Zofia Rus „Kanarek”
Nazywam się Zofia Rus. W czasie Powstania miałam pseudonim „Kanarek”. Byłam sanitariuszką w IV Zgrupowaniu „Gurt” w szpitalu powstańczym Złota 58.
- Czy to było jedyne miejsce pani działalności?
Tak. My harcerki, praktycznie rzecz biorąc, ten szpital urządziłyśmy. Pierwotnie był pomysł, że to będzie punkt sanitarny. Przedtem miałyśmy nosze i środki opatrunkowe na Miedzianej – prawdopodobnie kiedyś był zamysł, żebyśmy tam były. W dniu Powstania przed południem – pamiętam – myśmy przenosiły nosze na Złotą. Z tego punktu zrobił się od razu szpital. Zresztą [było tam] gdzieś tak może około czterdziestu łóżek. Na dole była sala kilkunastoosobowa i na górze dwie sale, każda po kilkanaście osób.
- Jakie było pani przygotowanie do tej funkcji? Kiedy pani wstąpiła do konspiracji?
W lutym 1942 roku. Moja siostra – starsza siostra – powiedziała, że u nich w szkole reaktywuje się harcerstwo i jak chcę, mogę iść z nią na pierwszą zbiórkę, co oczywiście zrobiłam. W harcerstwie poza tym co normalnie harcerze robią, myśmy [szkoliły się] jako sanitariuszki. O dziwo – był chyba 1943 rok, nie pamiętam [dokładnie, ale] nawet wtedy mnie to dziwiło. Było tak, że [dostałyśmy] drukowane formularze – czy chcesz być łączniczką, czy sanitariuszką. Ja się naczytałam literatury, jak [brały udział] w powstaniach sanitariuszki – szarpie i tak dalej. Więc zdeklarowałam się, zresztą w moim zastępie wszystkie [harcerki zdeklarowały się] jako sanitariuszki. W związku z tym mieliśmy wykłady – właśnie na Miedzianej – u doktora Zielińskiego. Praktyki [odbywałyśmy] w Szpitalu Ujazdowskim i traktowane byłyśmy tam dosyć surowo. Tam pułkownik Strehl był dowódcą i trzymał po wojskowemu krótko całe to towarzystwo, tak że i lekarze [stawali] przed nim na baczność.
- Te praktyki były nielegalne?
To znaczy Szpital Ujazdowski działał przecież. Pewnie, że nie byłyśmy tam jako sanitariuszki z AK. Nie wiem, jak tam nas…
- Może jako przyszłe pielęgniarki?
Tego to nie wiem. W każdym razie myśmy tam miały dyżury, że na noc [zostawałyśmy] przy chorych. W Szpitalu Dzieciątka Jezus pamiętam, że przez dwa tygodnie – to były chyba ćwiczenia studentów – asystowałam przy sekcjach, co zresztą było dla mnie...
Dla mnie to było szokujące. Pamiętam pierwszy raz, jak znalazłam się w sali sekcyjnej i naglę słyszę łoskot – to winda, drzwi żelazne się otwierają, na wózku przywieźli jakiegoś zmarłego. Pamiętam, że odwróciłam się do okna, a prowadzący ćwiczenia wrzasnął na mnie, że tu nie ma miejsca na wrażliwości: „Do stołu!”. Ja się po prostu tylko przyglądałam. Chodziło chyba o to, żeby człowiek wiedział, gdzie co jest.
- Czyli nieźle was przygotowano.
Tak. Poza tym uczyłyśmy się bandażowania – splot kłosowy, jak [opatrywać] głowę, jak nogi. Rzeczywiście byłyśmy przygotowane.
- Gdzie pani mieszkała wtedy?
Na Rymarskiej. Pani wie, gdzie jest Rymarska?
Rymarska to jest plac Bankowy. Plac Bankowy – takiego adresu w ogóle nie było. Teraz ze zdziwieniem patrzę: „Magistrat. Plac Bankowy 5”. To była Rymarska 5. Ona w ogóle [miała] kształt trójkąta, [coś jak] igrek – boki zwężały się do Leszna, czyli teraz Solidarności. Właśnie boki – tutaj Ministerstwo Skarbu, czyli obecny magistrat, a tutaj były domy mieszkalne. To była ulica Rymarska, jej w ogóle w tej chwili nie ma.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania – godzina „W”?
Na Złotej
vis-à-vis [szpitala].
- Już pani znała swój punkt?
Rano ktoś przyszedł do nas. Ja zawsze byłam zdziwiona, jak czytałam, że ludzie, którzy coś znaczyli w Powstaniu – jacyś dowódcy – nie byli zawiadomieni, a nas, takie szare myszy [poinformowano]. Gdzieś chyba o dziewiątej ktoś przyszedł i powiedział, że dziś o piątej [Powstanie]. Ja jako dobry chodziarz najpierw poszłam [i] z Miedzianej nosiłam rzeczy, a później miałam zawiadomić koleżanki – to była 22. drużyna i 23. [WDH]. Cztery dziewczyny były z 23. i właśnie je miałam zawiadomić, żeby się zgłosiły.
- Udało się pani je zawiadomić?
Oczywiście
per pedes, bo tramwaje – [na nich] już takie „winogrona” wisiały. Co to dla mnie? Ja byłam szybkobiegacz. Później przyszłyśmy na Złotą, chyba to był [numer] 73. Tam mieszkała jedna z dziewcząt, które najpierw przyszły do nas, ale później myśmy powiedziały, żeby poszły do domu. One były trzynastoletnie i właściwie dla nich nie było zajęcia. [Później] u takiej „Myszki” Jabłońskiej, która mieszkała na Złotej pod 73 [numerem], mój zastęp czekał na wybuch Powstania. Moja siostra jeszcze szyła opaski. Właśnie tam usłyszałyśmy strzały. Wbiegłyśmy na balkon, chłopcy biegną z karabinami, a ludzie na balkonach biją brawo – szczęście wielkie, kwiaty rzucają z tych balkonów. Pamiętam, że to jest pierwsze takie radosne wydarzenie.
- Mówiła pani, że jest to jedno z dwóch najpiękniejszych przeżyć w życiu.
No właśnie. Tak. Później pamiętam, jak była kapitulacja i tą samą Złotą szli do niewoli. Kolega, który był ranny, mówi: „Przynieś mi coś, żeby mnie...”. Jakąś kurtkę zdobyłam, nie wiem skąd. Staliśmy, bo [myśleliśmy, że] może jego koledzy będą szli. Pamiętam, jak oni szli – mnie się zaczyna na płacz zbierać, więc oczy najpierw do góry, ale potem już płaczę. Któryś z nich mówi: „Koleżanko, my tu wrócimy” – to dopiero zaczęłam płakać. Po kapitulacji kazali nam się przenieść na Chmielną.
- Dojdziemy do tego. Gdyby zechciała pani przypomnieć jakieś obrazki, które zostały pani w pamięci – dni powszednich, bo to było wiele dni, które trzeba było przeżyć.
