, myślę sobie: „No jestem już w Polsce, więc prawdopodobnie jest to Polak”. Podszedłem do niego i powiedziałem, że uciekłem z niewoli, czy on mógłby mnie przechować. Okazało się, że był to wspaniały człowiek, zamelinował mnie w leśniczówce, tam były trzy kobiety: babcia, matka i córka. Pomogłem im przy żniwach. Przesiedziałem tam miesiąc, odżywiłem się, nabrałem sił. Po miesiącu już była tam organizacja i wsiadłem do pociągu, do budki hamulcowej na węglarce. Pociąg pod semaforem zatrzymał się, organizacja miejscowa wiedziała, że takie pociągi pod semaforem stają, wskoczyłem do tej budki i zdałem się na los szczęścia.
Ten pociąg mnie wywiózł do Poznania. Jak zobaczyłem Poznań, mówię: „No to dobry kierunek. Na zachód jedziemy”. Później patrzę Rawicz, Rydzyna, moje znajome strony z czasów gimnazjum. Przerażony byłem, bo znowu wywiózł mnie do Breslau, Wrocławia i do kopalni. W kopalni pociąg stanął. Byłem już przebrany, dostałem tam od miejscowej organizacji ubranie kolejarza Eisenbahn, miałem opaskę i miałem oryginalny kuferek kolejarski. Wyszedłem z pociągu na tą kopalnię, jako kolejarz i widzę jak jeden górnik robi coś przy kupie złomu. Podszedłem do niego i mówię: „Słuchaj, ja tu przyjechałem z tym pociągiem. Jak tu wyjść na lewo, nie przez bramę, tylko tak chcę wyjść”. Popatrzył się na mnie i mówi: „Pójdziesz tam, po takich beczkach, po tych beczkach przeskoczysz przez płot i już jesteś poza kopalnią”. Tak zrobiłem i znalazłem się poza kopalnią. Szedłem drogą do pierwszej miejscowości. Bałem się iść, więc w krzakach przy drodze się zamelinowałem i czekałem zmierzchu. Jak już zmierzch zapadł to prowadzono krowy z pastwiska. Na samym końcu dwie krowy prowadziła dziewczyna. Wyszedłem z krzaków, podchodzę do tej dziewczynki i pytam, czy mogłaby mnie przenocować. Ona spojrzała na mnie przerażona i mówi: „No to idź za mną, w pewnej odległości i wejdź do zagrody”. I tu szczęście sprzyjało, bo wspaniali ludzie byli, ci Ślązacy. Jej ojciec przerzucał mnie od wsi, do wsi i tak przez cały Śląsk przeszedłem do Złotego Potoku, do Generalnej Guberni. Od znajomych do znajomych, mnie przerzucał. W biały dzień przechodziłem polami. Podał dokładny adres, do której chałupy mam wejść w tej wsi.
Także tym ludziom zawdzięczałem to, że nie zostałem schwytany na Śląsku, bo tak to by mnie aresztowali. Nie miałem żadnych papierów, nic. W Złotym Potoku w nocy przechodziła grupa górników do pracy do wapienników. Ja z tymi górnikami przeszedłem, jako górnik. Właściwie tylko jeden wachman, Niemiec stał i liczył ilu przechodzi do pracy i to była cała kontrola. Z latarkami szliśmy, w noc, ciemno. Trzymaliśmy jeden drugiego pod rękę i jakoś przeszliśmy, żadnych problemów. Potem już oni poszli do pracy a ja dalej szedłem do wsi Złoty Potok. Proszę sobie wyobrazić, noc, świta już, idę tą wsią, gdzie tu wejść. Wiem, że to już Polska wieś, że to już jest Generalna Gubernia. Widzę światełko w jednej chałupie, więc podszedłem zastukałem, a tam taki ruch się zrobił w chałupie. Nie chcą mi otworzyć, więc mocniej stukam i mówię: „Nie bójcie się, ja jestem Polak”. Wtedy drzwi się otworzyły i: „Co, panie!?”, a ja mówię: „Uciekłem z niewoli i chcę jechać do Warszawy”, „No z nieba pan nam spadł, bo ja jadę też do Warszawy z rąbanką, z mięsem” i dwie walizki mięsa wieźliśmy. On kupił mi bilet kolejowy, poszliśmy na dworzec. W ten sposób, jako szmugler mięsa pierwszy raz przyjechałem do Warszawy, 1 września 1940 roku, akurat taki zbieg okoliczności.

  • Jak pan trafił do konspiracji?

 

Zastanawiam się co robić, gdzie kontakt złapać, nie mam żadnych papierów. W 1940 roku nie było jeszcze na ulicach łapanek specjalnie i poszedłem w Aleje Ujazdowskie. Jakoś intuicyjnie czułem, że tam w Alejach Ujazdowskich „Pod Gigantami”, może kogoś spotkam. Idę i naprzeciwko mnie idzie major Prohazka, ten, który był dowódcą rzutu kołowego. Podszedłem do niego, zameldowałem się po wojskowemu. On się bardzo ucieszył, trochę zdziwił się, skąd się tutaj wziąłem. Powiedziałem, że uciekłem z niewoli i muszę mieć papiery. W ten sposób on mnie skontaktował od razu z punktem w Alejach Ujazdowskich, z konspiracją, to było ZWZ. Wtedy dostałem papiery po jakichś dwóch, trzech dniach, fotografię dostarczyłem, wszystko. Dostałem papiery na Jankowskiego i jako Jankowski przeżyłem całą okupację. Takie to były moje początki.

 

Dostałem się zaraz do grupy lotników, którzy typowali punkty przyszłego zrzutu. Już w 1940 roku jeździliśmy po całej Generalnej Guberni, wyszukując odpowiednie miejsca, gdzie mogą być przyszłe zrzuty. Ponieważ byliśmy ze szkoły podchorążych lotnictwa, to wiedzieliśmy, jakie warunki muszą spełniać placówki, żeby pilot w nocy, w księżycową noc mógł znaleźć ten punkt. Podawaliśmy współrzędne tych punktów wytypowanych. Współrzędne z kryptonimem danego punktu były podawane do Londynu na „zrzutowisko”. Każda taka placówka miała swój kryptonim, no i w ten sposób później od 1942 roku były przyjmowane zrzuty. Pierwszy był zrzut na dziko, zrzucony nieszczęśliwie pod Skierniewicami, ale potem wszystkie zrzuty już dochodziły. Zawsze czuwały trzy placówki, w trójkącie, więc gdyby pilot nie trafił na jedno, to trafi na drugą placówkę.

  • Czy uczestniczył pan bezpośrednio w przyjmowaniu zrzutów?


Tak. Mieliśmy radio i były nadawane melodie. W ten sposób było rozpoznane, że zrzut będzie na daną placówkę. Były charakterystyczne melodie wojskowe: „Umarł Maciek, umarł” i inne znane melodie, podawane trzy razy, o godzinie 17:00, potem o godzinie 20:00 i 22:00. Gdy o 22:00 była nadana ta sama melodia po raz trzeci, to znaczy, że samoloty wyleciały na placówki zrzutu. Każdy z nas, a było nas około czterdziestu oficerów, którzy z Warszawy jeździli jako odpowiedzialni za przejęcie takiego zrzutu i Cichociemnych. Wystawialiśmy dokumenty tym Cichociemnym od razu, na miejscu, kenkarty mieliśmy ze sobą, a sprzęt cały, kontenery trzeba było zamelinować we wsi. Potem ewentualnie, po jakimś czasie, ewakuowało się do Warszawy, czy do jakichś oddziałów partyzanckich. Tak że ja przyjmowałem rejon łowicki i nad Bugiem w Wyszkowie. Te dwa rejony. Każdy z nas miał swoje rejony, gdzie już miał swoich znajomych, był znany i na tych punktach przejmowaliśmy. Na około Łowicza były te punkty, od Nieborowa począwszy. Mieliśmy tam chyba, jeżeli się nie mylę dzisiaj, osiem czy dziesięć takich placówek przyjmujących koło Łowicza. W Wyszkowie tak samo, na około było też kilkanaście takich placówek. Każdy z nas miał swoją placówkę, jedną.
Miałem takie szczęście, od razu w Łowiczu. Zawsze jak samolot przylatywał około pierwszej, wpół do drugiej, druga w nocy, to nad placówkę wystawialiśmy światła, strzałkę, kierunek wiatru, żeby on pod wiatr te spadochrony z zasobnikami zrzucał i Cichociemni, żeby skakali. Było zawsze dwanaście, więc na tle nieba liczyło się, czy jest dwanaście spadochronów i trzeba było tych dwanaście spadochronów zebrać. Pierwszy mój zrzut był w 1942 roku, to było sześciu Cichociemnych i sześć zasobników. Szczęśliwie bardzo, jak to całe życie moje pełne szczęścia jest, bo bez szczęścia to by człowiek już nie żył, wystawiałem dokumenty i Cichociemni po dwóch szli z łącznikami lub łączniczkami na najbliższą stację kolejową i byli odsyłani do Warszawy na odpowiednie punkty. Najczęściej w stodołach robiło się, w zasieku, duży dół i te kontenery i paczki do tego dołu się wkładało, zakładało się deskami, a potem zbożem. Tak że to było w stodole, tak jak zasieki są ze zbożem, zamaskowany był cały sprzęt. W nocy po kilku tygodniach, a nawet miesiącu, ten sprzęt samochodami do Warszawy się ewakuowało – broń, amunicję, plastik, najczęściej były to materiały wybuchowe dla późniejszej organizacji „Wachlarz”, gdzie były potrzebne do wysadzania pociągów, do dywersji. Były pistolety maszynowe, kolty „dziewiątki”. Dużo też było dla chorych – opatrunki, lekarstwa.

Tak pracowałem do 1943 roku, do czerwca. W czerwcu 1943 roku zostałem wydelegowany do Kowla, aby również wytypować takie placówki na przyszłe zrzuty. 15 czerwca otrzymałem papiery, jak dziś pamiętam doskonale, nadano mi pseudonim „Motyl”. […] Przedtem miałem pseudonim „Stanisław”, zrzuty przyjmowałem jako „Stanisław”. Wsiadłem w pociąg w Warszawie do Winnicy. Nie miałem żadnych kłopotów na granicy, miałem doskonałe dokumenty. Pociąg zatrzymał się w Kowlu, wysiadłem, poszedłem na odpowiedni punkt kontaktowy, zgłosiłem się i tam, był wtedy pułkownik „Luboń” Bombiński. Było kilku już oficerów, był już major „Kowal”. Już organizacja w Kowlu była rozwinięta. Byli Cichociemni, „Sokół” już był, działał już oddział partyzancki w 1943 roku, w lipcu. Wiemy, jakie były straszne rzezie, to powstawała samoobrona. Polacy grupowali się w większych wsiach tworząc obronę przed „ukraińcami”. Znów mi szczęście dopisało. Ja przebrany jako dziadko, tylko z koltem, dwoma granatami, wózkiem, jeździłem do „Jastrzębia”, „Korda”, „Kani”. Z „Sokoła” byli przeważnie nauczyciele w szkole, jeszcze szkoły funkcjonowały. Przyjeżdżaliśmy, a tam już była mała organizacja, więc dawali małą drużynkę, żeby już przeszkolić jak przyszłe zrzuty będą, jak mają się zachowywać.
I tak przetrwałem do 1 stycznia 1944 roku. 1 stycznia 1944 roku była koncentracja 27. Dywizji Wołyńskiej. Z Kowla wyszliśmy do Zasmyk. Byłem pierwszy w Zasmykach wieczorem. Granice miasta nie były specjalnie strzeżone przez Niemców, tak więc bez problemu wozem dojechałem, był już podstawiony wóz, furmanka. I tak powstała 27. Wołyńska Dywizja. No cóż powiedzieć, teraz cała gehenna 27. Wołyńskiej, to jest ogromna historia. Zadaniem 27. Wołyńskiej była przede wszystkim ochrona ludności polskiej i walka z Niemcami. Cały teren był oczyszczony przez Niemców. Dywizja miała ponad pięć tysięcy ludzi. Bardzo dużą pomocą był batalion świetnie uzbrojonych Polaków, którzy byli przez Niemców wcieleni do pomocy. To była policja miejscowa. W Maciejowicach stacjonowali i uciekli. Niemców związali pewnej nocy i cały batalion w pełnym uzbrojeniu, z moździerzami, z cekaemami, przyszedł właśnie z Maciejowic do nas.
Byłem dowódcą jednej kompanii z Maciejowic, nazwanych „Błękitnymi”, bo oni mieli mundury z niebieskiego materiału. Pułkownik „Luboń” przydzielił ich do każdego batalionu partyzantki polskiej, […], żeby wzmocnić siłę ognia w różnych batalionach. Także u „Sokoła” była jedna kompania, u „Jastrzębia” była druga kompania i u „Gardy” była trzecia kompania. W 27. Wołyńskiej było bardzo dużo oficerów Cichociemnych. Był „Gzymsik”, „Pukacki”, „Fijałka”, mój dowódca porucznik „Sokół”.
I tak zaczęły się walki z Niemcami i Ukraińcami. Muszę powiedzieć, że wiele wsi polskich dzięki temu ocalało. Ludność polska została ocalona, przez to, że 27. Wołyńska zajęła te tereny. To były polskie, normalne wsie. W Bindudze nad Bugiem później stacjonowałem, ale to dopiero jak pułkownika odprowadziłem, a tak stacjonowaliśmy na południe od Kowla, od Zasmyk. Jak pułkownik „Luboń” Bombiński został wezwany do Warszawy, to my w zimie, całym batalionem jego odprowadziliśmy do Bugu, bo w Bindudze była przeprawa. Całym batalionem odprowadzaliśmy pułkownika Bobińskiego, bo miał przyjść nowy dowódca. W końcu lutego odprowadziliśmy pułkownika do Bugu i ja już zostałem z moją kompanią w Bindudze nad Bugiem. Była to bardzo duża wieś polska nad samym Bugiem, a po drugiej stronie byli Niemcy. Była duża szkoła w Bindudze, biało-czerwona flaga była na szkole. Niemcy lornetowali nas z drugiej strony. W nocy pułkownik został przeprawiony przez Bug, a na jego miejsce przyszedł pułkownik Kiwerski „Oliwa”.
W Bindudze stacjonowałem chyba do 20 marca, potem zostałem skierowany do Sztunia, to jest kilkanaście kilometrów od Lubomia, na południe. Ta wieś Sztuń, to było pole samo. W Lubomiu był tor kolejowy i tam stacjonowali Niemcy. Niemcy koniecznie chcieli ten Sztuń zlikwidować, bo wywiad niemiecki wiedział, że tam jest partyzantka. Trzy dni nacierali na Sztuń, ale jakoś dobrze okopani byliśmy, także odpieraliśmy te ataki niemieckie. Trzeciego dnia w nocy, chyba 1 kwietnia, Niemcy natarli na nas. Cała kompania górska szła ze wschodu na zachód i nie wiedzieli, że my stacjonujemy w Sztuniu, tylko weszli do wsi, bo chcieli zakwaterować się tam. Naturalnie my otoczyliśmy ich, była bardzo ciężka walka nocna, ja zapaliłem stodołę, żeby oświetlić i nie zabijać sami swoich. To były walki wręcz, dosłownie wręcz. Wzięliśmy wtedy osiemdziesięciu Niemców do niewoli, reszta zginęła, a ode mnie było dwóch zabitych i kilku rannych.
3 lub 4 kwietnia już byłem skierowany do Stawek, a na Sztuń przyszła kompania warszawska. Jeszcze nie powiedziałem, że za pułkownikiem „Oliwą” Kiwerskim, który był dowódcą Kedywu, przyszła kompania warszawska, która z Warszawy, samochodami, w pełnym uzbrojeniu przejechała przez całe GG do Bindugi nad Bug i przeprawiła się w nocy do mnie. Pierwszy witałem kompanię warszawską, to był porucznik „Czarny”, „Biały” i „Piotr” Zołociński, trzech oficerów, poruczników, dużo podchorążych, no i cała kompania, którą wziął sobie pułkownik „Oliwa” Kiwerski jako przyboczną osłonę. Ta kompania była bardzo dobrze uzbrojona. W pierwszych dniach marca przybyli i do 20 marca razem stacjonowaliśmy we wsi Binduga.
Ale wracając do Sztunia to właściwie już był kwiecień i w Stawkach zaczęły się bardzo ciężkie walki z Niemcami. Stawki, Staweczki... Niemcy koniecznie chcieli zlikwidować ten oddział rosyjski, który przez Turię, ze wschodu przyszedł już jako regularna Armia Radziecka, i połączyliśmy się już razem. To był koniec kwietnia. Już regularna Armia przeszła przez Turię i była na południe od Kowla, wzdłuż linii kolejowej. Niemcy koniecznie chcieli zlikwidować ten oddział radziecki, który razem z nami się połączył. Były bardzo dobre stosunki między dowódcami batalionów. Nigdy nie zapomnę, jak właśnie pod Stawkami było bardzo silne natarcie niemieckie, odpieraliśmy je, okopani byliśmy, zamarznięta jeszcze była ziemia. Ta zmarznięta ziemia aż pryskała od pocisków moździerzy. Zalegliśmy, nie mogliśmy po prostu oderwać się od ziemi i ruszyć do ataku. Przed nami, przed frontem, radziecki oficer na koniu razem z pięcioma adiutantami przejechał przez cały front i tylko krzyczał: Wpierod! Wpieriod! Wpieriod!. On na koniu, jeden adiutant wyleciał w powietrze, drugi adiutant wyleciał w powietrze, a on przeleciał. Pokazał nam, że na koniu nawet można przejechać wśród pocisków i nie bać się. My poderwaliśmy się, ruszyliśmy i zdobyliśmy Stawki. Widok był rzeczywiście wspaniały, ale tylko chyba pod wpływem alkoholu, dowódca może podjąć taką decyzję. Nie wolno przecież takich rzeczy robić, no ale poderwał nas.
Przychodzi marzec, Niemcy coraz bardziej koncentrują się, ściągają „Hermann Goering”, z południa. Uderzyli na nas z czołgami i my już w lasach mosurskich musieliśmy się bronić. Cofnęliśmy się na zachód w duży kompleks leśny, lasy mosurskie. Tam byliśmy otoczeni. Wtedy pułkownik „Oliwa” nie żył, bo zginął w leśniczówce. A zastępca jego Tadeusz Sztumberk-Rychter, postanowił przebić się na północ. Rozmawiał z Rosjanami, żeby wszyscy razem i Rosjanie, i my, większą siła, przebili się przez tory kolejowe na północ. Ale Rosjanie powiedzieli, że nie, oni zostają w lasach, bo tu przyjdzie pomoc. Na pewno Rosjanie nie zostawią ich samych, przyjdzie pomoc. Ale Sztumberk-Rychter był też ze wschodu i nie dowierzał, bardzo dobrze po rosyjsku mówił. No i powiedział: „No to trudno. Wy zostajecie, ale my się przebijamy. My nie wierzymy w żadną pomoc. Tutaj wszystkich was Niemcy wezmą do niewoli”. No i tak się stało. My całą dywizją naszą przez tory przeszliśmy. Zdobyliśmy bunkry niemieckie przy torach, ale to Niemcy się bardzo słabo bronili, tylko przyszedł pociąg pancerny spod Kowla, no i wtedy z karabinów maszynowych i z działek troszkę po nas postrzelał. Ale my przeszliśmy na północ i poszliśmy w lasy szackie.
W lasach szackich cała dywizja zebrała się i dowódca Tadeusz Sztumberk-Rychter postanowił przebić się przez Prypeć, na wschód. Mieliśmy radiotelefon, krótkofalówkę przez Warszawę i przez to radio powiedział, że będziemy się przebijać na wschód do wojsk radzieckich. I batalion „Gardy” pod dowództwem Cichociemnego, poszedł na Prypeć. Tam partyzantka radziecka, też z nami miała przejść. Byliśmy w lasach Szackich, natomiast batalion „Gardy” podszedł nad samą Prypeć i razem z radziecką partyzantką mieli przejść przez Prypeć. Przewodnik, nie wiadomo do dzisiejszego dnia, nie jest to dokładnie wyjaśnione, czy się pomylił, tak że Niemcy bardzo silny położyli ogień. Zorientowali się, że tam przechodzą większe siły, bo jednak batalion to są trzy kompanie, to jest ponad trzysta ludzi i jeszcze dość duża liczba żołnierzy radzieckich. Tam szalenie silny ogień położyli Niemcy i też z drugiej strony mówią, bo ja tam nie byłem, tylko z opowiadań tych, co przeżyli wiem, że i Rosjanie strzelali. Po prostu w innym miejscu mieli przejść przez Prypeć, a przewodnik chyba się pomylił i Rosjanie z drugiej strony nie wiedzieli, że to przechodzą Polacy. No i położyli też ogień po nas. Zginęła prawie połowa naszych żołnierzy. Zginął też dowódca, porucznik „Garda”. Ci, co przeżyli, udało się przejść, zostali wcieleni do Wojska Polskiego.
Z Wojska Polskiego przyjechał kapitan i powiedział dosłownie, bo to znam z relacji tych, co przeżyli: „Co chcecie, albo do wojska naszego pójdziecie, albo zostaniecie wywiezieni na Syberię?”. Przy takim postawieniu sprawy, wszyscy powiedzieli: „Naturalnie idziemy do wojska”. Bardzo dużo moich znajomych żołnierzy dostało się wtedy do Wojska Polskiego. Do Chełma potem ich przewieźli.
A 27. Wołyńska Dywizja dostała rozkaz, po tym nieudanym przejściu przez Prypeć, przez radio, „Cofnąć się na zachód przez Bug z powrotem na Lubelszczyznę”. My wszyscy, cała reszta dywizji, z lasów szackich szliśmy przez Bug i osiedliśmy w Ostrowie Lubelskim. Jest to duża dosyć miejscowość. Ja stanąłem we wsi Maśluchy z całą kompanią. Całe wsie, znowu cały ten obszar, to jest duży powiat, był zajęty przez 27. Wołyńską Dywizję. Tam zdobyliśmy bardzo dużo żywności. Chłopcy byli bardzo wygłodzeni po tych przejściach. Mleczarnie jakieś zdobyliśmy, sery, pieczywo, dużo masła. Tam byliśmy na odpoczynku. Nawet było spokojnie, Niemcy się bali nas zaatakować, bo to jednak dość duża siła nas była. Z kompanii warszawskiej na urlop nawet wysłał dowódca do Warszawy, żeby chłopcy mogli się z rodziną spotkać. Część kompanii warszawskiej została, a część pojechała do Warszawy.

  • I pan pojechał na urlop do Warszawy?


Nie. Ja nie. Ja nie pojechałem. Zostałem w Maśluchach, bo nie byłem w kompanii warszawskiej. Byłem u „Sokoła”, w kompanii „Błękitni”. To było 15 lipca, przyszedł rozkaz z Warszawy, łączniczka przyszła, że mam się zameldować w Warszawie. Wtedy dostałem ubranie cywilne, bo byłem w mundurze cały czas, granatowe ubranie i pojechałem do Lublina. W Lublinie dostałem już papiery na punkcie kontaktowym i przyjechałem do Warszawy koleją. To było 16 lipca. Zaraz pojechałem do siostry mojej na Żoliborzu, no i zameldowałem się na punkcie kontaktowym.
Powiedzieli mi, że będzie przeszkolenie, bo nowe kryptonimy przychodzą do przyjmowania zrzutów. […] Po dwóch przeszkoleniach na ulicy Miodowej, podano nam troszeczkę inny sposób przyjmowania zrzutów, ale zaraz było pierwsze czuwanie. Miałem punkt kontaktowy na Hożej i było pierwsze czuwanie. Po dwóch, trzech dniach odwołano to czuwanie. Byliśmy bardzo zdenerwowani, bo wiedzieliśmy, że to już szykuje się Powstanie i nagle odwołane i co: „Jezus, Maria! Nie będzie Powstania!”. Znowu dwa dni minęły i następne czuwanie było zarządzone. Wtedy to już był 30 lipca. 31 już czuliśmy, że Powstanie lada moment musi wybuchnąć. Łączniczka przyszła późnym wieczorem na nasz punkt i powiedziała, że 1 sierpnia mamy stawić się na ulicę Pańską po broń, że 1 sierpnia wybuchnie Powstanie o godzinie 17. No i 1 sierpnia o godzinie 11, pojedynczo, po dwóch poszliśmy na ulicę Pańską. Tam na ulicy Pańskiej 3/5/7, były nasze magazyny, w piwnicach. Ten cały teren był już obstawiony przez mego kolegę Zygmunta Jędrzejewskiego, pseudonim „Jędras”. Miał drużynę, która teren obstawiła, żeby w razie jakby Niemcy zaatakowali, w czasie jak pobieramy broń, to pierwszy atak zostanie odparty. W piwnicy szybko pobieraliśmy pistolety maszynowe, kolty, granaty. Wszystko trzeba było odwazelinować na klatkach schodowych. Naturalnie, wszystko było zamknięte, nikt nie miał prawa wejść, a kto wszedł z cywilnej ludności, już nie mógł wyjść. Cały teren na Pańskiej był obstawiony. O godzinie 14, gęsiego szliśmy na ulicę Karolkową i Żytnią, na Wolę. Tam była koncentracja.
Na pobór broni przyszedł już major „Witold”, spotkałem go po raz pierwszy. Przedstawił się i powiedział, że będzie dowódcą batalionu „Czata 49”, będziemy organizować batalion na ulicy Karolkowej. W luźnych płaszczach przeciwdeszczowych, pod którymi ukrywaliśmy broń, przeszliśmy piechotą od Pańskiej, aż na Karolkową. Resztę broni, amunicji, załadowano na półciężaróweczkę i przewieziono na ulicę Karolkową. Bez żadnych komplikacji, bez spotkania Niemców, przeszliśmy ulicami, a na ulicy Karolkowej zaczęła się ewidencja i normalna praca organizacyjna batalionu. Tak było do wieczora 1 sierpnia.

O godzinie chyba 22 otrzymaliśmy rozkaz. Major „Witold” polecił mi, żebym poszedł z kompanią na pomoc zdobycia fabryki papierosów, do „Radosława”. O godzinie 22:30 meldowałem się po raz pierwszy pułkownikowi „Radosławowi”. Padała mżawka, „Radosław” był w pelerynie wojskowej, w hełmie stał pod murem fabryki papierosów i szykowaliśmy się do natarcia na tą fabrykę, gdzie Niemcy ostrzeliwali się, ale „Radosław” powiedział: „Nie ma co, trzeba z plastiku robić materiał wybuchowy, założyć pod mur, wysadzić dużą dziurę w murze, żebyśmy przez ten otwór zaatakowali”. Tak się stało. Saperzy podłożyli, wysadzili mur, duży otwór się zrobił i wtargnęliśmy do fabryki. Po krótkiej walce z Niemcami zdobyliśmy fabrykę, od razu tej nocy. Zdobyliśmy jeden samochód, Mercedesa 170V, było chyba z pięć samochodów ciężarowych, dosyć dużo broni, amunicji i resztę Niemców, którzy przeżyli wzięliśmy do niewoli. Dla wojska taka fabryka papierosów to był rarytas, bo wiemy, że papierosy podczas wojny są bardzo ważną rzeczą.

Mercedesem, przez getto jeździłem na Stare Miasto, na Miodową. Ponieważ miałem znajomych na Miodowej, cały samochód ładowałem papierosami, jeszcze jakąś żywność zdobyliśmy w tej fabryce, tam Niemcy mieli dosyć dużo żywności, i zawoziłem. Także trzy, czy cztery razy kursowałem prywatnie, już tak nazwijmy to. Nawet dowódca nie wiedział o tym, że jeździłem na Miodową. Dwa razy z Pawiaka dostałem ostrzał, ale nieszkodliwy, jakoś nie mogli trafić w tego Mercedesa.

Straszne walki na Woli zaczęły się 3, 4 sierpnia. Niemcy z Wolskiej atakowali i koniecznie chcieli nas zlikwidować. Na cmentarzach stał „Parasol”. Za wszelką cenę. Niemcy czołgami podjeżdżali. My zdobyliśmy już pierwsze zrzuty, mieliśmy PIAT-y, doskonała broń przeciwczołgowa. Była sprężyna, naciągało się ją i pocisk na odległość pięćdziesięciu metrów niezawodnie trafiał w czołg i wybuchał. To jest taka gruszka, wypełniona materiałem wybuchowym. W czołgach były zniszczone gąsienice i palił się. To była wielka pomoc podczas Powstania, PIAT-y przeciwczołgowe. Właściwie Niemcy nie mieli żadnych szans zbliżenia się z czołgiem do naszych barykad. Jak na barykadzie był PIAT i czołg podszedł, to został zawsze zniszczony. W ten sposób batalion „Zośka” zdobył trzy czołgi. Dwa udało się uruchomić i mieliśmy dwa czołgi pełnosprawne, jeden był mocno uszkodzony, już nie dało się go uruchomić. Jedyne zgrupowanie, które miało czołgi. Kapitan „Wacek” został dowódcą tych dwóch czołgów. Wtedy zdobyta była „Gęsiówka”, gdzie byli Żydzi przetrzymywani i sporo tych Żydów zostało wcielonych do oddziałów. U nas w zgrupowaniu „Radosław” byli wykorzystywani do prac. Takie były walki na Woli.
Koniecznie chcieliśmy zdobyć Szpital Wolski i wzdłuż ulicy Pańskiej było silne natarcie naszych trzech batalionów, trzech kompanii. Niestety bardzo dużo wtedy zginęło chłopców. Atakowaliśmy przez pola, to były właściwie kartofliska. Na tych kartofliskach zginął mój kolega z Rydzyny, Staszek Potworowski, tuż obok mnie. Bardzo to przeżyłem, bo on był dwa lata młodszy ode mnie. Znałem jego rodziców i jego osobiście, tak że przeżyłem głęboko jego stratę. To natarcie załamało się niestety, nie zdobyliśmy szpitala, nie uwolniliśmy rannych. 7, 8 sierpnia zaczęliśmy już się pomału wycofywać, przez Stawki. Bardzo dużo zdobyliśmy magazynów na Stawkach. Tu było ogromne zaopatrzenie i żywności, i mundurów. Wtedy po zdobyciu Stawek wszyscy się umundurowaliśmy w panterki. Całe Zgrupowanie „Radosław”, wszyscy żołnierze otrzymali panterki. Znani byliśmy, Stare Miasto w panterkach było umundurowane.

 

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak wyglądał stan uzbrojenia pana kompanii, na początku Powstania na Woli?

 

Wyjątkowo właśnie „Czata 49” i całe Zgrupowanie „Radosław” było bardzo dobrze uzbrojone. Mieliśmy i cekaemy, mieliśmy erkaemy, mieliśmy pistolety maszynowe, nie mówiąc już o granatach, no i PIAT-y otrzymaliśmy z pierwszych zrzutów na cmentarze. Tak że nasze uzbrojenie było wyjątkowo dobre. Całe zgrupowanie w ogóle i „Zośka”, i „Parasol”, i „Miotła”. Mieliśmy to szczęście, że mieliśmy magazyny ze zrzutów. A poza tym, od razu bardzo dużo broni zdobyliśmy na Niemcach na Woli. Tak się zdarzyło, że cały oddział niemiecki został wzięty do niewoli. I te dwa czołgi, bardzo nam pomogły.

Mieliśmy się przebijać na Żoliborz, o tym zdaje się, pisze się i mówi. Pod murem na Powązkach, na Okopowej całe Zgrupowanie „Radosław” stało już do ataku na Żoliborz. Mieliśmy się przebić przez tory, na Żoliborz. Dwa czołgi na czele i wszystkie bataliony, w ostatniej chwili, kiedy już mieliśmy się ruszyć, przybiegł goniec z dowództwa do pułkownika „Radosława”, że mamy się cofnąć na Stare Miasto, że jednak nie mamy się przebijać. Wtedy przez Stawki, Muranów przeszliśmy na Stare Miasto i byłem na ulicy Mławskiej, razem z naszym batalionem. Zakwaterowanie mieliśmy przy szpitalu…

  • Przy Franciszkańskiej?


Przy Franciszkańskiej, tak. Naturalnie nasze bataliony broniły Muranowa. […] Niemcy szalenie bombardowali, to było vis-à-vis zajezdni tramwajowych. Pamiętam jak chłopcy byli na dachu kamienicy, na Muranowie. Niemcy atakowali, byłem w bramie, na dole i jeden „goliat” wybuchł. Cała kamienica siadła i ci chłopcy na dachu, z tym dachem razem zjechali. Nic im się nie stało. Drugi czołg szedł do nas i właśnie taki mały chłopczyk, dwunastoletni z siekierką, kryjąc się, przeciął kabel prowadzący „goliata”. Dzięki temu ten drugi goliat nie wybuchł i nas nie zasypało. Staliśmy we wnęce bramy wtedy. Tego momentu również nie zapomnę. Kilka razy w nocy atakowaliśmy.
Jak już Niemcy Stawki zdobyli, a my byliśmy już na Starym Mieście, to dowództwo postanowiło, że Stawki odbijemy i jeszcze żywność i inne rzeczy, bo zaopatrzenie było bardzo ważne. W nocy przez Muranów zaatakowaliśmy i Niemców wyparliśmy ze Stawek i ile można było wziąć żywności, to wzięliśmy. Także Stawki przechodziły dwa razy z rąk do rąk.
No i tragedia, to było chyba 20 sierpnia. Pamiętny nalot sztukasów. Byliśmy na Mławskiej wtedy. Ja byłem na pierwszym piętrze, był „Witold” – dowódca batalionu, był mój adiutant „Danek” Jaxa-Dębicki, pseudonim „Gryf”. Przy stole siedzieliśmy, po środku, w pokoju. Wydawało się, że spokojnie, nagle sztukasy przyleciały i słysząc szum samolotów krzyknąłem do majora: „Na tapczan”. W tym pokoju była ściana z wnęką i w tej wnęce był tapczan. Wszyscy we trójkę na ten tapczan położyliśmy się. W tym momencie nastąpił wybuch i cała kamienica przez nas przeleciała. Naturalnie sadza, kurz był, strasznie nas dusiło, ale pytam się: „Żyjecie?!”. „Żyjemy!” Trzymał mnie za ręce „Danek”, a ja nogami wyczułem dach, który był metr poniżej. Po tym zrujnowanym dachu we trójkę zeszliśmy na podwórze. Właściwie tej nocy powinniśmy byli wszyscy zginąć. Ta ściana stała chyba do 1949 roku. Jak byłem w Warszawie w 1947 roku, to przejeżdżałem właśnie przez Stare Miasto i ta ściana z tapczanem stała. Zawsze sobie mówiłem: „No tutaj już powinniśmy być na tamtym świecie”. Znowu szczęście dopisało i ocaleliśmy.
Walki coraz były tragiczniejsze, dlatego że Niemcy za wszelką cenę chcieli zlikwidować Stare Miasto. Chcieliśmy się koniecznie z Żoliborzem połączyć i wtedy przyszedł rozkaz od pułkownika „Wachnowskiego”, dowódcy Starego Miasta, że mamy całym batalionem nacierać na tory, na Cytadelę i połączyć się z Żoliborzem. Wtedy nacieraliśmy na Cytadelę przez boisko „Polonii”, nie tylko nasz batalion, bo brała udział „Zośka”, część z „Parasola” i cała „Czata 49”. Naturalnie Niemcy położyli po nas piekielny ogień z pociągu pancernego. Podciągnęli pociąg pancerny z ciężkimi karabinami maszynowymi, granatnikami, moździerzami, siekli po nas na tej „Polonii”. Mogę porównać akcję na „Polonii”, ataku na Żoliborz, z piekłem pod Kockiem 3 października 1939 roku, kiedy rzeczywiście pociski się rwały na lewo, na prawo, wszędzie. Tylko ziemia wylatywała w powietrze i koledzy. Tu na „Polonii” tak samo leżeliśmy do wieczora, cały dzień. Natarcie trwało, dopiero pod osłoną nocy udało się rannych zabrać i tych, którzy przeżyli wycofać do Starego Miasta. Niestety to natarcie załamało się.

  • Z dużymi stratami?


Bardzo ciężkie były straty, trzydzieści kilka procent żołnierzy zginęło wtedy na „Polonii”. Bez specjalnej broni zdobycie Cytadeli było niemożliwe. Tak że to był troszeczkę pochopny rozkaz, tak nazwijmy. No i teraz przychodzi już po tych wszystkich walkach, słynny 13 sierpnia, ten wybuch czołgu-pułapki na Podwalu, gdzie bardzo dużo [ludzi] zginęło przez ciekawość. Żołnierze biegli: „O Jezu! Zdobyty czołg!”. Podbiegli, nawet ja szedłem, mówią: „No chodź, chodź, zobaczymy”. Jakoś tak wolnym krokiem szedłem i nie doszedłem do tego momentu wybuchu. Znowu mi się udało. Wszyscy ci, co pobiegli szybko na przód, to zginęli.
„Wachnowski” zarządził 29 sierpnia odprawę. Na tą odprawę poszedł „Radosław”, major „Witold”, Zygmunt Jędrzejewski i ja, we czwórkę. Plan był taki, że zrobimy desant na plac Bankowy. Wywiad, który poszedł na plac Bankowy kanałami, stwierdził, że obok ustępów ogrodzonych blachą są dwa włazy i tymi włazami wyjdziemy z kanału, zaatakujemy Niemców, jeżeli tam będą. Wywiad „Wachnowskiego” stwierdził, że bardzo mało Niemców jest na placu Bankowym. Doskonale pamiętam słowa majora „Witolda”: „Ja poprowadzę, kiedy sam poślę swój zwiad, który stwierdzi, jakie tam są warunki wyjścia”. „Wachnowski” wtedy troszkę się oburzył, mówi: „Jak to?! Rozpoznanie mieli!”. Ja powiedziałem: „W takim razie, panie pułkowniku, to ja pójdę, poprowadzę ten desant”. No i stu kilkunastu chłopców, można powiedzieć ochotników, zebrałem z naszej „Czaty 49” przede wszystkim, ale szli też z „Miotły” i od „Zośki” i kompania warszawska szła, [ci], którzy właśnie byli na urlopie i znaleźli się w „Czacie 49”, u nas. Tak że wszyscy zaufani żołnierze, na których można było polegać i byli bardzo dobrze uzbrojeni.
Weszliśmy 31 sierpnia do kanału na Długiej, poszliśmy pod Krakowskie Przedmieście, tam burzowcem kawałek i potem kanałem już bardzo niskim, metrowym pod plac Bankowy, pod Ogrodem Saskim. Całe przejście było bardzo ciche, sprawnie przechodziło i kiedy znaleźliśmy się pod placem Bankowym, okazało się, że jeden właz otworzyli chłopcy, a na drugim włazie stoi samochód. Co za pech. I akurat tej nocy, w międzyczasie, kiedy był wywiad i stwierdził, że prawie Niemców nie ma, to akurat Niemcy byli ściągnięci. A duży oddział niemiecki stacjonował na samym placu Bankowym. Kiedy dosłownie ośmiu wyszło, drużyna wyszła z kanału, weszli na blachę, bo tam ustęp był blachą otoczony i ta blacha już leżała na ziemi, to było już zniszczone przez walki. Żołnierze w nocy nie wiedzieli, jak weszli na blachę hałas się straszny zrobił i Niemcy się zorientowali i zaczęli od razu po nas strzelać z granatników, karabinów maszynowych. Dwóm żołnierzom z tej drużyny, udało się wskoczyć, dosłownie wskoczyli do kanału. Jeden był ranny w rękę, a reszta wszyscy zginęli, cała drużyna zginęła. Zginął między innymi porucznik „Cedro”. Tak tragicznie to się skończyło.

  • A pozostali czekali w tym kanale, tak?


Tak, bo tylko można było jednym włazem wychodzić. Po drabince wychodziło się. Jak wyszło tych ośmiu, dziewięciu, może dziesięciu, już dzisiaj nie pamiętam, stałem pod włazem z „Jędrasem” i miałem wychodzić z drużyną Zygmunta Jędrzejewskiego, który był moim kolegą z podchorążówki, tego samego rocznika. Zawsze trzymaliśmy się razem, blisko siebie. Miałem zaufanie, bo wiedziałem, że nie zostawią mnie rannego. Zawsze na wojnie, to się ma pewne zaufanie do najbliższych znajomych żołnierzy. No i ja już byłem na drabince. Zygmunt Jędrzejewski był już pod samym włazem, już głowę wystawia a ci wskoczyli na niego. Złapaliśmy ich we włazie, no i trzeba było właz zamknąć i cofnąć się pod Krakowskie Przedmieście kanałem niskim do burzowca. W burzowcu był wysoki kanał, po bokach ławy zrobione z cegły klinkierowej i cała kompania usiadła. Posłałem meldunek do „Radosława”, co mamy robić, czy mamy wracać na Stare Miasto? Potem po dwóch albo trzech godzinach czekania przyszedł łącznik, że mamy iść na Śródmieście. I to był pierwszy oddział ze Starego Miasta, który wyszedł na Nowym Świecie róg Wareckiej. Dosłownie 1 września wyszliśmy z kanałów.
Wszystkich nas skierowano na Chmielną, do szpitalika „Prudentialu”. To był hotelik na Chmielnej. Tam nas umyto. Początkowo wiadomo, jak wyglądaliśmy – w strasznych warunkach, po tej akcji. Trzy dni w Śródmieściu to było dla nas eldorado. Spokój po tych straszliwych akcjach na Starym Mieście, po tym kanale, przejściu tutaj, spokój, wspaniale w Śródmieściu. Wszyscy sobie chodzą, spacerują, 1 września. Poszedłem do siostry, która mieszkała rogu Nowego Światu i Foksal. Przeszedłem sobie spokojnie. Była barykada na Nowym Świecie przed Alejami Jerozolimskimi. […] Przyszedłem do siostry, jeszcze siostra mnie opatrzyła, bo byłem ranny, mam do dzisiejszego dnia odłamek w ramieniu z Powstania. Nie udało się wyjąć podczas Powstania, bo nie było jednak warunków takich, a potem po wojnie powiedziałem, że jak przesiedział tyle czasu, no to niech siedzi do końca.
3 września dostajemy rozkaz pójścia na Czerniaków. My jedni z pierwszych z „Radosławem”, z 3 na 4 w nocy, przez plac Trzech Krzyży, wcześniej przez barykadę, Alejami Jerozolimskimi przeszliśmy. Pamiętam, że plac Trzech Krzyży był bardzo zniszczony, gruzy, blachy. Jeszcze był rów wzdłuż Książęcej. Poszliśmy na Czerniaków. Nasza kompania „Czata 49”, batalion zajął miejsce kwatery na Okrąg. Teraz zaczęła się gehenna Czerniakowa. Zaraz na drugi dzień, jak tylko przyszliśmy, zaczęły walić „krowy”. „Krowy” to takie moździerze sprzężone i od razu osiem pocisków, wyjąc, z charakterystycznym świstem wylatuje. Potem działo kolejowe było bardzo dużego kalibru. Akurat Okrąg trafił pocisk, zasypało kilku kolegów. Znowu znaleźliśmy się w takim małym piekiełku. Niemcy chcieli koniecznie nas zlikwidować, bo wiedzieli, że ten przyczółek, to jest jedyna droga połączenia ze wschodnim brzegiem, przez Wisłę. To jest jedyna możliwość połączenia się wojsk polskich. Na Czerniakowie było zgrupowanie „Kryski” i zostało podporządkowane „Radosławowi”, został dowódcą całego odcinka. Była odprawa dowódców z majorem „Kryską” i podzieleni zostali, że on połowę Czerniakowa będzie obsadzał, a Zgrupowanie „Radosław” drugą połowę od Okrąg, od Mostu Poniatowskiego, Zagórna, Wilanowska. Niemcy nacierali najbardziej przy ulicy Czerniakowskiej od ZUS-u, przed wojną był tam Zakład Ubezpieczeń Społecznych, i od południa za przystanią „Bajki”. Tam już był „Kryska”.
Najbardziej nękające były walki artyleryjskie. Artyleria niemiecka po nas waliła, moździerze. Niemcy nie byli dopuszczani do nas, kamienica przez nas obsadzona. Nie dopuszczaliśmy możliwości zdobycia tej kamienicy przez Niemców. Broniliśmy się. Natomiast pociskami artylerii, moździerzy, największe straty nam wyrządzali Niemcy. Tak dotrwaliśmy do 15 września. W nocy z 14 na 15 września przyszedł zwiad Wojska Polskiego, czterech żołnierzy, jeden był ranny, został u nas, a ci trzej z powrotem, razem z porucznikiem „Jagodą”, Kazimierzem Augustowskim. Został on wysłany przez „Radosława” z powrotem, żeby przyprowadzić pierwsze oddziały Wojska Polskiego na nasz brzeg. Kazimierz Augustowski popłynął przez Wisłę z tymi trzema. A przedtem jeszcze był wysłany major „Kmita” od „Radosława” na drugi brzeg Wisły, na Saską Kępę i ode mnie jako osłona, mój kolega, porucznik Marczyk. Wziął sobie pięciu chłopców, od siebie żołnierzy i majora Kmitę eskortował na tamtą stronę łodzią, z meldunkami, dokładnym naszym położeniem. Pułkownik „Radosław” dał mu dokładne nasze położenie, żeby Wojsko Polskie, nasza 1 Armia, orientowała się jakie ulice są przez nas obsadzone, jak położyć ogień artylerii, przede wszystkim.

Tak stało się, nastąpiło pierwsze lądowanie wojsk „berlingowców”. Pierwszy batalion przepłynął bez żadnych strat, w nocy z 15 na 16 września chyba. Dowódcą tego batalionu był porucznik Kononkow. Zaraz zostali rozmieszczeni. Następne łodzie lądowały tak samo tej nocy. Wszystkie pontony bez strat przepłynęły, bo Niemcy jeszcze się nie zorientowali. Ale wywiad niemiecki się zorientował po przepłynięciu pierwszych batalionów Kononkowa i położyli ogień bardzo silny po nas z moździerzy i artylerii. No ale pierwszy batalion z działkami przeciwczołgowymi został od razu wysłany na ulicę Czerniakowską, żeby jak czołgi wejdą atakować. Działka przeciwpancerne już tam zajęły stanowiska. Rozmieszczone zostały wszystkie plutony „berlingowców”. Do każdego plutonu był przydzielony nasz łącznik, przecież oni nie orientowali się, jak się mają zachować. Plutony „berlingowców” zostały rozprowadzone w terenie i od razu pierwszego dnia był bardzo silny ogień artylerii, moździerzy, pocisk padł i porucznik Kononkow tuż przy mnie zginął. Znowu ten mój łut szczęścia, ocalałem a on zginął. Był radiotelegrafista, który pierwszy przepłynął z Kononkowem i ten radiotelefon był u „Radosława” umieszczony w piwnicy. Radiotelegrafista przez radio podał, że porucznik Kononkow nie żyje. Wtedy z tamtej strony dowódca pułku pyta się: „A kto tam jest najstarszy stopniem”, radiotelegrafista mówi: „A jest taki kapitan młody”, „Dawaj go”. Biorę słuchawkę i mówię: „Tu melduje się kapitan »Motyl«”, a on powiedział: „Obejmujecie dowództwo nad batalionem po śmierci Kononkowa”. I w taki sposób ja, oficer Armii Krajowej, zostałem dowódcą „berlingowców”.

  • Proszę powiedzieć jak się z nimi walczyło, jakimi oni byli żołnierzami?


Niestety, to byli żołnierze nie przeszkoleni zupełnie do walk w mieście. Przeważnie rolnicy ze wsi, ze wschodu. Może byli przeszkalani do walki w przestrzeni, ale do walk w mieście zupełnie nie. Biedni nie umieli się zupełnie skryć. Stanowiska zajmowali, takie że przeciwnik od razu widział, gdzie się znajdują. W ogóle bali się, przede wszystkim miasta. Człowiek ze wsi, to niestety przeważnie jakoś jest miastem przerażony, szczególnie, że tu ruiny, strzelanina. Mimo tego, że bardzo rwali się do walki, naprawdę.
Jeśli chodzi o walki z czołgami, to działka przeciwpancerne, pluton moździerzy, potem fizylierzy, dzięki nim udało się ten przyczółek utrzymać. Niemcy atakowali z całych sił na nas. Wtedy już położyli ogień artylerii po Wiśle. Fala artylerii od jednego brzegu na drugi. Następnego dnia już wszystkie pontony, które przeprawiały się z tamtego brzegu na nasz brzeg wypełnione żołnierzami, zostały ostrzelane przez artylerię niemiecką. Straszne straty ponieśli wtedy „berlingowcy”. Sam na własne oczy widziałem, bo byłem nad samą Wisłą w rowie strzeleckim, dając znak latarką, gdzie mają przypływać pontony. Na moich oczach te pontony były trafiane i wszyscy żołnierze do Wisły wpadali. Straszne były, ogromne straty. Ale jeszcze resztki batalionu przeprawiły się. Natomiast była duża przeprawa przygotowana pod osłoną dymnych świec. Od północy i od południa były przez Wisłę położone zapory dymne i nawet mieli „berlingowcy” z czołgami się przeprawić. Niestety Niemcy wtedy położyli tak silny ogień artylerii, że mimo osłony dymnej nie udało się tym pontonom przepłynąć. Wszystko zostało zniszczone. Tragedia ogromna, bo walczyli naprawdę bardzo ofiarnie. Na Przyczółku Czerniakowskim zginęło około trzech tysięcy „berlingowców”. Na samym Przyczółku. A w ogóle w akcji żoliborskiej, około pięć tysięcy zginęło. Tak samo nieudana była przeprawa na Żoliborz.

Ogromnie na duchu podniosła nas wspaniała armada, 112 samolotów przeleciało bardzo wysoko, górą i zrzuciło broń z zaopatrzeniem. Nie mogę tutaj dokładnie powiedzieć, ale najwyżej piętnaście procent spadło do nas, a reszta, wszystko poszło do Niemców, na tereny zajęte przez Niemców. Minimalna ilość broni wtedy trafiła w nasze ręce. Tak walki trwały.
Pamiętam na Wilanowskiej, gdzie „Radosław” miał swoją kwaterę, ja też byłem wtedy przy nim, byli ranni w piwnicach, byli „berlingowcy” i Niemcy atakowali nas. Podchodzili już pod samą kamienicę. Z pierwszego i z drugiego piętra ostrzeliwaliśmy się, ale był taki moment, że już by na pewno wtargnęli, bo dużą siłą, z dwoma czołgami, podeszli bardzo blisko. Wtedy przez radiotelefon wezwaliśmy ogień artylerii po nas, po naszym kwadracie. Jak radiotelegrafista podał żeby po naszym kwadracie strzelali, to tam powiedzieli: „To przecież wy tam jesteście!”, a on mówi tak: „Niemcy są przy kamienicy naszej”. Tylko dzięki tej artylerii wtedy zza Wisły, Niemcy zostali odparci, bo my już nie dali byśmy rady, dostalibyśmy się wtedy do niewoli. To był taki moment. „Radosław” już kazał dziurę z piwnicy rozbić, aby móc na tyły się wycofywać. No i już prawie byłaby beznadziejność, bo Niemcy byli z frontu a my na tyły i jeszcze [byśmy] się uratowali. Dzięki tej artylerii, nigdy tego nie zapomnę, zostaliśmy ocaleni. Następnie przez radiotelefon „Radosław” podaje do dowódcy sytuację naszą, że jest już tylu rannych, że dalej walczyć nie można. To było z 18 na 19 września. Wtedy z tamtej strony ciągle odpowiadano: Nielzja tak gawarit! Dierży, dierży! – Musicie trzymać przyczółek, a „Radosław” mówi: „Dobrze, będziemy trzymać, jeżeli przyjdą pontony i zabiorą rannych”. Taka była sytuacja. Oni powiedzieli: „Dobrze, przysyłamy pontony, zabierzemy wam wszystkich rannych”.
Wtedy „Radosław” dał polecenie, żeby wszystkich rannych nad samym brzegiem Wisły ułożyć, przygotować do ewakuacji. Ranni byli wyniesieni z piwnic, z domów i umieszczeni nad samą Wisłą. Im nic nie groziło, dlatego że była duża skarpa i pociski artyleryjskie przelatywały nad nimi. Ja też byłem nad samą Wisłą. Tam działy się naprawdę dantejskie sceny, bo jak pierwszy ponton przyszedł, to najciężej rannych na nim umieściliśmy i dwie, lub trzy sanitariuszki. Przyszedł drugi ponton, tak samo najciężej rannych umieściliśmy. Wtedy był taki moment, że był Fryderyk Zoll, ojciec Andrzeja Zolla, pod nazwiskiem Kozłowski i Zygmunt Milewicz – cichociemny i była „ciotka”, która opiekowała się cichociemnymi. Oni we trójkę przyszli ze Śródmieścia i mieli być przetransportowani na drugą stronę Wisły. Oni stanęli, niestety widocznie jakoś niefortunnie, bo pocisk z moździerza niemieckiego, wybuchł niedaleko nich, że „ciotka Antosia” jednym odłamkiem została zabita, stojąc między nimi. Zygmunt Milewicz został tylko ranny w nogę. Oni też zostali przetransportowani na drugą stronę Wisły, Frydryk Zoll, wtedy Kozłowski i Zygmunt Milewicz. Ale ranni zostają nad brzegiem Wisły, więc „Radosław” znów przez radiotelefon mówi: „Przysyłajcie pontony, bo jeżeli nie zabierzecie tych rannych, to ja Czerniaków opuszczę”.

No naturalnie z tamtej strony znowu awantura, krzyki, że nie wolno nam opuścić Czerniakowa i że pontony przyjdą. Żadne pontony już nie przyszły i „Radosław” dał polecenie, że 20 września wchodzimy do kanału na Solcu i poszliśmy na Mokotów. Niektóre oddziały jak z „Miotły”, „Zośki” nie zostały powiadomione, mimo że były posłane łączniczki przez „Irmę” do wszystkich. Sześć łączniczek chyba wyszło wtedy do naszych oddziałów dalej stacjonujących, żeby przyszli na Solec i żebyśmy weszli do kanałów, no ale widocznie one zginęły. Cała reszta zgrupowania weszła do kanału.
Było bardzo trudne przejście, bo pod górę, liną się trzeba było podciągać. Tam było spiętrzenie wody, tak że niższego wzrostu łączniczki miały dosłownie po usta tą wodę, trzymały się wysokich. Mnie trzymała się Basia Kolendo, łączniczka od „Irmy”. Dosłownie trzymając się ramienia, przepływała to spiętrzenie, takie były momenty. Ale przeszliśmy na Mokotów, tam kilka dni było odprężenia.

Oddziały nasze brały udział w walkach o Królikarnię. Nawet jeszcze kilku kolegów z „Czaty 49” zginęło przy obronie Królikarni.
Przyszedł 25 wrzesień i „Radosław” daje rozkaz przejścia na Śródmieście. Przeszliśmy kanałami, mieliśmy dobrych przewodników, tak że nie zabłądziliśmy. Cała reszta oddziałów przeszła na ulicę Nowogrodzką i róg Alei Ujazdowskich. Tam doczekaliśmy się 2 października.

  • Już tam nie walczyliście, w Śródmieściu?


Nie. Już nie było żadnych walk. Jeszcze była tragiczna sytuacja 2 października, że jakiś zabłąkany pocisk pada w Alejach Ujazdowskich, przed domem gdzie stacjonowały nasze oddziały i porucznik „Mały”, który przeszedł calutką drogę od Woli, Starego Miasta, Czerniakowa, Mokotowa, siedział w oknie, już było wiadomo, że kończą się walki i ten pocisk upadł, odłamek granatnika uderza w jego skroń i on ginie. To był dla nas wielki wstrząs, że w ostatnim dniu, zginął bardzo dzielny oficer, naprawdę bojowy, kilka razy był zasypany, z gruzów go odkopywano, a tu w taki sposób zginął.

  • Proszę powiedzieć, miał pan często styczność z pułkownikiem „Radosławem”, jak on był postrzegany, jakim był dowódcą, jak go pan ocenia?


Pułkownik „Radosław” to był stary wyjadacz wojskowy z 1920 roku. Piłsudczyk ogromny, walczył przecież w 1920 roku. Także miał ogromny zmysł i jakąś intuicję, wyczucie gdzie wróg zaatakuje, jak obronić. Był bardzo spokojny, opanowany. Również major „Witold” był szalenie opanowany. Zawsze podziwiałem to, że nigdy nie dali poznać po sobie najmniejszego zdenerwowania. Przecież w najcięższych warunkach zawsze byłem bardzo blisko „Radosława”. Zawsze był spokojny, nie dawał po sobie żadnych znaków, nie mówiąc już o lęku. Niestety był bardzo chorowity. Miał z żołądkiem kłopoty, tak że te „pluj zupki”, ta kasza mielona na młynku kawowym, może jemu dobrze robiło, bo to był kleik i tym kleikiem był ratowany.
„Radosław” w Śródmieściu wybrał nas dwudziestu, najbliższych współpracowników, major „Witold” szedł, sześciu podchorążych tam było, „Podkowa”, „Pokrzywa”. „Piotr” został na Czerniakowie ranny, ale przeżył, potem po wojnie widziałem go w kompanii warszawskiej. Do Pruszkowa poszliśmy jako cywile, przebraliśmy się wszyscy w ubrania cywilne. W Pruszkowie od razu poszliśmy na tak zwaną jedynkę, gdzie był lekarz, dostał naszą listę, podpisał jako ciężko ranni. Wszyscy mieliśmy albo ręce na temblaku, albo głowy obwiązane. Wyszliśmy z Pruszkowa po dwóch dniach, niby do szpitala do Grodziska, ale jak tylko za bramą byliśmy, to ja do Milanówka poszedłem, pułkownik „Radosław” poszedł do Grodziska Mazowieckiego, „Witold” poszedł też do Milanówka razem ze mną. Utrzymywaliśmy łączność ze sobą. Zaczęliśmy dalej kręcić konspirację. Byłem wydelegowany do Łowicza i do 1945 roku w Łowiczu ruch wojsk niemieckich podawaliśmy. Zaraz w styczniu ruszyła ofensywa i oswobodziła nas.

  • Czy później uczestniczył pan w konspiracji antykomunistycznej?


Nie. 7 maja zameldowałem „Radosławowi”, jak już zostaliśmy, że tak powiem „oswobodzeni”, że wyjeżdżam do Poznania, że ukrywam się w Poznaniu, dosyć mam niewoli i nie będę już… „Radosław” mnie zwolnił, powiedział: „Proszę jechać”. W ten sposób 30 lat przemieszkałem w Poznaniu.

  • Ale pod innym nazwiskiem?


Pod innym nazwiskiem, naturalnie.

  • I w związku z tym, nie był pan represjonowany.


Nie byłem, zupełnie nigdy nie byłem represjonowany.

  • Proszę powiedzieć, w jakim zawodzie pan pracował?


Byłem w Motozbycie. Samochody to było moje ulubione zajęcie. Prowadziłem sprzedaż samochodów remontowanych. Pracowałem tam do 1957 roku. Potem wygryźli mnie partyjniacy, bo uważali, że to jest dobre stanowisko, mimo że ja naprawdę bardzo uczciwie to prowadziłem. Potem od razu przejął po mnie taki partyjniak to biuro, a ja byłem przez rok bez pracy. Zarabiałem troszkę jeżdżąc samochodem, jako kierowca. A później przez znajomość, przez Basię Kolendo dostałem posadę w INCO, Zjednoczonych Zespołach Gospodarczych i tam pracowałem do emerytury przez 30 lat.

  • Czy jest coś z pana dokonań powstańczych, z czego jest pan szczególnie dumny?


Tutaj trudno powiedzieć, żeby być dumnym. Najważniejsze, że człowiek przeżył całe Powstanie, dzięki tylko opatrzności Boskiej i jakiejś naprawdę wielkiej opiece, bo to, że od 1939 roku nie zginąłem, to już był wielki cud. No takie jest szczęście. Tylu moich kolegów przecież, tyle znajomych oddało swoje życie, to jest dla mnie zupełnie, naprawdę przerażające. Tyle młodych dziewcząt, co ja znałem i tylu chłopców podczas Powstania zginęło, w 1944 roku oddało swoje życie, nie doczekało się tych czasów, co my doczekaliśmy. Ale takie jest szczęście. Nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka może coś spotkać.

Warszawa, 20 marca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek
Zbigniew Ścibor-Rylski Pseudonim: „Motyl” Stopień: kapitan, dowódca kompanii Formacja: Zgrupowanie „Radosław”, Batalion „Czata 49” Dzielnica: Stare Miasto, Wola, Czerniaków, Mokotów, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter