Zofia Strzałkowska „Danka”, „Danuta”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia Danuta Strzałkowska z domu Drągowska. Urodziłam się 2 stycznia 1925 roku w Warszawie na ulicy Karowej. Matką moją była Stanisława Drągowska z domu Korwin. Ojcem moim był Stanisław Drągowski, który był naczelnikiem poczty w Polsce, a przedtem był zabrany na brankę, był na Syberii. Chciałabym powiedzieć bardzo ważną rzecz, że mój ojciec w czasie Powstania bardzo dużo działał na polu swojej posesji, gdzie był również administratorem, za co dostał od prezydenta Stadnickiego przed wojną nagrodę za zieleń i ukwiecenie, bo i złote rybki nawet były w podwórku, i klomb, i konwalie, i bzy, i w ogóle było bardzo pięknie. Później mój ojciec dzięki temu, że znał rosyjski, bo wrócił z Syberii, uratował wielką bazylikę w Trzebnicy pod Wrocławiem, gdzie był pierwszym pionierem, który organizował z ramienia Ministerstwa Poczt i Telegrafów urzędy pocztowe, za co został wpisany do Złotej Księgi ministerstwa. Dla mnie to jest bardzo ważne, bo miał wspaniałą osobowość.
Mogę jeszcze powiedzieć, że mam brata? Miałam brata niestety, Ryszarda Drągowskiego, który walczył także w Powstaniu na ulicy Jaworzyńskiej. Nawet go odprowadzałam później po kapitulacji pod politechnikę. Również miał taki wywiad, z tym że mieszkał w Zakopanym, do którego przyjechał do mnie, bo ja tam byłam. Później opowiem, dlaczego ja tam byłam. Był Obywatelem Honorowym Miasta Zakopanego i później dostał wyróżnienie. Pan burmistrz z dwoma swoimi naczelnikami przyszedł już do mojego brata, do szpitala, 10 czerwca poprzedniego roku, żeby mu wręczyć zasłużonego obywatela do Zakopanego. Był kiedyś kierownikiem Hali Gąsienicowej dłuższy czas. Był naczelnikiem GOPR-u. Był wiceprezesem PTTK. Niestety umarł 27 lipca [2009 roku] w Zakopanym.

  • Gdzie państwo mieszkali jeszcze przed wojną?

Właśnie mieszkaliśmy w tym samym domu – ulica Złota 32 – od urodzenia do Powstania, gdzie mój ojciec był administratorem. Można powiedzieć, że wojna zaczęła się dla mnie, jako sanitariuszki, w pewnym sensie już w 1939 roku, kiedy mój ojciec utworzył punkt sanitarny w naszym domu [przy ulicy] Złota 32, gdzie byłam... Rwało się prześcieradła na bandaże. Tam ja to robiłam. Pilnowałam lekarstw i sprzątałam przy okazji. To był taki mały punkt, jeden pokój. To od tego się zaczęło.

  • Czy pamięta pani, jak się dla pani zaczęła wojna?

Najpierw jeszcze chciałam powiedzieć [na temat] matury. Zaczęło się w ogóle wszystko od tego, że zaczęłam chodzić na kursy w gimnazjum imienia Kochanowskiego, co odbywały się w różnych punktach, między innymi i u mnie, w domu moim na [ulicy] Złotej 32. Matura z matematyki była również u mnie w domu, bo inne przedmioty były u innych koleżanek, gdzie normalnie odbywały się zajęcia. Wtedy właśnie moi rodzice [byli] bardzo zasłużeni, bo pozwolili. Mój ojciec przed domem pilnował w razie czego, czy Niemców [nie widać w pobliżu]. Pilnował bezpieczeństwa. Brat był na podwórku, moja matka na balkonie. Później po wojnie dostali podziękowanie od kuratorium za to, że pozwolili, żeby odbywały się tam zajęcia tej matury, komplety.
Moje Powstanie zaczęło się od momentu, kiedy byłam... Można powiedzieć, że najpierw to byłam z moją koleżanką, która była wykwalifikowaną pielęgniarką, a robiła również ze mną maturę. Chodziłam i przenosiłam nosze do punktów sanitarnych z ulicy Nowogrodzkiej, ze szpitala Dzieciątka Jezus, między innymi jakieś broszury. Nie tyle broszury, co gazetki, roznosiło się po znajomych. Ale samo Powstanie mnie zastało, jak niosłyśmy nosze na punkt sanitarny, na [ulicę] Śliską 2, gdzie kilka nas tam było. Zgrupowanie było i z tego punktu żeśmy zostali rozesłani każdy gdzie indziej, w miarę potrzeby szpitali. Moja koleżanka, ta właśnie pielęgniarka, [została do] PKO przydzielona – tam był szpital duży – na drugie piętro. Za parę dni wleciała bomba przewodem centralnego ogrzewania i zabiło ją. Później zalało to wodą wszystko. A ja zostałam wysłana na [ulicę] Śliską 51, do szpitala, który kiedyś był szpitalem zakaźnym dla dzieci. A jak już tam przyszłam, to już to było tam zorganizowane. Dużo lekarzy [tam] było: profesor Barański, Kossakowski, Bojko, Branicki, jeszcze Dergalski czy Dygalski, nie pamiętam tego.
Byłam już troszeczkę podszkolona sanitarnie, to znaczy w tym sensie, że jak chodziliśmy te nosze rozdzielać, to przy okazji były organizowane takie pokazy, przed tym jeszcze, w 1943 roku. Stamtąd później żeśmy chodziły rozdawać na punkty lekarstwa i nosze składane. Jak byłam przesłana na ulicę Śliską, na pierwszym piętrze miałam opiekę nad chorymi różnego rodzaju (tak jak bywa, że pielęgniarka niewykwalifikowana musi się [nimi] zajmować). Nieraz było, że trzeba było nakarmić. Nieraz trzeba było podać tak zwaną kaczkę czy zrobić inne rzeczy. Nieraz lekarstwa przypilnować, żeby wzięli na czas. Nieraz było tak, że... Był chłopiec dwunastoletni. Bardzo płakał za mamusią. Na korytarzu leżał, był ranny. Ja do niego przyszłam. Przytuliłam się do niego, opowiadałam mu bajkę i w trakcie zasnęłam, a jak się obudziłam po kilku godzinach, to on już był zimny niestety. To było dla mnie bardzo wielkie przeżycie. Ale tak często bywało z różnymi, bo żeśmy chodzili nie tylko na tej sali olbrzymiej i na tych korytarzach trzeba było dbać o chorych, ale nieraz było tak, że trzeba było iść na punkty, zanieść jedzenie czy lekarstwa. Pamiętam na ulicy Siennej... Ja miałam ulicę Sienną i tam nosiłam... Pamiętam młodego człowieka, Drzemała-Siedlecki, i później się dowiedziałam, że... Później ja nosiłam tam jedzenie, na ten punkt, i lekarstwa, a lekarze przychodzili od czasu do czasu, wtedy kiedy ja mu meldowałam, że potrzeba tam do niego iść. Później go przenieśli do szpitala na ulicę Mariańską, gdzie często byłyśmy wysyłane z przenoszeniem. Najpierw trzeba było tych ludzi wynieść, przynieść z placu boju i pomagać tym koleżankom nieraz. Odkopywać tych ludzi nieraz trzeba było. Na tę Mariańską ulicę nosiłyśmy tych chorych albo prowadziłyśmy tych chorych. Tam było tak, że z tej [ulicy] Mariańskiej również przyprowadzałyśmy chorych do nas, do naszego szpitala, więc jak później po Powstaniu rozmawiałyśmy już w cywilu, to żeśmy mówiły tak, że tu były operacje robione inne, a tam inne. A to człowiek miał wtedy dziewiętnaście lat, to nie myślał o tym, dlaczego to... Wiem, że nieraz z jakimiś papierami, dokumentami badań też się nosiło na ulicę Mariańską, tutaj z ulicy Śliskiej.

  • Od kiedy zaczęły się pani kontakty z tym podziemnym pielęgniarstwem?

Od 1943 roku.

  • W jaki sposób została pani wciągnięta?

Właśnie wciągnięta przez tę moją koleżankę, pielęgniarkę, która już tam działała. Byłam jak gdyby jej pomocą do tego wykonywania, przenoszenia, wynoszenia, zamawiania lekarstwa i tego rodzaju rzeczy. To było na ulicy Śliskiej. Tam było dużo moich koleżanek, z którymi się jeszcze dzisiaj spotykam, ale to nie takie ważne, kto był. W każdym bądź razie tyle tam się pracowało i później byłam przeniesiona do szpitala. Dokładnie nie pamiętam, kiedy to było, ale to było po jakimś dłuższym czasie. Byłam przeniesiona do nowotworzącego się szpitala na [ulicy] Złotej 22, dawnej probierni i tam to już byłam... Bo na [ulicy] Śliskiej to czasami byłam przy opatrunkach chorych, a tak to przeważnie byłam przy chorym. Druga koleżanka była od mycia podłogi w sali, ja byłam od podawania kaczek i nieraz mycia ich na ulicy Śliskiej. I to właśnie jeszcze było, że nie miałyśmy gdzie spać przez dłuższy czas, to na ulicy Śliskiej zrobili nam cztery łóżka w ubikacji. Te cztery łóżka były przegrodzone tylko prześcieradłem. I tak żeśmy na zmianę spały albo na korytarzu, albo właśnie [tam].
Później, jak byłam przeniesiona na ulicę Złotą 22, to dużo było bardzo pracy, bo tam już bliżej był ten front i więcej ci Niemcy tam bili, dobijali, więc trzeba było stale chodzić, przenosić. Nie tylko na tej sali opatrunkowej, ale przenosić tych ludzi i to były już bardzo ciężkie momenty. Ale był taki moment, jak się dowiedziało od koleżanek, że niedługo będzie koniec, to ja mieszkam na [ulicy] Złotej 32, to wzięłam takich kolegów, którzy lepiej chodzili, już moich rodziców nie było wtedy, zostali wywiezieni wszyscy do Pruszkowa, czyli dom już był pusty, to ich zabrałam i tam pozabierali wszystkie kożuchy, cieplejsze rzeczy po ojcu, po moim bracie, garnitury, żeby jak nas zabiorą, to żeby oni mieli te rzeczy wszystkie cieplejsze, bo pledy, koce, tego wszystkiego to było bardzo mało. Później na tej [ulicy] Złotej 22 to było w ten sposób, że myśmy miały obowiązek chodzić nawet po piwnicach. To było bardzo ciężką sprawą, dlatego że ludzie nie chcieli wychodzić z tych piwnic.

  • W jakim celu chodziły panie po tych piwnicach?

Żeby wybierać ludzi rannych, chorych. Żeby tam, jak będziemy wychodzić, jak już była kapitulacja, bo już było wiadomo, że będzie kapitulacja, bo jak odprowadzałam mojego brata na plac Politechniki, to już to wszystko, prawda... Od tego się zaczęło to największe chodzenie po tych piwnicach. Na ogół ludzie nie chcieli wychodzić. Nieraz po długich namowach albo na siłę nieraz, można powiedzieć. Na siłę to trudno powiedzieć, ale że do szpitala niech idą na zbadanie. Nawet pamiętam, jak miałam taki wypadek, że przyszłam na [ulicę] Złotą chyba dwadzieścia ileś, w każdym bądź razie nieparzysty numer, bo to było vis-à-vis akurat tego szpitala na [ulicy] Złotej 22. Poszłam i zobaczyłam kobietę leżącą w piwnicy, kobietę bardzo otyłą, ze złamaną nogą. [Była z] mężem, który był malutkim człowieczkiem, chudym, zmizerniałym. Chciałam, żeby ich namówić. Nie chcieli. Powiedzieli, że oni stąd nie wyjdą, to jest ich dom, że tu się ich dzieci porodziły i nie ma mowy, żeby stamtąd wychodzić.
Później trzeba było szykować tych wszystkich chorych. Żołnierzy trzeba było szykować do ewakuacji, bo oni się nie domyślali, na czym będzie polegać ewakuacja. Siódmego września [czy października? – red.] podjechały samochody ciężarowe i żeśmy przenosili do tych ciężarowych samochodów, [które pojechały] na stację Szczęśliwice. [Rannych załadowano] do bydlęcych wagonów. Były tam prycze zbudowane i na tych pryczach układaliśmy ludzi. Później przy każdym wagonie był jeden opiekun z karabinem. Naturalnie rozeszło się do wiadomości, że kto z nas będzie mógł, to niech się stara uciekać, bo będziemy potrzebni tu, w Polsce, a nie tam. A tam już będzie opieka. W związku z tym...

  • Wiedzieliście, w jakim kierunku będziecie jechać?

Dokąd jechać? Nie, nie wiedzieliśmy. Jechałam, przejeżdżałam ze Szczęśliwic przez Włochy, przejeżdżałam przez Płochocin. Już było ciemno, kiedy zorientowałam się – już byłam tak ubrana, że nie miałam opaski, nie miałam białego fartucha, byłam, można powiedzieć, w cywilu – że ten stary wermachtowiec wcale na nas nie zwraca uwagi. Były drzwi w wagonie jedne i drugie otwarte, tak że był przewiew dla chorych, żeby było dobre powietrze, jak on mówił. I on siedział, na tamtą stronę się przyglądał, a tutaj w Płochocinie stanął pociąg. Szli ludzie, chyba z pracy, duża grupa ludzi, w związku z tym ja ześlizgnęłam się między tę grupę. Później oni mnie zaprowadzili do siebie do domu, z tym że ktoś przyniósł, bo któryś z kolegów zrzucił za mną walizkę. Jeszcze kilka osób w ten sposób wysiadło z różnych wagonów, ale nie spotkaliśmy się później, dlatego że ci ludzie mnie zabrali do siebie, nakarmili. Spałam tam u nich i później wiedziałam, że mój wujek mieszka na tej linii w Ożarowie, w związku z tym oni tam mnie zawieźli do tego mojego wujka, bo myślano, że tam będą moi rodzice. A moi rodzice już byli wiezieni z Pruszkowa do Krakowa. Tam się skończyło, można powiedzieć, moje Powstanie.

  • Tam, czyli w Krakowie?

Nie. Później skontaktowałam się z rodzicami i mój narzeczony, a później mój mąż [idąc] z Komorowa, mnie znalazł, chodząc od domu do domu. W Ożarowie mnie znalazł i powiedział, że (on się urodził w Szwajcarii) góry są piękne i że pojedziemy do Zakopanego i weźmiemy rodziców. Pojechał, wynajął mieszkanie w Zakopanem, zabrał mnie, zabrał moich rodziców. Byliśmy w Zakopanym. Ponieważ on był również dziennikarzem, więc kolportował te gazetki na bibule. Robił to również w Zakopanym. Miał radio i pisał. Maszynę miał do pisania i pisał. Później żeśmy to rozprowadzali w Zakopanem, ale niestety ktoś... Jechali Niemcy do nas i ja z moją kuzynką, bo to u takiego górala mieszkaliśmy, pana Wałęgi, stolarza na drogę do Rojów... [?] Mój mąż nie zdążył uciec, a myśmy z kuzynką na strychu w sianie [się schowały], którą niestety... Męża zaaresztowali, nas wyciągnęli z tego siana i w korowodzie żeśmy szli. Nawet taki wspaniały człowiek, pan Jan Strzelecki, który został zabity kiedyś za „Solidarności” (tutaj na Wybrzeżu Kościuszkowskim, tu nad Wisłą), bo mąż był w kajdankach, to dał mu rękawiczki swoje, bo był straszny mróz. A ja szłam z tą moją kuzynką. Ona była u nas dlatego, że chorowała na płuca, miała odmę, więc była pewna, że jej specjalnie długo nie będą trzymać. Ja sobie poszłam za dom, gdzie była wtedy gmina, teraz są „Delikatesy” kamienne, takie na Krupówkach. Poszłam na górę, na drugie piętro, tam był pan malarz, który już miał takich jak ja trzy osoby i dzięki temu po raz drugi się uratowałam. Później mój mąż został odbity przez [niezrozumiałe] w Zakopanym i to w Zakopanym... Rodziłam dzieci już w Zakopanym. Dopiero później przyjechałam do Warszawy. Przystąpiłam w 1970 roku do kombatantów, czyli czterdzieści lat temu. Do tej pory byłam zawsze w zarządzie, byłam przewodniczącą komisji socjalnej do momentu, dopóki się nie rozchorowałam na nowotwory.

  • Czy w czasie Powstania do momentu, kiedy nie wywieziono pani rodziców, miała pani z nimi jakiś kontakt?

Tak, miałam, bo blisko mieszkali.
  • Rozumiem, że przychodziła pani ich odwiedzić?

Przychodziłam sprawdzać, czy oni jeszcze żyją, czy nic się nie stało. Dostawałam jedzenie i szłam do szpitala, bo tam z jedzeniem nie zawsze było dobrze. Niby zrzucali paczki nasi piloci, ale między innymi pan doktor Kossakowski i moja koleżanka Aleksandra Potemkowska – wtedy ona się nazywała Ola Balcerowicz – dostali czerwonki. A w szpitalu byli kucharze, którzy [uciekli], jak Niemcy rzucili ulotki, że jeśli szpital się nie podda, to oni to zgładzą. W związku z tym panowie kucharze pouciekali, a tylko nasze koleżanki – między innymi Henia Orłowska – pracowały w kuchni, żeby coś dla tych chorych gotować. A najwięcej miałyśmy z ulicy Twardej przynoszenia rannych żołnierzy i wykopywania ich stamtąd.

  • W którym szpitalu to było?

To był szpital na ulicy Śliskiej, a tutaj, na ulicy Złotej 22 to już było tylko w okolicach [ulicy] Złotej i to jeszcze [ulica] Sosnowa była. Już nie pamiętam teraz, jak to było.

  • I nocowała pani zawsze w szpitalu?

Trudno to nazwać nocowaniem. To było bardziej koczowanie. Jak byłam na [ulicy] Śliskiej, to może byłam ze dwa razy w domu wtedy. Raz poszłam, żeby zobaczyć się z bratem na [ulicy] Jaworzyńskiej. Szłam przez Aleje Jerozolimskie. Tam z nim się zobaczyłam i później, wracając po drodze, nie mogłam przejść przez Aleje Jerozolimskie, to gdzieś koczowałam w jakiejś piwnicy w Alejach Jerozolimskich. To była druga noc, kiedy nie byłam... Było spanie na pustych... Zawsze było zostawione na ogół jedno łóżko puste dla takiego bardzo ciężko rannego. I wtedy korzystaliśmy z tego łóżka, że człowiek wyciągnął nogi, żeby można było chwilę odpocząć. Tak to trudno tu mówić o jakimkolwiek nocowaniu, bo nie dało się tak nocować. Zasnęłam przy chłopcu właśnie, jak mu bajkę opowiadałam.

  • Rozumiem, że ten okres snu nigdy nie był jakoś specjalnie długi ?

No tak, naturalnie! A nieraz te cztery łóżka, które miałyśmy w tej ubikacji, to przecież też to jest niewiele na nas, co nas tyle tam było.

  • Wspomniała pani o kwestiach żywieniowych. Czy w każdym szpitalu było tak ciężko z jedzeniem? Czy ta sytuacja z jedzeniem się pogarszała w miarę, jak Powstanie trwało?

Wie pan, nie umiałabym tego określić. Ludzie nie raz przynosili, wykopywali [żywność]. Nawet pamiętam, że ludzie mieli działki, więc wykopywali różne rzeczy, przynosili do tych szpitali. Przyznam się panu szczerze, że ja w ogóle jestem małojad, także jak mnie dawali z domu jedzenie, to ja jeszcze innych wykarmiłam przy tym. To z tym jedzeniem to tak trudno mi było określić. Ale jednak nosiłam cały obiad na tą [ulicę] Sienną dla chorych. To było takie jedzenie, jak jadałyśmy, to nie że przy stole, tylko każda kątem i każda chwilę miała i jadła. Jedzenie nie było najważniejsze. Najważniejsze to było to, że nieraz trzeba było być psychologiem, żeby tych ludzi podtrzymywać. Ja sobie przypominam, jak jeden pan nie miał kawałka nosa. Jak ja mu musiałam opowiadać, że [na] nos to teraz robią operacje plastyczne, nic. „Ale moja narzeczona, co ona powie, jak ona zobaczy takiego wstrętnego bez kawałka nosa”. Ja mówię: „Jest pan taki piękny, zgrabny, przystojny mężczyzna, to panu ten kawałek nosa w urodzie nie zaszkodzi” – więc to takie różne rzeczy się spełniało wtedy.

  • Wspominała pani o tym, że musiała pani chodzić i pomagać przenosić czy sprowadzać rannych z pola walki. Rozumiem, że to się często odbywało pod ostrzałem?

Na ogół starali się, żebyśmy chodziły już po walce. Nie, ja sobie nie przypominam, żeby były jakieś [ostrzały]. Pamiętam, tylko jedna koleżanka [była ranna]. Nie wiem, czy pan pamięta ją z telewizji, pracowała później – Joanna Rostocka. To ona była raz z tą Olą Potemkowską, były razem i jakoś ranna była wtedy. Ale tak to ja sobie nie przypominam, żeby było tak, że ja musiałam iść odgrzebywać. To było, kule latały nad głowami, ale akurat w moich momentach to nie miałam tego, bo więcej jednak byłam w tym szpitalu.

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich, z którymi się pani zetknęła?

Och! To było straszne! Na ulicy Śliskiej, jak byłam pod [numerem] 2, to miałyśmy wyjść. Jak zobaczyłyśmy, to zobaczyliśmy „kałmuków”, nie żołnierzy niemieckich. Tylko Kałmuków zobaczyłam! To było jedno. To było dla mnie straszne przeżycie, dlatego że oni tam w bramie stali i to dłuższy czas. Myśmy przez dłuższy czas czekały na to, żeby oni sobie już wyszli, przestali strzelać w tym kierunku. I tak było rzeczywiście. Później nocą żeśmy przechodziły, każda do swojego punktu rozdzielczego. A później, jak odprowadzałam mojego brata przy politechnice, to panowie oficerowie byli bardzo eleganccy. Tylko ci żołnierze Wehrmachtu potrącali niektórych, ale tamci udawali, że tego nie widzą. To była wtedy... Bo wiem, że było tak, że oni rzucali, oddawali broń. Niektórzy tam popsuli tę broń, żeby nie oddać całej.

  • Mówi już pani o momencie wyjścia po kapitulacji?

O kapitulacji.

  • A czy zdarzyło się pani zetknąć z przypadkami jakichś zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców?

W czasie Powstania? Nie, nie miałam styczności.

  • Jak ludność cywilna przyjmowała państwa walkę?

O różnie. Niestety na ulicy Złotej, jak żeśmy niosły nosze i to pamiętam, z Olą Potemkowską, z tą przedtem... (Jak ona się nazywa... Ola w każdym razie była... Teraz się nazywa Potemkowska, przedtem Balcerowicz). Wymyślali nam: „Co wam się chce?! Wojny wam się chce?! Tu nas trzymacie po piwnicach!”. Tak że różnie było, ale na ogół... To jeden jedyny raz taki był. To szczególnie Ola opowiadała mi, że to... Ale tak to nie mogę powiedzieć.

  • Czy zdarzyło się pani spotkać w czasie Powstania osoby jakiejś innej narodowości poza Polakami i Niemcami? Czy byli jacyś Żydzi, czy przedstawiciele innych narodowości?

Nie, nie.

  • Jak wyglądały takie kwestie życia codziennego w czasie Powstania, to znaczy takie jak żywność, jak ubranie, noclegi, higiena, jakiś czas wolny, jeżeli był?

Nie, o czasie wolnym to w ogóle w szpitalu nie było mowy. Nikomu nie przyszło do głowy, że [może być] jakiś czas wolny. Tylko ktoś powiedział: „Leć, teraz jest cisza i spokój, leć do rodziców, dowiedz się, co tam u nich słychać, przynieś coś dobrego”. A ja przychodziłam do domu i dowiadywałam się. Rodzice żyli w piwnicy ze wszystkimi. Mój ojciec bardzo dbał o to, żeby ludzie nie narażali się, ale żeby, jak był jakiś pożar na dachu, to wszyscy szli i gasili. Był ogródek w drugim podwórku, to chowało się nawet takiego pomocnika, dozorcę fajnego, Kostusia, który robił porządek i bardzo był oddany. To akurat przyszłam na pogrzeb jego, bo bardzo go lubiłam. Ojciec powiedział, że będzie. Chodziło się, chodzili po wodę w kolejkę niedaleko, która wytryskiwała gdzieś tam. Można było brać z wodociągów. Sąsiedzi chodzili, kroili sobie, bo koń padły był i kroili sobie tego konika. Różnie to było. Jedli takie rzeczy, co przedtem każdy by nie wziął do ust, ale jakoś coś się działo, że nie umierali z głodu. Jeden drugiego podtrzymywał.

  • A jak wyglądała kwestia zaopatrzenia w wodę, czy było z nią trudno w szpitalu?

W szpitalu nie. Albo może nie pamiętam. Nie, ja tego nie odczułam. Proszę mi wybaczyć, ale teraz mi się zacierają te szczegóły, jak to było, ale nie przypuszczam. Nie pamiętam, tego nie mogę powiedzieć, o tej wodzie.

  • Jaka atmosfera panowała w pani zespole, w grupie?

Oj! Szalenie sympatycznie wszędzie. Jedna za drugą była. Ci lekarze byli dla nas bardzo oddani. Bardzo troszczyli się o nas wszyscy i w ogóle taka atmosfera w tym szpitalu rodzinna, tak że jeden drugiemu oddawał, dawał, poszedł za niego, jak coś się działo, czy poszedł, czy był ranny, dowiedział się, to lecieliśmy. Atmosfera była wspaniała, taka, że nie wiem, czy by się taka atmosfera mogła powtórzyć, jaka była w czasie Powstania, wyjątkowa.

  • Czy z kimś z tego zespołu zaprzyjaźniła się pani szczególnie?

Tak! Z Olą Potemkowską, Joasią Rostocką, Haliną Balcerowicz, która miała przydomek „Marta”. Bo ja miałam „Danka” w szpitalu na [ulicy] Śliskiej, a „Danuta” miałam na [ulicy] Złotej, dlatego że „Danka” już jedna była na [ulicy] Złotej 22, więc dlatego powiedzieli: „No to ty będziesz »Danuta« wobec tego”. Dlatego w powstaniowej encyklopedii jest napisane – pseudonim „Danka”, „Danuta”.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym, czy były jakieś msze?

Tak! Bardzo. Tak jak u moich rodziców, to była zrobiona kapliczka i codziennie były prawie, można powiedzieć, nabożeństwa. To znaczy nie z księdzem, bo nie było tylu tych księży, tylko zawsze się ludzie zbierali o jednej godzinie spokojnej i klęczeli, modlili się, także życie religijne było. Bardzo oddani byli ludzie, bardzo.

  • Msze też były od czasu do czasu organizowane?

Msze? Tego nie pamiętam. Wie pan, dużo rzeczy mi się pozacierało jednak. Ja mam osiemdziesiąt pięć lat i [jestem] po wielu chemioterapiach, nowotworach.

  • A czy podczas Powstania zdarzyło się pani czytać jakąś prasę podziemną, radia słuchać? Czy zdarzało się pani oglądać jakieś przedstawienia czy koncerty?

W czasie Powstania? Nie, nie przypominam sobie. Koncerty? Nie, nie przypominam sobie. W czasie Powstania koncerty? A były takie?

  • Zdarzały się.

Zdarzały się. Czyżbym zapomniała? Radio to mój ojciec miał, ale nie było czasu na takie rzeczy. Nie myślało się o tym zupełnie. Każdy myślał o tym, jak temu pomóc, jak tamtemu, a może mu podnieść poduszkę, a może go przykryć jeszcze trochę; a dlaczego on nic nie mówi, a trzeba z nim zacząć rozmawiać; a może trzeba by było iść do jego mamusi, powiedzieć, a gdzie ta mamusia mieszka, czy to jest osiągalne, żeby ktoś z nas tam poszedł? To chyba w ogóle nie było nam jakoś w głowie, przepraszam – jakieś koncerty czy [coś takiego].
A radia to [ojciec] słuchał. Mój ojciec miał radio w piwnicy i wszyscy lokatorzy, którzy mieli tam w tej piwnicy porozkładane swoje posłania, tam mieszkali. Akurat mój tatuś był zapobiegawczy, bo miał zawsze w piwnicy, bo miał działkę, to miał tam trochę kartofli, marchewki i tam razem, pitrasili, gotowali, robili obiady. Była atmosfera szalonej życzliwości, szalonej. Ja się przynajmniej spotkałam z szaloną życzliwością. Raz, jeden tylko dosłownie, ta Ola przyszła. Ja mniej to słyszałam, a ona więcej, to z wielkim płaczem przyszła, że tak ludzie mówią: „My tutaj się męczymy, a ludzie nam na ulicy wymyślali”.
  • Czy ma pani jakieś swoje najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania. Coś, co się pani najbardziej utrwaliło w pamięci?

Najbardziej to stale myślę o tym chłopcu dwunastoletnim. To jest moje największe wspomnienie, że jakbym może nie zasnęła, może jakbym mu dała jakieś lekarstwo czy coś takiego, to może by on nie umarł. To jest dla mnie tak wielkie [przeżycie]. Stale myślę o tym, bo teraz mam ośmioro wnucząt i dziewiątą prawnuczkę. To zawsze sobie nieraz myślę... On miał dwanaście lat i płakał za mamusią, ja mu tu bajkę opowiadam, jest zachwycony tą bajką, bo widzę, a później zasypiam i budzę się przy zimnym ciele. To była największa tragedia całego mojego Powstania, bo nie bałam się nic. Żadnych – że tak powiem – strachów, żeby pójść odkopać, wykopać, przynieść, zanieść, że strzelają, to nie, nie odczuwałam tego zupełnie.

  • Wspominała pani o ówczesnym narzeczonym. Czy państwo się poznali właśnie w czasie Powstania?

Nie, przed Powstaniem w Komorowie. I on właśnie z Komorowa później chodził po wszystkich domach. Jednego dnia, drugiego dnia i trzeciego dnia trafił. I mój wujek powiedział wtedy: „Tak, to tutaj. Jestem spokrewniony z rodziną Drągowskich”. A na drugi dzień już ja byłam w tym domu i on przyszedł, i mieliśmy ślub w tej pięknej katedrze trzebnickiej, którą mój ojciec uratował, bo już Rosjanie kuli dziury, żeby to rozwalić, ale ojciec znał rosyjski, wziął pół litra spirytusu i poszedł im wytłumaczył, że tego nie można robić, i poszli sobie. Tak że dzięki temu później te siostry „sakrekerki” i lekarz niemiecki ratował życie mojemu ojcu na żołądek. Sekcję żołądka mu zrobił, później drugą, dwunastnicę, tak że miał tam bardzo duże poważanie.

  • Proszę coś opowiedzieć o swoich losach od zakończenia Powstania do maja 1945 roku. Była pani najpierw w Ożarowie, potem została pani z Komorowa zabrana przez narzeczonego do rodziców, do Krakowa, a potem razem z rodzicami przenieśli się państwo do Zakopanego. Udało się bez większych problemów odnaleźć rodziców w Krakowie?

To nie ja, to mój mąż, ten mój narzeczony, odnalazł. A później to żeśmy razem mieszkaliśmy u tego górala, stolarza Wałęsy. Później mój ojciec został tym obwodowym naczelnikiem urzędów pocztowych i później tam mieliśmy ślub właśnie, w tej pięknej bazylice.

  • A co pani robiła, przebywając w Zakopanym?

Ho! Proszę pana! Mój mąż to zabierał papierosy, a koleżanki miały beczki śledzi i z tym wszystkim szli na nartach przez Gubałówkę do Dzianisza, do Zębu, żeby przynosić masło, sery, różne takie ze wsi rzeczy. To cały czas żeśmy tą gazetkę rozprowadzali. Potem go zamknęli w „Palace” w Zakopanem. A ja już niestety czekałam na niego, a z siana mnie musieli wydobyć, kolbą w dodatku (dobrze, że mnie i kuzynki nie uszkodzili) i później uciekłam po raz drugi Niemcom.
Później to było tak, że moja matka dostała kącik u takiej pani, co miała sklep z metalowymi rzeczami, i moja matka była znaną modystką warszawską, bo pracowała, jak była młoda, u Hersego. Robiła tam kapelusze, a ja przyjmowałam do roboty na drutach, bo chodziłam tam w Zakopanym na szkolenie haftowania i robienia na drutach. Na drutach robiłam z tej wełny góralskiej swetry i prawdopodobnie dzięki temu, dzięki tej paskudnej wełnie, dzisiaj niedowidzę, a już jestem po wielu operacjach. Niedowidzę, nie czytam, nie piszę.

  • Czy ten państwa ślub odbył się jeszcze w czasie wojny?

Nie, w 1945 roku. W 1946 [roku] urodził się mój syn.

  • A w jaki sposób odbyło się to pani wyzwolenie?

To moje wyzwolenie? W Zakopanym? A to akurat trzeba trafu, że wszyscy z młodzieży – nas było osiemnaście osób – przed Niemcami uciekliśmy na Halę Gąsienicową, a później mój brat właśnie tam był kierownikiem, tej Hali Gąsienicowej. Uciekliśmy tam i tam żeśmy byli. Z tym że zobaczyliśmy, że pali się w Zakopanym budynek papierni i żeśmy się zorientowali, że już nie ma Niemców. Zeszliśmy wtedy na dół i okazało się, że żołnierze brudni, ruscy szli akurat ulicą Kościeliska, kiedy my żeśmy wracaliśmy do domu. Strach był, bo byli bardzo tacy agresywni i to się już skończyło. Później to już mój mąż zaczął pracować, a był dziennikarzem. To tam jeszcze urodziłam syna w 1946 roku i już przenieśliśmy się do Warszawy, gdzie pracował w różnych pismach.

  • Czy była pani w jakiś sposób represjonowana za swój udział w Powstaniu Warszawskim?

Nie, bo to dopiero w 1970 roku, że tak powiem... Nawet do tego „Chrobrego”, jak przyjechałam z Zakopanego, to raz tylko poszłam, bo widziałam, że tam nic się nie dzieje. Ja mieszkałam wtedy w Ożarowie, miałam małe dziecko, tak że dopiero później, jak przeniosłam się do Warszawy, to od 1970 roku pracowałam w AWF-ie i tam zapisałam się do klubu kombatantów.

  • Czy chciałaby coś pani powiedzieć o Powstaniu, co nie zostało pani zdaniem jeszcze powiedziane?

Proszę pana, ja sobie stale coś przypominam. Stale coś się dzieje i sobie przypominam, o tak to było, tak. Przecież ja zapomniałam o tym. To było tak. Dlaczego ja nie pamiętam tego. Niestety, już lata robią swoje. Ja myślę, że to była dla mnie wielka życiowa, można powiedzieć, w pewnym sensie tragedia, bo tyle tych moich kolegów, moja rodzina, poginęło. Mój wuj zginął na Monte Cassino, dowiedziałam się. Tak że to wszystko tak jakoś bardzo mnie uczuliło później, na dalsze lata. Tak że później, właśnie dlatego prowadziłam w moim kole tak zwaną opiekę społeczną. Jakoś nazywana była, już nie pamiętam jak, ale w każdym bądź razie chodziło o to, żeby pomagać tym biedniejszym, paczki dla matek, których synowie zginęli w czasie wojny, chodzić po szpitalach do tych starszych ludzi, kombatantów, do ich mieszkań, jak mieli dziewięćdziesiąt lat, załatwiać zapomogi. Nieraz trzeba było prosić się o to, żeby chcieli nieraz zapomogi wziąć. Jak sobie przypominam córkę generała Roja, Ewę Roj, to też musiałam, nie chciała, dopiero ja pisałam i dawali. Dali jej zapomogę, dali jej mieszkanie później, bo mieszkała w jakimś magazynie sklepowym. Mieszkała na ulicy Alei Zjednoczenia, a później dostała mieszkanie gdzieś za szpitalem, nie pamiętam już tej ulicy, tam dostała pokoik, tak że była szczęśliwa, zadowolona. Tak że mogłam takie rzeczy. Umieszczałam ludzi w domach opieki i mniej więcej na tym się skończyło. [Działałam] do momentu, kiedy w 1989 roku dowiedziałam się, że mam nowotwór i miałam chemioterapię i naświetlania. Później w 1998 roku drugi nowotwór i operacja już poważna z wycięciem jelita, węzłów chłonnych, też chemioterapia, ale na razie jeszcze jakoś żyję.


Warszawa, 11 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Zofia Strzałkowska Pseudonim: „Danka”, „Danuta” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”

Zobacz także

Nasz newsletter