Pierwsze bombardowanie pamiętam – to był 3 czy 4 [sierpnia]. Przyszłam na salę, bo zmieniałam tę, co miała nocny dyżur, i chwilę po tym – w ogóle tych samolotów nie było słychać – nagle zaczęły lecieć bomby. Ten dom, Złota 58, jest jedynym, który ocalał, jeśli chodzi o Zgrupowanie „Gurt”. Wszystkie [inne] po wojnie [zostały zburzone] – tutaj [jest] plac [Defilad i] Pałac Kultury, to wszystko przestało istnieć, te odcinki. [A to był] dom związany z „Gurtem”, tam [inne] domy jakieś [jeszcze] są, to był właściwie jedyny nasz. To było w podwórzu jak gdyby – dawne gimnazjum męskie Niklewskiego. Od frontu był dom, który był w 1939 zbombardowany. [Podczas bombardowania w 1944] jedna z bomb tak poleciała, że wpadła do piwnicy sąsiedniego domu i tam ludzie zginęli. Jedna z koleżanek naszych tam mieszkała. Właśnie po nocnym dyżurze poszła do piwnicy do mamy i tam zginęła, a ojciec i brat na górze ocaleli. Pamiętam fontannę ziemi – właśnie po tym bombardowanym domu. Ci chłopcy ranni wpatrzeni. Człowiek szuka jakiegoś ratunku, jakiejś ostoi u zdrowego człowieka. Oni wszyscy wzrok we mnie wbili. Ja się bałam oczywiście. Tylko powiedziałam: „Nakryjcie głowy kocami”. Szyby leciały [i] szkło. Ponieważ to były klasy, więc stałam na katedrze dawnego typu – był wysoki stopień, po którym się wchodziło. Tam były lekarstwa dla nich. Trzeba było udawać, że niby nic, ale też się bałam tak jak i oni. Pamiętam pierwsze bombardowanie. Co jeszcze? U nas byli jeńcy niemieccy.
- Ranni? Musieliście się nimi opiekować?
Ranni. Miałam dyżury na sali na pierwszym piętrze, a ich ulokowano na drugim i się nimi zajmowałam. Jedzenie im przynosiłam, sprowadzałam do sali opatrunkowej na opatrunki. To byli nienajmłodsi ludzie. Uczyłam się niemieckiego, wtedy jeszcze mogłam się dogadać. Oczywiście żadnych tam filozoficznych dyskusji pewnie bym nie potrafiła, ale z taką [zwykłą] rozmową sobie radziłam. Przeklinali Hitlera. Myślałam sobie: „No tak, w takiej sytuacji”. Ale chyba rzeczywiście tak było, jeden z nich mówił – jakiś rolnik, pięcioro dzieci – że jeden z synów nie poszedł na wojnę, bo coś miał z okiem – tego już nie zrozumiałam. Jak [rolnik] przyjechał do domu, to płakać mu się chciało, jakie to gospodarstwo zaniedbane – ten chłopak sobie nie radził. Rzeczywiście, jak po kapitulacji odprowadzało się ich na Szucha i pytali tam, jak byli traktowani, odpowiadali: „Bardzo dobrze”. Odchodząc, powiedzieli, że dadzą mi adresy swoich żon, żeby paczki przysłały do obozu. [Odpowiedziałam, że] broń Boże, ale to jakoś o nich świadczyło. Więc z nimi na przykład chodziłam do „Haberbuscha” po zboże.
Nie zawsze, ale pamiętam, że kilka razy z nimi chodziłam. Z tymi, co mogli chodzić.
- Czyli zupa była także i dla rannych?
Tak. Oni jedli to samo co my. Pamiętam, że trzymali się mnie jak kurczęta kwoki, bo jak przechodziliśmy, to ludzie na nich [krzyczeli]. Musiałam prędko tłumaczyć, że idę z nimi do „Haberbuscha”.
- Łatwe były te wyprawy do „Haberbuscha”?
Nie, to było bardzo trudne. Szło się piwnicami – tam był ostrzał. Do muru była przystawiona drabina, a tutaj były tylko kocie łby – ulica to chyba Prosta była, o ile pamiętam. Właściwie człowiek się przeczołgiwał na drugą stronę do tej drabiny – to było takie płytkie, że nawet nie było się całkowicie schowanym. Właziło się tam, skakało już w zboże, w te worki – pierwotnie to było w tym... No i nabierało się, ile kto dał radę. Potem z powrotem z workiem do szpitala. Nawet pamiętam, że były jakieś żarna – nie wiem, skąd ludzie takie rzeczy mieli.
Takie chyba gdzieś z pierwszej wojny światowej, może z jakiegoś strychu? Nie wiem. Pamiętam, że z taką Czesią [Karaszewską] – na Stegnach mieszka – [mełłyśmy].
- Pewnie nie wiedziałyście nawet, jak się tym posłużyć.
To było takie koło jak w maglu. To się kręciło, a tutaj był pojemnik – mieściło się [w nim] kilo zboża. Taka kasza się robiła, to nie była mąka właściwie. „Pluja” – to było szare po tym, jak się ugotowało.
- Wszyscy z rozrzewnieniem to wspominają.
Tę „plujkę”? No właśnie.
- Jak to wyglądało? Musiałyście dbać nie tylko o siebie, ale i o rannych.
W piwnicy była kuchnia. Chyba prowadzona przez te kobiety...
„Peżetki”. Tam – początkowo, bo potem nie pamiętam już jak było – każdy Powstaniec mógł przyjść. Chłopcy dostawali chleb. Najpierw była kiełbasa [i] różne rzeczy, później już się ograniczali do marmolady, potem już nie pamiętam. Oni gotowali w tej piwnicy, to był ich kłopot. Pamiętam, że koleżanka, u której czekałyśmy w mieszkaniu na wybuch Powstania, „Myszka”, jeszcze ona tam była. Kiedyś z drugą niosły kocioł plujki na górę, a ludzie, cywile, też przychodzili. Ci, których Powstanie zastało nie u siebie, też dostawali jedzenie. „Krowa” zaczęła ryczeć, ludzie przerażeni [biegli] do piwnicy. Przewrócili dziewczyny niosące kocioł i „Myszka” była potwornie poparzona rozpalonym krupnikiem. Biedactwo, nacierpiała się straszliwie.
- Chłopcy ze Zgrupowania „Gurt” – gdzie było ich miejsce postoju?
Na Chmielnej. U nas nie wyłącznie od „Gurta” byli. I od „Chrobrego II”. Kto był gdzieś blisko...
- Czy u was w okolicy były przeprowadzane akcje zbrojne, których byliście świadkami?
Szczerze mówiąc, chyba nie. Bezpośrednio na Złotej na szczęście nic się nie działo. W pobliżu, [numer 58] już był blisko Żelaznej. Pamiętam, że po pierwszego rannego poszłam... Z siostrą poszłyśmy. Tam jakby placyk się utworzył – Żelazna, tam się krzyżowały ulice, to było już blisko nas. Chociaż w pierwszym zapale ludzie – to podziwiam... Złotą tramwaj jeździł, więc ludzie dalejże budować barykadę, jak wybuchło Powstanie. Nie wiem, jakim cudem potrafili tramwaj w poprzek przewrócić, płyty z chodnika [wyjąć] i barykada była. Ona później właściwie nie była przydatna na szczęście, bo jednak dalej [się] bronili – Chmielna i właśnie od strony Złotej. „Gurt” właściwie obejmował Chmielną, kawałek Żelaznej, Złotą i kawałek Marszałkowskiej.
- Chmielna, która obecnie nie istnieje po tej stronie?
Tam gdzie Dworzec Główny był – po tej stronie. Dworzec był na rogu Alej i Marszałkowskiej.
- Mieliście swoje dowództwo, przełożonych?
Pierwotnie „Gurt” był pod... My [byliśmy pod numerem] 58, oni pewnie pod 62.
- Czy odczuwaliście ich opiekę? Polecenia, dzięki którym można było przetrwać kolejne dni.
Po kilku dniach przenieśli się gdzieś, [więc] nie wiem. Jeśli chodzi o tego rodzaju sprawy, to jak państwo pójdą do Maryli Jabłońskiej… Ona – komendantka, więc pewnie będzie zorientowana w tych sprawach.
Nie. „Myszka” mieszka na Mazurach. Chodzi mi o Marylę Jabłońską.
- Czy byliście zorientowani przez wszystkie dni waszej bytności tam, co dzieje się w innych miejscach w Warszawie?
O tyle, o ile w biuletynie [poinformowali].
- Docierały do was biuletyny?
Tak.
A owszem. Człowieka diabli brali, jak słuchał, [„Z dymem] pożarów” ciągle. To był znak, że nie będzie zrzutów, ale myśmy o tym wtedy nie wiedzieli, jak na ironię.
- Czy mieliście kiedyś okazję dostać coś ze zrzutów?
Już pod koniec jak ruscy zaczęli swoim kukuruźnikami latać, pamiętam – już było ciemno, deszcz padał – na nasze podwórko spadł – oni spadochronów nie używali – [worek z razowym chlebem] pokrojony, suchary. Jak klapnęło, to rozpadło się.
Nie, w ogóle z tego żadnego pożytku nie było. To pamiętam. Ale owszem, pamiętam, razem z koleżanką, która mieszka w Poznaniu, Alą Kiszkowską, tośmy chodziły do Domu Kolejowego – ale to już prywatnie – tam był jej kuzyn na placówce. Mieli zrzuty i między innymi takie... To były chyba, jak myślę, fistaszki mielone. Smakowało jak chałwa. [To było] w puszkach. On na nas pokrzykiwał: „Po co tu przychodzicie? Tu jest niebezpiecznie!”. Myśmy twardo mówiły, że chcemy zobaczyć, co u ciebie słychać, i zawsześmy dostawały trochę z tej puszki. U nich były te zrzuty.
- Pamięta pani jakieś dni szczególne czy bardzo niebezpieczne? Jakieś niezwykłe.
Pamiętam, jak przyszedł kiedyś rozkaz – wyglądało, że nie utrzymają tego miejsca – ewakuowania ciężko rannych na Foksal. Myśmy wieczorem nosiły rannych. Na Sienkiewicza niemalże w tunelu ognia człowiek nosze niósł. Gdyby u nas zostali, to by przeżyli. Teraz – zdaję mi się – Dom Dziennikarza tam jest, taka willa, żebym nie strzeliła głupstwa, [ale] to była chyba ambasada japońska kiedyś. Tam właśnie był szpital. To była willa w ogrodzie – jedno-, może dwupiętrowa. Niemcy to zbombardowali i nasi [zginęli]. Właściwie większość z nich, bo tam było dwustu kilkudziesięciu rannych podobno. Uratowała się nieliczna garstka. Nawet nie było czasu, żeby ewakuować ludzi – spalili się po prostu. Pamiętam też, [jak] chodziliśmy na Tamkę do zakonnic po materiały opatrunkowe. Jeszcze tam wtedy – był jeszcze sierpień – była woda, więc mogłyśmy się wykąpać. Oczywiście tam chodziłyśmy. Pamiętam, że poszłam po materiały opatrunkowe, kiedy przypuścili szturm na Powiśle. To było piekło rzeczywiście. Wtedy pamiętam, [że myślałam]: „Boże, żeby tylko się dostać na drugą stronę Nowego Światu”. Wydawało mi się, że tam już człowiek będzie bezpieczny. Przepuszczali przez Nowy Świat, była barykada, ale z BGK strzelali z góry. Sukcesywnie można było przebiegać. Puścili kilka osób i znowu przerwa, bo tamci czekali [i] strzelali. Pamiętam, że to było wstrząsające, bo już widać było Niemców gdzieś niżej Tamki, a trzeba było przebiec na Okólnik. [Samo] przebiegnięcie przez Tamkę – też wtedy sporo ludzi zginęło.
- Powróciła pani szczęśliwie na „swoje śmieci”.
No właśnie – szczęśliwie wróciłam. Jak się dostałam na drugą stronę Nowego Światu, już mi się wydawało, że...
- Wasz rejon to był ten, którego oni nigdy nie opanowali.
Tak. Do końca utrzymaliśmy to wszystko.
- Proszę powiedzieć, jak sobie radziliście z grzebaniem zmarłych, bo przecież umierali ludzie.
Tam dalej jest szkoła w naszym budynku. To był dom przechodni na Sienną. Między tym domem na Siennej a naszym szpitalem było podwóreczko. Tam cmentarz był. Teraz widzę, tam [jest] asfalt i chłopaki w piłkę grają... Nie wiem, bo wróciłam w 1947 roku – może wcześniej była ekshumacja. W każdym razie tam był cmentarz.
- Czy uczestniczyli w tym księża?
Owszem. U nas był na parterze... Jak się wchodziło, klatka schodowa wyglądała w ten sposób, że pół piętra to szerokie schody, potem na bokach dwa... Była sala operacyjna i opatrunkowa, była sala z rannymi, [a pośrodku] był ołtarz. Ksiądz przychodził. Pamiętam, właśnie 15 sierpnia – święto. Uroczysta msza, jakieś oddziały przyszły, stały na schodach. Ci, którzy nie przysięgali przed Powstaniem. Właśnie wtedy odbywała się przysięga. Zaczęło się bombardowanie tak potworne, że żołnierze natychmiast wszyscy pobiegli [i] znosili bez przerwy rannych. Nie tylko zresztą żołnierzy, tylko i ludzi [cywilnych]. Noszy zało, [to] na drzwiach [nosili]. Ksiądz jednak nie odszedł od ołtarza, do końca sprawował liturgię.
- Jaki był efekt tego bombardowania?
Rannych było strasznie dużo. Oni przecież bezkarnie latali nisko [i] mogli zrzucać bomby. Było już tak, że wiadomo – teraz jedzą obiad, dwie godziny przerwy... Właściwie było stale to samo, tak że harmonogram można było przewidzieć.
- Oni wiedzieli, że tam akurat się znajduje szpital?
Był na dachu [krzyż, ale] to nie przeszkadzało. Z resztą Ela Jagiełło opisała, że kiedyś spadły bomby zapalające i myśmy takim łańcuchem podawały wodę. Brudną, bo brudnej wody się nie wylewało, tylko w beczkach [się magazynowało]. Woda była cenna, przydawała się rzeczywiście. Samo zaopatrzenie w wodę – stało się w kolejkach, czekało się...
- Gdzie był najbliższy punkt?
Po drugiej stronie Złotej, trochę na ukos – w podwórzu wykopali studnie. Zawsze kolejka, woda nie zdążyła nacieknąć... A jeszcze stale „gołębiarze”, więc też jeszcze ludzie ginęli. Zbieranie wody to... Kiedyś się zastanawiałyśmy nawet, jak myśmy się myły przy tym ostrym ograniczeniu wody.
- To jedna rzecz, ale przecież dla chorych woda jest potrzebna przy licznych operacjach.
No właśnie. Myśmy dyżury miały, ale w tak zwanym wolnym czasie przynosiłyśmy wodę – takie rzeczy się robiło.
- Jak wyglądało zakończenie Powstania? Kto was powiadomił o tym, że trzeba się zbierać i wychodzić?
Niemcy rzucali ileś razy ulotki, żeby ludzie wychodzili [i zapewniano] jakieś dwie, trzy godziny przerwy. Trochę ludzi wychodziło. Myśmy sobie zdawali [sprawę], że tylko my zostaliśmy. Z prasy [dowiadywaliśmy się], że Żoliborz padł, że Mokotów padł. To, że są rozmowy kapitulacyjne, wszyscy wiedzieli. Ten dzień – tyle ludzi wyszło na ulice. Nie wiem skąd, bo normalnie na ulicach ludzi nie było. Życie toczyło się w piwnicach. Pamiętam, z pierwszego na drugiego, ósma wieczór dokładnie (już mieli[śmy] niewiele terenu), jak przypuścili ostrzał, to wiadomo było, że się skupi wyłącznie na nas. Następnego dnia ogłosili kapitulację. Pisałam taki głupi pamiętnik w czasie Powstania. Napisałam: „Niech już bolszewicy przyjdą – tak ich się wtedy określało – niech to się skończy, niech ludzie przestaną ginąć”. Jednocześnie jak się skończyło, to [było] straszne, że wszystko na nic właściwie.
Tak, ale wtedy tak to człowiek odbierał.
- Jak wychodziliście? Musieliście zostawić rannych?
Właśnie mówiłam, że na koniec powiem. Nam kazali przenieść rannych na Chmielną, odcinek między Bracką a Marszałkowską. Tam była prywatna klinika Webera i jakiś szpital powstańczy. Po drugiej stronie hotel „Terminus”, w którym też leżała część rannych. Myśmy tam naszych rannych przeniosły i całe wyposażenie – to, co w szpitalu jest potrzebne. Ludzie wyszli, wojsko wyszło, a szpitale... Myślę, że to Niemcy kazali skoncentrować szpitale, żeby mogli dojechać, bo były tutaj barykady. Koncentracja była w Śródmieściu Południowym i tutaj. Nas chyba ósmego albo dziewiątego z Chmielnej [zaczęli] wywozić na Dworzec Zachodni. Od nas cztery [sanitariuszki] musiały iść. Nikogo nie zmuszano do pójścia do niewoli, każdy mógł sobie wybrać. Nasza Maryla, która mieszka w Bytomiu, powiedziała: „Ale cztery muszą iść z naszymi rannymi”. Zgłosiło się nas cztery i piąta, prawdziwa pielęgniarka zawodowa – Iga. Niemcy zachowywali się, szczerze mówiąc, bardzo przyzwoicie, ten Wehrmacht. Karetkami i samochodami ciężarowymi na noszach rannych [odtransportowano] na Dworzec Zachodni. Tam stał długi pociąg towarowy. Chyba był przystosowany do przewozu rannych z frontu wschodniego, bo w każdym wagonie były nosze [ustawione] jedne na drugich – trzy pod sufit. Była tak zwana koza, paka z brykietami, w rogu był kibel. Podejrzewam, że rannych Niemców wozili. Ciężko rannych na dole, żeby był łatwiejszy dostęp, a na górze ci, co mogli chodzić. Po południu transport ruszył. Najpierw się zatrzymał w Sochaczewie. Była może dziesiąta wieczór.
Nie, to było ósmego, dziewiątego, coś takiego. Okazało się, że na dworcu w Sochaczewie można kupić kiełbasę, w ogóle chleb – normalne życie. Kto mógł chodzić, to... Myśmy mieli pieniądze, bo nam dali jakiś tysiąc...
- Żołd mieliście po dwadzieścia dolarów.
Nie, dwadzieścia [mieli] oficerowie. My chyba po dziesięć. Ale dali nam też ileś tysięcy tych „młynarek”. One funkcjonowały, można było [za nie coś] kupić. Przy okazji sporo tych, co mogli chodzić, uciekło. Wtedy Niemcy, jak myśmy ruszyli, nawet nie zasunęli drzwi. Ludzie w polu wtedy kopali, to wrzucali nam marchewki, kartofle. Myśmy rzucali kartki z adresami – rzeczywiście docierały do rodzin. Pamiętam, że nawet moja siostra ugotowała super zupę z tych rzucanych [warzyw]. Trochę ludzi uciekło, to zasunęli [drzwi] i zamknęli nas w wagonach. Nad ranem pociąg stanął, rozsunęli drzwi, chłopcy mówią: „Dziewczynki, kartofle”. Rzeczywiście – pociąg stanął, a tu kartofle rosły. Ja z koleżanką zeskoczyłyśmy. Koc wzięłyśmy. Kartofle były takie dojrzałe, że wystarczyło pociągnąć za krzak i wychodziły. Gdzieś parę metrów od nas stał chłopak. Może siedem, osiem lat. Przyglądał się. Myśmy nie wiedziały, gdzie jesteśmy, więc pytam: „Chłopczyku, gdzie my jesteśmy?”. Że w Polsce to pewne – tylko czy to tak zwana Rzesza, czy jeszcze Gubernia. Powiedział, że w Rudzie Pabianickiej. Chłopiec poszedł. Myślę, że wysłali go, żeby się zorientował. Zobaczyli – myśmy zaczęli wychodzić z wagonów, [mieliśmy] opaski. To było gdzieś tak... Ludzie szli do pracy – może na siódmą. Jak ludzie nas zobaczyli, to rzeczywiście wpadli w euforię. Zawsze mówię, że o tym nikt nie napisał. O tej cudownej postawie ludzi i z Łodzi, i z.... Zaczęli znosić wszystko, co tylko mieli. Mimo że Niemcy, że to było otoczone. Próbowali strzelać, ale oni jakoś przez te kartofle się przeczołgiwali. Pamiętam, że do naszego [wagonu] weszła [kobieta i] powiedziała: „Nazywam się Maria Miller, jestem folksdojczką”. Powiedziała, że nigdy by nie została folksdojczką – chociaż pewnie jakieś korzenie niemieckie z racji nazwiska wyglądało, że miała – ale zastraszyli ją, że jak nie zapisze się na volkslistę, to syna zabiorą [do kacetu]. Zapisała się, a syna i tak zabrali na front. Do mnie powiedziała: „Dam ci mój adres, to ja ci paczki będę wysyłać”. Rzeczywiście to zrobiła. Jeszcze takiego pana Andrzeja Filipkowskiego zwerbowała, który pisał do mnie piękne listy podnoszące na duchu. Nigdy tego pana nie widziałam.
Myśmy tam byli cały dzień, a wieczorem okazało się, że gestapo powiedziało, że problemu z nami nie będzie, oni nas załatwią. Zaczęli wywozić do Radogoszczy, tego słynnego obozu, tych chłopców, którzy mogli chodzić. Tramwaj [podjechał]. Tam pętla tramwajowa była. Chłopaki wsiedli i zawieziono ich do Radogoszczy. Tutaj zaczęła się... Właśnie pułkownik Strehl, o którym mówiłam, jechał ze szpitalem z południowego [Śródmieścia]. [Jechał] nasz i południowy. To było zresztą w dwóch turach, bo dwa dni później reszta wyjechała. Oni
nota bene dwa dni wcześniej niż my dotarli do Zeithainu. W każdym razie Strehl zaczął interweniować w Wehrmachcie: „Jak to? Przecież mamy umowy kapitulacyjne i my jesteśmy traktowani jako jeńcy, a tu gestapo”. Rzeczywiście załatwili to, że chłopaków [ściągnęli] z powrotem. Ale powiedzieli: „Wyjeżdżać natychmiast z Łodzi, bo my robimy jakiś taki ferment, że ludność tutaj zaczyna...”. Jak pociąg ruszył, to ci ludzie – tłum ludzi... Chłopcy opowiadali, że jak wsiadali do tramwaju, to na każdym siedzeniu była paczuszka od tramwajarzy polskich. Ludzie, jak tramwaj jechał, im rzucali. Niemiec podbiegał i tłukł takiego Polaka. Krowę nawet przyprowadzili do pociągu dla ciężko rannych. Dla mnie [to była] wspaniała postawa tych ludzi.
Później już nas wieźli [i] wieźli. Ponieważ były bombardowania, ludzie, których wcześniej z Warszawy wywieźli, przez te okienka pytają: „Co na tej ulicy?”. Dowieźli nas do Zeithainu. To się szumnie nazywało lazaretem, [ale] się niczym nie różniło od innych stalagów. Ponieważ był wieczór, przenocowaliśmy w wagonach, a rano zaczęli nas wyładowywać. Zeithain to był ogromny obóz, w którym były wszystkie nacje biorące udział w wojnie. Duży obóz, tylko podzielony. Każda nacja była oddzielona drutami od siebie. Najpierw zrobili nam rewizję, to znaczy zabierali [cenne przedmioty]. Podejrzewam, że robili to już na własną rękę. Ja miałam spirytus denaturowany, bo do dezynfekcji był potrzebny. Świece jakieś zabrali, coś takiego. Potem do mykwy, potem do naszego sektora. Tam było tych baraków chyba dwadzieścia. Byłam w osiemnastce. W dziewiętnastce były dyplomowane pielęgniarki, a w [osiemnastce] sanitariuszki. Reszta baraków – gdzieś sala operacyjna, bo w dalszym ciągu odbywały się operacje. Tam byli lekarze ze szpitali z południowego Śródmieścia. Normalnie – szpital. Myśmy miały tak jak podczas Powstania dyżury przy rannych. O ile pamiętam, kiedyś w kościele Zbawiciela była msza za tych, którzy tam zmarli. Pamiętam czterdziestu sześciu rannych zmarłych w Zeithainie. Ci, którzy trochę zdrowieli, ich wysyłali do stalagów normalnych, dla zdrowych. Wobec tego część sanitariuszek – Niemcy pewnie się upominali o to, przecież Polakom to nie przeszkadzało – zaczęli wywozić. Między innymi nas do innego sektora na tak zwaną kwarantannę wzięto. [Łącznie] tych dziewcząt, ja wiem... Tu były baraki drewniane, tam kamienne. Do każdej sali wchodziło się z zewnątrz, osobno. Nas było cztery takie sale. Mogło być nawet sto kilkadziesiąt dziewczyn. Stamtąd zaczęli nas wywozić na tak zwane komenderówki. Moją grupę wywieźli do Chemnitz. To było od tego Zeithainu ze dwie godziny osobowym pociągiem.
- Czy tam też was rozlokowano?
W Chemnitz? Nie. Wywieźli nad do tego Chemnitz i myśmy [były] w fabryce w centrum miasta – nazywała się „Germania”, [produkowała na potrzeby wojenne]. Okazało się, że tam już jest sto dziewcząt z Mühlbergu. Zeithain był IV B i Mühlberg też. Nas dzieliła tylko Łaba. Mühlberg był dla zdrowych powstańców. Stamtąd nas wywieźli miesiąc wcześniej. Myśmy chyba 5 stycznia dotarły do Chemnitz, a one już miesiąc wcześniej [tam były]. Sto dziewcząt z Powstania już było w „Germanii”. Mieszkałyśmy na terenie fabryki. Tam była hala i te sto dziewcząt tam pracowało. Nas było trzydzieści dwie. Myśmy pracowały w Altchemnitz. [To była] ta sama fabryka. Tu były hale i budynki dziewiętnastowieczne, a Altchemnitz było nowocześniejsze – pewnie budowane po pierwszej wojnie światowej. Nasza grupa pracowała stale na noc. To było osiem kilometrów, więc
per pedes w jedną i drugą stronę, tak że mieliśmy szesnaście kilometrów w nogach. Pracowałyśmy przy różnych maszynach. Pamiętam tokarkę rewolwerówkę. Specjalnych umiejętności nie trzeba było. Pokazywali, co trzeba robić.
- Jeden powtarzający się ruch?
Coś takiego. Pamiętam, że w dzień pracowały Niemki na tym stanowisku. [I to co one zrobiły, już sprawdzone przez majstra, jako dobre, poukładane w skrzynkach, czekało na ekspedycję. Ja robiłam to samo na nocnej zmianie. Majster nastawiał mi tokarkę na ile ma wytoczyć te elementy (o jakiej średnicy). Jak majster odszedł, to zawsze kilka sztuk, które nie odpowiadały normom, wkładałam do już sprawdzonej skrzynki].
Jak przyjechałyśmy do Chemnitz, byłam przybita. W ogóle śladu wojny nie było w mieście. Myślę sobie: „Jak tak to wygląda... Człowiek czyta w biuletynie, że bombardują Niemcy... Jeśli tak to wygląda, to wojna się jeszcze nie wiem ile lat będzie ciągnęła”. Ale niedługo po naszym przybyciu zaczęły się bombardowania. [Jak bombardowali, to] człowiek miał frajdę, jak wracał rano. Niemcy mieli taki zwyczaj, że jak się ulica paliła, to ją zamurowywali. Pamiętam, że myśmy się cieszyły. Nas zawsze prowadzili tak zwani posteni, czyli [mężczyźni] z Wehrmachtu, ale tacy dziadkowie wyciągnięci zza pieca. Ci, co nadawali się na front, poszli na front. [To były] stare dziadki – z karabinem, w mundurze wermachtowca. Mówili: „Wy się tak nie cieszcie, bo ludzie będą widzieli”. Rzeczywiście, [mógł] ich szlag trafić, że my zadowolone idziemy. Jakoś nam do głowy nie przyszło, że przy okazji i my możemy zginąć.
To było chyba 4 marca. Nas akurat zmienili, że mamy chodzić na szóstą rano, a nie na noc. To było o dziesiątej wieczór, jak [rozległ] się alarm i zaczęło bombardowanie. Dziewczyny nie bardzo chciały w ogóle chodzić do schronu, bo wszystkie były tak zmęczone, że chętnie wchodziły na trzecie piętro, na pryczę... Liczyli, ile nas jest. Jak owało, to jeden przychodził z kijem do szczotki i podważał [pryczę od spodu]. Jak się nie podważało, to znaczyło, że któraś tam jest. Właził i wypędzał. Właśnie wtedy jak się zaczęło bombardowanie, to były naloty dywanowe. Dopiero zobaczyłam, co to jest. Wszystkie naloty, któreśmy przeżywali w czasie Powstania, to nic w porównaniu z tym. Coś strasznego – ziemia chodzi. Jedna fala nadlatywała, [potem] następna, [potem] następna. Rano nic tam nie było. Wszystko było zbombardowane – hala [też]. Jak myśmy rano wyszły ze schronu...
Nota bene myśmy miały oddzielny schron, a Niemcy [oddzielny]. Tam i Niemcy pracowali – majstrowie i tak dalej. [Oni] mieli uszkodzone, a nasz schronik obok był cały. Pamiętam pożary – jak wojska napoleońskie w Moskwie, tak mi się skojarzyło. [Potem] może przez trzy, cztery dni koczowałyśmy. Na noc zapędzali nas do schronu, a w dzień łaziłyśmy po tych gruzach.
Nie. Wszystko było zbombardowane. Niemcy nas pilnowali, a jakże. Wody nie było. Jeść nam nie dawali, bo niby skąd, jak oni sami byli [głodni]. Już się zaczęła panika u Niemców, że ci, uciekali na północ… Ludzie jak się boją, to [panikują]. Dużo było takich, co uciekło do Chemnitz, bo najpierw wyglądało, że w Chemnitz jest bezpiecznie, a tu się [dopiero zaczęło]. Po kilku dniach poszłyśmy – też piechotą – do Hartmannsdorfu, Stalag VI C, kilkanaście kilometrów od Chemnitz. Myśmy szły piechotą, więc było niedaleko. Takich komenderówek było więcej. Ten stalag był nietypowy. Dwu- albo trzy piętrowy dom, w którym byli Anglicy i [Amerykanie], i trochę ruskich jako ich ordynansi. To było takie mini Bielsko-Biała – pagórki i przemysł wełniany. Anglicy i Amerykanie pracowali u nich w biurach. Była sala teatralno-kinowa w tym budynku, więc myśmy w tej sali, na stołach i pod stołami, koczowały. Ci jak nas zobaczyli. Kobiety! Myśmy w ogóle sensacje budziły. Znosili nam papierosy i czekoladę. Oni byli zawsze uprzywilejowani. Mieli paczki Czerwonego Krzyża tak jak my, ale więcej. Tam byłam zresztą po iluś latach przerwy pierwszy raz w kinie. Puścili film angielski. [Wcześniej] człowiek nie chodził do kina, bo: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Po kilku dniach stamtąd codziennie te 132 dziewcząt, w grupach po dwadzieścia dwie, wywozili do Oberlangen. Ta podróż w zamierzeniu pewnie miała trwać [kilka] godzin, ale już wszystko się waliło, [więc] trwała kilka dni. Naloty były takie, że bez przerwy bombardowali dworce kolejowe. Niemcy oszaleli ze strachu. Te tłumy na dachach. Uciekali z dziećmi – ci tu, ci tam. Już widać było rozprzężenie...
My taką miałyśmy satysfakcję… To chyba było w Oldenburgu. Na każdym dworcu były niemieckie siostry z Czerwonego Krzyża. Każdy żołnierz przejeżdżający mógł wejść, napić się kawy czy herbaty, jakąś grochówkę zjeść. Moja grupa miała takich dwóch. Jeden stary, bardzo dobry szwab, który mówił: „Ja mam taką córkę jak wy i syna w niewoli amerykańskiej. Jak ja będę dla was dobry, to może i jemu tam będzie jakoś”. Myśmy w rezultacie tych Niemców żywiły. Drugi to był młody chłopak, który [na głowie] miał wgłębienie i był trochę jełopowaty. Chyba na froncie [był ranny]. Miał karabin, ale to myśmy pilnowały, żeby się nie zgubił, a nie on nas. Stary Niemiec wprowadził nas na dworcu do tego pomieszczenia, gdzie siostry Czerwonego Krzyża urzędowały, żeby nam coś gorącego [podały]. Przed wyjściem z Hartmannsdorfu byli mężowie zaufania. Każda narodowość miała swojego. To był pośrednik między Niemcami a jeńcami. Polski mąż zaufania powiedział: „Słuchajcie, magazyny pękają w szwach, jeśli chodzi o paczki, które z Genewy przychodziły”. Wojna się kończy[ła], więc dali nam tych paczek więcej. Pierwszy raz w życiu widziałam soczewicę – luzem nam dawali. Na dole dostaliśmy – już nie pamiętam – po jednym chlebie, czy po pół bochenka chleba. I kiełbasę – czarną ze słoniną. To samo dostali wachmani, co nas pilnowali. Jak oni nie mieli co jeść, to myśmy ich karmiły naszymi paczkami. On nas tam zaprowadził, a one jak wrzasnęły: „Co? Wrogom?!” – i wypędziły. On powiedział: „Czekajcie, ja to załatwię”. Wyprowadził nas na salę na dworcu, na poczekalnię. [Powiedział]: „Siedźcie i pilnujcie go [drugiego strażnika], żeby karabinu gdzieś nie zgubił”. Sam poszedł do kierownictwa placu – to taka wojskowa jednostka administracyjna. Po godzinie przyniósł
Befehl, że mają nam dać coś gorącego i worek chleba! Satysfakcja! My wchodzimy, te niemry szlag trafia. Już nieważne było, że czegoś gorącego się człowiek napił, [choć] tego właśnie nam owało.
Później już jechaliśmy do Lathen, bo tam się wysiadało, żeby dotrzeć do Oberlangen. Niemiec nie znał [okolicy] pewnie, [bo] po przekątnej właściwie przez Niemcy się jechało. Tutaj Dolna Saksonia, a tam... Marzec, to się szybko ściemniało. Jak patrzyłam, to sobie myślałam: „Chyba tak wygląda koniec świata”. Wrzosowiska. Tam są torfowiska. Karłowate gdzieniegdzie coś rośnie. Było mało ludności. Jak [później] przeczytałam, to była najbiedniejsza część Niemiec. Gdzieś [strażnik] się wychylił na jakiejś stacji i spytał kolejarzy, czy to jest Lathen. Odpowiedzieli – pewnie jakaś podobna nazwa. W każdym razie wysiadamy. Wysiadł z pięcioma dziewczynkami. Już byłam na stopniach. Jak pociąg ruszył, to wróciłam. On się zorientował, że to nie jest ta stacja... A my jedziemy z tym młodym chłopakiem, co się mieliśmy nim zajmować. Jeszcze go poklepywaliśmy. Wiedzieliśmy, że ten pociąg jedzie do Holandii. [Mówiliśmy mu]: „W Holandii pewnie są Amerykanie. Nie bój się, nic ci nie zrobimy”. Przerażony siedział. Wysiadłyśmy w Lathen, no i co? Czekamy na naszego [strażnika] i resztę dziewcząt. Nad ranem z nimi przyszedł piechotą. Niósł [ich] bagaże. Mówił: „Dziewczyny, co ja najlepszego zrobiłem. Wyście po pysku powinne mnie bić za to”. Najpierw usiadł na ziemi i zdrzemnął się z pół godziny. Później daliśmy mu po kilka papierosów każda i poszedł wynająć furmankę. Nasze rzeczy – każda miała plecaki – [załadowaliśmy na furmankę]...
Aha, bo myśmy miały mundury. Budziłyśmy sensację wśród Niemców. Z Genewy [je] przysłali. Była grupa z Bergen, też miały mundury, z kolei amerykańskie. Myśmy dostały szynele, spodnie, buty, skarpetki, podkoszulki. Buty starali się wybrać najmniejsze, bo oczywiście nie przewidywali kobiet w obozie. Porządne czarne buty sznurowane. Niemcy od razu na plecach po prawej stronie stempel olejną farbą [przystawili] – KGF. To duże było. Na nogawce czerwoną farbą z kolei trójkąt. Podchodziliśmy, a on przybijał. Jak oczekiwaliśmy nieraz na dworcach – bo tu zbombardowane, tu reperują – Niemców [było] mnóstwo, tych uciekinierów. Budziłyśmy sensację. Niemcy: „Co to jest?”. Oni najpierw cierpliwie tłumaczyli, że jesteśmy z Powstania, z Warszawy. Za komuny jak człowiek przychodził [do sklepu] i po raz enty odpowiadała ekspedientka, że masła nie ma i diabli ją brali. Ci też: „Widzicie, że ludzie, a nie małpy!”.
Nasze [bagaże] z plecakami, jak już byliśmy w Lathen, [załadowano] na furmankę. Dziewczyny, co szły piechotą, też [jechały], a my jak Cyganie za tą furmanką. Jeszcze pamiętam, jak pociąg przyjechał do Lathen, jakaś kompania Węgrów jechała z frontu. Oni mówili:
Hitler kaput! Deutschland kaput! Pamiętam, koło mnie usiadł Węgier, który śpiewał pięknie po polsku „Upływa szybko życie” – to była przed wojną [piosenka, którą] na maturze się śpiewało. Ucieszyłam się, ale okazało się, że tylko to umiał. Ale pięknie śpiewał i ileś razy mi zaśpiewał. Przybyłyśmy i jak zobaczyłyśmy, że tyle dziewczyn w obozie nosi opaski, to [uznałyśmy]: „Świetnie, że nie będziemy tu same”.
- Kiedy dotarliście do Oberlangen?
16 marca.
Tak. W Oberlangen prelekcje się odbywały, uczyłyśmy się angielskiego. Kto chciał sobie zająć czas, to miał zajęty.
- Jak pani wspomina pobyt w Oberlangen? Jest wiele doniesień, że głód był okrutny.
Cały czas mówiłam, że nie tylko tam płakałam z głodu. My najpierw ciężko pracowałyśmy w Zeithainie przy rannych. Potem w fabryce. Nawet jeśli człowiek próbował się obijać, to jednak stał przy maszynie osiem godzin. Tu przyjeżdżam, to pewnie – głodno, zimno. Ale poza komenderówkami... Na przykład
Scheisskomando, bo myśmy same [sprzątały]. To były [prymitywne latryny], obrzydliwe [brudy]. Ale [na] komenderówki na zewnątrz każda chętnie szła, bo można było wziąć z paczki kawę, a Niemcy byli łasi. Niektóre nawet mydło sprzedawały, bo też było w paczce. I za to [kupowałyśmy] chleb. Ci posteni, którzy z nami wychodzili (bo zawsze byłyśmy pilnowane), to jeden z nich szedł do chłopów. Dziewczyny zbierały zamówienie – co która chce za swoje [przedmioty]. Ona też dostawała za to papierosy. Oni byli już biedni, to za papierosa – ho, ho – wszystko by zrobili. Właściwie tam człowiek miał czas, że mógł się uczyć. Pamiętam angielski... Myśmy się uczyły u takiej pani. Pewnie kilka było takich osób. Byłam u pani, której mąż był w Londynie attache i ona kilka lat tam mieszkała, i stąd znajomość angielskiego. [Nauka wyglądała] tak: dzisiaj kwiaty, więc wszystkie kwiaty [przerabialiśmy]. Człowiek jeszcze wtedy miał umysł młody i chłonny, więc uczyłyśmy się angielskiego. Jakieś lekcje, jakieś wystawy. Okazuje się, że wiele dziewcząt miało artystyczne talenty, więc z puszek robiły zastawy piękne przy użyciu gwoździ. Żadnych narzędzi, a jednak... Pamiętam, była nawet wystawa – filiżanki do kawy. Jak one to robiły, [nie wiem].
- W naszym muzeum jest wiele takich pamiątek.
I w Łambinowicach [w muzeum] coś takiego jest. Tam jest pokój poświęcony dziewczętom i pamiętam, jak byłyśmy tam kiedyś dawnymi laty. Tazbirówny były z matką i one dały paterę z jakiś patyczków. Ucieszyły się te panie, że będą miały czym [wypełnić] eksponaty.
- Czyli nie czułyście już żadnego zagrożenia?
Nie. Wtedy człowiek wiedział, że już niedługo. Krótko przed uwolnieniem widziałyśmy w dzień, jak lecą nad nami samoloty. Miejscowi Niemcy pozwolili [brać] ziemniaki ze swoich kopców, nawet jakieś mleko. Tam były ranne dziewczyny.
- Tam się bodajże urodziło sześcioro dzieci.
Może nawet więcej. […]
- Dzień oswobodzenia nastąpił 12 kwietnia. Potem pieczę nad wami przejęli...
Dywizja generała Maczka. Od razu część dziewcząt – te, które znały francuski – deklarowała się na studia w Brukseli. Ja jeździłam do nich z żołdem. To był trzypiętrowy akademik. Nie pamiętam, ile ich tam było. Te, które znały niemiecki, mogły studiować w Leuven – [tam był język] flamandzki. Ale okazało się, że to jest jak polski i czeski – niby [podobny], a jednak nie dawały rady. Poza tym można było jechać do 2 Korpusu i mnóstwo dziewcząt pojechało. W rezultacie pod koniec października nas zostało w obozie kilkadziesiąt. Ja pracowałam w kwatermistrzostwie. W tak zwanym międzyczasie przenieśli nas do Niederlangen z Oberlangen. W maju, bo pamiętam, [że] 15 maja już byłyśmy w Niederlangen. Przenieśli nas na przedobozie do baraków, w których wcześniej byli wartownicy, ci posteni. Tutaj się wprowadzili żołnierze „wrześniowcy”. Tam nas było ze trzydzieści, czterdzieści tak zwanych młodych i stare, czyli miały po czterdzieści lat – nasze komendantki, starsze panie. Nas przenieśli do Hange. Potem to się nazywało ośrodek... Cała dokumentacja i archiwa tam były ulokowane. [Tam, gdzie] mieszkałyśmy, był klasztor niemieckich sióstr franciszkanek. Do tego był dobudowany budynek nowoczesny. One prowadziły dla Niemek szkołę gospodarczą. Później w tym budynku myśmy mieszkały. W starej części mieszkały stare. Młodsze chodziły do gimnazjum we Freren. Hange było koło miasteczka Freren i tam było gimnazjum, do którego chodzili i chłopcy z AK – którzy jeszcze chodzili do gimnazjum – i od nas trochę dziewcząt. Myśmy pracowały. Normalnie pracowałam, prowadziłam księgowość magazynu żywnościowego i mundurowego. Akurat księgowość nie była skomplikowana. Nie trzeba było specjalnego przygotowania. Potem poszłam w 1946 roku na kurs łączności. Na to wszystkie chciały chodzić. Można było iść na kurs łączności albo na kurs świetliczarek – na to nie bardzo były chętne. Kurs łączności jakoś miał wzięcie, więc poszłam na ten kurs do Papenburga. Po kursie wylądowałam w Lingen. Tam był polski pułk artylerii motorowej i dwa pułki angielskie. Na kursie, poza nauką obsługi centrali telefonicznej, musiałyśmy się nauczyć angielskiego w tym zakresie, żeby umieć się [porozumieć]. Była taka książeczka i tam wszelkie możliwe zwroty angielskie. Ci Anglicy też do centrali [chcieli się połączyć]. Po ukończeniu kursu... Nas było dwie z Hange – jeszcze Hanka Żochowska, ona nie wróciła do Polski. Już wcześniej na centrali były nasze dziewczęta. Mieszkały w takiej willi,
vis-à-vis była szkoła. Mówią, że kierownik szkoły to rektor. Wyrzucili rektora z willi i myśmy tam mieszkały. Obsługiwałyśmy centralę telefoniczną. Było nas kilkanaście, bo [praca trwała] dwadzieścia cztery godziny.
- To była centrala telefoniczna dywizji?
Tak. Przy każdym oddziale była świetlica. Żołnierze po zajęciach mogli tam spędzać czas. Świetliczarka prowadziła kantynę, [organizowała] gry i zabawy. Też była na kursie i miała przygotowanie, żeby sprostać [zadaniu i] organizować czas wolny żołnierzom.
- Kiedy postanowiła pani wracać? Mówiła pani o zobowiązaniu wobec siostry.
Moja siostra pracowała w YMCA. Obsługiwali filmy. YMCA jeździła po oddziałach i wyświetlali filmy.
Ze mną. Razem. Losy jednakowe. Tyle że moja siostra już od piętnastu lat nie żyje... Filmowali uroczystości, które się działy w dywizji. [Siostra wyjechała z YMCA z nieżyjącą już naszą koleżanką]. Tam pracowała część „wrześniowców” z 1939 roku. Wyjechali do Polski na początku grudnia 1946 roku. [Tam, gdzie] ja pracowałam, trzeba było się zdeklarować – jedziesz do Anglii czy do Polski. W styczniu trzeba było podjąć decyzję. Podpisywało się w formularz. Ponieważ moja siostra mnie zobowiązała się do [powrotu] do Polski... A te koleżanki, które się zdeklarowały na wyjazd do Anglii... W kwietniu wyjechała dywizja, to gdzieś w kwietniu... Może to był Cloppenburg. Tam był przejściowy obóz, gdzie były dziewczyny, które zdecydowały się na wyjazd do Anglii. Stamtąd je właśnie przetransportowano do Anglii. Ja z kolei pojechałam razem z resztą tych „imkarzy”. Część ich została, z resztą wróciłam do Polski
via Czechy. Pamiętam, że jak przekraczałam granicę wolnego świata – Czechy i Niemcy – to Czesi mówili: „Ludzie! Co wy robicie?! Wszyscy stąd uciekają, a wy?”.
- Nie wiedziałyście, co was czeka?
Ukazywał się dziennik polski – „Dziennik Żołnierza” to się nazywało. Tam coś pisali. Człowiek jakieś pojęcie miał. Oczywiście niedokładne, ale z grubsza orientował się. Z tym że jak się wróciło do Polski – ja potem czytałam, wtedy nie zauważałam tej różnicy – to śrubę przykręcili na całego w 1948 roku. Jeszcze na początku jakoś było, co nie znaczy, że był raj.
- Czy zostawiliście jakąś rodzinę w Polsce?
Rodziców. Moja mama pisała: „Wracajcie!”. Ojciec jej mówił: „Co ty im piszesz? Do czego one mają wracać?”. Nigdy tego nie pisał, a mama: „Wracajcie!”. Ojciec mówił: „Do czego? Nie widzisz, co tu się dzieje?”.
- Czy był jakieś problemy w związku z powrotem i waszą przynależnością?
Nic nie było, ale jak zaczęłam pracować, to pisałam [o tym] enigmatycznie: „Byłam wywieziona do Niemiec”. Ale kiedyś przychodzi koleżanka z innego wydziału [i mówi]: „Słuchaj, ubecja przyjechała”. Byłam jedyną kobietą w dziale, gdzie pracowali sami mężczyźni,
Najpierw to był Centralny Zarząd Przemysłu Drzewnego w alei Niepodległości. Potem biurokracja się rozbudowywała, to z wydziału zaopatrzenia zrobili centralę zaopatrzenia. Potem jak się centrala rozrosła, przenieśliśmy się na róg Leszna, dawniej Świerczewskiego, i Żelaznej. Spalony [budynek] odbudowali i myśmy na pierwszym piętrze urzędowali. Jak powiedziałam, że podobno jest ubecja, to za chwilę przyszedł personalny [i pyta]: „Dlaczego pani powiedziała?”. „A co to? Tajemnica?”. Okazało się, że oni przyjechali i byli zainteresowani naszym wydziałem. W naszym wydziale pracował taki chamidło, półanalfabeta. Gdzieś z Wileńszczyzny komuch, co był dumny, że ma legitymację partyjną poniżej setki. Zawsze mówił, że nawet by własną matkę [poświęcił]. Zawsze mnie namawiał [do wstąpienia do partii], a jego żona pracowała w Ministerstwie Bezpieczeństwa. [Mówił], że takich ludzi im potrzeba, że mieszkanie dostanę i pensje dwu- czy trzykrotnie wyższą – żebym poszła. Był tak zwanym inspektorem i jeździł po zakładach pracy przemysłu drzewnego. Później [sporządzał] wnioski z delegacji. Kochał pisać całe strony. Interpunkcja była [stosowana] w bardzo dowolny sposób – tu gdzieś kropka, tu przecinek. Nie wiadomo co. I ja to miałam pisać (już nie mówiąc o stylistyce), ale najpierw musiałam to przeczytać, żeby zorientować się, o co mu chodzi. Wyjeżdżał na kilka dni, wracał, pisał, płodził te swoje cuda. Zawsze wnioski pokontrolne – do więzienia wsadzać, wszyscy to sabotażyści, a dyrektor... Jak przyjechało UB, to okazało się, że zainteresowali się naszym wydziałem. Jego nie było, był znowu w delegacji. Sami inżynierowie-leśnicy pracowali u nas. „Co ja tam…”. A tymczasem najpierw zaprosili... Z dwóch pokoi z księgowości usunęli ludzi i tam się zainstalowali. Najpierw mojego szefa, a potem mnie [zaprosili]. Jak personalny przyszedł i [powiedział], że ja mam iść, poczułam, jakby ktoś mnie zimną wodą po plecach [spryskał].
- Jakiego rodzaju pytania były?
Najpierw co robię, jakie mam obowiązki. I nagle ni stąd ni zowąd: „A ile pani dostała za to?”. Okazało się, że ten idiota, ten komuch pewnie zgubił którąś kopię [raportu]. W każdym razie zgłosił ubecji, że ktoś mu ukradł, żeby ostrzec [kogoś]. „Ile pani wzięła?”. Na razie nie mogłam się zorientować. Wtedy miałam jeszcze spokojne nerwy, bo nie wiem, jakbym się dzisiaj w takiej sytuacji zachowała. [Mówię] im logicznie: „Proszę panów, jak ja to piszę, to nikt przy mnie nie siedzi. Pan Jurewicz przy mnie nie siedzi. Poza tym wystarczy, że ja wiem, o co chodzi. Ja się wcale nie musiałam uciekać do tego, żeby kraść. Równie dobrze mogłam jeszcze jedną kopię więcej napisać”. W każdym razie musiałam podpisać [papier] o rozmowie z przedstawicielami [urzędu]. [Zobowiązałam się] nikomu o tym nie mówić, bo ileś lat więzienia [za to groziło]. Później jak się to skończyło, to [wzięli] mnie do drugiego pokoju. [Tam byli] szarmanccy. Okazuje się, że wszystko wiedzieli. O mojej siostrze, o moim ojcu, o moim szwagrze – on był w „Zośce”. Nawet więcej mi powiedzieli, niż ja wiedziałam. Później się go pytałam. I tak było, że jak ja wróciłam i szukałam pracy, to [mówiono]: „Tak, bardzo chętnie, ale proszę przyjść za dwa, trzy dni”. Taka była procedura. Widocznie mieli obowiązek, że dogadywali się kto zacz. Jak ja przychodziłam po dwóch czy trzech dniach, [mówili]: „No, niestety”. I tak ileś miesięcy bezskutecznie szukałam pracy wtedy, kiedy urzędnikami byli półanalfabeci. Aż wreszcie z koleżanką poszłam do jej kuzynki. Ona wróciła z pracy i mówi: „Słuchajcie, wam to dobrze. Nic nie robicie, a ja? Tutaj gorąco”. [Koleżanka] mówi: „Słuchaj, Zocha szuka pracy, tylko nie może jej dostać”. Ona mówi: „Tak? Niech pani przyjdzie do nas”. Właśnie pracowała w alei Niepodległości. Tam zresztą większość to byli przyzwoici ludzie. Jak się okazało, nawet dwóch było w Zeithainie i od „Gurta” nawet – później się dogadaliśmy. W ten sposób tam zaczęłam pracować.
- Jednym słowem – nie dotknęły panią represje.
Nie. To co czytam, dzięki Bogu, nie.
- Jak pani się znalazła tutaj, na Śląsku.
Spotkałam mojego męża u znajomych w Żywcu. Mąż wrócił w 1948 roku z Anglii. Skończył studia i wrócił. Był „maczkowcem” i był z Żywca.
Vis-à-vis miał jechać do Ameryki (śmieję się, że pół Ameryki to była rodzina jego matki). Już miało być załatwione, ale mamusia i siostra pisały: „Wracaj, wracaj. Tu wcale nie jest źle”. Zawsze mówiłam: „Tak go zachęcaliście do powrotu, to nam teraz pomóżcie, żeby było tak dobrze, jak żeście go zachęcały”. On tutaj zaczął pracę – dostał nakaz. W ten sposób też się tutaj znalazłam.
- Całe życie spędzone na Śląsku, poza Warszawą, o którą pani walczyła. Nie czuła pani drżenia serca?
Zawsze. Człowiek najpierw się rozwija, a potem – jak spirala – skręca się. Już teraz wszystko staje się... Praktycznie obojętnieje człowiekowi. Całe życie byłam nieszczęśliwa, że tu jestem. Nigdy tu się nie zakorzeniłam.
Gliwice, 7 grudnia 2009 roku
Rozmowę przeprowadziła Iwona Brandt