Stanisław Kraśkiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Kraśkiewicz.

  • Kiedy pan się urodził?


8 maja 1926 roku.

  • Gdzie pan był w czasie Powstania?


W czasie Powstania byłem w Śródmieściu, przy zbiegu Świętokrzyskiej z Mazowiecką.

  • W jakim oddziale pan walczył?


W oddziale „Grażyna”, pod dowództwem porucznika, później pułkownika „Harnasia”.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, o atmosferze w domu rodzinnym.


Rodzina pochodzi z Warszawy. Ojciec, matka, rodzili się w Warszawie. Dziadek rzemieślnik, brał udział w różnych tajnych akcjach jeszcze za czasów rozbiorów. To taki ważny przyczynek. Wujowie moi też się w Warszawie rodzili, dwóch z nich było żołnierzami Legionów Piłsudskiego. Jeden starszy, bodajże w Pierwszej Kadrowej, może nie w Pierwszej Kadrowej, ale w 1 pułku Legionów, co w owych czasach było bardzo ważne, bo legionista [miał] drzwi otwarte do wszystkich urzędów. Tak było. Młodszy wuj też był w Legionach i te swoje przeżycia tam nam opowiadali. Opowiadali przede wszystkim… No, matka była tam razem z nimi. Przynosili te wiadomości, pieśni, tak że ja znam bardzo wiele piosenek legionowych, tych poważnych, patriotycznych, jak i tych średnich, i śmiesznych, i nieraz takich wesołych. [Na przykład] legioniści po śmierci ustawili się w szereg i idą do nieba, a święty Piotr z kluczami w bramie nie chce ich wpuścić. „Wpuść nas, wpuść nas, święty Pietrze, bo pomarzną wszy na wietrze. Leguny my polskie, leguny”. O, to taka sobie tylko krótka wzmianka. Mama sobie pomyślała, że będzie miała syna oficera.

  • Proszę jeszcze podać imiona i nazwiska taty i mamy?


Leontyna z Gałęzowskich Kraśkiewicz i Władysław Kraśkiewicz.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Miałem brata, aktora późniejszego. Umarł dość wcześnie. Aha, no i tak, ten syn legionisty, syn Leontyny miał być oficerem. Ale to były już czasy, że wojna wisiała na włosku, w powietrzu. Wuj pojechał do Lwowa […]. Przyjęcie to trzeba było za protekcją [załatwić]. Tam była szkoła kadetów. Ale nie pojechałem. Jak już egzaminy się zbliżały, do Lwowa mnie nie puścili. No a że trzeba się gdzieś uczyć, a wojna będzie lub nie będzie, to [mama] wymyśliła sobie zapisać mnie w Warszawie do gimnazjum. Mieszkaliśmy u zbiegu Solca i Czerniakowskiej, w skromnym takim mieszkanku, a tam niedaleko jest gimnazjum, liceum Batorego. O tyle warto wspomnieć, że z tego gimnazjum, zdaje mi się, „Zośka” się wywodzi. Dużo się o nich, o tych uczniach mówi. Więc tutaj się na egzaminy stawiłem, zdałem ten egzamin wstępny z wynikiem dobrym, ale tu już wuj drugi raz nie interweniował, więc z braku miejsca nieprzyjęty. Mam zaświadczenie ze sobą z gimnazjum Batorego, to dla mnie jest ważne.

  • W którym to było roku?


To było tuż przed wojną. Tak, była wojna i do tego Batorego nawet gdyby przyjęli, to już bym nie chodził. […] Zapisali mnie do prywatnego [gimnazjum]. Tam w pobliżu, w stronę placu Trzech Krzyży, było jakieś gimnazjum. Dawniej pamiętałem jakie, ale teraz… Ja tam byłem zapisany i tam miałem chodzić, właśnie […] szykowałem się na pierwsze lekcje. Nowy jakiś garniturek, książki.

Mam wychodzić z domu i w tym momencie nad Warszawą ukazały się już samoloty niemieckie. Artyleria nasza „pukała” w nich, to takie [odgłosy] puk, puk, głuche odgłosy, wysoko, takie dymki małe, ale te samoloty były wysoko, one [były] tylko rozpoznawcze. W tej to sytuacji na te pierwsze lekcje i do tego gimnazjum nie poszedłem. A później się już nie wysoko a nisko samoloty ukazały. Sztukasami je nazywano. One jeszcze dla lepszego efektu miały syrenki i […] trąbiły tak, że na dole ciarki przechodziły. No i tak to trwało pewien czas, jakoś tę dzielnicę omijano, ale już i obrona Warszawy zbliżała się ku końcowi. Ostatni nalot niemiecki był bardzo potężny i nasze mieszkanie poszło w gruzy. Ciekawe przeżycie, bo w piwnicy obok żeśmy… My w oficynie mieszkaliśmy, a od frontu były lepsze piwnice, więc tam ludzie się gromadzili. Jak samoloty przeleciały, to każdy wyłaził i patrzył. Ja wychodzę, tam gdzie drugie piętro, patrzę na nasze mieszkanie i wzrok poleciał do chmur. Nie było, osiadło to wszystko, kupa gruzów. Jak ktoś od razu po wojnie, Warszawę oglądał, to ciekawe, że nie całe domy, nie cała kamienica zazwyczaj legła, tylko część, a część zostawała – jak trafiło blisko fundamentów, tak poleciała jedna część, a druga jeszcze stała. Ojciec w klatce schodowej był, nie chował się do piwnicy, ocalał, a piec do ogrzewania węglem był na szynach, wbudowany w sąsiednią ścianę, tak że nie runął, stał, a na tym piecu budzik był i ten budzik… Ojciec się tam wdrapał i ten budzik jeszcze nam pewien czas służył. Takie zdarzenie dziwne. No ale tak to było. I zaczęła się okupacja.

  • Czy pan pamięta numer kamienicy?


Numerów to już nie pamiętam. To [było] blisko zbiegu Solca z Czerniakowską.

 

  • A jaka to była ulica?


[Solec]. Natomiast po tym [bombardowaniu] zostaliśmy bez odzieży, pościeli, żywności, która tam była, więc było bardzo ciężko przeżyć. Tam była jakaś przybudówka, coś w rodzaju komórki i tam żeśmy przetrwali. Ojciec znalazł później mieszkanie bliżej mostu Poniatowskiego, mnie się wydaje, że to był numer cztery. To było u ludzi już tam mieszkających.

  • Na jakiej ulicy?


Solec, też na tym Solcu, tylko [poprzednio] koniec, a [teraz] środek Solca, bo Solec tam jeszcze dalej się ciągnie. Tam, licząc od mostu Poniatowskiego, były dwa domy, nowe budynki, jak na owe czasy, to dość solidnie budowane, i w tym drugim znaleźliśmy mieszkanie u byłego prokuratora. Przyjął nas, bo chciał zaludnić… Takie miał większe, tam było kilka pokoi. Niemcy szukali dla folksdojczów, swoich popleczników, mieszkań dobrych i że to ładne domy były, więc chodzili i oglądali. Jak im się lokal podobał, to Polaków [wyrzucali]. A gdzie Polaków wyrzucali? A no mieli, znaleźli sposób: Żydów wymordowali, to w tej dzielnicy pożydowskiej przydzielali Polakom wypędzanym tam mieszkania. No i tak. I dlatego przyjął, żeby było więcej zaludnienia. Chcieliśmy tam nawet trochę jakieś porządki robić, [a on] nic nie pozwolił, mówi: „Tutaj w kuchni pleśń jest i musi tak zostać”. Bo wchodzili oglądać i tu przyszli. Ale to prokurator, to on umiał gadać. I od razu im: „Wilgotne mieszkanie, grzyb po ścianach i tam kupa ludzi mieszka”. No to tak popatrzyli i odchodzili.

Ja, mieszkając tam u tych ludzi, doczekałem Powstania Warszawskiego. Tylko nie tak od razu. Wojna wojną, a młody człowiek powinien się uczyć. Mieliśmy zaprzyjaźnionych z kuratorium warszawskiego, którzy właśnie matce tak przetłumaczyli, że: „Tutaj nie masz co liczyć, że po wojnie jakoś to będzie. Teraz też trzeba się uczyć”. No więc zacząłem na tajne komplety chodzić, a później, pod koniec już okupacji, kiedy już front wschodni się załamał, Niemcy [się wycofywali], to otrzymaliśmy adres tajnej szkoły, gimnazjum. Niemcy nie pozwalali na żadne gimnazja czy licea ogólnokształcące, natomiast wolno było prowadzić szkoły zawodowe. Robotnik niemiecki miał tylko odczytać instrukcję, do stu liczyć, więc… O żadnym języku polskim nie [było mowy], to się nazywało korespondencją, a matematyka rachunkowością. I do takiej szkoły pod pokrywką zawodowej zacząłem chodzić do klasy… Po tych kompletach przyjęli mnie do klasy trzeciej i czwartej. Trzecią i czwartą klasę gimnazjum skończyłem w tej szkole. Mam takie zaświadczenie, tutaj też przywiozłem […] i tam to zawodowe przedmioty są tylko: rachunki to matematyka, korespondencja to język polski, a materiałoznawstwo to łacina. W ten to sposób [opisywano]. I mam takie zaświadczenie, to było wystawione jeszcze dla rodziców w czasie [okupacji]. A mam drugie, [dzięki któremu] na podstawie skończenia czwartej klasy, w Lublinie przyjęli mnie do liceum. No, niezupełnie skończenia, bo zawsze miałem tam [trudności, to znaczy] kulałem z języka niemieckiego. Jakoś i w późniejszych czasach też nie miałem ku temu jakoś [predyspozycji]. Kiedy mój brat to w rok się nauczył doskonale mówić po angielsku, a ja za Niemców chodząc, to do niczego… dwóję dostałem z niemieckiego. No ale się tym specjalnie nie martwiłem. Tutaj zrobię dygresję taką: Szkoła była gdzieś za placem Zbawiciela, Polna czy jakaś inna, więc do szkoły się chodziło z Solca przez plac Trzech Krzyży, którąś tam uliczką do Marszałkowskiej, placu Zbawiciela i tam dopiero ta szkoła. Szło się do tej szkoły po kubku kawy zbożowej i kromce chleba posmarowanej marmoladą, taką przydziałową, w której czasami można było znaleźć wystającą słomę. I to jeszcze pilnowali przy wejściu (to ten dawniejszy porządek), żeby się nie spóźniać. Jeszcze bym zapomniał [dodać], jak to się szło. To nie tak, proszę pana, leciało się jak [teraz, tylko] ostrożnie, patrząc, co na ulicy się dzieje. Dochodząc do rogu, to najpierw głowa, co tam [się dzieje]. Jak ludzie uciekają, to i ja muszę uciekać; jak nie uciekają, to idę. Więc głodny, pod strachem, w tajnym gimnazjum… Sto metrów dalej, po drugiej stronie był jakiś posterunek niemiecki, stał żołnierz w bramie. Jakiś urząd mieli czy coś takiego, nie jakiś tam bojowy. A nam tutaj na dole [w szkole] kazano – no bo mówię, jak zawodowa, to i muszą być warsztaty – no więc raz heblować, drugi raz z blachy coś robić, okna otworzyć i krzyczeć, i walić w tę blachę jak najgłośniej, bo jak szkoła zawodowa, to zawodowa i ci Niemcy musieli widzieć, że tu [się uczy rzemieślników].

  • Jaka to była szkoła zawodowa?


Ona była jednego roku stolarska, uczyli mnie stolarki, drugiego roku kułem młotkiem blachę. To było gimnazjum ogólnokształcące ze wszystkimi przedmiotami…

  • Ale jaką miała oficjalną nazwę jako szkoła zawodowa?


Nazwę to musiała mieć. [A to było tajne] III Gimnazjum i Liceum [Miejskie]

  • Nie pamięta pan.


[Nie znałem oficjalnej nazwy]. Tak, często chodziło się pod strachem. Kazali zeszyty założyć, każdy musiał mieć jakiś zeszyt z jakimiś zawodowymi [tematami] na pierwszej lekcji podyktowanymi, troszeczkę żeby to tak [wiarygodnie wyglądało]. […] Dyrektor Miernik prowadził to. W końcu wpadł, bo [znaleźliśmy] na tych afiszach, takich, gdzie zakładników łapią za jakieś tam zabicie Niemca, że zamordowali. Bardzo przyzwoity, starszy człowiek, nazwisko pamiętam, Miernik. No to jak do takiej szkoły się chodzi, to tam z różnych środowisk [miałem kolegów]. Sam z konspiracją nie miałem kontaktu, ale koledzy – wciągnęli mnie do tego. „Chodź z nami na zbiórkę”. I zacząłem chodzić na takie tajne spotkania.

Nie mogę powiedzieć w tej chwili: czy to były „Szare Szeregi”, czy AK, ale tak przypuszczałem, że to były raczej „Szare Szeregi”. Nie wiem, jakoś nam się nie przedstawiano, tak do pięciu, sześciu chłopaków… przychodził starszy [od nas z konspiracji].

  • Czy pamięta pan imiona i nazwiska tych chłopaków?


Nie, zupełnie nie. Tych chłopaków to właśnie nie, nie. Ja niektórych z Warszawy poznawałem z wyglądu, jak ich na ulicy spotykałem, to jeszcze o tym powiem, ale nie… Tam również chodził mój cioteczny brat Maciek, o klasę niżej, który zginął w Powstaniu.

  • Miał takie nazwisko jak pan?


Nie, to ze strony matki, to Gałęzowski, Maciej Gałęzowski.

  • W którym roku zaczął pan chodzić na zbiórki?


Jak do tej szkoły zacząłem chodzić na lekcje, to tak gdzieś tam w środku roku już mnie wciągnęli. No więc pół roku – trzecia klasa, cały rok, czwarta klasa przed samym Powstaniem.

  • Czyli czterdziesty trzeci?


Czterdziesty trzeci, czterdziesty czwarty, no tak.

  • Bo przypomnijmy: to była szkoła na Polnej?


W tej chwili już nie [pamiętam], czy Polna, czy koło Polnej, bo zapamiętałem, że to Polna, a ta uliczka jakaś mniejsza… Nie, tam gdzieś obok była Polna. Polna większa, ja zapamiętałem, a ta uliczka, na której chodziłem [do szkoły], nie [pamiętam]. No, kto by chciał po archiwum odszukać: III Miejskie Gimnazjum. Niewiele tam się działo na tych zbiórkach, pokazywał broń. Ja z usposobienia byłem i jestem przez całe życie człowiekiem raczej pokojowym to bardzo dobrze, że się do tych kadetów nie dostałem, bo nie typ żołnierza ze mnie. Raczej się później nauką zająłem, ale nie żałuję, do żołnierskich nie… Ale to były czasy, że trzeba było. I muszę tu zaznaczyć, że we mnie jest cały czas poczucie obowiązku – nie zawsze miłości do czegoś, tylko obowiązku. Trzeba. A patriotyzmu jako takiego to tam w mojej rodzinie się nie wmawiało, nie mówiło, wystarczyło to, co opowiadali o sobie. Ale opowiem takie zdarzenie. Siedzimy z wujem (też legionista, ten, co Maćka tego miał, co zginął) w kuchni, bo cieplej i ciotka mogła herbaty podać, tam z wujem w szachy grałem i wuj tak ni stąd ni zowąd… A już w nowej kamienicy mieszkali [folksdojcze], tam gdzieś już Niemcy wyrzucili [część] Polaków. Więc wuj tak ni stąd, ni zowąd [śpiewa]: „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. Proszę pana, jak to panu mówię, to mam łzy w oczach, bo to nie jest rzecz codzienna. Wzruszam się, bo to nie jest rzecz bohaterska, ale niecodzienna. Gdyby w polskich domach teraz tak się zachowywano, to nie potrzeba tłumaczyć byłoby długo, do jakiej partii się zapisać.

  • Jak sobie radziła pana rodzina w czasie okupacji, jeśli chodzi o życie codzienne?


Ojciec był inżynierem budownictwa wodnego. Przed samą wojną długi czas pracował na pograniczu Prus Wschodnich, budując fortyfikacje, szykując tam w tym [regionie]. A my mieszkaliśmy tam, na Solcu. Ojciec tam pojechał i miesiąc przed wojną przerwano te roboty, i ojciec wrócił do Lublina. Ale to było przed wojną, a w czasie wojny dalej [pracował] jako inżynier i budowlany, i wodny […]. Na przykład wały nad Wisłą za Niemców były częściowo budowane, no i jakoś tam ojcu trochę płacono. Ale głodowaliśmy. Była wielka uciecha, jak tam były na tych budowach wagoniki, które konie ciągnęły, ziemię [dowozili]. Jak koń złamał nogę, to konia się już nie leczy, dobija się go. Koń musi stać zawsze. Jak koń złamał nogę na budowie, to pan kierownik otrzymywał część tego konia i przywoził do domu, i koninkę się wtedy wsuwało. No i tak różnymi sposobami… A ogólnie to nędza. Mówiłem o tej kawie, o tym chlebie z przydziału, ale takie przeplatane to było i tą koniną czy takimi chwilowymi innymi tego… Jeszcze gdyby to tak chciała dzisiejsza młodzież wiedzieć, jak to się głodnym i pod strachem chodziło do szkoły i nikt nie naganiał. No więc to takie były czasy. No i właśnie my mieszkaliśmy koło tego mostu Poniatowskiego, ta druga kamienica taka, od mostu trochę przerwa, później jeden dom, drugi dom i tak z placu Trzech Krzyży Książęcą w dół taką uliczką niewielką dochodziło się do Solca. Później jeszcze [doszedł] do tych spotkań konspiracyjnych taki mały sabotaż. A to afisze się rozlepiało propagandowe przeciwko Niemcom, że Niemcy kaput, o takie… Raz po takiej akcji jednego złapali, to się martwiłem, żeby do mnie nie trafili, bo tam ktoś musiał znać adres.

  • Pan był wtedy też na tej akcji?


Tak. I afisze na te… Na Mokotowie.

  • W którym miejscu mniej więcej?


Mniej więcej Puławska, Mokotów i prosto. A w bok tej Puławskiej na Mokotowie były ładne domy i tam dużo Niemcy wyrzucali Polaków. Nam zlecono nazwiska tych folksdojczy, żeby zbierać. Albo [mieliśmy] siedzieć tak gdzieś w pobliżu Muzeum Narodowego przy Jerozolimskich i liczyć ilość czołgów przejeżdżających w jedną czy w drugą stronę. A przed samym [Powstaniem] to jeszcze pamiętam, polecono nam zrywać na Starym Mieście komunistyczne afisze Armii [Ludowej] i już wtedy… […]

  • W takim razie jeszcze raz – co kazano wam zrywać?


Afisze przeciwko Niemcom rozwieszaliśmy. Nazwiska tam spisywaliśmy tych folksdojczy. [A zrywaliśmy afisze AL.].

  • W jaki sposób zdobywaliście te nazwiska?


Ano właśnie, że to było trudne i tam niewiele można było tego… No, dowiadywać się można od innych, co tam mieszkali, „Kto tam u was mieszka?”.

  • Czyli wypytywaliście sąsiadów?


Tak, sąsiadów.

  • A skąd wiedzieliście, że sąsiad akurat nie jest folksdojczem?


Ale tutaj to ja jakoś się sam osobiście nie bardzo tak włączałem. Sam nie wiem, jak, co ja tam robiłem. Natomiast rozwieszałem afisze, a później zrywałem afisze, ale komuny już, która się przygotowywała widocznie. Bo Powstanie wisiało też na włosku, tak jak przedtem mówiłem, wojna cała, tak i o Powstaniu wszyscy już mówili, i [nie] było wiadomo tylko, kiedy to nastąpi. I tak przed samym Powstaniem goniec przybiegł: „Chodź na zbiórkę”. A że to to, mama mówiła… Ja najpierw ukrywałem te rzeczy, ale później już trudno było ukrywać, to mi przygotowała na wypadek wojny plecak i w tym plecaku kawałek chleba, cukru, coś tam jeszcze było. No więc ja ten plecak ze sobą i na tę zbiórkę biegnę. Po kilku godzinach wracam – nic takiego, puścili. Za kilka dni rzecz się powtarza, znowu łapię ten plecak i lecę na zbiórkę, znowu wracam. No i trzeci raz lecę na tę zbiórkę i już nie biorę plecaka, no bo jakoś mi to… zawadzał tylko. Poleciałem na tę zbiórkę i już nie wróciłem.

  • Gdzie pan poleciał na tę zbiórkę?


Tutaj to nie mogę [sobie przypomnieć]. To były prywatne mieszkania moich kolegów, ale gdzie akurat dokładnie było. Niektóre lokale z tajnego nauczania troszeczkę wiem, ale tutaj nie. Nawet nie wiem, jak mówiłem, nie wiem, co to za formacja. No i nazwisk kolegów to też nie pamiętam.

  • Czy pamięta pan pseudonim swojego przełożonego?


Nie. W ogóle nie wiem, czy to przełożony, czy nie przełożony. Przychodził młody człowiek, mówili, że jakiś porucznik, podporucznik i uczył broni, musztry trochę, a raz nam urządził taki trening w terenie. Pojechaliśmy na Pragę, kolejką wąskotorową przyjeżdżali, [poszliśmy] do lasu, tam po tym lesie żeśmy pobiegali, on tam coś nam [komenderował]: „Padnij! Powstań! Czołgaj się!”. O, coś takiego było. Zresztą to to nic… W sumie ja nie byłem [uzbrojony]. Pistolet, tyle że w ręku miałem i umiałem go składać, a żadnej większej broni to nie było.
No i mówię, poszedłem na taką zbiórkę i już do domu nie wracam. Czas mija, ale oni… Ktoś tam musiał być z tych dowodzących tą grupą. I nie puszcza do domu. Aż w końcu już tak w południowych, popołudniowych godzinach otrzymujemy polecenie przeniesienia się w pobliżu Starego Miasta. Ja teraz to już mylę… Boczna [ulica] koło Starówki, Miodowa i Senatorska. Ja tutaj napisałem Senatorska. Ostatnio jak rozmawiałem z panią z AK, to powiedziała mi, że na Miodowej żadnego zgrupowania nie było. No to przypuśćmy, że Senatorska. Dość daleko, bo kończyła się placem jakimś, nie wiem, jaki tam plac jest za Senatorską. To tam na rogu tego placu kamienica i gdzieś na piętrze wchodzimy [do dużego lokalu], a tam już jest pełno młodych ludzi, takich jak my. Pełno. Pobyłem tam z dziesięć minut, tak nie wiedząc, co ze sobą robić. Ktoś [starszy] palcem na mnie kiwnął, obok stał drugi młody człowiek nie z mojej grupy, też na niego kiwnął. „Pójdziecie na Mokotowską, przyniesiecie nam obiecaną broń”. O, i tu się zaczyna dla mnie Powstanie, widzi pan. Marszałkowska, ale wchodziło się bramą od którejś z uliczek łączących Marszałkowską z Nowym Światem. O tak, tutaj była brama, a od frontu nie było bramy w tej kamienicy, ale adres był jako Mokotowska. „I pójdziecie tam, hasło: »Czy tu mieszka pani Cecylia?«”. No to lecimy, gdzieś chyba drugie piętro…

  • Ilu kolegów poszło?


„Czy tu mieszka pani Cecylia?” Drzwi się otwierają: „Wchodźcie”.

  • Ile osób?


Nie, my teraz we dwóch. A tam duży lokal. Podobnie jak tam młodych ludzi, tak tutaj było [wielu] starszych, już takich trzydziestka, koło trzydziestki. Pełno. I tu też długo nie byliśmy, bo nam tę obiecaną broń dają. Oj, pożal się Boże, proszę pana, z tą bronią w Powstaniu. Starego typu pistolet mi dają, który chowam do kieszeni, do tego garść naboi i co jest później charakterystyczne później, rakietnicę. Ale i pistolet maszynowy, ręczny. To już jest taka [większa broń], ten pistolet. Tę rakietnicę i ten stary pistolet to można schować, ale ten [karabin]… [Kolega] taki miał jakiś skafander na sobie. Jak go pod ten skafander [schował], to wygląda lufa, jak obniżał, to wygląda kolba. No i tu kłopot, jak to przenieść? Papierem część [próbowaliśmy] owinąć. No ale kazali – jak mówię, poczucie obowiązku.

  • Jaka to była pora dnia albo która godzina?


Już mówię, bo to się wiąże. Biorę to wszystko, no i tak troszeczkę mając ducha na ramieniu, bo co zrobię, jak mnie Niemcy zaczepią – strzelać nie bardzo umiem jeszcze, bo to i w kieszeni, no to tylko daj Boże, żeby mnie nie zatrzymali, nie zauważyli. No i idziemy z kolegą, on też coś tam niósł. Dochodzimy do bramy i na ulicy ostrzał, „ratatatata”, strzały. Zatrzymaliśmy się. Czwarta po południu, proszę pana, a Powstanie wyznaczone na piątą przecież, a tu o czwartej już kanonada ulicą. Oczywiście cofnęliśmy się. Oni tam na górze też mieli swoje czujki. I tutaj ktoś z tych starszych momentalnie na górę poleciał i ku zdziwieniu jednych a przerażeniu drugich wychodzi cały oddział – nie wiem, gromada, setka, niepełna setka może, tych młodych ludzi – ten oddział cały „Grażyna”. Wychodzą na podwórze, ludzie patrzą, niektórzy tam zaczęli nawet chleb dawać, inni się ze strachu chowają, bo nie wiedzieli, co się u nich dzieje. Zatrzymujemy się i zaraz prowizorycznie umacniają bramę i przed bramą takimi małymi kafelkami, coś w rodzaju takiej ochrony, na ulicę, żeby widzieć. I tam głowę jeden z [żołnierzy] wystawia, obserwując ulicę i w tym momencie trafia go kula, trafia go w czoło, wychodzi tyłem, ale on żyje. No to go szybko do jakiejś tam kliniki, nie wiem, czy szpitala, czy polowego takiego go zanieśli. I oni się znali się tam, zawiadomili rodziców. Ci rodzice przychodzą, a on tam gdzieś… To już z opowiadania znam, bo już ja cały czas jestem tam na tym podwórzu, przy tej bramie. Rodzice przychodzą tam do tego szpitala – tak mi później opowiadali – on zobaczył rodziców, podniósł się i w tym momencie umarł. Jak by się nie ruszał… No ale przy takich warunkach to trudno mu było wyjść żywym.
No i jesteśmy. Czwarta, widno, iść ulicą nie można. Czekają, cały oddział czeka wieczora. Jak nastąpiła noc, to tam sąsiednimi jakimiś domami… Coś tam, płoty rozwalają [niezrozumiałe], ja tam na końcu za nimi lecę. Tutaj też na mnie to zrobiło wrażenie, bo w żadnych takich akcjach innych nie brałem udziału, więc te ciemności, to skradanie się po tych zaułkach, płotach, tam tego, robiło silne jakieś takie wrażenie, takie przygotowanie do tego, co nastąpi. Musieli przejść przez tę ulicę, gdzie był obstrzał, gdzieś jakimiś innymi swoimi… Po ciemku to mnie prowadzili i wylądowaliśmy na Mazowieckiej 4, to jest prawie tuż przy Świętokrzyskiej. Mazowiecka to ta łącząca plac Saski z placem Napoleona, przy którym była Główna Poczta. No i tam żeśmy się ulokowali. Ale na Poczcie jeszcze Niemcy siedzą, jeszcze załoga niemiecka siedzi.

  • Czy przez Aleje Jerozolimskie dało się łatwo przejść?


Nie, przez Aleje nie potrzeba, nie było potrzeba…

  • Mówił pan, że byliście na Mokotowskiej.


Nie, nie, bo [Chmielna łączy] Nowy Świat z Marszałkowską, tak że to nie za Jerozolimskimi, tylko przed. Bo Chmielna […] jest po tej stronie, tutaj, nie potrzeba przechodzić przez [Aleje]. No i to tutaj. A później stamtąd takimi zaułkami…

  • Czyli gdzie był pan po te karabiny, przy jakiej ulicy?


A no to na końcu, ja mówiłem, Senatorskiej. Tam, tam to zgrupowanie to tych młodych ludzi, a tu zgrupowanie tych dwa razy starszych ode mnie. [Po broń przyszliśmy z Senatorskiej na Marszałkowską].

  • Ale to z Senatorskiej był pan wysłany gdzieś po broń, tak? Na jaką ulicę.


Tak, po broń na Marszałkowską, róg którejś z tych uliczek, w ten sposób. Tak że później było trzeba przeskoczyć tę uliczkę, której poprzednio był obstrzał, ale to była noc i ja już nie pamiętam, oni tak chyłkiem tam gdzieś szli, ja za nimi i dopiero się zatrzymaliśmy na Mazowieckiej, łączącej plac Saski z placem Napoleona, i ta Poczta Główna z Niemcami. No ale zaraz następnego dnia trzeba było tych Niemców zlikwidować, więc oddział tam nasz poleciał – nasz, jeszcze nie mój – a ja taki ogon tam. Tam poleciał. Ja nie wiem, przy jakimś tam płocie zostałem, a oni tam, ci starsi, polecieli do środka wykurzyć Niemców. No, wykurzyli, ale i Niemcy sprytni. Mieli samochód ciężarowy, jakiś taki spory, ile ich tam się mogło zmieścić do tego samochodu… I my tutaj od Świętokrzyskiej żeśmy, a tam w drugą stronę też jakaś brama była, staranowali bramę, w bok uliczką i na Nowy Świat. A tam już oni, to był ich teren, niemiecki już, panowali na tym. Tego już nawet nie widziałem, ale [wiem] z opowiadania, że im cały samochód Niemców uciekł. No a reszta została zatrzymana, trochę broni znaleźli. Ja dostałem karabin i mundur pocztowca. Mimo że jestem wysoki, ale ten mundur, te rękawy mi tak do [palców dłoni] sięgały. To jest ważne w moim opowiadaniu. Ten mundur pocztowca, karabin – to już jest Powstaniec prawdziwy. No i tam siedzimy sobie na tej Mazowieckiej.

  • Każdy dostał karabin?


A czy każdy? Oni tam byli, ci starsi, już od początku uzbrojeni lepiej. Oni się na tej broni znali, byli przeszkoleni, jeszcze część przecież w wojsku, po wojsku, tak. A mnie nie znali, nie znali nazwiska, nie znali imienia, bo to się na samym początku nie [znało], ale musieli jakoś mnie nazywać: „Ten z rakietnicą”. Tak że dostałem [przezwisko]. Bo ten pistolet maszynowy to mi zabrali oczywiście, no bo w rękach nieumiejącego na nic [się zda]. Zabrali, został mi pistolet starego jakiegoś typu i ta rakietnica. I jak coś ode mnie potrzebowali, to: „ten z rakietnicą”. A co potrzebowali? Warty, stałe warty musiały być. Świętokrzyska [słabo] broniona, a od placu Saskiego czołgi próbowały na początku wjeżdżać, ale to była dość wąska ulica i czołg tam nie ma czego… Butelka z benzyną i po czołgu, więc się raczej nie zapuszczali tą Mazowiecką. A Świętokrzyska, tam przy zbiegu [ulic], koniec Nowego Światu, początek Krakowskiego Przedmieścia, to legła w gruzach po bombardowaniach przy obronie Warszawy. I na samym rogu Świętokrzyskiej i Nowego Światu był taki niezwalony, dość duży narożnik z cegieł, niezburzony. W tym narożniku już przede mną ktoś wywiercił dziurę i [zrobił] wylot z widokiem na Krakowskie Przedmieście i Uniwersytet Warszawski, ale nie tyle na samą bramę i to wyjście, ile na dwie kamieniczki, przylegające do tego terenu uniwersyteckiego. A po drugiej stronie był kościół Świętego Krzyża. On tam [przechodził z rąk do rąk], raz Powstańcy, raz Niemcy, byli w tym kościele i strzelali z wieży. Wybudowaliśmy jednak [dla pewności] przez tę Mazowiecką, barykadę. Barykada, taka częściowo… tak na pół człowieka wykop, a na resztę z tych płytek chodnikowych to tak, że można było przechodzić. Od strony Świętokrzyskiej to było bardziej niebezpiecznie, ale żadnej barykady nie było. Stała tam kamienica – niezburzona, pusta, bez ludzi. Z tych mebli tej kamienicy, bo tam robót ziemnych, innych, trudno było się podjąć, więc zrobiono barykadę. […] No tak, a ja tam byłem bardzo zmęczony zawsze, bo mną się wyręczali przy tych wartach. Przy czym bardzo nieelegancko, bo jak na Mazowieckiej żeśmy zajęli, właścicieli nie było, ale to były dość takie luksusowe lokale, więc tam można było tego… Oczywiście z tych łóżek rozmaitych materace się powyciągało na podłogę i tak się spało. Ledwo głowę przyłożyłem do tego materaca, już nade mną stał któryś z tych starszych i jak mówiłem, nieelegancko nogą mnie tam: „E, wstawaj, warta”. Ledwo odbyłem wartę i znowu druga warta.

  • Ile czasu trwała jedna warta?


Eee, nie… Nie liczyło się na godziny, tylko zmęczył się, to skończył. Może oni tam jakiś harmonogram mieli.

  • No ale zamiast pana ktoś musiał przyjść.


No tak, no to oni…. było tak, cały czas wszyscy tam… Tak jest. Ja o sobie mówię, ale oni, ci starsi, też te warty pełnili i pilnowali. Tam różne takie miejsca były, że trzeba było przypilnować.

  • Pamięta pan jakichś młodszych kolegów?


Nie.

  • Pan miał osiemnaście lat, więc nie był taki znów najmłodszy.


No nie wiem… Bo ja zaraz będę mówił [dalej]. Ja tam wszystkiego byłem z tydzień czy już tego, nawet i tego nie, to tam w ogóle nie poznałem się, jak to jest. Tak jak mówię, to, co kazali, to robiłem. Na Mazowieckiej przed tą barykadą też był posterunek w oknie. Dość duży pokój, na środku stół, na stole butelka otwarta z benzyną i świeca stale się paląca. Tam był balkon, więc żeby tę ulicę obserwować, trzeba było tam zerknąć na to, co tam się dzieje. Ale głowy to nie [można wystawić], bo Niemcy tam gdzieś pilnowali, to ja szczotkę na kiju i lusterko i tam przez ten balkon manipulowałem, żeby widzieć. Ale też nie za długo, bo za [chwilę] pyk i już lusterka nie ma. To ja te skorupy zbierałem i znowu to lusterko. No i tak to z Niemcami taka zabawa była, z tym lusterkiem. A pod ścianą stały zakorkowane butelki z benzyną, no i ja tam tego… No i tak troszeczkę… Nie wiem, czy to chronologicznie się zgadza. Najpierw tam był ostrzał artyleryjski. Ostrzał artyleryjski niewiele szkodzi obrońcom, bo pociski trafiają w górne piętra budynków, robią dziurę i tam można… Później, jak Stare Miasto całe zburzone… A obroniło się, bo siedzieli w piwnicach. Po pewnym czasie, już pod koniec tego wszystkiego, mojego [udziału] – naloty. A już jak samolot z taką bombą pięćset czy tysiąckilogramową wali, to ona zrywa stropy i rozrywa się nisko, no i cały budynek leci wtedy. Jak te naloty były i mijały, to tam nas to… Ale ja się zawsze tego, muszę się przyznać, bałem. Nie byłem bohaterem, tak jak się piosenka: „Lecz my nie wiemy, co to strach”, tak się tam śpiewa o partyzantach czy innych. Nie, strach jest. No i doczekałem się. Leci ten nalot, nisko te samoloty, wyją, jeszcze… Bach, bomba mnie… na mnie leci tynk, cały biały jestem. Trafiła, ale po drugiej stronie kamienicy. Ale wstrząs był tak duży, że się tu wszystko zachwiało. I tam zginęli ci, co tam byli, po tamtej stronie. A po tamtej stronie walczyła moja przyjaciółka, taka sympatia, która była sanitariuszką, ale ja nie nawet wiedziałem, że ona jest po drugiej stronie tej ulicy. Ona miała świadczyć, że ja byłem w tych oddziałach AK, ale do tego nie doszło. No i z tego wyszedłem. I jak się już mój czas tej warty spełnił, to oczywiście… Bo się wszyscy, i obrońcy też, chowali do piwnicy. Bo ostatecznie co tu bohatera udawać i siedzieć na piętrze, kiedy można [zginąć]. Więc po tym wszystkim to do piwnicy i można było odetchnąć. Ale tego to się już bałem, tak, prawdziwie.
To moja warta na Mazowieckiej. A na Świętokrzyskiej, gdzie ten narożnik z tą dziurą… Już miałem karabin, patrzyłem. Tam były te dwie kamienice obok siebie, przed terenami Uniwersytetu. Bramy Uniwersytetu nie było widać, ale akurat przez tę dziurę było widać te dwie kamienice przylegające do terenów uniwersyteckich. I widać Niemcom, jak było potrzeba się komunikować z miejsca na miejsce, było daleko obchodzić jakimiś drogami i sobie przeskakiwali Krakowskim [Przedmieściem] z bramy do bramy. Tak szybko, z jednej bramy do drugiej. I ja tam oczywiście zauważyłem i z karabinem dobrze tam nastawionym czekam. No i doczekałem się. Leci. Pach, pociągam za cyngiel. Trafiłem go, ale jak go trafiłem, nie wiem, bo poleciał na mur. On tak po murze, z bramy do bramy. I poleciał na mur, ale już blisko był tej drugiej bramy. Z tamtej bramy wyciągnęły się ręce i szybko go wciągnęli do środka. Czy raniłem, czy zabiłem, czy przestraszyłem, trudno mi powiedzieć, ale jakiś tam wkład był. Jeżeli go nawet raniłem, to był unieszkodliwiony i musiał się kurować. Ale że nie upadł, to znaczy, że żył. I te ręce go wciągnęły, a on nogami przebierał i tam do tej bramy, to znaczy, że żył. To są te takie te, takie, no nie wiem, bardzo osobiste, jak pan widzi, przeżycia, dotyczące Warszawy.
I jeszcze jedno z takich przeżyć. Niemcy nasilili walki na początku na Wolę i tam równali z ziemią, mordowali ludzi. Powstańcy chcieli iść tam z kontrofensywą i coś Niemcom w tym przeszkodzić, więc zamierzali ściągnąć wszystkie oddziały [znajdujące się] w pobliżu, tam na Wolę. I mój oddział otrzymał ten rozkaz. I ja nie wiem, jaką tam uliczką na tę Wolę… Żytnia, nie Żytnia, ale jakąś taką… Ale tam już musiały być też mocne bombardowania, bo boczne kamienice już zniszczone. Z jednej strony jakieś płoty, dalej zabudowania fabryczne widziałem. I tak tam, chowając się za te rozmaite murki i parkany, posuwamy się ulicą w stronę Woli. I po drodze jest osobna kamienica, po drugiej stronie naszego marszu, taka jak ostatni ząb u szczerbatego, taka kamienica, i ludzie tam nie pouciekali, tylko mieszkają. I wtedy zobaczyłem tę nową broń niemiecką, podobną do rosyjskich katiusz. To te wyrzutnie rakietowe dwojakiego typu: burzące i zapalające. Były mniejsze od katiusz, ale robiły o wiele większe spustoszenie niż artyleryjskie. Z tym że one daleko nie latały. One można by tak z ulicy na ulicę tylko, miały tego… A przy wyrzucie zgrzytały i dlatego też zyskały podwójną nazwę, […] „krowy” ryczą albo „szafa” gra. My tu idziemy i ta „szafa” wali w ten samotny dom z ludźmi. Ci ludzie wylatują zrozpaczeni, widząc nas: „Ratunku! Ratunku!”. Jeden ranny, drugi ledwo żyje. No ale jak oddział idący na odsiecz może się zatrzymać i pocieszać tych, i ratować? No nie można. Więc tak obojętnie oddział przeszedł i obojętnie… Nieobojętnie, bo ja jak o tym opowiadam, to mi tych ludzi żal, ale co można zrobić? Nic, zostawić. Może jacyś sanitariusze, może inna jakaś pomoc. No i tak dobiliśmy do końca tej ulicy, w poprzek jakaś ulica… Jeszcze widno było, jak żeśmy tam dotarli w opłakanym stanie. Schować się gdzieś trzeba było. Tam wszedłem w taką jeszcze stojącą kamienicę, ale spaloną. Ten popiół opadł nisko, a ja byłem tam, nie wiem dlaczego, w gumowcach. Jak na ten popiół gorący [wszedłem], parzyło od dołu i tak z nogi na nogę przestawiałem. A wyjść, no nie bardzo, bo tam tego… Ale oddział stoi, ciemno się robi, nas nigdzie nie wołają. A nasz nieduży oddział no to… Tam jakieś strzały, raczej karabinowe, ale czasami i armatnie słychać, ale my się [zatrzymaliśmy], stoimy w tym dopalającym się budynku, czekamy. I po ciemku, w nocy przenoszą na noszach tam, gdzie ja stałem, rannego Powstańca. Znowu mnie i drugiego wyznaczają do tych noszy i trzeba go… Gdzie? Ano tam gdzieś przy Żytniej był szpital, taki jeszcze przedwojenny szpital, ale czynny. „Tam go zanieście”. Całkiem już ciemno było, ciemna noc była. I ten ranny na noszach. A ulice jak wyglądały… Ja później te ulice jeszcze poznałem po wojnie, ale wtedy była jeszcze wojna. Jak się to wali, a uliczka jest nie tego, no to kupa gruzów. Ale ludzie muszą komunikować się, więc na tę kupę gruzów się wchodzi i się schodzi. O, i tak. I my tak tego rannego nieśliśmy. Żal mi go było, bo jęczał i to raz głową na dół, raz głową do góry, no bo jak inaczej, i donieśliśmy go. Ja nie bardzo wtedy po ciemku widziałem, bo tej dzielnicy nie znałem, tutaj się nie zapuszczałem jakoś tak i gdzie ten szpital jest [nie wiedziałem], ale tak troszkę po omacku – jak już warszawiak, to tak trochę i po omacku jakoś żeśmy ten szpital z drugim [kolegą] odnaleźli. No i zostawiliśmy, przyjęli go w tym szpitalu, a my jesteśmy wolni. Tam wracać na to stanowisko już nie było co, powróciłem na Mazowiecką sam. I tam oddział już był, wrócił, nic specjalnie nie zajęli. To znowu taki fragment, proszę pana.

  • Pamięta pan, którego dnia Powstania to mogło być?


Nie, nie. Zdaje mi się, że w tym piszę tam o którymś sierpniu – szóstym, siódmym czy którymś. Dlaczego…

  • To znaczy, że oddział, który został, kiedy pan się od niego odłączył, żeby zanieść tamtego rannego, to brał udział w jakiejś akcji czy wrócili po prostu, bo nie było jak dotrzeć?


Już nie wiem, bo ja wróciłem i z oddziałem zostałem tam… Był, wrócił. I tam akurat ten oddział nie brał udziału. Tam w ogóle nic nie mieli, tylko… Nie mogli zdziałać, bo to my „na Tygrysy mamy visy”, no to troszkę za mało, żeby tam Niemców przepłoszyć.
Wróciłem i znowu te warty. Ale już się gdzieś w pobliżu odezwały te „krowy” ryczące. Ooo, to już się tutaj i nasz oddział przestraszył. I taka salwa jedna gdzieś bardzo blisko upadła, wszystko zadrżało, ale jeszcze nie [trafiła] w naszą posesję. Ale że to już było blisko, nasz dowódca zarządził alarm. Gwizdek, zbiórka na Mazowieckiej, wzdłuż muru tak w szereg, w dwuszeregu żeśmy się ustawili. Już w czasie ustawiania… A na tym podwórzu Mazowieckiej studnia, nie, [właściwie] fontanna; ładna fontanna z jakąś rzeźbą i wody tam sporo w środku było. No i jeszcze w czasie tej zbiórki, całkiem dobrze żeśmy się nie ustawili, słyszymy znowu bardzo blisko: „Mmmmm, mmmmm”. No i to wtedy, już nie czekając, oddział się rozsypuje i każdy gdzie może, ucieka. Część kolegów cofnęła się pod ścianę, a [obok była] klatka schodowa. Oni [rzucili] się tu pod ścianę […] po tych zgrzytach […], a ja […] do tej klatki schodowej. I wtedy walą te pociski w naszą posesję. Ci pod ścianą giną od razu, ci dalej strasznie poparzeni. A ja w drodze, w biegu i w tym mundurze, jak tam [waliło] – coś mnie podkorciło, żeby się [odwrócić], bo tak świsnęło za mną. Z ciekawości się [obejrzałem], co tam się dzieje. I wtedy się właśnie rozrywał [pocisk] i płomienie mnie ogarnęły. Jakbym się nie obejrzał, byłoby po zmartwieniu, ale obejrzałem się i część płomieni poleciała w twarz, ale w jedną [stronę]. Tu brakuje kawałeczek ucha, to znaczy nie tyle oberwanego co oparzonego i takie [zostały] nierówności – tu inna skóra, tu inna skóra. Dotąd był mundur [część dłoni], a to spalone zostało. Widać jeszcze po tych rękach, które tutaj pokazuję. Te płomienie mnie ogarnęły. Ja tam do tej klatki schodowej wpadam, już poparzony, sanitariuszki, młode dziewczęta, ze strachu pouciekały. Ale tylko chwilowo, zaraz się opanowały. Ale mną się zajął aptekarz. W sąsiedniej posesji, tam dziura była wykuta w piwnicach, była apteka. Tu znalazł się akurat aptekarz, zabrał mnie ze sobą do apteki i zrobił pierwszy opatrunek. Nadmanganian potasu […], taki fioletowy, posmarował mnie tym, kalium hypermanganicum (ja już po dziewięćdziesiątce to mogę trochę [nie pamiętać] […]), bandażem obwiązał, puścił. No i wtedy się mną te sanitariuszki [zajęły].
Ale ja widziałem… Nie wiem, czy wtedy od razu, czy [później widziałem] poparzonego. Takie było przejście w bramie i on stał… Cała twarz poparzona, w bąblach. Widzieć nie mógł zupełnie nic, ale stał. A ja z tymi obandażowanymi… coś jakbym chciał… Bo on – strach było patrzeć na niego. No ale nie było czasu na te takie dłuższe rozważania, bo ja po kilku godzinach […] straciłem przytomność. Pomimo że nie całe ciało, bo to by było straszne, ale tu wystarczyło. Tak że Powstaniec już do niczego. A jak byłem w tym oddziale, to wystawiono mi legitymację żołnierza AK i Powstańca i tam to wszystko… Ja tam miałem przy sobie i ten mundur, i tam jeszcze to co przedtem, ale jak mnie przenosili z miejsca na miejsce na noszach, to wszystko zostawiali, a tylko ciało przenosili, tak że mi to wszystko poginęło. [Zostałem] bez ubrania, bez tych dowodów. I tak… I najpierw mnie zawieziono do tego… Chyba to się nazywało Prudentialem, na placu Napoleona, przed wojną drapacz chmur (to znaczy siedem pięter to był drapacz chmur). Dowództwo AK się mieściło na dole i był taki szpital, ale taki mały, prowizoryczny i widocznie już było dużo tych do leczenia, bo przenieśli mnie w inne miejsce. Ja odzyskałem później świadomość. Zanieśli mnie na ulicę Freta. To jest uliczka odchodząca w stronę Wisły od Nowego Światu, tuż przy Alejach Jerozolimskich. Freta, niewielka uliczka. I tam była ambasada japońska, na końcu tej uliczki. W tej ambasadzie urządzono szpital.

  • Proszę jeszcze raz podać, gdzie ona była?


Na ulicy Freta, przy końcu tej ulicy Freta. To jest, mówię, mała uliczka, odchodząca w bok od Nowego Światu, w stronę Wisły. Ta uliczka jest, Istnieje.

  • To może Foksal, bo Freta jest na Starym Mieście?


[…] Foksal, proszę pana, nie Freta. […] I na Foksal jest teraz odbudowana ta ambasada (tylko tam co innego chyba się mieści) i jest tablica pamiątkowa tam, gdzie ja byłem. Położono mnie w dużej takiej jakiejś sali, łóżko tam dostałem. Względny jakiś spokój jeszcze był na [tej Foksal]. A tuż, tuż były Aleje Jerozolimskie przecież. A nade mną, z boku zresztą też, Japończycy sobie upiększyli i wisiały na całą ścianę lustra. I ja tak sobie myślę: „O Boże, jakby tu jakikolwiek wstrząs [był], to te lustra przecież na tych chorych polecą”. No i tak tam jakiś czas, kilka dni byłem. Obok leżał młody chłopiec, syn dorożkarza, kurier powstańczy. Gdzieś postrzał w tyłek dostał i w stanie takim dość dobrym leżał obok. I opowiadał: „Jak tatusiowi – a nie, to tatuś, bo [to był syn] dorożkarza – zabił tego konia, to mieliśmy co jeść”. No ale jednak przebywanie w tej sali z tymi lustrami… Aha, i miałem to łóżko, ale zaczęło przybywać [rannych] i już zaczęli ustawiać na klatce schodowej, wszędzie, tak że sobie pomyślałem, że już taki jak ja to… Bo straszne, straszne te wypadki: złamana noga, kość wychodzi z tego uda, [ranny] leży na klatce schodowej, krzyczy: „Pić!”. Ja z tymi obwiązanymi jeszcze rękami – jak tutaj wszystko to [wytrzymać]? Przeniosłem się do piwnicy kamienicy, która front ma już na Aleje Jerozolimskie. Tam siedziałem w piwnicy.
Co ja tam jadłem, jak długo siedziałem, już teraz nie wiem. No, długo nie mogłem siedzieć. Ludzie tam mi dali spodnie, marynarkę, a w koszuli szpitalnej pojechałem jeszcze do obozu niemieckiego. Taki jakiś ażurowy sweterek był, taki damski, jakaś marynarka, spodnie. No i tak sobie siedzimy. Niemcy zrobili wypad i tych ludzi wszystkich tam już zabierali sobie. Ale w końcu ten pocisk, jak ja tam byłem w piwnicy, huknął w ten szpital. Już tego nie widziałem, ale masakra, straszne. Tak że tutaj ja dobrze zrobiłem, a zresztą musiałem, bo łóżka już [trzeba było] opróżnić – jak już chodzić mogłem, to już tego. No i zabrali. Ja jeszcze nie mogłem rękami tutaj ruszać, z twarzy strupy odchodziły, ale odchodziły, już z zarostem razem. Tak. No i to jest tylko tam ucho jedno trochę… No i ci ludzie w popłochu, bo to Niemcy już [jak wchodzili, zabierali] od razu, od razu, [więc] całe rodziny były przygotowane na takie historie. Ale nie wiadomo, kiedy co nastąpi. No i wpadli ci Niemcy, [mieszkańcy] łapali te swoje tłumoki, tam mieli… To tak jakiejś pani mąż, dzieci … „To ty weź to, a ty weź to”. I w taki kilim owinięte, bo już widocznie ani walizek, ani nic nie mieli – w kilim, w taki barwny kilim owinięte coś mieli i mnie to dała. A ja, o tak [na przedramionach] mogłem tylko nieść ten kilim. Tam była między innymi torebka z cukrem w kostkę i coś tam jeszcze w tym kilimie było, ale dużo nie było. No i tych ludzi z sobą, i tam na dół, i na dziedziniec Muzeum Narodowego. Tam dawali kaszę z polowej kuchni, co tam była i rozdawali kaszę.

  • A jak pan jadł, mając poparzone dłonie?


Nie no, do tego… nad tym się już teraz nie… Może jakoś końce wyglądały tych palców, bo ja wiem? No ale w każdym razie, trzeba było, żeby choćby tak jak pies wylizać – musiałem jakoś zjeść. To zawsze miska kaszy takiej, cynowa miska kaszy, to ja jakoś… jeszcze można żyć. Człowiek umiera po kilku dniach, jak nic nie je, a jak już cokolwiek je, to żyje.

  • Czy pamięta pan, kiedy Niemcy wygarnęli was z piwnicy?


No to takie… To w piwnicy byłem.

  • Tak, ale chodzi mi o to, czy to był już wrzesień, czy jeszcze sierpień?


Nie no, to wszystko się działo… W Powstaniu byłem, bo ja wiem, z tydzień, a raniony może ósmego dnia. Zabrany, no to sierpień, który tam, 7–8 sierpnia. Tak to wszystko się działo, bardzo krótko. Tak że moje opowiadanie jest dość długie, ale wojowanie było bardzo krótkie i…

  • Ale jeszcze kilka dni był pan w piwnicy?


A nie wiem, czy kilka, może ze dwa dni tam byłem. Jednego dnia może, może i drugiego już nastąpiło to…

  • A ile czasu był pan w sali z lustrami?


No też ze dwa, trzy, może cztery dni.

  • To by nam dawało połowę sierpnia, tak?


No, połowa sierpnia, tak.

  • A jak ci cywile, ludność, która nie walczyła, odnosiła się do pana, byłego Powstańca, rannego, który zszedł do piwnicy i był razem z nimi?


Oni wszyscy byli tak przerażeni… Nie, nie, oni [podchodzili] z takim współczuciem. I mówiłem, przynieśli… Bo ja poszedłem w koszuli szpitalnej, rozprutej, no więc dali mi spodnie, dali mi ten pulowerek jakiś, marynarkę taką jakąś tego i ten kilim z żywnością, i to wszystko. A później gdzie oni się podziali, to już nie wiem, bo Niemcy tam zabrali i każdy tam szedł, gdzie kazali, w którą stronę. […] Z tymi Niemcami [znaleźliśmy się ] na dziedzińcu Muzeum Narodowego (tutaj teraz jest bliżej do Muzeum Wojska Polskiego). Też długo nas tam Niemcy nie trzymali, bo po pewnym czasie, to znaczy chyba na drugi dzień, od razu wsadzili nas w pociąg, tam tym tunelem, bo tam jest tunel, gdzieś tam na krańce Warszawy nas wywieźli. Tam znowu gdzieś, czy osobnym pociągiem, czy tym samym, [dowieźli] w pobliżu Pruszkowa podwarszawskiego, gdzie były, słynne zresztą, Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. I tam już dużą część piechotą nas gnano aż do tych hal w Pruszkowie. No i znowu przeżycie, bo przy tym kawałku tego marszu oni odpoczynek na takim placyku jakimś zarośniętym trawą [zorganizowali], każdy tam usiadł, położył się i wśród tych ludzi chodzili Niemcy, SS chyba albo jeszcze coś gorszego, wybierali chorych. I ja tutaj jeszcze miałem te… Musiałem już władać końcami palców, ale byłem obandażowany, a tutaj strupy były, no więc bałem się. Więc się położyłem, głowę tak raczej do ziemi, jakoś mnie ominęli. Brali chorych, niedaleko były jakieś takie doły, wykopaliska – zabijali i zrzucali tam rannych do tych dołów. No bo po co rannego ciągnąć do Niemiec. No ale też doszedłem szczęśliwie. „Szczęśliwie!” – też mi dopiero… No ale po tym Powstaniu, po tym wszystkim to można tak powiedzieć… Do tego Pruszkowa.
No i tam sporo siedziałem w Pruszkowie, z tydzień, może troszkę więcej. Zupę rozwozili, polski personel obsługiwał. Między innymi zupę woził taki znany aktor operetek warszawskich, Walter. Dowcipkował… Taką furą jakąś z koniem, te beczki tam miał i nalewał zupę. Kto podstawił miskę, jakoś tam mu nalewał, a ja nie miałem miski. No i tam mi doradzono: „Tam jest – mówi – również grupa Rosjan w niewoli, a oni słyną z pomysłowości, bo bieda ich tam w kraju nauczyła różnych rzeczy. Idź do nich, to oni ci miskę zrobią”. I tam przydał mi się ten cukier w kilimie barwnym, bo za ten cukier bardzo zręcznie i szybko, posługując się tylko kamieniami, zrobił mi miskę. Wkoło dna tym kamieniem… No a że zupa nie jest taka jak woda przecież, to można było to… I w ten sposób miałem miskę.

  • Z czego ta miska była zrobiona?


Ano z blachy jakiejś, z blachy, której też się tam walało dużo…

  • Czyli ukształtował blachę odpowiednio, tak?


Tak, zawinął w koło i dół tylko doprawił, i już miska była. No i tak ta miska… Spałem na gołej ziemi, na jakiejś podłodze drewnianej. Jakoś się tak spało i tam tego, no i tam ten cukier pewnie też trochę jadłem i tak leciał dzień za dniem i się dłużyło już. Tam łatwo było uciec, tam żadnych takich wart wielkich nie było. Tylko jak uciekać w takim stanie? Trzeba by było i niemieckim lepiej władać, a ja dwójkę miałem z niemieckiego, tak że to było bardziej ryzykowne niż zostać i już się poddać temu, co miało nastąpić. No i rzeczywiście, któregoś dnia zajeżdża pociąg dość długi, towarowy i wszystkich do tego pociągu i w stronę Niemiec.

  • To tak długo pan tam był, dlatego że nie było pociągu, czy unikał pan wejścia?


Nie no, no to tydzień, tydzień… Nie wiem, czy dziesięć dni byłem.

  • Ale to też bardzo długo.


No tak, w takich warunkach spania, jedzenie tej zupy, no to długo. No nie wiem też… Ale to przecież mówię, że się dłużyło.

  • Pytam dlatego, że mógł pan być długo, bo nie było pociągu. Czy przejeżdżały pociągi, a pan nie wsiadał?


Nie, nie, nie. Nie było pociągu. Niemcy podstawili pociąg i wszystkich… Bo to duży pociąg i wszystkich, co tam byli, to napchali i wieźli w głąb… No i tak jechałem, częściowo siedząc w wagonie, a nogi na zewnątrz, o, tak majtały. Jechaliśmy między innymi przez Łódź. A tam to widocznie działały jakieś towarzystwa charytatywne, bo podlatywali Polacy i rozdawali chleb. Dostało mnie się bochenek chleba w tym… Pan sobie wyobraża – w takich warunkach bochenek chleba. Ale jaki on dobry był. Takiego chleba rzadko szukać. Tak cały się jadło, jakbym był… Jeszcze zęby miałem. No ale pociąg pojechał dalej. Minęliśmy Berlin, później zawróciliśmy, bo oni tak partiami wysadzali tam, gdzie sytuacja wymagała jakiejś siły roboczej, na polu czy nie na polu.

No i tak ten pociąg jechał, wrócił i dojechaliśmy w końcu do tego… Ja sobie też nie bardzo wyobrażam, jak nas zakwaterowali w jakimś budynku ciasnym, że nie można było położyć się ani nawet dobrze usiąść, miejsca nie było. Ale byłem młody wtedy, mimo tych niewygód wszystkich znalazłem miejsce pod pryczą. A podłoga była wysmarowana naftową mazią dla konserwacji, no a pod pryczą to przewiewu nie ma. Ale ja sobie chwaliłem to miejsce, bo leżałem, leżałem pod tą pryczą. Śmierdziało, to śmierdziało, ale już to są takie dolegliwości, które można znieść. No i do tego Słupska nas w końcu zawieźli. Ze Słupska szybko pod Słupsk, [gdzie] było lotnisko niemieckie. To było lotnisko raczej szkoleniowe. Lotnisko ogrodzone, hangary, samoloty, lotnicy, ci uczący się latać. A na tym lotnisku zrobiono w osobnym ogrodzeniu, takim też niedużym, z drutu kolczastego, baraki dla tych, którzy [tam mieli pracować]. No i ten nasz transport tam trafił. Było tych baraków ze trzy, ulokowali nas w tych barakach. Niemcy lubią porządek, więc my żeśmy tam przyjechali nie jako niewolnicy, tylko jako pracownicy i od tego momentu co tydzień wystawiano nam rachunek, taki, jak pracodawca powinien wystawiać. Tyle i tyle przepracował, zarobił. Z tego potrącano za mieszkanie, za wyżywienie (tam dawali jakąś zupę) i co zostało w pieniądzach, w markach. No więc kilka marek dostawałem i inni też. Czasami jak nas pędzili do pracy, to przechodziliśmy przez miasto. Sklep jakiś był, nic nie dało się kupić, ale ci, co palili papierosy, to tak polowali na te papierosy. Mijamy sklep tytoniowy (też jakiejś specjalnej ochrony nie było, jeden Niemiec prowadził tam gromadę tych do pracy więźniów), no więc rzucili się do tego sklepu. Same fajki tylko, te fifki były, można było kupić, a tytoniu nie. Tytoniu to nawet Niemcy nie mieli.
Co my tam robiliśmy? Okopy się jakieś kopało. Później w takim lasku pobliskim hangary budowali, w lasku, żeby maskować. No to tam w lesie niektórzy, nawet się nie bardzo orientując, w jakiej są sytuacji, pomagali im. Murarz tam tego… I jak dobrze pracował, to otrzymywał dodatek, culaga to się nazywało. Tygodniowo otrzymywaliśmy bochenek chleba, ale taki wojskowy bochenek, podłużny, półtorakilogramowy. No to jak pan podzieli taki bochenek na siedem części, no to taka gruba kromka dziennie wypadała. No i zupa taka z brukwi jakaś. A, i dużo tej kawy zbożowej w wiadrze, można było pić. Jeść nie było co, ale kto… kubki były, tego… A w baraku były piecyki żelazne, a tu zima akurat. A ja przecież po Powstaniu w zimie tam trafiłem do tego Słupska. Tylko nic opału nie wolno, nie było, a piecyki były. Ale i to nam wystarczyło, ponieważ wracając z pracy do baraków, przynosiło się trochę gałęzi, patyków. A pola… Kartofle oni zbierali maszynami, a zbiórka ta jest taka, że połowa zostaje i marnuje się, to jak się wyskoczyło na taką rolę po kartofla i drewniakiem kopnąłem ziemię, to od razu znajdywałem kartofel. No to jak ja sobie przyniosłem takiego kartofla jednego, drugiego i trochę każdy z nas – tam sześciu w takim pomieszczeniu, jednej izbie barakowej było – no to jakoś można było żyć. Bo bez dania racji nie bili, nie zabijali, ale nic nie dawali, więc ludzie niezaradni, starsi, chorzy… Taki jakiś profesor z nami [był] – no zupełnie niezaradni, no nie mogli sobie poradzić – umarł. To ubranie jego wyrzucono, akurat był mróz, jak on tam umarł, a wszy marzły i wychodziły. Więc w tych szwach ubrania biało od wszy. Jak człowiek może żyć w takich, takich [warunkach]. I ja przywiozłem te wszy do Warszawy po tym wszystkim. Do ciotki trafiłem, to jeszcze długo, kilka dni musiała mnie dobrze myć, żeby pozbyć się tego.
No i to był obóz. Tam taki był młody człowiek, spryciarz uciekł im. On w takim dobrym ubraniu był, kapelusik mu jakiś został, mówił po niemiecku dobrze i odważył się, uciekł. Do stacji, kupił bilet normalnie, wsiadł w pociąg i pojechał pod granicę dawniejszą, polską i później kartę do nas napisał. To znaczy, że mu się udało.
A te marki, które nam dawali, się przydawały, ponieważ wysyłaliśmy i my listy. Tylko z Polski ludzie to… Karty można było kupić właśnie w takim jakimś sklepie; karty, znaczek, za te zarobione pieniądze, naklejało się i do rozmaitych instytucji, tak na chybił trafił. Opieka społeczna w takim mieście, Czerwony Krzyż w drugim mieście. Jak tak napisał dziesięć kartek, to jedna się odzywała i coś przysyłali. I ja też tak [wysyłałem], raz mi się udało i dostałem. I tam jeszcze w liście się jakaś młoda osoba tłumaczy, że jej organizacja nie ma pieniędzy na to, ale przysyła mi… Jakiś taki sweterek mi przysłali. Nie wiem, czy coś do jedzenia. Najgorsze było w tym obozie zimno, bo tak jak mnie wzięli w tej szpitalnej koszuli, tak… Kto był w kożuchu, ten został w kożuchu, a kto był tak jak ja, w takiej jakiejś marynarce przewiewnej i w takiej koszuli, to chodził po mrozie. Słupsk, to Stolp się wtedy nazywało, Stolp. To było blisko morza, to wiatr, to tak było zimno i tak to było dla mnie strasznie dręczące. Tak. No ale nosiliśmy te, żeby w piecyku tym sobie nagrzać. I takie przykazanie przy wyjściu, żeby nie przynosić, i taki lotnik stary, suchy, krzyczał: Keine Kohl! Keine Holz! Keine Kartoffel! – że nam nie wolno przynosić tych trzech rzeczy. Ale przynosiliśmy i ja raz wpadłem. Kara: fünf und zwanzig – dwadzieścia pięć w tyłek taką nahajką. Tyłek bolał, kilka dni mnie bolał tyłek. Ale na drugi raz tak się… To się nie wchodziło przez bramę, tylko przed bramą, przez płot. Przez te druty trzeba było rzucać, co się ma, a później przyjść i pozbierać to. Takie sposoby przeżycia. No i jeszcze pod koniec zachęcili mnie… Tam byli… Jak mówię, jak stał, tak go wzięli. Niektórzy mieli zegarki bardzo ładne albo nawet dwa z sobą. Niemcy nie mieli tytoniu i nawet wartownik, taka stara łamaga, w bramie stał, to jak mu się dało tytoń, to przynosił chleb. Czyli jak musieli tam wewnątrz u Niemców biedować, że chleb poświęcał dla tytoniu. A znowu u nas byli tacy, że życie by oddał za ten tytoń. No więc te skąpe racje chleba, tego… A ja okazałem się tutaj wyjątkowo sprytny. Bo tak opowiadali, że za tym laskiem, gdzie pracujemy, jest wieś i tam są zatrudnieni Polacy w robotach tych takich gospodarskich. No więc ja któregoś dnia, udając, że za swoją potrzebą, łapię się za pasek i tak w głąb tego lasku i przez ten lasek przeleciałem. I rzeczywiście tam na horyzoncie wieś, no to idę tutaj przez pola jakimiś dróżkami do tej wsi. Wymarła, jakby ludzi nie było. Nikogo w bramie, w oknie, nikogo. No to się boję, żeby mnie… Uciekinierów mocno karali. Ale idę tak, rozglądając się. Koło jednego obejścia nagle słyszę mowę polską za sobą: „Gdzie ty idziesz?”. Okazuje się, że trafiłem na takiego robotnika. Tam poza nim jakoś nikogo nie widziałem. A on dostał pokoik na pułapie tam i nawet się ożenił, i z żoną tam sobie mieszkali. No i z nim rozmawia się o tym wszystkim, i mówi: „Przynieś mi zegarek, to ja ci dam tytoniu”. – „No, skąd tytoniu?” Uśmiecha się: „Niemcy nie mają, ale ja mam”. „Jak?” – „Ano, jak jest duży łan zboża, to w środku tego zboża sieję tytoń i mam tytoń, ale Niemcy tego nie mają”. No i dostałem torebkę pokrojonego tytoniu za zegarek. I dwa razy tak ryzykowałem. Później z powrotem był kłopot, już nie będę tego opisywał, ale już byłem bardzo bogaty. Za dwadzieścia pięć „skrętów” bochenek czy pół bochenka chleba. Noo, to już torba cała tego… Ale kłótnia przy tym, że ten „skręt” jest mały, że ten jest duży. To jeden się ofiarowuje: „Ty sobie z nimi nie dasz rady, daj mi trochę tego tytoniu, to ja będę z nimi handlował”. No i taki adwokat, tak jak przy tych kłótniach, no zawsze coś tam w końcu dostał i ja dostawałem. I ten chleb.

  • Jak długo pan tam był?


Wzięli mnie… Pruszków to już był wrzesień. Widziałem z Pruszkowa te samoloty angielskie z tą pomocą lecące, oświetlone i niemiecka artyleria do nich waliła. Bo wtedy się namyślili, żeby coś dla Powstania… I ja to z Pruszkowa oglądałem te obrazki. No, a później, z końcem września czy początek października do wyzwolenia tamtych terenów. Ta fotografia, co tutaj pokazałem, było dowodem dla takiego urzędu zajmującego się tymi [pracownikami przymusowymi]. Więc ja tam napisałem podanie o dodatek do emerytury i dostałem siedem złotych, słownie, za miesiąc pobytu. Początkowo to wypadało gdzieś pięćdziesiąt złotych, a teraz jak te podwyżki, no to nie wiem, ile już biorę, sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt złotych za pobyt w obozie. Byli przecież tacy, co byli kilka lat, no to choćby ten co mi dawał ten tytoń, to jak on tam siedział, kilka lat go trzymali, to na miesiące, nawet te po siedem złotych, no to taka jakaś suma, o której warto mówić. Ale to, co ja tutaj dostaję, to nie warto mówić.
No, czas płynie, naszego opowiadania też. Jesteśmy na polu, kopiemy tam jakieś rowy, łopatą tam się grzebie, aż tu nagle słyszę… Nie słyszę, czuję, raczej nie uszami a brzuchem, taki jakiś pomruk, takie jakieś dudnienie. Uuuuu, i cisza. Ale po dłuższej chwili powtarza się to. Zauważyli to i inni towarzysze. I wtedy z tych łopat, żeby nie okazywać zadowolenia, pokiwaliśmy sobie głową. Zbliża się front, armaty zbliżają się. No i tak tego… I jeszcze jedno takie zjawisko ciekawe. To było Pomorze, a walki w ten sposób trwały, że armia radziecka szła od wschodu, ale druga zagrodziła im koło Koszalina miejsce dostępu do morza i znaleźli się w kotle. A więc jak tam był nacisk najpierw od wschodu, to Niemcy uciekali i uciekali tak jak Cyganie. Mieli wielkie, ale rzeczywiście przystosowane do tego duże wozy, okryte plandeką. Para koni, takich dobrze wypasionych, ciągnęła ten wóz i tam był cały dobytek Niemca. Z naszych baraków było widać z daleka szosę, drogę, to oni tak ze wschodu na zachód. Ale po pewnym czasie jeden do drugiego: „Patrz, te same wozy z zachodu na wschód zaczynają jechać”. A to oznacza – i jeszcze te pomruki – że to koniec. No i rzeczywiście, jest taki dzień… Rano, zmęczony, niewyspany, leżę na tej pryczy, ale ci warszawiacy, co oni tam [byli], i starsi, i może odporniejsi ode mnie, szybciej się obudzili. Słyszę jakiś szum, ruch, bieganie. Koniec. Wychodzę z tego baraku, na dziedzińcu stoi Sowiet, za pasem ma takie zwisające pęki chusteczek białych, a w ręku trzyma butelkę z wódką. Nasze bractwo rzuciło z kubkami do tego… To temu kropelkę nalał, temu kropelkę nalał, ale nie za dużo. No i pyta się: Germańce? Nie ma, nie widać. Wpadli nasi do tych kancelarii i wydobyli [fotografie]. Ja nie sam, tylko któryś z kolegów przyniósł mi tę fotografię, którą panu pokazywałem. Bo pewnie gdyby nie to, to i tej fotografii bym nie miał. Z numerem, już wszystko w porządku.
No i co robić? Wolny człowiek. Spakowałem to, co miałem, tam jakieś kawałki chleba. Plecak za druty i w stronę drogi, ale nie możliwe było. Zaraz, czy ja dobrze [mówię]? Jest Słupsk, a za Słupskiem jest Koszalin, na zachód od Słupska. Ja do drogi dochodzę, a drogą ze wschodu wali armia. O, to też widok niecodzienny (można czytać o tym wszystkim), tak dwoma czy trzema szeregami czołgi idą, chrzęst [wielki]. O wstąpieniu na drogę nie ma żadnej mowy, a po polach się posuwać nie bardzo można. I z tego konwoju czasami wylatywał tylko Sowiet, obmacywał i dopytywał się, czy są „czasy”, zegarki. I rzeczywiście u mnie… Miałem spodnie, nawet dwie pary spodni, tam nie wiem, jakim sposobem w tym obozie, i schowałem dwa, bo drugi [kolega] wychodzi, „Widzisz, ja mam – mówi – też dwa czy trzy, weź ty, to później mi oddasz”. Ja schowałem to do kieszeni, ale wyleciał z tego konwoju, obmacał, wymacał te zegarki, zabrał od razu. I ja ze wschodu musiałem na zachód trochę pójść, [tak było bezpieczniej], do Koszalina. […] Wchodzę do tego Koszalina, już tam armii nie było, przeszli, a miasto puste całe, nikogo nie ma. Sam tam jestem i trzeba przenocować. I tak jakby [całe] miasto [było] moje, wchodzę do pierwszej po drodze willi. Już ktoś tam musiał plądrować, bo drzwi niezamknięte, otwarte, więc wchodzę, rozglądam się, no i jeść. Zszedłem do piwnicy, a tam w piwnicy równiutko, ładnie poukładane na zimę przetwory. Biorę jakiś słoik z konfiturami, z jakimś mięsem, z jakimś drobiem, przynoszę to na górę, [tu zaczynam] jeść. No ale od czego zacząć? Głodny człowiek, to tak jak w tej bajce: „Osiołkowi w żłoby dano”. Naprawdę chwilę zastanawiałem się, co najpierw zacząć jeść. [Nagranie przerwane]

Lublin, 21 września 2016 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski

* Fragmenty umieszczone w kwadratowych nawiasach nie występują w nagraniu, wprowadzone na prośbę rozmówcy.  

Stanisław Kraśkiewicz Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś”, kompania „Grażyna” Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter