Zbigniewa Ścibor-Marchocka „Wika”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zbigniewa Ścibor-Marchocka z domu Marszałek. Urodziłam się w 1926 roku, w Gdańsku. Mój ojciec był prawnikiem.

  • Gdzie pani walczyła w czasie Powstania i w jakim zgrupowaniu?


W czasie Powstania walczyłam w Śródmieściu-Północ, w Zgrupowaniu AK „Gurt”. Byłam łączniczką dowódcy batalionu.

  • Jaki miała pani pseudonim?


Pseudonim Wika.

  • Proszę powiedzieć, z jakiej rodziny pani pochodzi, kim byli rodzice, jak liczne miała pani rodzeństwo, czym zajmował się pani ojciec, gdzie państwo mieszkali, gdzie pani chodziła do szkoły?


Ojciec mój był prawnikiem po Uniwersytecie Lwowskim, pracował w Gdańsku, w Polskim Komisariacie Generalnym. Z czasem został przeniesiony do Warszawy i od trzydziestego siódmego roku mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Filtrowej 68 mieszkania 6, a tatuś pracował w Ministerstwie Skarbu. Miałam czworo rodzeństwa: dwoje starszych, siostrę i brata, i dwoje młodszych. Ja chodziłam jeszcze do szkoły powszechnej, ale zdążyłam zdać w trzydziestym dziewiątym roku do gimnazjum Słowackiego w Warszawie na ulicy… Na Ochocie. Nie pamiętam już ulicy, jak się nazywa.

  • Jak pani wspomina przedwojenną szkołę, atmosferę w szkole, wychowanie patriotyczne?


Nie no, szkoła… Ja ciągle zmieniałam szkołę, bo jak tatuś… Przenosili się rodzice, więc siłą rzeczy zmieniałam też szkołę. Ale chodziłam najpierw do prywatnej szkoły pani Zawadzkiej na ulicy Mochnackiego i potem stamtąd do gimnazjum. No cóż, wspominam mgliście.

  • Czy należała pani już wówczas do harcerstwa?


Nie, wtedy jeszcze nie należałam do harcerstwa. Mieliśmy normalny dom. Rodzice bardzo dużo czytali, ojciec zwłaszcza się historią interesował i fotografiką, ale przede wszystkim historią, i maltretował nas ciągle pytaniami z dziedziny właśnie albo historii, albo później z łaciny. To tyle co pamiętam sprzed wojny. A dom był zasobny, mieliśmy dobre dzieciństwo.

  • Jak wspomina pani dzień 1 września, wybuch wojny czy ewentualnie nastrój jeszcze przed wojną?


1 września… Ostatnie wakacje spędziliśmy pod Lwowem, bo rodzina zarówno ojca, jak i matki, pochodziła ze Lwowa. Mieliśmy koło Lwowa taki letniskowy domek i tam wyjeżdżaliśmy na wakacje. I w trzydziestym dziewiątym roku też byliśmy w Zaszkowie koło Lwowa, a tatusia odwołali do Warszawy i ojciec wysłał telegram do nas z Warszawy już, że mamy natychmiast wracać. A wtedy już czuło się taki niepokój, dużo ludzi wracało do Warszawy. Pamiętam, że były szyby zaklejane papierami na krzyż, żeby chroniło przed wybiciem szyb. Siostra była w przysposobieniu wojskowym, bo ona była uczennicą liceum, a brat chodził do gimnazjum Władysława IV, w Warszawie, i brat był w takiej drużynie przeciwpożarowej szkolony.

No i obudziły nas syreny pierwszego. Tatuś całe dnie siedział w ministerstwie, prawie nie przychodził do domu. W końcu – to było chyba koło 5 września – tatuś wpadł do domu, zapakował swój podróżny neseserek i powiedział, że jest wysłany do Lwowa z dokumentami Ministerstwa Skarbu i że mamy też wyjechać do rodziny, będziemy wszyscy razem. Więc mama prędko coś zbierała, przede wszystkim starała się nakarmić nas przed podróżą, siostra i brat starszy pakowali jakieś rzeczy, a ja zajmowałam się młodszym rodzeństwem. Przyjechał szofer z ministerstwa samochodem, zabrał nas na dworzec i wsadził nas do pociągu. No bo tam w Warszawie było bardzo dużo ludzi na dworcu, tłok w pociągu niesamowity. Myśmy się dostali do wagonu takiego, gdzie przejście było pośrodku, a po bokach ławki, drewniane, bo to trzeciej klasy. I tłum ludzi. Więc i siostra starsza, i mama wzięły na kolana tych młodszych, młodsze rodzeństwo, a my z bratem w przejściu na bagażach siedzieliśmy. No i tak ruszyliśmy w świat.
Pociąg się wlókł. Przestoje, bo eszelony puszczali z wojskiem, przejazdy wojska były. Po drugie bombardowania zaczęły się, ostrzeliwania pociągów. Samoloty niemieckie ostrzeliwały i ludzie uciekali z pociągu, bo było sporo rannych, tych, co siedzieli przy oknach w wagonach. Uciekali, to wtedy oni siekli z karabinów maszynowych, tych ludzi ganiali po polu. No i tak jechaliśmy, bez picia, bez jedzenia właściwie, w strasznym tłoku, sporo rannych już było w wagonie. Wieczorem dopiero dobiliśmy do Rawy Ruskiej. I tam stał pociąg na bocznym torze, jakiś lokalny, osobowy, ciemny, a mama się zdecydowała, że dalej nie jedziemy, że wracamy.

  • Czy ojciec jechał tym samym pociągiem?


A ojciec jechał tym samym pociągiem i ojciec jechał pod eskortą wojska, razem z tymi dokumentami. Tam jeszcze było dwóch pracowników oprócz tatusia. Więc tylko daliśmy znać, że my wracamy. Wysiedliśmy i wsiedliśmy do tego pociągu. Pociąg po jakimś czasie ruszył i znaleźliśmy się w Zamościu. W Zamościu o tyle było dla nas szczęśliwie, że pod Zamościem mieszkała koleżanka siostry starszej, ze szkoły. Jej rodzice mieli majątek, Borowinę Sitaniecką i my tam do państwa Żelaźnickich jakąś taką dryndą żydowską, jak ja to mówię, dojechaliśmy. Tam już pełno było uchodźców, jak wszędzie, ale pani Żelaźnicka dała mamusi pokój w czworakach, a my z siostrą spałyśmy na podłodze. No i po jakimś czasie tam przyszli Niemcy i zajechał do tego majątku jakiś major niemiecki, lekarz, który był dowódcą szpitala polowego. On chciał w tym majątku zrobić dla rekonwalescentów taki… Zobaczył, że jest pełno ludzi, to jest raz, a druga rzecz, mama służyła za tłumacza, bo mamusia znała dobrze język niemiecki, więc mamusia mu wytłumaczyła, że niestety tutaj nie można, bo tutaj są ludzie, tu rodzina. No ale to był jakiś względnie [przyzwoity człowiek] ten Austriak, komendant. Jakoś się zachował przyzwoicie, że nie zajął tego domu. No i tak siedzieliśmy w tym Zamościu i czekaliśmy.

  • Czy dochodziły wiadomości z Warszawy?


Nie, nic nie dochodziło. W Zamościu [ludzie] koczowali na dworcu, pełno było uchodźców, ale trzeba przyznać, że wszędzie bardzo sprawnie działały ośrodki Czerwonego Krzyża. Panie roznosiły mleko, jakieś kanapki do pociągów, do tych uchodźców i bardzo się opiekowali tymi wszystkimi biedakami, którzy zostali. Po jakimś czasie przyjechał znowu ten major i powiedział do mojej mamy, […] żebyśmy wyjechali stąd, bo przyjdą obce wojska. Mama się wtedy postarała, że wywieziono nas karetką do Lublina. W Lublinie przeczekaliśmy do upadku Warszawy, do kapitulacji Warszawy, no i potem znowu karetką Czerwonego Krzyża wyjechaliśmy z Lublina do Warszawy.


Wjeżdżaliśmy od Grójeckiej, to pamiętam, mam to w oczach zawsze, bo te ruiny straszne, te groby to taki zupełnie inny widok niż ten, do którego człowiek przywykł. Ale nasz dom przy placu Narutowicza stał – bez szyb, okaleczony, ale stał. Nasze mieszkanie było splądrowane, okradzione, ale było. Były własne, jakieś uszkodzone meble, ale to wszystko było. Więc myśmy zajęli pokój od strony podwórza, gdzie się zachowały jeszcze szyby, a reszta to już była zostawiona tak wolno. No i cóż dalej?

  • Jaki był dalszy los taty, który pojechał do Lwowa?


O ojcu nie mieliśmy żadnej wiadomości. Wiadomo tylko przecież było, że były walki o Lwów, to taką „pantoflową pocztą” dochodziło, ale nie mieliśmy nic wiadomości. Ale znaleźli się, zaraz przyszli koledzy tatusia… Zwłaszcza że pan inspektor ceł, pan Wincenty Boy – on zaraz ofiarował się z pomocą mamusi i… Dozorca był też taki bardzo życzliwy, zresztą bardzo dobry był ten dozorca, troskliwy o lokatorów. Przyniósł taki piecyk, taką „kozę” i pan Boy razem z mamusią z piwnic Ministerstwa Skarbu, które się paliło, przynosili koks i w tej „kozie” palili koksem. Mój brat zabrał się do szklenia okien, noszenia wody, bo wody nie było, a siostra starsza zabrała się za garderobę i za szycie, i szyciem zarabiała. Razem z koleżanką swoją szkolną Izą Kummant zaczęły szyć. Wtedy to istniał ten handel wymienny, że można było za buty, nie wiem co dostać, kawałek chleba. Skarbem była sól. A odzież to się tak dopasowywało i się szyło na wszystkie sposoby. Mamusia trochę handlowała, bo to był też taki handel, że znajoma pani przynosiła futro: „Może pani wie, kto by kupił. Ja za to chcę tylko ileś tam…”. Kilo czegoś, jakiejś żywności przede wszystkim. No to jedna drugiej polecała i tak to się z początku życie toczyło.

  • Kiedy rozpoczęła pani edukację?


