Zofia Wierzbowska „Zośka”

Archiwum Historii Mówionej
Zofia Wierzbowska, pseudonim „Zośka”. „Szare Szeregi”, na terenie Żoliborza, Marymontu, Bielan.

  • Poproszę panią o wspomnienie z pierwszego dnia wojny, 1 września 1939 roku. Pamięta pani ten dzień?

Tak. W pamiętnikach też mam zapisane. Byłam wtedy u babci w Goworowie. Wyjechałam i dowiedziałam się, że się szykują Niemcy, że będzie wojna. Szybko przyjechałam. Mieszkałam na Żoliborzu, na ulicy Krasińskiego. Miałam wtedy szesnaście lat. To był rok 1939. Przyjechałam do Warszawy […]. Od razu zaczęłyśmy kontaktować się w harcerstwie. Byłam w 8. drużynie „Puszcza”.

  • Była pani w Harcerstwie Polskim? Tak to się nazywało?

Tak, harcerstwo, ZHP. Skontaktowałam się z koleżankami. Pomagałyśmy wojsku na Dworcu Gdańskim, żywność dostarczałyśmy.

  • Żywność żołnierzom?

Żołnierzom, tak. Jeździłyśmy do Łomianek z harcerkami, bo już ranni żołnierze byli.

  • Co było w Łomiankach?

Opatrywać rannych żołnierzy.

  • To był szpital?

Tak. Pamiętam do tej pory.

  • Pani była na jakimś kursie sanitarnym?

Tak, już kursy wtedy miałyśmy. „Siostrzyczko, mnie, mnie!” – każdy ranę miał i chciał, żeby jego opatrywać. Pamiętam: wracałam do domu, to tylko widziałam te rany i zapach żołnierzy, którzy już byli bardzo ranni. Zaczęło się. Zaczęły nadlatywać samoloty niemieckie i właściwie po miesiącu już było po wojnie. Chodziłyśmy z koleżankami oglądać i cieszyłyśmy się, że już nie będą do nas strzelać. Ale była okupacja niemiecka.

  • Jak przebiegała okupacja? Pani mieszkała z rodzicami?

Z rodzicami mieszkałam, tak.

  • Z rodzeństwem?

Tak, siostrę miałam.

  • Rodzice mieli jakąś pracę? Jak się utrzymywali?

Ojciec w banku pracował, prywatnie, tak że średni był poziom zarobku. Ojciec zarabiał około czterystu złotych wtedy. To było takie utrzymanie, że mogłam pójść do gimnazjum i uczyć się. Przed wojną ludzie, którzy byli na stanowisku… Miałam koleżankę, której ojciec był tramwajarzem. Zarabiał sto dwadzieścia złotych.

  • Też się jakoś utrzymali z tego?

Utrzymywali się, ale jak było troje dzieci, to nie stać ich było na nic. Zawsze mi żal było i przykro: dlaczego ona ma tak mało, a ja mam więcej?

  • Proszę powiedzieć, jak było z pani sprawami szkolnymi, z edukacją? Przerwała pani czy kontynuowała?

Jeśli chodzi o dostanie się do gimnazjum, to trzeba było zdać konkursowy egzamin. Zdałam do Gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej, gdzie zdawały, dostawały się tylko uczennice [będące córkami] oficerów. Tak że jak zdałam, to mama poszła się dowiedzieć, czy to prawda, że zdałam. Moje nazwisko było Kowalska, dosyć popularne nazwisko. Sekretarka mówi „Mąż jest majorem, to chociaż bardzo słabo zdała, będzie przyjęta”. A mama mówi „Nie, mój mąż nie jest majorem”. Dopiero wyjaśniło się, że zdałam bardzo dobrze i dostanę się, chociaż nie jestem córką oficera. To były cztery lata, bo to była mała matura, 1935 rok, do 1939 roku. W 1939 roku w szkole ogłosili, że jest tyfus, że szkołę się zamyka, nie będzie szkoły.

  • Skończyła się dla pani nauka?

Po mieszkaniach miałyśmy lekcje.

  • Tajne komplety?

Właśnie, były komplety. Ale dowiedziałam się, że na ulicy Hożej jest szkoła chemiczna, technikum chemiczne, gdzie też egzamin konkursowy trzeba zdać, żeby dostać dyplom. Mam ten dyplom […], dyplom technika chemika. Zdałam tam. Dwa lata i zostałam technikiem chemikiem. Później wyszłam za mąż.

  • Jak pani zapamiętała okres okupacji? Czy było zagrożenie? Czy życie było bardzo odmienne od poprzedniego?

Trzeba było być ostrożnym. Nie mówić za dużo. Miałam kolegę, który bardzo się chwalił, że tu należy, tam należy. Aresztowali go i zginął. Tak że trzeba było troszkę wiedzieć, z kim i o czym się mówi.

  • Kiedy pani się związała z „Szarymi Szeregami”?

„Szare Szeregi” już były. Koleżanki powiadamiały z harcerstwa, gdzie mamy iść, co mamy robić.

  • Ale żeby się tam dostać – to była w końcu tajna organizacja – pani musiała przysięgę złożyć, prawda?

Tak. Miałam krzyż harcerski.

  • Pani z Szarymi Szeregami musiała złożyć przysięgę?

Chyba nie. Przysięgę [składałyśmy] jako harcerki w Boernerowie… Ksiądz Mausberg moją przysięgę przyjmował. To było w czasie okupacji. To był krzyż harcerski, to nie była inna przysięga.

  • Czy były jakieś specjalne zbiórki połączone ze szkoleniami?

Tak. To były zbiórki po mieszkaniach harcerek, gdzie się spotykałyśmy. Na placu Wilsona była moja drużynowa, Jaksa Bykowska. Całą jej rodzinę… Ojciec był profesorem, mama, ona wtedy nie była w domu, to 1943 rok był – przyjechali Niemcy, wszystkich wywieźli i zginęli.

  • Czyli zagrożenie było duże?

Było, tak.

  • Gdy wybuchło Powstanie, pani wiedziała, gdzie ma się stawić, kto będzie pani dowódcą, co pani będzie robiła?

Nie, nic nie wiedziałam.

  • Czy w ogóle upamiętnił się pani dzień 1 sierpnia 1944 roku?

Upamiętnił się, dlatego że mąż miał kontakt z „Basztą” i powiedział, że pójdzie, dowie się. Wtedy wyszłam. Sama zostałam. Mieszkałam na ulicy Pęcickiej. Musiałam wyjść. Nie mogłam dojść do Żoliborza, bo tam Niemcy strzelali. Bokiem musiałam iść […]. Poszłam na Żoliborz – tam moi rodzice byli – dowiedzieć się, co i jak. Z siostrą mieszkali. Kontaktu niewiele miałam. Dopiero zaczęłam kontakt, jak już wyszłam. Po miesiącu wypędzili nas z Marymontu […] przez Boernerów, na Pruszków.

  • To już później?

Później. Po drodze spotkałam koleżankę […]. Był punkt PCK, gdzie pracowałyśmy.

  • Zobaczyła się pani z rodzicami i wróciła do organizacji?

Z rodzicami się zobaczyłam, wracałam do domu. To właściwie był krótki czas, bo to był miesiąc. Co raz to dostarczałam, co im potrzeba było. Nie mieli co jeść, to brałam. Tu było pełno jedzenia, bo to był przecież wrzesień, gdzie było dużo owoców i wszystkiego, a na Krasińskiego nie mieli co jeść. Nosiłam im jedzenie.

  • Nie tylko rodzicom?

Wszystkim, którzy mieszkali razem z mamą.

  • Co pani robiła w ramach działań, jako sanitariuszka?

To już jak wyszłam po miesiącu i spotkałam się z koleżanką. Ośrodek PCK był na Wawrzyszewie.

  • A cały pierwszy miesiąc Powstania? W jakich akcjach pani brała udział? Widziała pani te akcje?

Widziałam, bo chodziłam na Żoliborz, gdzie strzelali, gdzie opowiadali mi, co się dzieje, że nie mają co jeść. Pomagałam im.

  • Z partyzantami, ze swoimi kolegami, miała pani kontakt?

To byli już nie ci, z którymi powinnam mieć kontakt. Nie miałam.

  • Jak to w takim razie wyglądało? Rozwijały się akcje bojowe w różnych dzielnicach w różnym czasie. Czy dochodziły do pani jakieś informacje, na przykład, że padła Starówka?

Dochodziły. Stale słuchałam, szukałam wiadomości, gdzie mój mąż jest, dlaczego wyszedł, czy dotarł do Mokotowa, czy jest w „Baszcie”. Walczył w Śródmieściu […].

  • Czy takie pisma jak „Biuletyn Informacyjny” do pani docierały?

Nie. Ulotki, to było tylko to, co przed Powstaniem.

  • Tylko od ludzi się pani dowiadywała?

Tylko od ludzi, tak.

  • Jak to wyglądało? Cały miesiąc sama, bez wyobrażenia sobie, co tam się dzieje, co z mężem, co z rodzicami?

Tak. Martwiłam się, jak to będzie, ile to będzie trwało, czy to się skończy. Stale mówiło się o tygodniu, że będzie tydzień i Powstanie skończy się. Nie kończyło się i dopiero po miesiącu nas wypędzili.

  • Całą ludność cywilną? W jakim celu wypędzili?

Pędzili do Pruszkowa, do obozu.

  • Czy ten teren został potem zniszczony?

Częściowo tak. Częściowo popalili budynki drewniane. Dom, w którym mieszkałam ocalał, jak się dowiedziałam później. Do obozu nie dotarłam.

  • Proszę opowiedzieć o wyjściu do Pruszkowa. Jak to wyglądało? Jak wiele było osób, z którymi pani szła?

To było jakieś dziewięć osób, razem szłyśmy. Była koleżanka, z którą trochę pracowałyśmy w PCK.
Był Wojcieszyn, potem było Boernerowo. W Boernerowie już było niedaleko do Pruszkowa. Rozbiegliśmy się po domach, my, te dziewięć osób, weszłyśmy do willi.

  • Nie byliście dozorowani?

Byliśmy dozorowani przez Niemców, że mamy iść prosto do obozu, a myśmy weszli do willi. Potem jest łapanka. Chodzą Niemcy z psami i szukają tych, co wyszli z Warszawy. Tak szczęśliwie trafiliśmy, że ta kobieta umiała po niemiecku i mówi „Proszę pana, tutaj nie ma nikogo z Warszawy, tu jest moja rodzina”. Nakryła obrus, kazała nam usiąść przy stole i mówi „Nie będę was chować”. Tak żeśmy ocaleli.
  • Nie dotarła pani do Pruszkowa?

Nie. Potem wyszłam. Jak już się uspokoiło, znów zaczęliśmy szukać, gdzie iść. Była szopa, w tej szopie się schowaliśmy. Leżałam pierwsza na słomie, mama, siostra, potem inni. Przychodzi gospodarz szopy i mówi „Idźcie stąd, bo tutaj „ukraińcy” w nocy chodzą”. Rzeczywiście, przyszedł „ukrainiec”. Nie wziął mnie, tylko wziął z drugiej strony. Zrywam się, jak nieprzytomna latam, myślę „Gdzie się schowam? Na dach?”. Ale była akurat księżycowa noc. Zeszłam. Gospodarz przyszedł, odgarnął kamienie i mówi „Chodźcie tu kobiety. Tutaj mam schron”. Schował nas w schronie. Znów ocaleliśmy. Takie cudy były.
Potem już wyszłyśmy. Mój ojciec pracował u Marciniaka, to było na Okęciu. Doszliśmy do Okęcia, tam był ojciec, do ojca dotarliśmy i potem już jakoś wróciliśmy do Warszawy.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

To był chyba styczeń już. Styczeń się zaczął.

  • Dom ocalał?

Dom ocalał.

  • Szczęśliwe zakończenie.

Mamy dom nie ocalał, mama przyszła do mnie, u mnie mieszkała. Zaczęłam szukać w PCK męża, bo nic nie wiedziałam.

  • Mówiła pani, że dwa lata szukała, tak?

Dwa lata, tak.

  • Gdzie on się podziewał?

Był, jak walczył, w Śródmieściu. Potem dostał się do obozu, był w Mauthausen, potem w Lubece był. Z Lubeki zaczął mnie szukać. Tak żeśmy się znaleźli.

  • Kiedy wrócił?

Wrócił w 1946 roku, w marcu.
Jednym słowem, Powstanie nie zaważyło bardzo dotkliwie na pani losie?
Nie. Ani kanałami nie chodziłam, ani nie uciekałam tam, gdzie było dużo Niemców, tylko raczej odsuwałam się. Chociaż miałam z nimi taki kontakt, że mnie pędzili do obozu, ale z pomocą boską nie byłam w obozie.

  • Czy ma pani kontakt ze środowiskiem rówieśników ówczesnych z „Szarych Szeregów”?

Tak, mam. Na filmie są koleżanki. Hania Czaki, którą rozstrzelano w 1944 roku. Roznosiła ulotki, pisałyśmy do niej listy, posyłałyśmy alfabetem Morse’a i odpowiadała nam. To wszystko jest na filmie nagrane. Koleżanki są, Danka Mancewicz, artystka. Jakieś sześć osób chyba.

  • Potem już normalnie – dom, dzieci?

Potem dom, dzieci. Bardzo kochałam dzieci, miałam mieć pięcioro, ale troje to było już bardzo dużo, a chciałam ich wykształcić. Myślę sobie „Boże kochany, żeby oni byli [szczęśliwi]”.

  • Sprawy wolnościowe są dla nich ważne?

Tak, bardzo ważne.

  • Mimo ze mieszkają na drugim końcu świata?

Tak, oni wiedzą […].

Warszawa, 20 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Zofia Wierzbowska Pseudonim: „Zośka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter