Aleksander Lipa „Olek”
Lipa Aleksander, urodziłem się w Warszawie 9 stycznia 1927 roku.
- Jak pan wspomina swoje dzieciństwo, okres przed wybuchem wojny?
Okres dzieciństwa, [byliśmy] łepki, byłem trochę nygusowaty. Wszystkie panie, sąsiadki, zawsze mówiły, że jestem żywe dziecko. Zawsze lubiłem figle (już jak dobrze chodziłem) w szkole. W szkole nie byłem prymusem, bo zawsze coś nabroiłem. Szkoła była powszechna. Wtedy pan nauczyciel czy pani nauczycielka, to był prawie Bóg, nie to co teraz. Na przykład pani kierowniczka nie pozwalała nam na boisku przed szkołą grać w piłkę nożną. Powiedziała, że to jest dla łobuzów. Znaleźliśmy sobie miejsce na piłkę. [W szkole] tylko w siatkówkę można było grać. Już mieliśmy po dziesięć, dwanaście lat.
- Gdzie pan skończył szkołę?
Skończyłem szkołę powszechną już za okupacji. Jak miałem iść do szóstej klasy albo do siódmej to już skończyłem ją za okupacji.
- Jak pamięta pan wybuch II wojny światowej, 1 września w Warszawie?
Strzały. Samoloty krążyły. Nikt nie miał lornetki, [myśleliśmy], że to ćwiczenia. Dopiero jak rzucili (niedaleko nas park był na Chełmskiej) bombę jedną, drugą, to dopiero później radio podało, że jest [wojna]. Podawali takie [komunikaty]. Wszyscy byli bardzo zaskoczeni. Chociaż muszę przyznać, że atmosfera była nie tylko u starszych, ale i młodym się to [udzielało], że wojna się zbliża. Na przykład w szkole przed wojną, starsze klasy – przecież było hasło, że nie damy nikomu nawet guzika. W każdym razie do szkoły były [przysyłane] plakaty z okienkami. [Na plakatach] był czołg, karabin maszynowy, działo. Był apel do młodzieży, żeby każdy pięć groszy czy ileś, bo pięć groszy to już był spory pieniądz, [dał] i taki znaczek kupował i przyklejał. Jak się cały [plakat] zakleiło, karabin maszynowy [na przykład], bo były te okienka, to było to posyłane (nie wiem gdzie), że szkoła taka a taka, klasa taka a taka ufundowała dla wojska karabin maszynowy, albo działo, albo coś takiego. To było bardzo przyjemne, powiedziałbym.
- Dofinansowywanie armii jeszcze przed wojną przez społeczeństwo?
Przed wojną. Patriotyzm u dzieciaków się zadomowił. Że jednak państwo chce, żeby pomóc. Nie było tak, że ktoś nie chciał. Jak miał dwa grosze czy pięć groszy to [kupował] takie znaczki jak znaczek do listów.
- Jak pan przyjął kapitulację miasta 28 września?
3 września, to była niedziela (mieszkałem na ulicy Dolnej), szedł bardzo duży tłum ludzi i przyczepiłem się do nich. Skręcali w Belwederską i szli w stronę Belwederu. Chodziło o to, że w tym dniu [było] wypowiedzenie wojny Niemcom przez Anglię i Francję. Wszyscy [szli] z wielkim entuzjazmem, że już teraz nam nikt nic nie zrobi. Cały pochód poszedł pod górę koło Belwederu w Aleje Ujazdowskie. Po drodze były dwa naloty, każdy [z tłumu] rozbiegł się po bramach, ale [samoloty] poleciały dalej. Doszliśmy do Alej Ujazdowskich, [gdzie] była ambasada francuska, ludzie zaczęli krzyczeć. Dwie czy trzy osoby wyszły, poklaskali. Później pod drugą ambasadę, już nawet nie wiem jaką. Później po pół godzinie czy godzinie, wszyscy pokrzyczeli, my też chociaż takie łepki (jak wojna wybuchła to miałem dwanaście i pół roku), przyszedłem do domu, mama na mnie: „Gdzieś ty się podział?”. Mówię, że poszedłem na manifestację. To było 3 września dokładnie, w niedzielę. Manifestacja była za wypowiedzeniem wojny.
- Później sytuacja była coraz gorsza. Niemcy przystępują w późniejszych dniach do ofensywy lądowej, walki toczą się o miasto. 28 września – kapitulacja Warszawy. Jak wtedy ludzie to odbierali?
Tutaj mam przerwę. Dużo ludzi z Warszawy uciekało. Wszystko się jakoś trzymało, ale jak doszło do ludzi, że rząd opuścił już Polskę, to dużo ludzi się wyprowadzało, tobołki brali. Byłem mały, nie mogłem decydować sam o sobie, bo miałem jeszcze rodziców. Ojciec został, a ja z mamą i siostrą przez most poszliśmy na Pragę, tak że w tym czasie nie było mnie w Warszawie.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Już po kapitulacji. Już wróciliśmy na piechotę stamtąd, chociaż też był taki okres we wsi, gdzie byliśmy, [że] jak Niemca zabili, to Niemcy rozstrzelali warszawiaków chyba dwudziestu. To było za Mińskiem Mazowieckim.
- Po powrocie do Warszawy kontynuował pan naukę. Jak wyglądało życie w okresie okupacji? Czy pan musiał brać udział w zarabianiu na utrzymanie rodziny?
Nie. Miałem rodziców, ojciec, mama była. Siostra też. Ale [było] ciężko. Nie było masła, do piekarni trzeba było iść wieczorem czy w nocy po chleb. Jak wróciłem to już było po kapitulacji. Nie wiem, który to był września. Na pewno druga połowa września, już kapitulacja była. W tym czasie nie było mnie w Warszawie, tylko ojciec został.
- Kończył pan szkołę. Jak się pan zetknął z konspiracją? Kto pana do konspiracji wprowadził?
To jest dosyć łatwe. Nie pamiętam, czy [to była] szósta klasa czy siódma, chyba już siódma, szkołę skończyliśmy za Niemców, przyszedł do mnie kolega, z którym się znałem od łepków. Razem do szkoły chodziliśmy. Mieszkałem na Dolnej pod [numerem] 4, a on na Belwederskiej pod [numerem] 4. Był przed wojną harcerzem. Przyszedł do mnie, mama była w domu, to nie chciał nic specjalnie mówić, ale wyszliśmy. „Słuchaj, Olek...” – byłem Aleksander, ale pseudonim mam „Olek” i tak na mnie wszyscy wołali (z początku wołali nawet Oleś, Lolek, ale nie chciałem) – „...te drużyny harcerskie wcale nie skończyły swego żywota.” Mówię: „Jak to?”. „Teraz się tworzy harcerstwo podziemne” – może w innych słowach to powiedział. Pierwsza była harcerka, która chłopaków z dołu ściągnęła, miała na imię Łucja. Później też jeszcze była, już z dziewczynami. „Łucja nas zbiera. Chciałbyś? Ale zasadniczo nie masz wyboru, bo już wszystko wiesz.” Mówię: „No to się mnie pytasz jeszcze o to?”. Tak to się właściwie zaczęło. U niego mieliśmy zbiórki. Jako harcerze – zastępowy, zastęp, drużyna, hufcowy. Później się zaczęło coraz [poważniej]. Trochę dorośliśmy, już mieliśmy po czternaście, szesnaście lat i każdy się rwał, żeby szwabów rżnąć.
- Na czym polegała pana służba w harcerstwie? Czym się państwo jako harcerze zajmowali w okresie okupacji?
Wszelkie pisanie po murach – „Polska walczy”, „Warszawa walczy”. Hitlera powieszonego [malowaliśmy]. Dużo haseł było. Kubeł się brało, jakiś pędzel i się pisało. W swojej dzielnicy, bo tu najłatwiej było uciekać, jakby ktoś szedł. Później z czasem to trochę nie tak było. Później mieliśmy zbiórki, tu gdzie teraz jest na Koziej Muzeum Karykatury. W podziemiu też była nasza siedziba. Nawet przyrzeczenie harcerskie zdawaliśmy. Któryś z chłopaków na przyrzeczenie przywiózł niemiecką flagę, [którą] gdzieś ściągnął. To polegało trochę... w pewnym sensie na zabawach. Przyszedł, rzucił: „Spalcie tę szmatę”. Były dwa wejścia. Mieliśmy [w tym miejscu] często zbiórki.
- Musiał pan przed Niemcami uciekać kiedyś podczas jakiejś akcji?
O, to w Powstaniu powiem. Powinienem właściwie nie żyć.
- Czyli rozumiem, że okres okupacji to mały sabotaż.
Harcerski – tak. To był mały sabotaż, w miarę możności. Mieliśmy jeszcze jedno zadanie, bardzo ważne. Wiadomo, że każdy w swojej dzielnicy każdą dziurę zna – jakaś dziura w parkanie, jakieś przejście uliczne na drugą ulicę. To było bardzo ważne, jak byli starsi wykonawcy, jakaś akcja, żeby wiedzieli, gdzie jest odwrót. To czasami pomagało. Wpada [się] do bramy a wychodzi na inną ulicę. To było dosyć potrzebne.
- Czy była wykorzystywana pana wiedza jeszcze z dzieciństwa?
Byliśmy chłopaczki, ale już mieliśmy zastępy, [był] drużynowy, hufcowy, starszy chłopak (już nie żyje) Bolek... [nazwisko] wyleciało mi z głowy.
- Przejdźmy już do Powstania Warszawskiego. Jak pana zastał wybuch Powstania? Jak pan pamięta godzinę siedemnastą 1 sierpnia 1944 roku?
Może powiem jeszcze jedno. Mieliśmy szkolenie jeszcze przed Powstaniem. Tak zwane BS – Bojowe Szkoły. Później byli ci, co już brali udział w akcjach.
Bataliony Szturmowe. Przechodziliśmy szkolenia. Instruktor przychodził z materiałami (czasami na Belwederskiej pod 10, [tam] mieliśmy kolegę, jego rodzice wiedzieli o wszystkim). Przychodziliśmy na konspirację. To znaczy, [żeby] nie wchodzić naraz po czterech czy po pięciu, tylko pojedynczo, żeby nie rzucało się w oczy. Później było szkolenie – samarytanka. Opatrunki robiliśmy sobie, zastrzyki, żeby wiedzieć. Później mieliśmy szkolenie o wybuchach, szkolenie minerskie. Przynieśli trotyl, plastik, spłonki, jakieś lonty. Plastik – odkleił kawałek, wrzucił do ognia, to się tylko pali i nic więcej. Do plastiku potrzeba trzy spłonki, detonator. Nawet raz [instruktor] przyniósł na zbiórkę (bo nie chodził z tym, przychodziły łączniczki) rewolwer ruski – Nagant, bębenkowiec – taka maszyna! Teraz nawet kolegom mówię: „Pamiętasz jak przyniósł?”. „Pamiętam dokładnie!” To był tak zwany ruski Nagant, bębenkowiec, jeszcze chyba z czasów cara.
- Gdzie zastał pana 1 sierpnia? Bo wiem, że w pewnym sensie pełnił pan służbę 1 sierpnia, jeszcze przed Powstaniem Warszawskim? Jak pan pamięta ten dzień? Co się wydarzyło?
1 sierpnia rano był alarm na całą Warszawę. Nawet nie wszyscy wiedzieli co i jak. Później jesteśmy we trzech z kolegami na Belwederskiej przy Piaseczyńskiej (tam teraz jest taki kamień, bo paru chłopaków w Powstanie zginęło). W czasie okupacji jeszcze przed Powstaniem pracowałem, bo na Belwederskiej była fabryka zbrojeniowa Niemców. Przedtem pracowałem w garażu, ale nie było żadnego papieru, a tam były dobre, mocne papiery, [przydatne] w czasie łapanek na przykład. Fabryka Bruhn-Werke. Ale już wtedy należałem do [harcerstwa]. Patrzymy – dwa samochody wjeżdżają do Bruhn-Werke. Zaczęła się strzelanina. Tylko, że już było wiadomo, bo Powstanie zaczęło się na Żoliborzu, a tutaj było po piątej.
- Powstanie wybuchło o godzinie siedemnastej. Z jakim oddziałem pan się związał?
W tym momencie nie. [...] Dopiero później, po jakimś czasie.
- W jakim oddziale pan w końcu walczył? Przy jakim oddziale pełnił pan funkcje pomocnicze?
Przy „Szarych Szeregach”. Jeszcze była taka sprawa, że mieszkałem na Dolnej w fabryce, to była fabryka chemiczna. Ci co tam [byli], też należeli, tylko nie tak jak my. Kiedyś jak myszkowałem po rupieciach znalazłem skrzyneczkę ładnie zapakowaną. Co tam jest? Nie mógłbym [sobie darować], żebym nie otworzył tego. Otworzyłem to, były tam jakieś dokumenty wojskowe, podręczniki i patrzę – jest pistolet, elegancko z magazynkiem (jeszcze nie miałem wtedy nic wspólnego z bronią) zawinięty w szmatkę. Wziąłem, popatrzyłem – co tu zrobić? Człowiek mimo młodych lat musiał się zastanowić – wezmę, zaniosę do chłopaków. Ale mówię: „Nie. Nie mogę. Niech mnie po drodze złapią?”. Różnie może być. Zresztą to jest jedna sprawa. Druga sprawa, jak ktoś przyjdzie po to i tego nie będzie, to będzie wiedział, że tylko ja to wziąłem. Zapakowałem z powrotem. Na drugi dzień poszedłem – już nie było. Ktoś mnie musiał obserwować, że wszedłem tam. Musieli zobaczyć, z powrotem już niedokładnie zabiłem skrzynkę. Ale poszedłem zobaczyć, czy ta skrzynka jeszcze jest. Już zginęła. Poszedłem później, na zbiórce powiedziałem, że znalazłem. „To gdzie masz ten pistolet?” Mówię: „Co ty? Głupi? Miałem wziąć, żebym go nie doniósł do domu? A co bym później z nim zrobił?” Sprawa została zamknięta. Wiem, że w fabryce, to była fabryka chemiczna eteru, był inżynier, zrobili niby kuchnię polową. Inżynier zrobił płyn do butelek samozapalających. Tego nie widziałem, ale majster, [który] tam był, półkierownik powiedział, że rzucił butelkę, pokazał, jak to działa. To znaczy, że [w fabryce] to było też. Trochę prowiantu przywozili. Mieszkałem [w tej okolicy], to przecież każdy kamyczek widziałem, gdzie leży i co jest. Trochę z kolegą „przyklepaliśmy” się do kuchni. Może już nie tyle jeżeli chodzi o [jedzenie], bo na pierwszy dzień nagotowali dla powstańców (dla powstańców to raczej wtedy nie potrzebowali), ale zatrudniliśmy się, [żeby pomagać] ludziom, których Powstanie zastało daleko od domu. Z kolegą poszliśmy do kuchni. Naleli nam w kociołek, przez ulicę z Dolnej, na Belwederską, przez gruzy zanosiliśmy [dla ludzi]. Była kupa ludzi, bo każdy bał się ruszyć. Jeszcze był ostrzał. To się jakoś przydało. [...]. Później Niemcy zajęli Sielce. Później byłem na rogu Dolnej i Piaseczyńskiej, [gdzie] był bunkier w czasie okupacji (budowało się przed wojną). Od Dolnej, Piaseczyńską był wykop – [transzeja]. Tam się zameldowałem. Był oddział, nawet nie wiem jaki. Wtedy już byłem sam. Oddziałem dowodził rotmistrz w przedwojennym mundurze. Kawał chłopa. Później ktoś mi powiedział, że to prawdopodobnie był „Jeleń”, ale czy tak? Miał przyzwyczajenie, że mówił: „Ja jestem dusza-człowiek. Ale w służbie to jestem pies.” Wszyscy go z tego znali. Do każdego to mówił. Ale w eleganckim mundurze. Gdzie ten mundur przechował – nie wiem. Z nimi trochę się obijałem. Potem się dowiedziałem, że na rogu Dolnej i Belwederskiej została ranna siostra mojej żony. Oczywiście [wtedy] nie znałem jej, ona mnie nie znała. Była starsza. Nawet moja żona chciała się też zaangażować, to jej nie chcieli wziąć. [Jej] dwóch braci było w „Baszcie” a jej siostra była starsza trzy lata, „Baśka”. Miała przestrzelone płuco. Już teraz nie żyje, ale wiem, że [wtedy] przeżyła. [Do miejsca] gdzie [była] fabryka, w nocy przychodziły całe oddziały powstańców wynosić eter, wszystkie leki. Kornaszewski (jego syn na terenie fabryki został postrzelony) miał od wszystkiego klucze i miał powiedziane, że jak przyjdą powstańcy, to wszystko ma im oddać. No, to przychodzili po ciemku, [było ich] ze dwudziestu i w słojach wszystko nieśli w stronę Górnego Mokotowa. To szło później do szpitala na Mokotowie. Też im pomagałem. Zanim na [Górnym] to jeszcze na Dolnym Mokotowie też był prowizoryczny szpital – nie szpital. Dziewczyny [pomagały] tam co mogły. Później jak dalej szli Niemcy, to poszło się na „górę”.
- No właśnie, bo na Mokotowie w pierwszym okresie Powstania był bardzo mały stan posiadania powstańców. To się dopiero zmienia w połowie sierpnia, kiedy oddziały przychodzą z Lasów Chojnowskich, kiedy Sielce, część Dolnego i Górnego Mokotowa.
Jeśli chodzi o oddziały z lasu – to jest inna sprawa, bo nawet z kieleckich [lasów] partyzanci mieli przyjść, ale dostali rozkaz żeby się wycofać, nie przyjść. Ale to było może już po tygodniu, może po dwóch tygodniach. Że to by nic nie dało, zginęliby wszyscy. Później z Kampinosu też szli. Nawet mojej żony cioteczny brat też był w Kampinosie i kazali im się wrócić. Taki rozkaz dostali.
- Jak tę walkę odbierała ludność cywilna?
Różnie. Wiem, że może niektórzy to i psioczyli, bo cały dobytek [tracili]. Dużo cywili przecież zginęło. Ale dużo ludzi pomagało. A to papierosy przynieść, coś do picia, jakieś jedzenie ktoś skombinował, bo później już nie było kuchni. Ale spore oddziały były na Mokotowie, szczególnie na górze. Na górze jak jest Sobieskiego, byli przecież Niemcy. Później był zrzut. Na łąkach był zrzut. Wszyscy myśleli, że to już normalny desant, a okazuje się, że to [samoloty ze zrzutem].
Widziałem. Wszyscy patrzyliśmy. Niemcy się wściekali, bo z początku nie było wiadomo, czy to jest desant, czy to jest zrzut. Wiem, że niedaleko gdzie byliśmy (jak koniec Piaseczyńskiej) były chatki, to widzieliśmy. Jeden pojemnik (jak teraz jest „Warszawianka” tylko jeszcze trochę dalej na południe) spadł. Niemcy strzelali cały dzień, całą noc i nie mogli trafić. Z działka strzelali. Chłopaki poszli w nocy i przytargali. Już takie starsze chłopaki.
- Czego najbardziej się pan bał w okresie Powstania Warszawskiego?
Jeżeli chodzi o ścisłość, to chyba nie baliśmy się. Jakoś się nie bałem. Nie siedziałem w miejscu.
- Poza pomocą na początku przy kuchni, na czym polegała pana służba w okresie Powstania Warszawskiego?
Trudno powiedzieć, bo już później coraz [większy] był rozgardiasz, w pewnym sensie. Chociaż oddziały walczyły. Wiem, że tylko z kolegą, jak się Powstanie zaczęło, przyleciał: „Masz coś?”. Mówię: „Nie mam nic”. „Mam tylko trzy sidolówki.” Miał trzy sidolówki. Wiem, że on z nami i ojciec jego z nami poleciał, bo ktoś powiedział, że na rogu Stępińskiej i Chełmskiej rozdają pistolety, [więc] polecieliśmy tam. Jak polecieliśmy i zobaczyliśmy, że Niemcy ze Stępińskiej wychodzą, to jakiś chłopak (naprawdę nie miał rozumu chyba), szedł patrol, wyskoczył i zaczął do nich strzelać. Później patrzę – leży. My z tyłu z chłopakiem przez zakamarki, szpary w parkanie wylecieliśmy w stronę Wilanowa.
- W końcu miał pan broń w Powstaniu Warszawskim?
Nie, nie miałem. Nie będę się chwalił, nie miałem.
- Tak że pozostało to niespełnionym marzeniem.
Niespełnione. Tej broni naprawdę nie było za dużo. Oddziały, które były już uformowane, już wiadomo było ile broni, to dostawali broń. Reszta – to, co kto zdobył.Czy się bałem? Któregoś dnia wracam od strony Chełmskiej, [gdzie] były jeszcze gruzy z czasów 1939 roku i tamtędy, jak to się mówi – kaszę nosili. Wracałem z powrotem na Dolną, przez gruzy i – siatka. W siatce była szpara. Siatka była obsadzona na podmurówce. Lecę, dolatuję do parkanu, przestawiam nogę, a od tamtej strony idą w dwóch szeregach Niemcy. Sam się teraz dziwię, że miałem zdrowy rozum. Niemcy mnie nie widzieli, bo szli chodnikiem po jednej i po drugiej stronie. Cały patrol, było przynajmniej dwudziestu. Tylko nie szli przy parkanie. Szli przy krawężniku i patrzyli, tak po wojskowemu. Był budynek. Wystawiam nogę, trzech ich widziałem na pewno. Cofnąłem się i chwilę zastanawiam się, co mam robić. Patrzę w stronę gruzów – teren był otwarty, ze trzydzieści metrów. Nie liczyłem, ale tak mi się wydawało. Myślę, nie dolecę chyba. I chyba bym nie doleciał. Położyłem się pod cokół. Taki łepek. Ile miałem wtedy lat? Piętnaście? Że mi to wpadło do głowy. Ale to były ułamki sekund. Jak zobaczyłem, ile mam się cofnąć, to przecież nie będą mnie wołać, tylko od razu [strzelą], bo wszyscy z bronią szli. Rzuciłem się, położyłem się, byłem szczupaczek, murek był może pięćdziesiąt, sześćdziesiąt centymetrów. Przy tej dziurze. Oni poszli. Szli, gadali, śmieli się, szwargotali. Ale żeby mnie serce strasznie biło, to chyba nie. Tylko czekałem aż przejdą. W każdym razie już dawno ich nie było słychać – dopiero się podniosłem. To było mocne przeżycie. Później mówię [sobie] – przecież mogłem uciekać. Ale mógłbym nie dolecieć, bo oni już wychodzili zza budynku. Później bombardowali fabrykę. Dwa razy ją zbombardowali. Pierwszy raz jak zbombardowali, byłem tam. Było parę osób. Jeszcze byłem na parterze. Słyszę samolot, tak jakby dotykał – sztukasy. Przecież one chodziły bezkarnie. Już bomba leci. Doleciałem do drzwi i wskoczyłem na dół. Tylko wskoczyłem za róg – bomba trach! Trach! Ciemno, nic nie wiadomo, baby w krzyk. Ale pomału, pomału zrobiło się jasno. Każdą dziurę znałem. Znalazłem dziurę, wyszliśmy. Był tam koń. Konia nie mogliśmy wyprowadzić. Po wojnie jak przyszedłem, to znalazłem jego szkielet. Z początku, jak jeszcze tam byłem, to dawałem mu wodę. Koń był przestraszony, nie dał do siebie podejść. Bomb parę rzucili na tę fabrykę. To też miałem takie mocne przeżycie, że już myślałem że po nas.
- Jak wyglądało życie codzienne? Bo Powstanie to nie tylko służba, nie tylko roznoszenie, ale to koledzy, znajomi, mówienie o Powstaniu Warszawskim, o walce. Jak to było odbierane?
Tak, jak mówiłem. Niektórzy psioczyli, że to, że tamto, że nie w takiej godzinie. Że ta godzina było po to, że ruch na mieście. A dużo ludzi pomagało barykady budować. [Wiem na przykład], że dwóch czy trzech – zastało ich Powstanie na Piaseczyńskiej – przystąpiło. Przystąpili do chłopaków i już.
- Czy docierały do państwa informacje o tym, co się dzieje w innych dzielnicach? Jak gdzie indziej walka wygląda? Gazety, radio?
Radio to nie. Wtedy nie było radia. Na pewno było gdzieś, mieli radia.
- We wrześniu – jak państwo odebrali sytuację, że część oddziałów z Mokotowa ewakuowało się kanałami. Jak wtedy ludzie do tego się odnosili, kiedy już tak naprawdę było wiadomo, że walka o Mokotów dobiega końca?
Nawet nie wiem o tym, nie wiem, jak reagowali. Wiem, że kanałami wychodzili. Chociaż już później, jak był upadek Mokotowa, to poddali się.
- Czy pamięta pan ostatnie dni walki na Mokotowie? Czy w momencie, kiedy Niemcy przystąpili do generalnego szturmu na dzielnicę, kiedy nasilenie działań niemieckich w stosunku do dzielnicy...
Pamiętam, że tę fabrykę, pomimo tego, że już była [zbombardowana], granatniki ostrzeliwały. Calusieńki dzień bez przerwy granatnik bił, bił, bił. Ale nic nikomu nie zrobił. Ale na pierwszej linii nie byłem, bo nie miałem z czym specjalnie. Co mogłem to [robiłem]. [Pomagałem] barykady robić, takie mieliśmy, w pewnym sensie, zadania.
- Jak pan przyjął kapitulację Mokotowa?
W tym momencie akurat – nie wiem. Nie wiem jak ta kapitulacja [wyglądała]. Byłem później na Piaseczyńskiej, na Puławskiej jedną noc (albo ze dwie noce) pod kościołem. Później stamtąd poszedłem w stronę..., bo oddział był trochę w rozsypce i później doszedłem na południe, jak jest ulica Bukowińska. Tam gdzie teraz mieszka Jaruzelski, mniej więcej. Były tam też chatki. Część chłopaków była. Oficjalnie nie było tak, że część oddziałów zwartych podpisała kapitulację, to jakoś z bronią przeszli. Ale ja byłem w innym miejscu. Nie wszyscy. Tym bardziej, że jak już brano pod uwagę, że kapitulacja musi nastąpić, bo już się kończy sprawa, to było powiedziane, żeby takie młode łepki ewakuowały się z ludnością, między ludźmi. Za rączkę się kogoś brało, że niby [dziecko]. W ten sposób przeszliśmy kawałek. Jak już byłem [przy domkach], przyszli Niemcy. Było zajęte, ale jeszcze Niemcy byli. Szukają, myszkują, coś szwargoczą. Jeden mówił po polsku. „Ty to nie Bandit.” – mówi – „Tutaj dwa domy dalej to żeśmy dwóch bandytów zabili! Musieli być winni. Byli w piwnicy, znaleźliśmy ich i musieli być chyba bandyci. Zastrzeliliśmy ich”. Były same baby, tylko chyba jeden byłem taki chłopaczek. Stamtąd, jak ewakuowali ludność cywilną, to Idzikowskiego do Puławskiej i Puławską (mówię jak już na końcu [było]) na Wyścigi, [gdzie] był punkt zborny wszystkich cywilów. Chyba jedną noc nas trzymali Niemcy. Jedną albo dwie. Zgarnęli więcej ludzi. Też miałem przypadek, jak byliśmy na Wyścigach – to był plus dla Niemców. Chłopaków jak ja może było paru. Przychodzi oficer niemiecki, rozgląda się, wszyscy przyczajeni – „Ty! Ty! Ty!
Komm!”. Podnieśliśmy się i podeszliśmy. Kombinujemy – co ty chcesz od nas... [Wziął] trochę roślejszych chłopaków... Kobiety [mówią]: „Już po nich.”. Poszliśmy we czterech i kazał nam wziąć nosze. Wzięliśmy nosze i znowu idzie. Poszliśmy Puławską w stronę Warszawy, wchodzimy do domu, on wchodzi pierwszy i woła nas, a tam staruszka leży na łóżku, nawet przykryta trochę i on mówi, żeby ją zabrać. Przenieśliśmy ją z powrotem. To dobrze [świadczy] o tym Niemcu. Przyszliśmy z powrotem, w lazarecie kazał ją zostawić, a my przyszliśmy do kobiet. Nie wierzyły!
- Przebywał pan po kapitulacji na Służewcu. Co się później z panem stało? Co z panem Niemcy zrobili? Czy miał pan kontakt z rodzicami?
Na drugi dzień rano wszystkich ludzi zebrali, uformowali korowód i poszliśmy. Pędzili wszystkich, między innymi mnie też. Takich chłopaków jak ja nie widziałem specjalnie. Przez Raszyn, dookoła, szliśmy do Włoch na stację kolei. Tam – na peron wszystkich. Wszystkich ludzi. Czekali na wagony i wagonami wywozili ludzi do Pruszkowa. Ludzie na peronie stoją głodni, nie mają co pić, po torach (perony wysokie) chodzą Niemcy. Po przeciwnej stronie są ludzie, co chcą dać [nam] jeść. Zeskoczyłem na dół, nie bałem się. Podają mi chleb, to co mieli. Podaję [to] tym, [którzy] są na peronie. Dają pieniądze nawet. Mówię: „Na co mi pieniądze!”. I tylko kombinuję, jak tu prysnąć, tylko to mam w głowie. Już się przymierzam, patrzę – chłopak jeden prysnął na drugą stronę ulicy. Nie miał chłopak szczęścia, akurat szedł oficer. Miał szczęście w pewnym sensie. [Oficer] podszedł do niego, zawołał go, nic mu nie zrobił, nawet go nie uderzył. Przyprowadził go do tych, co pilnują, obsztorcował ich strasznie. Nie wiem, co mówił, ale... No, to jak teraz [ucieknę], jak oni są już zastraszeni? Ale czekam. W końcu Niemcy – chyba czterech chodziło – nie wiem, jak to było, ale kazali uciekać, ludziom z peronu się odsunąć.
Raus! Raus! – i w stronę ulicy mi pokazał. No, to nic więcej mi nie potrzeba. Uciekłem. Przeleciałem na drugą stronę, kobiety [mówią]: „Masz szczęście”. [...]
- Czyli nie dotarł pan do obozu w Pruszkowie?
Nie.
- Czy miał pan kontakt z rodzicami? Wiedział pan, co się z rodzicami dzieje?
Nie. Z rodzicami nie miałem kontaktu. Mieliśmy przedtem kartki [z adresami], że gdzieś w Polsce mamy znajomych. Miałem adres, mama miała i siostra. Ojciec już nie żył, umarł w czasie okupacji. Muszę coś do tego dodać. Jestem we Włochach, kobiety zabrały mnie do domu, nakarmiły mnie, człowiek był trochę spragniony jedzenia. Rano mnie wyprowadzili..., nawet kolejka EKD chodziła. Pytają się, czy mam tu kogoś. Mówię: „Miałem kiedyś kuzynkę mojego ojca chyba”. Mieszkała w Grodzisku. Byłem [u niej] tylko raz przed wojną. Nie wiedziałem nawet, jak się nazywa i gdzie mieszka. Podprowadzili mnie do Grodziska. Wysiadłem i nie poznaję – to jest jednak kawał czasu, byłem tam przed wojną. Gdzie teraz pójdę? Uprzytomniłem sobie, jak kiedyś szedłem od kolejki. Tak samo ulicą poszedłem, w tą [samą] stronę i poznaję czworaki. Tylko się dziwię, że żadnego człowieka nie ma. Patrzę – po prawej stronie koszary, Niemcy stoją, rechoczą. Idę dalej – znowuż Niemcy, a ja zasuwam sobie! Wchodzę na jedno podwórze, na drugie podwórze. Mąż [kuzynki] był szewcem, więc podchodzę pod drzwi i słucham. Pod jedne drzwi – słucham. Słyszę, że te. Wchodzę. „Dzień dobry.” „Dzień dobry, słucham pana.” Przyjmował, bo normalne życie było w Grodzisku. Nie wiem, co mam powiedzieć, bo go nie znałem. Kuzynka – dobrze mnie znała, bo była starsza ode mnie – stała tyłem. Odwraca się: „Olek! Co, ty tutaj!”. No, jestem w domu. Byłem [u nich] parę dni, złapałem się za handlowanie papierosami, żeby jakoś żyć. Którejś nocy – łomot do wszystkich drzwi. Niemcy szukają warszawiaków. Więc [kuzynka i jej mąż] otwierają mi piwnicę – „Właź tu!” Mówię: „Nie, nie wejdę”. „To cię wezmą!” „To wezmą, ale do piwnicy nie wejdę.” (To było to, co powiedziałem [przedtem], że dwóch Niemcy zabili. Też byli w piwnicy.) Mówię: „Nie wejdę”. „No, to zobaczysz. Przecież na podłodze śpisz, to będą wiedzieli.” Weszli Niemcy: „Dokumenty”. Pokazuję jednemu, a ten patrzy na mnie, patrzy na dowód, tam pisze: [niezrozumiałe 56 minuta] i mówi:
Schlafen. Drugi do niego coś szwargocze, ale ten mówi:
Ja, ja, schlafen. Jung, jung. Poszli. Już wtedy kobiety mnie zabrały, wyprowadziły z Grodziska. Znalazłem się w Mszczonowie. Tam dosyć długo [byłem]. Ale w samym Mszczonowie też nie, tylko na wioskę mnie wyprowadzili. Trzeba trafu, na wioskę przyjechali własowcy. Gospodarze, warszawiaków było dużo, po okolicznych wsiach RGO umieszczało, [mówią]: „Panie Olku, wie pan, na razie nic nie mówią...”. Mówię: „Po co im pan to robi?”. „Panie, wiem co robię ” – mówi – „Ale jak się zapytają co pan tu robi, to co powiem?”. Ale w międzyczasie, miałem adresy, do Radomska wysłałem adres (moja mama z siostrą też wysłały) i się skontaktowali, że jestem [pod Mszczonowem], bo podałem adres i któregoś wieczora przyjeżdża po mnie moja mama. To było przed Bożym Narodzeniem. Zabrała mnie i pojechaliśmy. Później w pociągu spałem, w końcu dojechaliśmy do Krakowa. [...] Pod Krakowem było bardzo dużo warszawiaków. Zastało mnie tam tak zwane wyzwolenie – Ruskie weszli chyba 16 albo 18 stycznia.
Warszawa, 15 maja 2007 roku
Rozmowę prowadził Paweł Bajda