Nie, do szkoły nie chodziłam, dlatego że mój brat był młodszy ode mnie dziesięć lat, więc miał trzy lata, a siostra siedem lat, i siostra była po Heinego-Medina, i nie chodziła, ją trzeba było na rękach przenosić wszędzie. Więc ja miałam powierzoną opiekę nad dziećmi, mama załatwiała wszystkie inne sprawy, brat szklił, wodę nosił. Zresztą co ładniejszej pannie to poza kolejką nosił. I tak żeśmy przetrwali. W końcu trafiła nam się zamiana mieszkania, bo nasze mieszkanie było duże i nie do utrzymania w ogóle, i ciągle nam groziło, że zajmą mieszkanie Niemcy. No więc w sąsiednim domu, na Filtrowej 70, to już jest róg Narutowicza, administrator domu, pan Majewski, znalazł nam chętną do zamiany, doktor medycyny, doktor Konarską. Ona potrzebowała mieszkania większego, a nasze jeszcze było o tyle wygodne, że miało dwa wejścia, bo były kuchenne schody tak zwane i klatka schodowa, ta reprezentacyjna, prawda, normalna. Więc jej bardzo na tym zależało, bo ona chciała otworzyć tam taką przychodnię, gabinet i tak dalej, no i zamieniliśmy się mieszkaniami. Ona [mieszkanie] miała na Filtrowej 70, na pierwszym piętrze. Przenosili nas koledzy brata i siostry, bo przenosili te meble wszystkie, przeprowadzili nas i doktor Konarską. Tak zamieszkaliśmy na Filtrowej 70. Ojciec wrócił w czterdziestym pierwszym roku, gdzieś na początku kwietnia, ze Lwowa.

  • Czyli przez „zieloną granicę”?


Nie, nie przeszedł przez „zieloną”, to była wymiana. Ci, co mieli dowód meldunkowy wpisany w Guberni Generalnej – bo już utworzyli Gubernię Generalną – ci, co mieli w dowodzie wpisany adres stały zamieszkania w Guberni, dostawali przepustkę, Sowieci pozwolili i wymiana była na granicy, w Rawie Ruskiej właśnie, i mogli wrócić do GG. To było kilka razy tak dane, ta możliwość. Bo we Lwowie to ojciec przeżył aresztowanie całej rodziny, wywiezienie na Syberię.

  • Swojej mamy?


Mojej mamy rodzinę […] i zabranie wuja, który był pułkownikiem, zabranie go i wiadomo, gdzie skończył. Tak że ojciec się potem tak tułał po znajomych i po krewnych nocował, ale jak tylko mógł, to wrócił.

  • Też był narażony na represje z racji funkcji, jakie przed wojną sprawował w Gdańsku i w Warszawie.


No tak, ale jakoś go to ominęło szczęśliwie. Myśmy cały czas drżeli o to, że przyczepią się do ojca, ale ojciec z Gdańska był delegowany do Warszawy już w trzydziestym drugim chyba roku, jeszcze zanim Hitler doszedł do władzy, więc może to jakoś go ocaliło.

  • Czym się zajmował tata po powrocie do Warszawy?


Do Warszawy przyjechał do nas… Siostra najstarsza, ona o sześć lat ode mnie starsza, wyszła za mąż. To już wtedy tatuś był, już przyjechał w kwietniu. W końcu kwietnia wyszła za mąż i myśmy przenieśli się do jeszcze mniejszego mieszkania na Sękocińską 5 i tam już mieszkaliśmy do Powstania. Ja stamtąd wyszłam do Powstania.

  • Czym zajmował się tata po powrocie do Warszawy?


Tatuś z początku [zajmował się] poradami prawnymi. Znał też język niemiecki bardzo dobrze i francuski, więc sobie radził jakoś. Potem dostał pracę jako administrator domu, no więc w ten sposób tatuś przeżywał.

  • Czyli rodzina właściwie nie cierpiała głodu, zarabiała, na utrzymanie wystarczyło.


W dalszym ciągu [jakoś] się radziło. Jak siostra wyszła za mąż, to mama… Przecież zawsze się przerabiało coś, jak to każda pani umiała roboty różne ręczne, to się swetry przerabiało, pruło, na nowo przerabiało.

I wtedy ja mogłam już pójść do szkoły, i poszłam z dwuletnim opóźnieniem do szkoły Goldmanówny. W szkole Goldmanównej, na Mianowskiego, chyba pod piętnastym, były komplety… Nie, [byłam] w siódmej klasie [szkoły] powszechnej, bo naturalnie były tylko szkoły powszechne i zawodowe, więc w siódmej klasie była pierwsza klasa gimnazjum Słowackiego. Więc ja tam zaliczyłam pierwszą klasę gimnazjum, jeszcze z profesorami ze Słowackiego. To był rok czterdzieści jeden na czterdzieści dwa i ja miałam już szesnaście lat, więc groziły mi roboty w Niemczech, wobec tego trzeba było iść do szkoły zawodowej, bo to jedynie ratowało przed wywózką. Poszłam do prywatnej szkoły ogrodniczej inżyniera Wiśniewskiego. Ona była na ulicy najpierw Pankiewicza 3, a potem na Moniuszki, i tam chodziłam już do Powstania, do Wiśniewskiego.

U Wiśniewskiego zawiązało się harcerstwo i ja wstąpiłam do harcerstwa, do drużyny mokotowskiej, to była 99. wtedy, lotnicza, której drużynową była Halszka Żuromska. Ona powstała z wcześniejszej, nie pamiętam, czy pięćdziesiątej którejś, czy czterdziestej którejś…

  • Czterdziestej dziewiątej.


I to była najpierw Halszka Żuromska, a potem Halszka Wiśniewska była drużynową. I w naszej klasie był zastęp, no więc należałyśmy wszystkie do tego zastępu, przechodziłyśmy to przeszkolenie harcerskie, sanitariat przede wszystkim, bandażowanie i tak dalej. Po drugie zlecono nam obserwację, głównie na Mokotowie; obserwację, a właściwie rysowanie takich szkiców sytuacyjnych, gdzie bramy przechodnie, jak można było przejść. To było bardzo dobrze widziane, jak żeśmy umiały. No i gazetki się przenosiło, kolportaż. Czasem zlecali jakieś jeszcze inne [zadania], ale żadnych jakichś specjalnych wyjazdów nie było. Były normalne zbiórki harcerskie, które raz w tygodniu się odbywały w którymś z mieszkań u koleżanek. U Wiśniewskiego byłam czterdzieści trzy, czterdzieści cztery i czterdzieści dwa, czterdzieści trzy.

A w lecie praktyka – na Rakowcu, głównie w tych ogrodach miejskich na Rakowcu miałyśmy obowiązkową praktykę.

  • Na czym polegała ta praktyka?


Na grabieniu, na sadzeniu, na obijaniu się.

  • Czyli to była praktyka zawodowa, tak?


Na obijaniu się, głównie. A u pana Wiśniewskiego, inżyniera Wiśniewskiego, w szkole to uczyli profesorowie SGGW: profesor Goriaczkowski, profesor Kuntze, profesor Miśkiewicz, poza tym uczył polskiego Jerzy Kierst, łaciny nie pamiętam już kto. W każdym razie miałyśmy tam pierwszorzędnych nauczycieli. Kierst nas uczył korespondencji handlowej, to się nazywało, a to był normalny kurs gimnazjalny.


No, w czterdziestym czwartym… Jeszcze w czterdziestym trzecim to siostra, ta młodsza, ta sparaliżowana, dostała się pod opiekę profesora, [właściwie] wtedy nie profesora, tylko doktora Degi, który był z kolei kolegą tej doktor, która zamieniła z nami mieszkanie. […] Doktor Dega zlecił, żeby aparat kolega jego, ortopeda, zrobił jej do chodzenia, żeby mogła chociaż stanąć na nogi. Rodzice wyjechali w czterdziestym czwartym roku do Brwinowa z młodszym rodzeństwem – chodziło o świeże mleko, o jajka, o świeżą żywność, warzywa – wyjechali do Brwinowa, tam u znajomych mieli wynajęty pokój z kuchnią i tam siedzieli sobie już od początku czerwca. A ja byłam na praktyce, też znowu na Rakowcu, a brat starszy znalazł się w sanatorium, w Rudce, z podejrzeniem gruźlicy. Doktor Śladkowski go leczył, pamiętam, bo przychodził do nas do domu, Adamowi zakładał odmę w domu. I Adam wyjechał wtedy, na początku czterdziestego czwartego roku, do Rudki, rodzice byli w Brwinowie, a ja byłam panią domu, więc mieszkanie było do dyspozycji kogo trzeba. Często u mnie koledzy się zatrzymywali, to znaczy jak szli gdzieś, jakąś tam pracę mieli, to zostawiali kenkarty u mnie albo coś. A ja miałam, raz że praktykę, a po drugie, miałam dyżury na Okólniku. Ale o tym nie [mówiłam], tu muszę się cofnąć.

  • Jeszcze chciałam zapytać, kiedy się zaczął pani kontakt z konspiracją? Kiedy pani, poza harcerstwem, przystąpiła do konspiracji?


Byłam w harcerstwie, więc siłą rzeczy u Wiśniewskiego harcerstwo… Z chwilą praktyk, gdzie każdy był gdzie indziej, więc ustawała praca. Potem znowu. No a na Sękocińskiej… Muszę o tej kamienicy powiedzieć, bo to była ciekawa kamienica. Była tam dozorczynią pani Waicmanowa, o wszystkim wiedziała. Na każdym piętrze były trzy mieszkania i jedno mieszkanie na każdym piętrze zajmowali kolejarze niemieccy, którzy pracowali na Dworcu Zachodnim. Więc naszym sąsiadem bezpośrednio był porucznik marynarki, a za okupacji przedsiębiorca przewozowy, czyli miał konia i miał wóz, lorę i woził, jak to trzeba było: a to drzewo, a to węgiel, a to różne te. Sklep prowadził bosman z żoną i dwiema córkami, [pochodził] z Gdyni. Więc sami znajomi, można powiedzieć, na każdym piętrze się coś działo. Nad nami mieszkała pani, której bratanek był synem pułkownika, Michał Dowbor, on zginął w Pęcicach, był w harcerstwie. I mieszkała w suterenie pani Czapińska, żona kapitana Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, która wróciła z Rumunii, bo była internowana do Rumunii, ale wróciła z córkami z Rumunii i zamieszkały tam w suterenie.

Ja się przyjaźniłam z jej córkami, starszą Ireną i z młodszą Danką. Z Danką później byłam u „Gurta”, a Irena wciągnęła nas do WSOP-u, do 199 plutonu WSOP-u.

  • Czyli Wojskowej Służby…


To było w styczniu.

  • Czyli Wojskowej Służby Ochrony Powstania.


Tak. To było w styczniu, w czterdziestym czwartym roku. Pamiętam, że przysięgę od nas odbierał „Ratusz”, Władysław Brzeziński, i myśmy praktycznie należały do „Ratusza”. I miałyśmy odtąd przeszkolenie już łączniczek, to jest raz, ale druga rzecz, dyżury były. Dyżury były na Okólniku, tylko nie powiem, gdzie to było, nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć.

  • Na czym polegały te dyżury?


Dyżury to były na zmianę. Rano, do godziny policyjnej, ale później, już w lipcu, jak był ten ruch wyjazdowy Niemców i tak dalej, już było pogotowie pewnego rodzaju zarządzone (to jeszcze nie był koniec lipca, ale już tak po dwudziestym było), to myśmy miały dyżury nocne i dzienne.

  • Czy coś się działo na tych dyżurach?


Siedziało się na tym i po prostu byłyśmy rozdysponowane. Kto potrzebował, a to zazwyczaj chodziło o oficerów, przede wszystkim chyba zgrupowań, [to] rozsyłali łączniczki na wszystkie strony. Która była pod ręką, to ta wtedy szła. Wtedy właśnie ja sobie wzięłam pseudonim Wika, a Danka wzięła „Dinę”, już tak zostałyśmy. Ja wzięłam „Wikę” na pamiątkę mojego ukochanego wuja Wiktora, którego rozstrzelali Niemcy, wzięłam to jego imię. I myśmy były już właśnie do dyspozycji [Hausmana].

  • Czy pamięta pani, jakie wrażenie zrobiła przysięga na pani? Kto ją odbierał?


Dla mnie może większe wrażenie zrobiło przyrzeczenie harcerskie, bo miało oprawę taką bardziej uroczystą, ale tutaj to zdawałyśmy sobie sprawę, że to nie przelewki, że po prostu trzeba i koniec.

  • A kto odbierał przysięgę?


Nie wyobrażałam sobie, żebyśmy mogły nie pójść ani nie zrobić czegoś. Wszyscy szli. Koledzy szli, koleżanki. Co z kim się [znał], to wiedziałam, że a ten coś robi, a ten, a ten gdzieś jest, więc nie wyobrażałam sobie. Ja bym to uważała za, nie wiem, za jakąś straszną rzecz, żebym nie maczała palców w czymś.

 

  • Zbliżamy się już do Powstania, ale chciałam jeszcze zapytać o okres okupacyjny. Czy była pani może świadkiem takich zdarzeń jak łapanki na ulicach czy może jakieś egzekucje?


Tak, tak.

  • Czy pani sama znalazła się w takiej sytuacji bezpośredniego zagrożenia?


Nie, ja w bezpośrednim zagrożeniu nie byłam, ale pamiętam takie momenty, że miałam serce w gardle i słyszałam własne kroki. A szedł patrol naprzeciwko, to były takie uczucia dławienia. Ale nikt bohaterem nie jest, ma się duszę w piętach.

  • Czy była pani bezpośrednim świadkiem jakichś egzekucji czy łapanek?


Byłam, byłam świadkiem rozstrzeliwania na ulicy Barskiej. To, co robiło na mnie dosyć duże wrażenie, bo to oni byli…

  • W którym roku to było?


Nie pamiętam dokładnie, nie powiem roku. Wiem, że to było…

Ja tylko pamiętam straszne zmęczenie, bo jak nas wysyłali, to nieraz myśmy miały takie trasy i całe ganianie, że nie wiem. Nas nieraz po dwie wysyłali, bo trzeba było przenieść jakieś paczki, jakieś te. Taki najgorszy punkt, którego nie znosiłam, to było przy hotelu Polonia, na rogu Pankiewicza i Alej Jerozolimskich. Po jednej stronie Polonia, która naturalnie była zajęta przez Niemców, a po drugiej stronie były domy normalne i tam trzeba było nieraz dostarczyć jakieś paczki, odebrać coś i to nie było przyjemne.

  • Wiedziała pani, co pani przenosi?


Nie zawsze, nie zawsze.

  • I gdzie to było? Paczka była tak jawnie niesiona czy gdzieś ukryta?


Nie, jawnie, jawnie. Te ostatnie już… Dokładnie pamiętam, od końca lipca, to dwudziesty siódmy mniej więcej – ten pierwszy alarm, co był, to dwudziesty siódmy chyba – to myśmy dużo paczek nosiły wtedy. I taka jedna, jak nam sznurek pękł, bo sznurek był przecież papierowy, to myśmy siadły na tej paczce. Dobrze, że miałyśmy sukienki, to się tę paczkę przykryło. No ale jakiś przytomny ryksiarz zatrzymał się i: „Paniom trzeba coś pomóc?”. I pomógł. Nawet nie wiem, kto to był. To były takie śmieszne historie. No, miało się duszę w piętach, mówię otwarcie.

  • Czy rodzice wiedzieli, że jest pani zaangażowana w działalność konspiracyjną?


Tatuś się domyślał. Wprawdzie prosił, żebym się nie pakowała w coś, bo mówi: „Czy ty zdajesz sobie sprawę, że dotrzymasz w razie czego [tajemnicy]”.

  • Przyrzeczenia, tej przysięgi?


No tak, tak, o to chodziło. Ja mu powiedziałam, że: „No nie, tatusiu, nie, nie, możesz być spokojny”. Ale tatuś… Ale u nas było tak, że tatuś przyjechał… Aha, jak był ten pierwszy alarm w lipcu, to brat już wrócił z sanatorium wtedy, na początku lipca i zaroiło się od jego kolegów różnych, bliższych i dalszych. Kiedyś jak wróciłam z dyżuru, zastałam gromadę chłopaków, a to była drużyna „Witolda”, Jurka Wisławskiego i oni u nas, bo była chata wolna, wyznaczyli sobie punkt zborny na wypadek alarmu. No i chłopaki u nas nocowały, siedziały. Ja miałam o tyle wygodnie, że jak wracałam, to miałam coś do jedzenia przygotowane, to było mi bardzo wygodnie. A później, jak odwołano, to został tylko „Witold” i chyba… Zaraz, bo w sypialni rodziców po dwóch w łóżku spało, więc jakichś trzech było jeszcze, no i przychodził Michał Dowbor, który zawsze był blisko, bo mieszkał na Joteyki, więc często przychodził.

  • W jakiej organizacji był brat zaangażowany?


Wisławski był w AK. Wisławski to był… Tadek Sułowski był łącznikiem u niego. To była ta grupa. A znowu Dowbor to była grupa harcerska „zawiszaków”, głównie już podrośniętych „zawiszaków” z Ochoty. Tak że wszystkich ich znałam, wiedziałam, kto to jest. I ojciec mój przyjechał z Brwinowa do Warszawy 31 lipca. Wszedł do domu, jego nie chcieli wpuścić, dopiero któryś z nich powiedział: „To ojciec, trzeba go wpuścić”. No i tatuś zostawił dla mnie… Mama taką figurkę świętego Antoniego miała, którą zawsze w torebce trzymała, przesłała. Ojciec zostawił na kredensie w pokoju i poszedł, do siostry pojechał. Siostry nie zastał, bo z kolei siostra poszła do swojego męża na Pragę, bo oni na Pradze mieli punkt wyjściowy, i tatuś ostatnią kolejką wyjechał z Warszawy, to znaczy wtedy po południu trzydziestego pierwszego wyjechał z Warszawy, wrócił do mamy. A siostrę i szwagra zgarnęli na Pradze i wywieźli do obozu, do Arnswalde.

  • Ale jeszcze przed wybuchem Powstania czy już po?


Nie, nie, nie, już Powstanie wybuchło.

  • W jakiej formacji oni byli?


Armia Krajowa.

  • Ale jakaś nazwa oddziału?


Nie pamiętam, oni byli w każdym razie, szwagier na pewno… Myśmy się starali jak najmniej wiedzieć, to było normalne i to mi zostało. Staś był podchorążym artylerii konnej z Włodzimierza i oni się tą grupą trzymali, ci podchorążacy, więc oni byli… Wiem, że na Pradze mieli mieć swój ten [punkt zborny]. […]

  • Jakie pani miała zadanie wyznaczone na dzień 1 sierpnia? Gdzie się pani miała stawić?


A ja wróciłam na dyżur jeszcze. Z dyżuru wróciłam już tuż przed policyjną godziną i pamiętam, że myśmy do późna w nocy siedzieli […] 31 lipca. Mój brat grał na gitarze bardzo dobrze i pamiętam, że „Witold” wziął tę gitarę Adama i grali, śpiewali. Śpiewaliśmy sobie piosenki wszystkie – byliśmy strasznie bojowi przecież – a potem oni poszli spać i ja też poszłam spać. Spałam na rozkładanym łóżku w kuchni. Potem, 1 sierpnia, ja o szóstej rano, jak tylko kończyła się [godzina] policyjna, szłam na dyżur. Więc wyszłam z domu i tyle ich ostatni raz widziałam.

A brat znalazł się w Brwinowie. No bo Ochota od razu padła, więc on się znalazł w Brwinowie. Wisławski… To Sułowski opisywał, że poszli do lasów chojnowskich i on zginął, Wisławski, „Witold”. Michał Dowbor zginął w Pęcicach i ci jego koledzy, ci z Ochoty. A nasze mieszkanie zostało wypalone miotaczem płomieni – nasze mieszkanie i sąsiednie, tego porucznika marynarki – wypalone tak, że jak w czterdziestym szóstym roku wróciłam, to tylko były osmolone ściany. Ale już mieszkali jacyś lokatorzy ze wsi, którzy weszli, i wiem, że mnie nie chcieli wpuścić tam nawet. A tak nikogo znajomego tam nie widziałam.

  • 1 sierpnia, kiedy wyszła pani rano na dyżur, to czy spodziewała się pani, że już wieczorem pani może nie wrócić do domu? Czy jakoś przygotowała się pani w sensie ubrania?


Nie, liczyłam, że wrócę. Miałam w domu spakowany plecak i kurtkę, a poszłam normalnie jak na dyżur, nie liczyłam, że nie wrócę.

  • I już pani tam została na tej ulicy Okólnik?


I tam zostałam, tak jak stałam. A tam 1 sierpnia, jak poszłam na Okólnik, to od rana było takie ganianie, że…

  • Biegała pani z meldunkami, tak?


I pamiętam jeszcze ostatni moment, że wysłano mnie na Wspólną 67. Ja tam przyszłam i tylko zastałam jakichś dwóch panów. Powiedzieli, że nie ma tego, do którego ja miałam doręczyć rozkaz, że mam czekać na niego. Ja siadłam i zasnęłam w jakimś tam krześle czy na czymś tam. I potem przyszedł, i okazało się, że to „Gurt”. Ja go w ogóle nie znałam. Ja znałam dobrze Brzezińskiego, znaczy się „Ratusza” znałam, Żbikowskiego, Konata znałam, Ateńskiego – tych znałam. No i później przyszedł „Gurt” i „Gurt” mnie jeszcze wysłał 1 sierpnia, to było gdzieś koło czwartej, wysłał mnie na róg… O Boże, tej ulicy nie ma teraz… Nowogrodzka…

  • Na róg Pankiewicza i Nowogrodzkiej?


Róg Nowogrodzkiej, nie Pankiewicza. Tam kolejka EKD do Nowogrodzkiej dochodziła. No, mniejsza o to. Naprzeciwko po prostu to było telekomunikacyjnego… Ulica Żulińskiego, jej nie ma teraz. I tam była brama zamknięta, ale mi otworzyli zaraz, tam oddałam tylko rozkaz i zaraz wróciłam na Wspólną 67. Jak wróciłam, to zastałam „Dinę”. „Dina” mówi: „A co ty tu robisz?”. A ja mówię: „Mnie tu kazali zostać”. A ona mówi: „A ja mam iść na siedemdziesiąt jeden”.

  • Wspólna 71.


Tak. „Na siedemdziesiąt jeden mam iść”. […] Przyszedł „Gurt” i „Gurt” posłał „Dinę” na siedemdziesiąt jeden i ona nie wróciła. Więc on później wysłał mnie, to już była noc. Wysłał mnie…

  • Czyli to już było po wybuchu Powstania?


Tak, tak, w dzień wybuchu Powstania. I on wysłał mnie, to już była noc, ciemno. Po drugiej stronie były przecież ogrody kościoła Świętej Barbary, tam te tereny zielone. A sześćdziesiąt dziewięć to zapamiętałam sobie. Sześćdziesiąt dziewięć to był taki jasny mur i trzeba było przetego. No ale przeleciałam, [nasłuchiwałam] tylko, czy słychać jakieś kroki, czy nie. Doszłam tam i tam była „Dina”, była jej siostra Irena, była Maryśka Drozdowska i był Żbikowski. Okazało się, że „Gurt” zażądał, żeby mu dali dwie łączniczki, bo on nie ma żadnej. No więc kazał mi Żbikowski, kazał dwom nam iść. „Dina” poszła ze mną, nie chciała iść z siostrą. Wcale się nie dziwię, bo Irka ją krótko trzymała. I „Dina” poszła ze mną, a Irena z Maryśką poszła ze Żbikowskim na Piękną do „Ratusza”. I tak myśmy zostały u „Gurta”.
I później w nocy – o drugiej w nocy chyba to było, tak? – „Gurt” nas obudził… A w międzyczasie się tam na Wspólnej zaludniło, był ksiądz kapelan i był kwatermistrz, przyszedł, i oficerowie różni, dopiero to się wszystko zebrało tam na Wspólnej. No i myśmy na tej Wspólnej zostały. „Gurt” nas w nocy obudził i kazał nam iść na drugą stronę Alej, na Chmielną, bo nasze oddziały miały atakować Chmielną, tamtą stronę. Tak jakoś dziwnie, nie wiem, dlaczego oni tak to pomyśleli, że część „Gurta” miała od Nowogrodzkiej zdobyć Aleje Jerozolimskie, więc tam Instytut Wojskowy, ten geograficzny, Dom Turystyczny, plac Starynkiewicza, tutaj to i z drugiej strony z kolei dworzec, [czyli] wziąć to z dwóch stron. […] Rezultat był taki, że po stronie Nowogrodzkiej właściwie nie mieli broni i nie mieli możliwości atakowania, a wszystko się rozgrywało od strony Chmielnej.

No i ponieważ „Gurt” nie wiedział, co się dzieje z oddziałami, więc wysłał nas dwie na Chmielną, żeby nawiązać kontakt z oddziałami. No i poszłyśmy, dwie durne dziewczyny poszły i… Nie mówię, że durne, że poszły, tylko dlatego że człowiek taki nieobyty był z tym wszystkim. Jak sobie dzisiaj uprzytomnię, jak myśmy przeskakiwały z tej bramy do bramy, to mnie litość bierze. No ale tak żeśmy właśnie przeskoczyły przez Marszałkowską.

  • Nikt tego nie uczył, jak się zachowywać w czasie walki.


Nie uczył, nie, nie, zupełnie nowa sytuacja, a my durne, no.

  • Ale udało się.


No. I myśmy przeskoczyłyśmy, doszłyśmy do Brackiej. Ale jak przejść przez Aleje? Stały czołgi. BGK przecież miało nas na widelcu, a czołgi w Alejach. Nie przeskoczymy, nie ma mowy, bo strzelali. No ale znalazły się dwie panie, grupka osób starała się przejść. Dwie panie zostawiły dzieci po drugiej stronie Alej, właśnie gdzieś tam na Śliskiej czy na którejś ulicy. Dzieci same tam były i one za wszelką cenę do tych dzieci chciały pójść. Więc one powiedziały, wszystko jedno, co będzie, to one idą, i one podniosły ręce do góry i ruszyły. Wtedy myśmy się też ruszyły, ręce do góry, i przeszłyśmy. I tam po drugiej stronie to już byli swoi, oddziały, już informowali, gdzie ostrzał, gdzie trzeba iść. Dotarliśmy na róg Żelaznej i tam te bloki kolejowe, mieszkalne. Tam na strychu był jakiś nasz punkt, tam oficer był, pan Jastrzębski, i odebrał. Od niego żeśmy dostały meldunek dokładny o sytuacji, jaka jest, bo oni atakowali wszyscy na dworzec, no i z powrotem wróciłyśmy tą samą drogą. Tylko że już w Alejach nie było tak łatwo, no ale od czego są biegi – jak się ma stracha za kołnierzem, to się biegnie. No i jakoś wszystko poszło dobrze.


No a potem już cały czas byłyśmy przy dowództwie. Z tym że „Dina” została ranna we wrześniu, dostała granatnikiem, odłamkami granatnika w nogę, a ja byłam do 19 września w dowództwie u „Gurta” cały czas, a potem on mnie odesłał do kompanii, a tutaj zrobił u siebie zmianę. No i już z 1 kompanią byłam do końca.

  • Kiedy pani została przeniesiona do 1 kompanii?


19 września, mam rozkaz cały, dokładny.

  • Czy jeszcze w czasie służby u „Gurta” wspomina pani może jakąś szczególną misję, która zapisała się w pamięci?


Nie, specjalnie nie. No, normalnie, służba łączniczki, no więc różnie bywało.

  • W dzień, w nocy, o każdej porze.


No tak, o każdej porze. Na przykład utkwił mi w pamięci taki lej na rogu Zielnej i Złotej, taki głęboki lej. Tam był ostrzał z PAST-y, bardzo ostry. Ale ja panicznie nie cierpiałam piwnic, no nie znosiłam piwnic, więc wolałam wskakiwać do tego leja i wychodzić. Tylko dobrze było skoczyć, ale wychodzić to już troszkę [trudniej]. Potem zrobili przekop przez Zielną.

No na przykład utkwił mi w pamięci taki mały łącznik. Ja szłam do obwodu, bo do „Zagończyka”, do rejonu i do obwodu się chodziło codziennie z meldunkami. Szedł taki mały chłopczyk i ja idę. „Koleżanka idzie?” – „Idę”. – „No to ja pójdę z koleżanką”. – „Dobrze”. No i tak idzie i słyszę, jak mruczy pod nosem: „Tutaj leżał ten zabity, ale już go nie ma, a tutaj ten”. Więc widziałam, że on się bał po prostu, ten chłopczyna. No i co jest – nadleciały samoloty i bombardowały, więc ja zaczęłam biec, a on mówi: „Koleżanko, z samolotu każdy ruch widać, trzeba stanąć w jednym miejscu”. Ten brzdąc.

  • Ile lat mógł mieć ten chłopczyk?


Jakieś dziewięć, dziesięć.

  • Czyli udzielił pani lekcji bezpieczeństwa, zachowania w czasie nalotu.


No tak.

 

  • Czy miała pani jeszcze później z nim kontakt?


Nie, nie. Ale u nas był taki „Remigiusz”, który ciągle spał. On był z kolei w 2 kompanii, u „Dworskiego”. To ja pamiętam, że jak ja przychodziłam z jakimś meldunkiem, z rozkazem od „Gurta”, to „Dworski” tubalnym głosem zawsze wołał: „»Remigiusz«, »Remigiusz«, obudź się!”. Potem go spotkałam, to już dorosły, stary chłop.

  • Czy jak wracała pani, cały czas tą taką główną bazą wyjściową była ulica Wspólna, czy była zmiana adresu?


Nie, nie… Aha, bo myśmy się przenieśli na Złotą 35 do swoich oddziałów, bo przecież tam nie było kontaktu zupełnie stamtąd. I już na Złotej 35 jak nam rozwalili kwaterę… Na pierwszym piętrze była kwatera „Gurta”, tam ksiądz miał pokój i myśmy miały pokój. No i te wszystkie oddziały przeważnie to [takie ulice jak] Chmielna obsadzały, no to byliśmy na Złotej, potem na Chmielnej, tak że…

  • Czy dostała pani może jakieś dodatkowe ubranie, czy była pani w tym ubraniu, w którym wyszła pani z domu 1 sierpnia rano?


Nie, [miałam] drelichy. Oni rozbili magazyny i mieliśmy czarne drelichy, byliśmy jednakowo umundurowani.

  • Coś na głowie?


Nie, ja nie znoszę czapek, więc w ogóle rzadko kiedy coś nakładałam na głowę.

  • A buty?


Ach, to były sandałki. Ale spódniczkę to miałam taką nie letnią, jakąś fru, fru, tylko taką normalną, sportową.

  • Czyli ten drelich to była tylko bluza, góra?


To bluza była, tak. Jeszcze wtedy nie byłyśmy przyzwyczajone do spodni, no ale potem to już tak. A jak wychodziłam…

  • Bo oczywiście nie miała pani żadnej broni, żadnego granatu przy sobie?


Nie, nie, nic. Ja nie byłam takim bohaterem z bronią. Nie, nie.

  • Jakie warunki były tam na kwaterze, dokąd pani wracała po spełnieniu swojej misji, po przyniesieniu meldunku? Czy było łóżko, w którym można się było wyspać? Czy była jeszcze woda, łazienka, gdzie można się było umyć? Jak było z wyżywieniem?

 

Jak miałyśmy tę kwaterę, to gdzieś tam zawsze trochę wody się jakoś zdobyło. Ja pamiętam, jak u nas biegunka zapanowała straszna (bo to przecież strasznie panowało), no to „Dina” tak chorowała mocno i „Tekla” chorowała na ten „okropny brzuch”, jak to napisała potem jedna z koleżanek, Karpowiczówna. Mnie chłopcy przynieśli wino i kazali mi wypić grzanego wina. Ja wtedy byłam gotowa nawet pójść na czołgi, bo kompletnie się zalałam, mówię zupełnie otwarcie.

  • A na żołądek to pomogło?


Ale pomogło. Ja nie chorowałam ani jednego dnia, ani jednego dnia nie opuściłam. Tak że jakoś się zakonserwowałam wtedy dobrze.

  • Czy ta służba była bardzo intensywna? Czy pani biegała po prostu cały dzień czy noc bez wytchnienia, czy była taka możliwość odpoczynku, przespania się?


Była możliwość przespania się. A jeżeli nie, to człowiek przywykł. Ja bardzo lubiłam wychodzić, jak tylko wolne było, chodzić do tej baterii przeciwlotniczej, harcerskiej. Oni tam śpiewali, takie harcerskie życie prowadzili.

  • A gdzie to było?


Na Chmielnej byli. Oni bardzo byli tacy zorganizowani dobrze i tak dalej, i bardzo to lubiłam, to był odpoczynek. Bardzo się z nimi zaprzyjaźniłam potem.

  • Śpiewali piosenki harcerskie czy powstańcze?


Oni byli już zżyci z oddziałem, po prostu tak jak „Zośka”, tak jak takie właśnie [grupy], które były ze sobą w konspiracji i potem cały czas byli razem, a nie tak jak my przyszłyśmy do zupełnie obcego oddziału. Ja na przykład bardzo żałowałam, że ja nie wiedziałam o tym, że cały właściwie pion „Gurta” składał się z pracowników kolejowych. Dlatego że ja wtedy bym miała z nimi zupełnie inny kontakt, dlatego że ten mój, jak wspomniałam, ukochany wuj Wiktor Hausman, on był jakby szefem komórki na kolei, znacznym. Oni wykonali wyrok na tym, który go wydał, na tej tak zwanej panience. [Wiedząc to], ja bym miała z nimi lepszy kontakt, a tak to obcy panowie, wszystko dorośli, to było też inaczej. I później tak jakoś się w ogóle układało, że nawet do niewoli jak poszłam, to część moich koleżanek została w Oberlangen, a część tylko była z nami.

  • A jak pani się czuła wśród Powstańców? Czy czuła się pani też takim równoprawnym żołnierzem jak oni? Jaki był ich stosunek do pani?


Nie, to było koleżeństwo takie, po prostu. Myśmy nie miały jakiegoś specjalnego respektu czy coś, zupełnie nie. To było normalne takie, każdy robił swoją robotę, ale i mógł przyjść w każdej chwili jeden do drugiego, pomóc coś, opowiedzieć coś. Zupełnie było w porządku.

 

  • Czy znalazła się pani kiedyś w samym ogniu walki, gdzie nie mogła się pani dalej przedrzeć, bo było niebezpiecznie?


No nie, no jak nam się waliło wszystko na głowę, jak tam zasypywało wszystko, myśmy musiały też chodzić, ratować ludzi. Ja nawet byłam kontuzjowana, tylko się zawsze wstydziłam przyznać do tego, bo oberwałam drzwiami od szafy. No więc, proszę pani, jak „Dina” dostała granatnikiem, to rozumiem, ale drzwiami od szafy?

  • Nie po żołniersku, tak?


Nie.

  • Jak było z jedzeniem, z wyżywieniem? Czy można było się najeść, czy zdarzały się okresy głodu?


Nie no, była ta kasza „pluj”, nieszczęśliwa. Czasem udało się coś wytargować od oficera aprowizacyjnego, „Pruskiego”, ale tak to normalne jedzenie, takie jak wszędzie. Czasem chłopcy coś przynieśli. Bo to się mówiło „chłopcy” – wszystko jedno, czy miał czterdzieści lat, czy miał dwadzieścia, czy miał [ileś], to byli „chłopcy”, no więc zawsze ten… Tak że dzieliliśmy się wszystkim. […]

  • Czy miała pani dostęp do informacji, co się dzieje w ogóle w mieście? Czy była jakaś prasa, która funkcjonowała, czy jakieś nasłuchy radiowe?


Nie, nie, tyle co docierały wiadomości. Czasem można było pójść na przepustkę, to ja poszłam na drugą stronę Alej, na ulicę Koszykową dajmy na to, dowiedzieć się, co tam dzieje u znajomych czy coś takiego. No ale tak to nie.

  • Czy miała pani jakiś kontakt z rodziną? Czy wiedziała pani, co się z nimi dzieje?


Nie, nic. Wiedziałam, że rodzice są poza Warszawą.

  • A brat, siostra, którzy byli w Warszawie, w Powstaniu?


Nie, tego nie wiedziałam, nic. To zupełnie nie wiedziałam. Ochota była oddzielona zupełnie, sparaliżowana zupełnie.

  • Czy uczestniczyła może pani w życiu religijnym?


No były msze, były msze święte, bo był kapelan. Były msze święte, kapelan ciągle nas nawoływał, żebyśmy… Ciągle były ranne modlitwy i wieczorne, i tak dalej. Nie, to było zupełnie normalnie. Pogrzeby wszystkie… Ksiądz Jawor… Nie, to nie było nic takiego, trudno mi powiedzieć cokolwiek.

  • A kontakty z ludnością cywilną? Jak pani to wspomina, jakie były nastroje wśród ludności, stosunek do Powstańców?

 

Nie, z początku było entuzjastycznie. Z początku i na końcu było entuzjastycznie. Ale w środku, jak już tak było i głodno, i nie było co, i wszystko się powaliło… Ja podziwiałam tych ludzi w piwnicach, muszę powiedzieć. Te kobiety z dziećmi, tych starszych – w takich strasznych warunkach. Ja mówiłam pani, że nie przechodziłam przez piwnicę, przez wykopy. Ja szłam wierzchem, nie mogłam tego znieść. Ale jak widziałam, bo czasami były takie odcinki, że trzeba było przejść, no to wtedy… Czasem nas przeklinali: „Po co wam to było?”. Ale to była rozpacz tych ludzi, po prostu. Nam było lepiej. Nie mieliśmy tych obciążeń, rodziny i tak dalej. Ludzie cywilni mieli strasznie. A jak wychodziliśmy z Warszawy, to przecież ostatki dawali. Żegnali nas tak, jak byśmy byli najbliższą rodziną, płakali.

 

  • Czy była pani świadkiem jakichś egzekucji na ludności cywilnej czy na Powstańcach?


Nie, nie. W czasie Powstania nie.

  • A jakiś kontakt z nieprzyjacielem, z Niemcami albo innymi narodowościami?


Nie. Byłam przy ewakuacji szpitala na Śliskiej. Jak się paliło, to posłali wszystkie patrole, wszystkich i trzeba było ewakuować szpital. Ale nie, nic takiego nie pamiętam.

  • Czy odczuwała pani strach? Czy tak zwyczajnie, po ludzku, pani się bała w czasie wykonywania rozkazów, czy się nie myślało o tym?


No nie, no… Co by mi to pomogło? Ja zawsze wychodziłam z założenia: „Co by mi to pomogło? I tak muszę pójść, i tak muszę pójść. Nie pójdę ja, to pójdzie kto inny”. Nie byłam bohaterem, ale nie byłam też chojrakiem.

  • A czy wtedy kiedy rozstała się już pani ze swoją przyjaciółką „Diną”, która była ranna, to czy dołączyła wtedy do pani inna łączniczka, czy pani samodzielnie wykonywała rozkazy?


Ja sama chodziłam. Ale potem doszła „Tekla”, bo potem były…

  • Bo kiedy „Dina” była ranna?


We wrześniu. „Tekla” była, starsza o dwa lata, więc ona trochę matkowała nam. Nie, „Dina” poszła do szpitala, po drugie, zaraz siostra jej z drugiej strony Alej się nią zajęła bardzo. Nie no, pewnie, że pomyślał człowiek, że nieraz: „O mój Boże, tutaj ją trafili”. I szło się… Nie, takie rzeczy, pani powiem, to powszednieją, nie zwraca się już uwagi na to.

  • A kiedy zakończyła pani służbę u „Gurta” i została przeniesiona do 1 kompanii, to jakie tam pani wykonywała zadania? Też dalej jako łączniczka?


Ja tam byłam w 1 kompanii, u „Poraja”. Bardzo dobrze mi się z nim pracowało.

  • Gdzie to było, gdzie stacjonował?


Na Chmielnej. On zdobywał „Żywiec”. Z „Porajem” to przyjaźń została do ostatnich jego dni i z jego rodziną.

  • Też była pani łączniczką u niego?


No tak, byłam łączniczką. Potem „Gurt” wziął do siebie łączniczkę z 3 kompanii, właśnie Alinę Karpowicz. Ona bardzo ładnie prowadziła pamiętnik, dzień w dzień, z dużym talentem, muszę powiedzieć. Kledzik dużo przytaczał tych wspomnień. No to potem z „Miłą” chodziłam, bo później było tak, że jedna nie mogła iść, musiały pójść przynajmniej dwie razem, bo tak było, że lepiej, żeby były dwie.

  • Jak długo trwały takie wyprawy? Jak daleko pani musiała chodzić? Czy zdarzało się tak, że gdzieś pani utknęła, nie mogła się przedostać, trzeba było tam przeczekać do rana, powiedzmy, następnego dnia?


Nie, czasem trzeba było trochę przeczekać czy zmienić trasę, czy okrążyć. Na przykład jak dowództwo było na ulicy Widok, to tam było nieprzyjemne dojście, tym bardziej że tam leżało, pamiętam, na jezdni masę kabli. Ja zawsze myślałam, żeby się nie zaplątać w te kable.

  • Czy jakąś misję pani zapamiętała szczególnie?


Nie, nie miałam, żadnych misji nie miałam…

  • Znaczy w sensie realizacji tego rozkazu.


Ja to tak zawsze jak coś mnie czasem dzieci pytały: „A coś ty, mamo, robiła?”, ja mówię: „Ja chodziłam tam i nazad”. No bo tak było. Nic nadzwyczajnego się ze mną nie działo.

  • Koniec września, Powstanie chyli się ku upadkowi. Jakie nastroje wtedy były?


Oj, to się nie mówi… Te nastroje, to się nie mówi wtedy. To było bardzo trudne. No, potem to samo wyjście to też było trudne. I sama decyzja, bo przecież proponowali, że możemy pójść z ludnością cywilną, że to kto chce, że może tak pójść. Myśmy po prostu uważali poniekąd za honor, że nie zostawimy kolegów, że jeden los nas czeka. Nawet przez myśl nie przeszło.

  • Czyli wszyscy razem, całe te oddziały wymaszerowały…


Tak, całe oddziały szły. Tyle tylko, pamiętam, że pod koniec Powstania to bardzo dużo zaczynało się Wojskowej Służby Kobiet. Żądano wykazów z oddziałów i tak dalej, ileś kobiet. A myśmy się uważały, że my jesteśmy z oddziału, że co tam jakieś przyjdą i nami będą rządzić. Widzi pani, polska natura.

  • Po prostu poczucie przynależności do swojego oddziału.


Tak, przynależność do oddziału. To się samo rozumiało po prostu. Później przecież, po wojnie, jak żeśmy się nieraz spotkali czy gdzieś przypadkowo się spotkało, to się człowiek tak cieszył, jakby… tak się czuł, że spotkał kogoś bliskiego jak najbliższa rodzina. To zostało.

  • Czy była pani świadkiem wychodzenia ludności cywilnej ze Śródmieścia na początku września?


Nie, nie widziałam tego.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała końcówka Powstania i wyjście z Warszawy?

 

Wyjście z Warszawy… No więc otrzymaliśmy to, że mamy się przygotować do wymarszu. No to cóż, mój Boże, dziewczyny naprawiały chłopakom, przyszywały dystynkcje, jeżeli ktoś miał jakieś dystynkcje do… Awanse i tak dalej. To przyszywało się im, czyściło się im. Oni się też starali [przygotować], przynosili nam [jakieś rzeczy]. Mnie przynieśli buty, takie długie buty, jak policjanci mieli, nosili. Więc gdzieś wyfasowali, jakieś buty takie znaleźli. Potem spodnie policyjne. „To weź to do niewoli”. Więc ja to wzięłam do plecaka. Plecak mi przynieśli. Bo ja czułam odrazę, zresztą u nas to było bardzo ostro karane, jeżeli szabrowali mieszkania opuszczone. I dla mnie to było okropne, jak widziałam, jak ludzie jedni drugim mieszkania [okradali]. Po prostu ja to przeżyłam we własnym mieszkaniu rodzinnym… To tego nie, ale właśnie mówię, przyniósł mi i ten drelich na głowę, to wszystko, i ten plecak. Aha, i koc mi przynieśli. Jeszcze mnie nauczyli zrolować, tak fachowo zrolowali. I to wszystko. A potem w Ożarowie…

  • Którego września opuszczała pani Warszawę?


Września? 5 października żeśmy opuszczali.

  • A jeszcze zapytam, czy były duże straty w oddziale, w pani kompanii?


No zależy, zależy, na niektórych oddziałach to było. To jak pani pokazywałam to zdjęcie tego syna popa, gdzie mówię, dwóch w Powstaniu, jeden w lotnictwie, mąż w Katyniu…

  • Cała rodzina zginęła.


Została sama. Ale taka zawsze pogodna, miła i do nas, do każdego z nas się odnosiła tak, jak byśmy były jej dziećmi, ta popadia. […] Więc wtedy no to i opaski naturalnie, przede wszystkim opaski.

  • Wymarsz był rano, wieczorem?


A jeszcze była odprawa, to dostałyśmy [pieniądze]. Ja pięćset złotych dostałam, tak zwanego górala. Ale później okazało się, że koledzy niektórzy mieli kostki cukru, a to czasem mieli krople walerianowe jakieś, a to coś innego, to później jedno drugie karmiło przy pierwszej okazji, jak nas wyprowadzili.

 

  • Bo wymarsz był kolumną na piechotę do Ożarowa?


Tak.

  • A potem z Ożarowa dokąd? Byliście w Ożarowie kilka dni?


W Ożarowie dwa dni. I Czerwony Krzyż [dawał] zupę w kotle wojskowym. Nas osobno w hali fabrycznej, dwóch halach fabrycznych usadzili.

  • Nas, czyli kobiety, tak?


Razem, razem.

  • Razem kobiety i mężczyźni byli.


Tak. Gdzie było miejsce, tam się przykucnęło czy siadło. Dlatego że nas doprowadzali, tych Powstańców, ciągle „dobijali”, [to znaczy dodawali nowych], bo cywilnych ludzi brali w Pruszkowie, w obozie, a nas w Ożarowie. I po dwóch dniach formowali transporty, kobiece wtedy osobno i męskie. No i nas do wagonów wpakowali i wywieźli do Lamsdorfu. Najpierw mężczyzn, potem nas. Tam rejestracja, no i potem dalej, następny obóz.

  • Jak długo była pani w obozie, w Lamsdorf?


Nie pamiętam już, kilka miesięcy.

  • I następny etap gdzie?


Mühlberg. To właśnie tam spotkałam brata mojego szwagra, w Mühlbergu.

  • Jakie panowały tam warunki bytowe?

 

W Lamsdorfie były tragiczne, bo to był jeden z najgorszych stalagów. Tam głównie byli Serbowie, Rosjanie, Polacy. Oni przede wszystkim nie wiedzieli, co mają zrobić z kobietami. Bo tak, historia historią, jeszcze jeńców żołnierzy – bo myśmy byli jako żołnierze – oni nie uważali, kobiet żołnierzy nie mieli w niewoli, więc oni dopiero organizowali jakiś teren dla nas. Więc nas wzięli w baraki po Rosjanach, więc to chodziło wszystko – pluskwy, wszy. Więc wzięli nas do odwszalni i wzięli nas do myjni, przygrywał nam rosyjski jeniec na harmonii. A nasze rzeczy wszystkie wzięli do odwszalni, to potem człowiek nie poznał tych rzeczy, bo to było wygotowane, że tak powiem. Ale i tak chodziły wszystkie zwierzątka. Potem, no to cóż, z Lamsdorfu nas wzięli do… Aha, numery nam dali jenieckie, potem przewieźli do Mühlbergu.
Mühlberg to był międzynarodowy, tam byli Francuzi, Anglicy. Anglicy nam dali swoje racje żywnościowe do naszej kuchni. Bo myśmy dostawali taką „wspaniałą” zupę, polecam, brukwiową, z palonej brukwi, więc Anglicy dali swoje [racje] i myśmy wszystkie potem miały biegunkę taką, że nie mogłyśmy opanować. Na wygłodzone żołądki dostałyśmy coś lepszego. Potem z Mühlbergu nas… Oddzielili oficerów i znowu nas przewieźli. Z Mühlbergu nas przewieźli do Altenburga.

  • Który to był miesiąc?


Do Altenburga w listopadzie. Tam nas znowu oddzielili. Umiejscowili nas w teatrze, więc miałam przyjemność mieszkać na widowni teatralnej, na pryczach. Myśmy się trzymały zawsze oddziałami, znaczy batalionami, więc „Gurt” zawsze koło „Chrobrego II” się trzymał. Razem żeśmy się trzymali, tak jak w sąsiedztwie byliśmy w Powstaniu. No i potem nas rozdzielili, oficerów wywieźli do Molsdorfu, stworzyli oflag kobiecy, a nas do Altenburga, na komenderówkę do pracy. I tam już [byłam] do wyzwolenia.

 

  • Gdzie pani pracowała?

 

W fabryce broni na tokarkach. Pięć tokarek obsługiwałam. Miałam starego majstra, inwalidę, bardzo przyzwoitego, muszę powiedzieć, szwaba. A kierownik hali to był taki obrzydliwy, mówił świetnie po polsku, ale to był okropny człowiek. A ten stary, poczciwy, to widocznie chronić nas chciał, bo jak coś żeśmy zrobiły nie tak, to on to poprawiał prędko, żeby tamten nie widział. Tak że zupełnie przyzwoicie się zachowywał, trzeba przyznać, ale był inwalidą, nie nadawał się na front, więc jakoś był bardziej „człowieczy”.

  • Czy tam już było lepsze jedzenie?


Nie, to jenieckie racje były, takie same wszędzie. A myśmy były takie żarłoczne, takie wstrętne. Na przykład u nas któraś tam dzieliła, bo dostawało się chleb na osiem, dajmy na to, no to ta, co dzieliła, to reszta się patrzyła czy przypadkiem dwa okruszki, nie wiem, ktoś więcej nie dostał. Okropne, ale to tak było. Sama taka byłam.

  • Żadnych paczek, żadnego wsparcia z zewnątrz nie było?


Nie, dopiero później „czerwonokrzyskie” paczki. A w Altenburgu to jeszcze mieliśmy wizytację Czerwonego Krzyża międzynarodowego. Większość z nas była w sukienkach letnich, no co tam dużo mówić. Mnie ten Andrzej zaopatrzył przecież w te gacie ciepłe…

  • Czyli to był z rodziny pani siostry…


Ten w Mühlbergu, tak.

  • Brat męża.


Tak, brat. Więc ja już byłam, jakby nie było [w lepszej sytuacji], ale inne nie miały nic. No i ten z Czerwonego Krzyża załatwił, przysłali nam mundury ciepłe, zimowe. To były mundury z I wojny światowej, rozmiar męski, więc „buciczki”, to pani rozumie, jak myśmy chodziły, jak kaczor. Tutaj bryczesy, sztylpy do konnej jazdy takie. Jak pokraki. No ale nasza… Miałyśmy komendantkę bardzo dobrą, panią Reginę, to była porucznik z lat dwudziestych, już porucznikiem była. Ona nas trzymała żelazną ręką.

  • A nazwisko jak?


Cieszkowska Aniela. I ona nas trzymała krótko, ale też dbała o nas bardzo. Ona powiedziała, że mamy dopasować na siebie, więc któraś zręczniejsza, to dopasowywałyśmy te bryczesy jakoś na siebie i ten… Ale co z butami? No przecież iść w takich butach było nie sposób. Człowiek już wypychał je, czym mógł. No ale Regina znalazła sposób, bo zarządziła musztrę i jak nas przeganiali tam i nazad, przeganiała podoficerka, to żeśmy się nauczyły chodzić w tych za dużych butach, gdzie te czuby były tak zawinięte. I byłyśmy jednolicie umundurowane… I ciepło nam było, to najważniejsze.

  • Tam przeżywała pani święta Bożego Narodzenia.


Boże Narodzenie było tragiczne. To było w Altenburgu. W dzień wigilijny uciekła „Tekla” z koleżanką. Sforsowały jakoś ogrodzenie, bo to trzymetrowej wysokości mniej więcej (dwa i pół metra chyba, trzy to przesada, dwa i pół metra), sforsowały to ogrodzenie i udało im się… Miasteczko spało, bo to 24 grudnia, dzień wigilijny. I one we dwie poszły w stronę Lipska, bo wiedziały, że w Lipsku są cywilni ludzie, Polacy pracują. Wzięły sobie na zapas poprzednią rację chleba do kieszeni i poszły. Zimno było, mróz, doszły do jakiegoś miasteczka, gdzie był kościół, więc weszły do tego kościoła, żeby zjeść ten kawałek chleba, i momentalnie zasnęły. Obudziły ją wrzaski, a to stali nad nimi Niemcy, w czarnych mundurach, więc esesowcy, i wykrzykiwali, wydzierali się na nie. Naturalnie zaaresztowali je, przywieźli z powrotem do obozu. Nam zrobili apel parogodzinny na dworze, z rewizjami, ze wszystkim, co tylko można sobie wymarzyć. Potem, po kilku dniach, po trzech chyba, „Teklę” wywieźli do Oberlangen, Oberlangen jako karny obóz. I tę drugą koleżankę. Ta druga, to nie wiem nawet, jak miała na imię. Tak że takie były święta.

  • Czy próbowałyście panie umilić sobie chociaż trochę ten czas? Czy było troszkę jakiejś takiej świątecznej atmosfery, śpiewałyście kolędy?


A jakże, a jakże. No to właśnie robiłyśmy… Wierszyki jakieś się pisało, to się z tego… Sienniki wykrawywało się i jakieś mereżki się robiło. Jeżeli ktoś miał puszki jakieś przypadkiem, bo jeszcze wtedy nie miałyśmy puszek, to się robiło różne ozdoby, a jakże, biżuterię. A przede wszystkim starałyśmy się jakoś nie dawać się, po prostu. Wypisywało się mniej mądre piosenki, które wyśpiewywałyśmy i dodawały nam animuszu, coś w rodzaju „nie ma życia jak właśnie w Altenburgu”, że „piękna zupa »kolorabi«” i tak dalej. Cóż, że to były jakieś rymy niekoniecznie udane, ale zawsze to było coś, że starało się komuś… A niespodziankę jakąś się robiło, torty – jak się wzięło kromkę chleba, bo to bochenek chleba na trzy dni, na osiem podzielone, więc w sumie kromka chleba na dzień; potem kawałek margaryny, to był taki o, taki kawałeczek nieduży; łyżka cukru raz na tydzień i łyżka marmolady. A kartofle w mundurkach to były dwa, trzy kartofle i sosu łyżka, łyżka jakiejś brei. A codziennie rano ziółka w tym samym kotle, w którym się gotowało zupę z brukwi, więc te ziółka to miały właściwie posmak cały czas tej wspaniałej zupy brukwiowej. Nie miałyśmy dostępu do żadnej kuchni. Tam pracowały jakieś cywilne Ukrainki czy coś i były oddalone, tak że nie miałyśmy kontaktu, bo byśmy po prostu kradły brukiew też sobie i byłoby coś, prawda?

  • Czy szłyście pod eskortą do fabryki?


Potem dostałyśmy już paczki „czerwonokrzyskie”, ale to też Niemcy nas okradali, dlatego że paczka była… Oni dzielili na osiem, no to praktycznie wypadała jedna puszeczka na osobę, to już nie było jak dzielić po prostu.

  • Czy do pracy, do tej fabryki, szły panie pod eskortą?


Nie. Na terenie fabryki miałyśmy baraki. Ale ja zachorowałam, to znaczy dostałam jakichś bóli brzucha i nasza Regina załatwiła z komendą obozu, żeby wzięli mnie do szpitala. No i prowadził mnie Posten, pod bronią, środkiem jezdni, do szpitala w Altenburgu. A ludność cywilna, jak szłam chodnikiem, to wykrzykiwali: Banditen! Banditen! No ale tam w szpitalu to mnie zbadał lekarz, Łotysz, który umiał tylko po rosyjsku i po niemiecku bardzo słabo. Ja po niemiecku słabo, a po rosyjsku absolutnie nic. Ale na szczęście te Ukrainki cywilne tam leżały, były, to one rozmawiały z nim po rosyjsku, a rozumiały, co ja mówiłam po polsku. Ja tam byłam dziesięć dni. Podejrzewali zapalenie ślepej kiszki, ale on mnie wziął na głodówkę i przeszło. I wróciłam potem do obozu, znowu do pracy.

  • Tam zastał panią koniec wojny?


Tak, ale nas Niemcy wyprowadzili z fabryki. Jeszcze przedtem były bombardowania i te naloty dywanowe na Lipsk. To był fantastyczny widok, fantastyczny. Z początku nigdzie nie [wyprowadzili], ale później jak zaczęli bombardować, to nas wypchnęli do takiego korytarza łączącego naszą fabrykę z drugą fabryką. To była też jakaś druga fabryka broni czy amunicji, nie wiem. Ale jak się tam zaczęło palić, to nas wygonili poza teren fabryki, w pole. Posteni nas chcieli koniecznie wepchnąć w rowy przy szosie, przy drodze, ale myśmy się nie dały, tylko położyłyśmy się plackiem na ziemi, na polu i obserwowałyśmy niebo, co się dzieje. Bo kto tam widział chować głowę w takiej chwili.

No i widziałyśmy te naloty. Mówię pani, że to był taki widok, jakiego do końca życia nie zapomnę. Reflektory, które się krzyżowały, oświetlały niebo. Poza tym co jeszcze… Aha, punkciki broni, tej przeciwlotniczej, takie czerwone punkciki wszędzie się pokazywały. Flary zielone, oświetlające teren, który mieli bombardować. I ten szum tych motorów, tych samolotów – setki samolotów szły – to było coś niesamowitego zupełnie. I potem raptem wszystko się kończyło, ciemno, czarno, tylko na nas leciały takie kłębki nitek ze staniolu, pociętych. Widocznie to miało chyba jakiś cel, może mylenia radarów czy coś, bo to staniol, prawda, że uchronić te samoloty, bo to z samolotów były zrzucane, myśmy to łapały. I miałyśmy taką cichą radość: „Nareszcie ich też tłuką”. Okropny jest człowiek.

  • Trudno się dziwić w takiej sytuacji. Gdzie zastał panią dzień zwycięstwa?


To oni ogłosili dzień zwycięstwa… Ten Panzeralarm taki był, alarm, syreny wyły jakiś czas, że zbliżają się wojska. Oni nas wygonili w nocy i prowadzili na zachód, Posteni. Myśmy tak całą noc wędrowały, wędrowały, wlokły się z plecakami. Naturalnie każda z paczki nic nie zostawiła, tylko wszystko wzięła, choćby miała [mieć za ciężko], i żeśmy szły przez jakiś tam las, jakiś tam zagajnik, jakiś las podpalony taki. Już było jasno, świtało, jasno, jak zobaczyłyśmy z daleka jakąś wioskę. Stała taka stodoła blisko szosy, opuszczona, blisko tej drogi, bo to nawet nie była jakaś wielka szosa, to jakaś taka droga gorszego gatunku. Nasza Regina wtedy się zaparła, powiedziała: „Nie idziemy dalej, my odpoczywamy tu”. I myśmy się w tej stodole, gdzie która stała, tam padła i od razu spała, zasypiała. A [konwojenci] uciekli, zostawili karabiny i uciekli. Obudził nas dopiero hałas pojazdów. Okazało się, że to były czołgi armii amerykańskiej, generała Pattona, tej dwunastej. To sobie wzięłam, od rękawa oderwałam amerykańskiego, sobie wzięłam ten znaczek.

  • Na pamiątkę.


Tak. I oni się nami zajęli. Okazało się, że oni już przeżyli szok spotkania kobiet-żołnierzy, bo oni uwolnili kobiety-oficerki. No i oni z tą naszą komendą oficerską ustalili, że będą wszystkich zwozić w jedno miejsce, gdzie kogo spotkają. I zwozili ich do Burgu, to była fabryka jakaś, Eisenwerke czy jakaś inna, w Burgu. Tam został utworzony taki punkt, gdzie gdziekolwiek oddziały amerykańskie czy w ogóle [wojska] sprzymierzone spotkały Polki powołujące się, że są żołnierzami generała „Bora”, w ten sposób, [to je] będą tam zwozić, w jedno miejsce. No bo były po komenderówkach, po szpitalach było po kilku, po kilkanaście… W Burgu tam już panie oficerki zorganizowały i komisję weryfikacyjną, i komisję zdrowia, gdzie lekarka Polka i lekarz amerykański, taki doktor Lynch, badali, dawali legitymację byłego jeńca wojennego. Poszukiwania rodzin. W ogóle porządkowali to wszystko. Zaprowadzili tam porządek wojskowy, że nie było takiej samowoli, no i uporządkowali jakoś te sprawy.

  • Jak długo pani przebywała w tym obozie w Burgu?


W Burgu, czy ja wiem? Jak mnie wzięli… Kwiecień… Amerykanie przywieźli nas, a ja do brygady trafiłam… Ja w każdym razie jakiś czas byłam w tym Burgu, nie miałam żadnych wiadomości, nic, od nikogo. Nie pamiętam w tej chwili dokładnie, ile to było. W każdym razie oni tam też załatwiali, te nasze jednostki wojskowe, jak Maczek, Anders, spadochroniarze i ci inni, oni zatrudniali dziewczyny, brali do Wojskowej Służby Kobiet, brali do lotnictwa, tak jak „Dinę” i Irkę do Anglii, poza tym Anders do Włoch. Tam organizowali szkoły, możliwość studiowania, jeżeli ktoś mógł studiować już.

  • Gdzie pani trafiła?


Ja zostałam w Burgu, no bo nie miałam szkoły średniej skończonej, matury nie miałam, a za słabo znałam obcy język, żeby się w nim uczyć. Bo do Belgii, do Francji, do Anglii, do Włoch, do szkoły to nie był problem dostania się wtedy. No i potem jak już uporządkowali w tym Burgu względnie te sprawy i zaczęły się wycofywać wojska, te bojowe, a zaczynały przychodzić wojska okupacyjne, to oni wtedy przenieśli resztę niezorganizowanych kobiet, niezatrudnionych, to znaczy nie…

  • Bez przydziału.


Tak. Przenieśli do Darmstadtu, koło Frankfurtu nad Menem. I ja się znalazłam we Frankfurcie nad Menem. Tam trafiła mi się, czy ja wiem, okazja po prostu. Przyjechał [ktoś] z naszej brygady spadochronowej Sosabowskiego i coś rozmawiali z naszą komendantką, i ona się zapytała, czy… Akurat byłam gdzieś blisko, ona się zapytała: „Pojechałabyś do spadochroniarzy?”. Mnie oczy zajaśniały, przecież spadochroniarze to była legenda nasza, wyczekiwaliśmy, że oni przylecą na pomoc Warszawie. Powiedziałam, że pojadę, i pojechałam do brygady. W brygadzie w 2 batalionie kapitan Hojnor mi powierzył świetlicę.

  • W jakiej miejscowości to było?


Fürstenau. Powierzył mi świetlicę żołnierską. Tam było kilka kobiet, bo to były już z Oberlangen przeważnie dziewczyny. Taka Irka Niespodziewańska, z którą potem do Polski wracałam, to ona prowadziła kasyno oficerskie, jeszcze tam inna kasyno podoficerskie, YMCA prowadziły nasze dziewczyny. To już była Wojskowa Służba Pomocnicza, na tych samych uprawnieniach. Dostałyśmy mundury, dostałyśmy wszystkie uprawnienia. Nawet mi paybook, książeczkę wojskową, przesłali. I tam byłam do czasu, jak dostałam wiadomość, że rodzice są… Przez Londyn dostałam wiadomość, że rodzice są w Gdańsku. Że dom spalony, ojciec dostał pracę do Gdańska i że rodzice tam są. No i potem dostałam już list przez Londyn bezpośrednio od rodziców i wtedy wróciłam do kraju. To był czterdziesty szósty rok, w lipcu.

  • I zamieszkała pani z rodziną w Gdańsku?


Tak. Przyjechałam. Pojechałyśmy z Ireną, bo jeszcze nic nie było wiadomo. Różne były wieści, co w kraju się dzieje. Ostrzegano, żeby nie jechać. To było straszne, to było bardzo trudne, bardzo trudne wtedy. Ale nie wyobrażałam sobie, że mogę nie wrócić. Ireny ojciec był ciężko chory, więc matka też pisała, żeby ona wróciła, i myśmy się zdecydowały obydwie. No to wtedy w brygadzie dali nam samochód, podwieźli do obozu przejściowego Wolfsburg. To było niedaleko granicy już z Polską, to był cywilny obóz, myśmy wracały niewojskowym transportem. No i myśmy były w Wolfsburgu, czekałyśmy kilka dni na sformowanie transportu. Jeszcze dwóch kolegów z brygady spadochronowej też pojechało, zabrało się z nami. Pojechaliśmy, przejęli nas konwojenci polscy. Od granicy to już był konwój wojskowy. Przywieźli nas do Legnicy. W Legnicy wysadzili na peron, w nocy, to była noc… Aha, wagony też były towarowe, ale jechało nas dziesięcioro chyba w jednym wagonie, nie mówiąc… Pełno cywilów jechało. W wagonie towarowym jechało nas koło dziesięcioro i były drzwi otwarte i w ogóle dobrała się nas paczka taka, bo paru jeszcze akowców jechało. Wysadzili nas na peronie w Legnicy i otoczył nas patrol sowiecki. I nie pozwolili nam ruszyć się z tego do rana. Rano pierwsza rzecz – do PUR-u. Rejestracja, fotografia, podanie dokładnego adresu, gdzie, do kogo jadę. Więc podałam adres i tylko można było jechać najkrótszą trasą, nie wolno było zbaczać. Najkrótszą trasą pod adres, który podałam, i tam zameldować się na milicji. No i pojechałam. Irena pojechała w swoją stronę, Warszawy, a ja pojechałam do Gdańska. To był już koniec lipca prawie, jak przyjechałam do Gdańska.

  • Czy rodzina się już jakoś pozbierała cała – siostra, brat?


Nie, siostra jeszcze nie wróciła z Niemiec, brat był z rodziną, bo on z Ochoty się wydostał do Pruszkowa, tam do obozu cywilów. I znajoma pani, mieszkanka Brwinowa, która jeździła do Pruszkowa stale, koniem i powozikiem takim i stale zabierała kogoś z tego obozu, wypatrywała młodych chłopców i wywoziła ich. Zawsze mówiła, że to jest jej parobek, który konie powoził. No i tak spotkała mego brata i wywiozła stamtąd, tak że on uniknął tego…

  • Kiedy pierwszy raz przyjechała pani do Warszawy?

 

Chyba byłam w domu w połowie sierpnia czterdziestego szóstego. Przyjechałam, spotkałam się z Ireną znowu, dlatego że myśmy miały mnóstwo poleceń od kolegów z brygady. To do żony, to dowiedzieć się o adres (bo przecież oni wszyscy przeszli przeważnie tę drogę okrężną, oni poszukiwali rodzin), to niektórzy dali dolary, to trzeba było to jakoś załatwić, trzeba było pooddawać to wszystko. Jedni przyjmowali nas bardzo sympatycznie. Jedna pani przyjechała aż z Bydgoszczy, bo ja miałam fotografię jej męża, a ona… „Jak on wygląda?” mnie się pyta. No i ja jej pokazuję. „Oj, Boże”. No to dałam jej przecież tę fotografię, bo dla mnie to była fotografia znajomego. Były bardzo serdeczne…

  • Czyli nadal pozostała pani łączniczką.


A dolary niektóre to… Nie mogłam dojechać po prostu, a jak było przesłać? Oficjalnie? A wsadzić w kopertę i to przepadnie, to co, to powiedzą, że ukradłam. Nikt nie powie, że [zabrano]. Więc ja po prostu wtedy u tych koników tak zwanych spieniężyłam i kwotę, którą otrzymałam, na dowód wysłałam pocztą do rodzin. Ale tak udało mi się kilka rodzin połączyć, kilka się udało.

  • Czyli łączniczka do końca. Czy zamieszkała pani w Warszawie później, po jakimś czasie?


Nie, nie. Ja już nie mieszkałam w Warszawie. Poszłam na Sękocińską, właśnie zobaczyłam to mieszkanie. Poszłam na Jotejki do matki Michała Dowbora. Matka Michała mnie zatrzasnęła drzwi przed nosem, z wyrzutem, że ja żyję, a Michał zginął. Były też i takie sytuacje i człowiek miał wyrzuty sumienia, wstydził się tego, że przeżył. No ale i tak bywa.

Tyle tylko, że udało mi się już po śmierci pani Dowborowej od jego ciotki dostać jego zdjęcie, które nawet chciałam dać do muzeum, bo tam jest po drugiej stronie napis jego matki, a wiem, że jego zdjęcia nie ma w żadnym [archiwum] u was. I to chcę dać. I ponieważ wiedziałam, jaka jest sytuacja w Polsce, bo mnie oświecili… A ja się tam czułam okropnie. Dlaczego? Wprawdzie tam byli znajomi…

  • W Gdańsku?


W Gdańsku… [Byli znajomi], którzy mnie pamiętali jako małą dziewczynkę, bo tam tańczyłam w takim balecie dziecinnym i pamiętali mnie to, ale to byli już obcy ludzie dla mnie. Ja nie mogłam się tam znaleźć zupełnie, nie miałam o czym rozmawiać z nimi, bo jednak to wszystko we mnie tkwiło ciągle, i przestałam w ogóle na ten temat mówić, w ogóle wykreśliłam. Tylko pamiętam, że raz poszłam do kina i zobaczyłam taki jakiś film, jak czołg rozjeżdżał rannego, i ja wtedy słyszałam krzyk rannego. Na tym filmie nie było tego krzyku, a ja słyszałam krzyk, bo ja taką rzecz widziałam. Więc to do mnie tak wracało jak bumerang, więc ja się zaparłam, że ja wykreślam, nie ma. Tylko na 1 sierpnia zawsze byłam w Warszawie – to już był mój dzień i zawsze byłam w Warszawie wtedy. No, dla mnie Chmielna, ten teren nie istnieje, bo to jest Pałac Kultury, wszystko to już nie istnieje. A potem spotykałam a to raz, to drugi, raz jeden w Gdańsku… Aha, ojciec widział, że ze mną się tak niekoniecznie dobrze dzieje, więc zapisał mnie do liceum ogrodniczego w Pruszczu Gdańskim i ja się znalazłam w szkole, w ławce szkolnej. „Panie profesorze, czy mogę wyjść?” Tak. Z zupełnie obcymi ludźmi, którzy nic nie przeżyli, bo praktycznie wszyscy byli gdzieś tam w swoich domach, spokojnie gdzieś przeżyli jakoś to. No i ja wtedy już tylko się na tym [skupiłam] i tam zostałam. Jak zdałam maturę… A mojego męża poznałam właśnie w Pruszczu. On był w młodszej klasie, ale on był po Syberii z matką, a jego ojciec był w wojskach na Zachodzie, no więc i jakoś z jego rodziną się zaprzyjaźniłam. Męża nie – nie lubiłam go. Stale go porównywałam do tych chłopców, których znałam, i był taki zupełnie inny; inny emocjonalnie, przeżyciami. To były zupełnie dla mnie obce rzeczy. Potem się okazało, że mojego męża siostrę partyzantka sowiecka rozstrzelała na Nowogródczyźnie, a Staś chciał wysadzić pomnik wdzięczności w Gdańsku. Tak. Nie udało mu się, poszło bokiem, ale dostał się do więzienia, dostał się do Wronek do więzienia, no to wtedy ja się trochę nim zajęłam, że tak powiem. Bo z kolei widziałam, że inni nie rozumieją, dlaczego on to zrobił. I się zaprzyjaźniłam z jego rodzicami bardzo. I tak z osiem lat go znałam, a potem żeśmy się zdecydowali na małżeństwo koleżeńskie.

  • Czy panią osobiście jakieś represje spotkały z tego powodu, że była pani uczestniczką Powstania Warszawskiego?


Nie, ja się nie przyznawałam do AK, bo w życiorysie podawałam, że wzięto mnie na roboty, że trafiłam – zgodnie z prawdą – na roboty. Bo po co tego… Ale spotykałam się na Wybrzeżu [z Powstańcami]. Raz „Gurta” spotkałam, a potem spotkałam „Poraja” z 1 kompanii. Z „Porajem” żeśmy się przyjaźnili aż do końca jego dni i z jego rodziną bardzo blisko, widywaliśmy się często.

  • Czy okres pracy w konspiracji i udział w Powstaniu odbił się jakimś echem na pani życiu, czy może pani starała się o tym zapomnieć i przejść do normalności?


Nie, nie. „Poraj” pracował, on też był po fachu ogrodnikiem.

  • Pracowała pani w swoim zawodzie?


Tak, pracowałam, nawet u „Poraja”. „Poraj” prowadził pracownię terenów zielonych na terenie Gdańska. Ale ja oprócz tego pracowałam w dyrekcji kolejowej, gdzie też były tereny zielone, projekty i ja tam pracowałam w dziale ogrodnictwa. Ale z „Porajem” miałam wspólny język i spotykaliśmy się. „Poraj” normalnie pracował też, nie był w partii. Ja też nie byłam, do niczego nie należałam. Owszem, należałam do Związku Zawodowego Kolejarzy.

  • A dzisiaj jak pani patrzy na siebie, młodą dziewczynę z tamtych lat, decyzję, by walczyć, to czy pani dzisiaj myśli, że zrobiłaby tak samo jak wówczas?


Na pewno, jakby trzeba było. To nie tylko ja, to nie tylko ja. Maciek Dominikowski, który też był u nas, u „Gurta”, on do mnie na każde święta zawsze dzwonił. I Maciek mówi: „»Wika«, poszlibyśmy, co?”. – „Poszlibyśmy”. Bez gadania. To jest silniejsze. Ja pani powiem, to był najpiękniejszy czas, najtrudniejszy… Ale tego się nie da opisać. To zachłyśnięcie się – bo to było zachłyśnięcie się – ta swoboda, ta wolność, to było coś, czego się nie da opisać. I to chyba w większości tkwi. Tak jak właśnie, o, dostanę jakieś życzenia, gdzie się najmniej spodziewam, ze związku akowców, jeszcze na stary adres, gdzie ja tam już od dwudziestu lat nie mieszkam – jest coś między nami. Czy się go znało wcześniej, czy nie, to jest.

Krzesk-Majątek, 24 października 2016 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska

Zbigniewa Ścibor-Marchocka Pseudonim: „Wika” Stopień: łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter