Jan Podhorski, urodzony 21 czerwca 1921 roku w Budzyniu, powiat Chodzież, stopień wojskowy na zakończenie Powstania podporucznik, pseudonim Zygzak. W Powstaniu walczyłem w zgrupowaniu 1. Pułku Narodowych Sił Zbrojnych imienia generała Władysława Sikorskiego, miejsce postoju Czackiego 3/5, Dom Technika, obok zgrupowań „Lewara” i innych NOW, Warszawa Śródmieście Północ.
Ostatnie lata przed wojną, czyli gdzieś od roku 1926 mieszkałem w Rakoniewicach, powiat Wolsztyn, dwanaście kilometrów od Wolsztyna, gdzie po ukończeniu szkoły podstawowej chodziłem do gimnazjum i liceum. W 1939 roku miałem ukończoną pierwszą klasę liceum. W gimnazjum i liceum zajmowałem się pracami społecznymi. Jako ciekawostkę [powiem, że] w ośmiu organizacjach byłem albo prezesem, albo wiceprezesem. Nie należałem tylko do Sodalicji Mariańskiej, a do innych tak. Cały czas działałem w harcerstwie, które było dobrą szkołą. W 1939 roku byłem świeżo po kursie i po odbytym przeszkoleniu wojskowym, przysposobieniu wojskowym na Cetniewo i Rozewie, brałem udział w ostatniej defiladzie 29 czerwca, kiedy w Gdyni występował batalion kolonialny, wielbłądy i tak dalej. Wracaliśmy przez Gdańsk wśród okrzyków i gróźb SA.
Już było napięcie w Gdańsku. […] W Gdańsku byli SA-mani w mundurach, [których] myśmy zawsze nazywali „żółtkami”.
SS miało czarne mundury, a SA miało żółtawo-brązowe, ale mówiliśmy „żółtki”.W czasie ćwiczeń na Rozewiu mieliśmy już współpracę łącznościową. Nie wiedziałem, że akurat nasze stanowisko wizytował jeden z dowódców poznańskich generał Wład. Wówczas jeszcze to nazwisko nic mi nie mówiło.
Jako harcerz znałem sytuację, z uwagi na moją działalność społeczną byłem świetnie zorientowany w stosunkach polsko-niemieckich. W ramach Towarzystwa Tomasza Zana przeprowadzaliśmy badania, znaliśmy strukturę. W niektórych miejscowościach na terenie przygranicznym… Niedaleko Wolsztyna była miejscowość Biny, w której było osiemdziesiąt cztery procent Niemców. Na tym terenie po wioskach też było sporo rolników niemieckich. W samym Wolsztynie co piąty to obywatel polski narodowości niemieckiej. Tak samo zresztą nawet w klasach mieliśmy. W mojej klasie licealnej był też uczeń pochodzenia niemieckiego. Jak go zobaczyłem później, to znowu [był] w mundurze SA. Z tamtych okolic poborowi uciekali przez zieloną granicę do Niemiec. Zamiast być szkoleni w naszym wojsku i służyć w naszym, byli przeszkalani jako dywersanci po drugiej stronie i przemycali broń. 24 sierpnia, czyli jeszcze przed wybuchem wojny w czasie pierwszej mobilizacji już się zgłosiłem ochotniczo do Batalionu Obrony Narodowej jako harcerz i jako przeszkolony po przysposobieniu wojskowym – niezależnie od mojej działalności antyniemieckiej.
Dzisiaj powiedziałbym najkrócej, że na wywiadzie i infiltracji. Stąd przytaczałem przed chwilą cyfry, które dziś, po dziesiątkach lat pamiętam. Przeprowadzaliśmy rozeznanie wśród środowisk niemieckich. Między 24 [sierpnia] a 1 września razem z patrolami Obrony Narodowej, wiedząc o zebraniach niemieckiej V kolumny, braliśmy udział w akcji likwidacji, wyłapywania przysyłanych dywersantów. Mógłbym wymieniać wioski i miejscowości, gdzie przeprowadzane były rewizje. Przykładowo wioska niedaleko Rakoniewic, wieczorny wypad patrolu, Niemcy uciekali nawet przez strzechę. W Rakoniewicach (za co później dwukrotnie miałem problemy), w Genossenschafcie, czyli w takim GS-ie niemieckim, pod stertą zboża [była] przywieziona przez dywersantów broń. Naturalnie sama bibuła z Niemiec przywożona. To była grupa aktywistów niemieckich. Między innymi do nas należało coś w rodzaju sporządzania list.
Efektem tego było jedno z pierwszych działań 1 września, mianowicie internowanie Niemców. Wszyscy z naszych list byli pakowani na wozy drabiniaste (dzisiaj już nawet nikt nie wie, jak to wyglądało) i kierowani [do Niemiec zgodnie z] rozkazem prawdopodobnie dowódcy wojskowego czy cywilnego. Byłem uczniem licealnym. Brałem udział w tym konwoju. [Jak] dochodziliśmy do miejscowości Stęszew, po drodze w Grodzisku padały strzały w kierunku eskortowanych przez nas Niemców. To mi się nie podobało. W miejscowości Modrzew przed Stęszewem zgłosiłem się do dowództwa liniowego kompania Stęszew, Batalion „Opalenica”, 1. Poznański Pułk Obrony Narodowej. Mając rower, zostałem włączony do plutonu kolarskiego, do plutonu zwiadu. Zaczęło się. Poznań opuszczaliśmy 6 września. Do plutonu zwiadu między innymi należało wyłapywanie dywersantów zrzucanych z samolotów. Taki przypadek już miał miejsce około dziewiątego, dziesiątego pod Neklą w Poznaniu (po wojnie gdzieś natrafiłem na wzmianki o tym desancie), ale poszukiwania nasze były bezskuteczne, bo koloniści niemieccy na tym terenie dawali znak samolotom wojskowym, gdzie mają zrzucać. Prawdopodobnie koloniści tych trzech spadochroniarzy [ukryli], bo się nie udało. Trasą, nie drogami, a bezdrożami wędrowaliśmy jako jeden z ostatnich oddziałów. 12 września pod Sompolnem na umocnieniach przed jeziorem Gopło po raz pierwszy brałem udział w ataku na bagnety, który właściwie był tylko namiastką, bo Niemcy się wycofali, ale pierwszy raz zakładałem bagnet na karabin.
Jak niektórzy koledzy [mówią], że zabili kilku Niemców, ja się tym nie chwalę, nie mogę powiedzieć, bo inaczej by Niemców nie starczyło w Niemczech, gdyby wszyscy [chwalili] się tak, jak niektórzy się chwalą. Mogły to być zranienia. Ale dopiero w okresie Powstania najwięcej.
Tak, szczególne wrażenie dla dziewiętnastolatka, osiemnastolatka.[…] 12 września było pierwsze bezpośrednie spotkanie z Niemcami, ale Niemcy nie mieli żadnej ochoty kontrataku czy ataku na nas. Jak tylko pokazały się błyski na bagnetach, to samochody niemieckie zwinęły się i zniknęli. Tak że ten kontakt tylko był z osłuchu, strzały. Nie martwiłem się, bo koledzy mnie nauczyli, że kula, którą się słyszy już jest za tobą, w ciebie nie trafiła. Należałem do ostatnich oddziałów opuszczających w walce 15 września Kutno, poprzez Koło, kierunek nad Bzurę. Dwa dni szamotaniny, drudzy lepiej opisują, potrafią barwniej. Pod Sannikami i w Gąbinie, po otoczeniu nas, osiemnastego rano byłem już w niewoli niemieckiej. Cały czas pogoda była kapitalna. Akurat od osiemnastego zaczęła się [psuć]. Do niewoli niemieckiej pędzono nas śladem walk pod Łęczycą aż do Zgierza. W Zgierzu były wypadki strzelania do jeńców. Dla utrudnienia pozwolono nam tylko siedzieć. Niemiecki Czerwony Krzyż wydał po śledziu. Proszę sobie wyobrazić pragnienie jeńców. Widziałem płacących przez druty banknotami za wiadro.Z ludnością [było] różnie, jedni współczuli, a drudzy korzystali z sytuacji. Podobnie jak później z Żydami się stało. Marszem przez więzienie w Sieradzu, które było punktem etapowym, do koszar w Kaliszu. Ponieważ jednak zorientowałem się grubo wcześniej, czyli gdzieś około 13-14 [września], że nalotu gazowego i gazu nie doczekam się, to z torby z maską gazową wyrzuciłem maskę gazową, a w Kole załadowałem ją papierosami, które otrzymywaliśmy jako zwiad. Ostatnie dwa dni, od 14-15 września byłem w łączności, ponieważ akurat przed Kutnem licho wzięło mój rower. Przeniesiono mnie do łączności, byłem drucikiem, czyli biegałem z kablami na plecach, jako młodolat. Wśród mego grona nie było starszych ode mnie o mniej niż dziesięć lat, byłem najmłodszy w drużynie.
Kalisz był punktem etapowym. Byłem tam do października. W połowie października załadowano nas na pociąg i do Niemiec, do obozów jenieckich. Jechaliśmy przez Wrocław, który był punktem etapowym, gdzie na dworcu niemiecki Czerwony Krzyż karmił jeńców. Po prawie dwumiesięcznym, miesięcznym pobycie w Kaliszu, ten niemiecki chleb tak smakował, że do dziś dnia pamiętam smak tej wątrobianki, tak zwanej leberki i chleba. We Wrocławiu znalazłem kilku chętnych do ucieczki. Zachciało się nam wsiąść do pociągu, do tak zwanego „brenkartu”, czyli wagonu towarowego zakończonego budką strażnika. Zamiast jechać na osi wagonu, chcieliśmy jechać wygodnie. Ale nas w Żmigrodzie wyłapała żandarmeria niemiecka i odstawiła do Rawicza, gdzie też [były] dawniejsze koszary i pomieszczenia szkoły kadetów. W Rawiczu przebywałem gdzieś około tygodnia. Co jakiś czas wysyłali transporty. Przysłuchiwałem się zawsze trochę, mimo że nie znałem języka niemieckiego. Mieszkając na pograniczu, odwrotnie, uczyłem się języka francuskiego. Z Wrocławia [wysłali] nas do Poznania na Cytadelę, gdzie był punkt zborny jeńców wyłapywanych, zbieranych i przekazywanych do Biedruska. To jest obóz wojskowy na granicy Poznania, skąd szły transporty do Niemiec albo niektórych zwalniano. Tu jest ciekawostka. Wielkopolan w zasadzie zwalniano. Inne było podejście SS, a inne Wehrmachtu. Wehrmacht się za dużo nie martwił. Jak się ktoś chętny zgłaszał, że jest miejscowym Wielkopolaninem, Poznaniakiem, to mu wpisywali folksdojcz i zwalniali do domu. Mój pobyt na Cytadeli był bardzo krótki. Jak transport z Rawicza przyszedł, przez przypadek poszukiwano pisarza, piszącego. Naturalnie moi koledzy rezerwiści, znający język niemiecki, rozmawiali po niemiecku, ale z pisaniem było gorzej. W końcu doszedłem do tego, że zgłosiłem się sam. Oficer spojrzał na mnie i kazał pisać próbkę na ścianie. Wszyscy próbowali pisać na ścianie i on odpowiednio się do tego ustosunkowywał. Z miejsca zapytałem go, czy pisać Gotisch albo Lateinisch. Spojrzał na mnie, mówi: „Nie, nie, Lateinisch, łacińskim, nie żadną cyrylicą ani gotykiem”. Napisałem parę słów, które mi podyktował, mówi: „Będziecie pisarzem”. Nie znając niemieckiego, przysiadłem się do wachmana czy feldfebla, który nadzorował moją pracę. Miałem sporządzić listę i wypełniać przepustki. W czasie jego nieobecności pierwszą przepustkę wypisałem na siebie i przepustka czekała. Czekałem na [rozwój] wypadków. Stwierdziłem potem, że nigdy się nie zebrała pełna grupa do wyjścia. Jak się nie zebrała, to w czwartej czy piątej grupie już byłem ja i na zapytanie: „Nowak?”, jak się nikt nie odzywał dwa razy, to ja się odezwałem, przepustkę miałem, jako Nowak wyszedłem.
W tym czasie miałem Diering.
Tak jest, niemieckie nazwisko. To jest pozostałość. Zawsze się śmieję. Na Kaszubach w XVI wieku jeden z rodziny był proboszczem. W Poznaniu modni są Bambrzy, spolonizowani Niemcy, katolicy z Bawarii. Dwieście lat temu czy ileś, rodzina pochodziła z Bawarii, ale stale żeniła się z Polkami, katoliczkami. Przykładowo w mojej rodzinie o niemieckich nazwiskach mam trzech, łącznie z ojcem, żołnierzem Wehrmachtu, odznaczonym Żelaznym Krzyżem pod Dumą we Francji, ale cała trójka rodzinna to żołnierze, powstańcy wielkopolscy, katolicy. Wszyscy [otrzymali] Krzyże Walecznych za powstanie.
Ojciec, jego brat. Wówczas nawet był problem, bo byli obywatele niemieccy, bo to Rzesza, ale spolonizowani, spolszczeni Bawarczycy.
Tak. Ale taka nazwa i takie nazewnictwo były aktualne dopiero po 1918 roku. Uznali wszyscy, że są Polakami. Ale gdyby nie było pierwszej wojny światowej, to jednak byliby to wszyscy obywatele niemieccy ze znajomością polskiego. W domu się mówiło po polsku, zabawna historia.
Tym bardziej. Proszę zwrócić uwagę, że [było] odwrotnie przy tym wychowaniu, matkę miałem rodowitą Wielkopolankę i z dziada pradziada Polkę.
Pierwsza wojna światowa […], dlatego naprowadzam na miejscowe stosunki.Jeszcze jako ciekawostka z tej historii, z mojej działalności młodolata w liceum. Miejscowi Niemcy dzielili się także na tych, którzy się powoli nawet polonizowali, na grupę, którym było obojętne i na potomków sprowadzonych z Hakaty, tych mocno pruskich, z okresu kolonizacji. Inaczej było też sto, dwieście lat temu, kiedy zasiedlano Polskę katolikami. [Była] cała grupa Bambrów, jest Muzeum Bambrów Poznańskich. […] Sprawa nazwisk nie odgrywa roli. Moja jedna z ciotek, Silke, [miała] niemieckie nazwisko, Brodle to działaczka, a druga wyszła za pana Piątkowskiego, Niemca. Piątkowski Niemiec, a Silke Polak. Po powrocie, kiedy mnie zabrało gestapo, Piaseczny, Austriak, komendant posterunku uspakajał trochę matkę, dał nawet zaświadczenie, że mnie gestapo zabrało.
Z cytadeli była, praktycznie biorąc, druga ucieczka. Z cytadeli udało mi się uciec zamiast pójść uczciwie do Biedruska do stalagu niemieckiego. Z cytadeli wydostałem się na podstawie fałszywych papierów. Ale te papiery kosztowały mnie to, że dostałem po gębie, bo sam sobie wypisałem, że jestem folksdojczem. Niemcy mi zrobili jeszcze jedną ciekawostkę. Mianowicie, wszystkich, nawet miejscowych, wyrzucali trzydzieści-czterdzieści kilometrów od Poznania, wsadzili nas do pociągu jeszcze pod strażą. W pociągu już straży nie było. […] W Opalenicy nas wyrzucili i teraz idźcie pieszo. Ponieważ szliśmy w mundurach, to część kolegów dostawała po gębie już po drodze od folksdojczów. To samo czekało tych Polaków, którzy pokazywali zaświadczenia, że jako folksdojcze zostali zwolnieni do domu. Mnie się jakoś upiekło. To były pierwsze dni grudnia. Dwukrotnie aresztowany. Szedłem w towarzystwie Polaków znających dobrze niemiecki z Okuniewic do Wolsztyna, to jest dwanaście kilometrów pieszo. Po drodze Polacy odwiedzali restauracje. Dwukrotnie dochodziliśmy po dziesiątej do Wolsztyna, gdzie mieściła się siedziba starostwa i placówki gestapo, bo gestapo było w Lesznie. Wachman, który nas prowadził, zawsze przyprowadzał rzekomo grupę ochotników do pracy w Niemczech, to nas wywalali z powrotem, czyli dwa razy mi się udało, ale za trzecim razem nie, bo przyjechało po mnie gestapo z Leszna. W Wolsztynie była placówka gestapo „Rafia”. Ilekroć tam jestem, [idę] niedaleko od niej, gdzie jest miejsce nazywane Bielniki, gdzie stu dziesięciu rozstrzelali, a sto jedenastego nie, to znaczy mnie. Miałem też szczęście.
Zabrano mnie z zarzutami brania udziału w sierpniowych rewizjach. Nie wiedzieli wszystkiego, ale znając moją aktywność, wiedzieli, że gdzieś byłem. Jedna sprawa była bezsporna, której się obawiałem i nie zdążyłem uciec, to, że zaczęły wracać rodziny internowanych. Jak wróciła jedna z tych rodzin, co do której wiedziałem, że mogę mieć problemy, to źle nie myślałem. Mimo że byłem w ciepłej kurtce, bo to był grudzień, to przez trzy tygodnie kilkugodzinnych badań koszuli nie zdejmowałem, bo można było z pleców odmówić dziesiątkę różańca. Poznałem tam wszystkie rodzaje rekwizytów do badań, a najbardziej tak zwany bykowiec. Tam były bykowce przemysłowe w postaci rurki, trójkąta, stożka ze skóry wyładowanego kulkami, po kolei od pięciu do dwudziestu milimetrów. To było elastyczne. Ziarenka różańca zostawały na plecach mimo trzech, czterech warstw tkanin. W czasie przerwy w przesłuchaniu (proszę zwrócić uwagę, to jeden dzień) kazano mi iść do celi. Przez przypadek ta cela i ten pokój przesłuchań były na parterze. Cela, w której byłem, była dwudziestoosobowa. Od pokoju badań, śledztwa dzieliło ją jakieś cztery-pięć metrów. Zamiast pójść w prawo, otumaniony poszedłem w lewo za tym przesłuchującym, który przede wskoczył na schody. Miałem trzy załomy korytarza. Okazało się, że strażnik, których było sześciu do bramy włącznie, od tego pokoju badań był trzy metry, rozmawiał z kolegą. Nagle widzę przed sobą dwóch rozmawiających Niemców. Niemiec pyta się mnie: Entlassen? – czyli zwolniony. Mówię: Ja, entlassen . Po kolei, przy tej niemieckiej trochę pewności siebie i tej mentalności, [przechodziłem] przez sześć posterunków tylko za jednym opowiedzeniem, ponieważ poprzedni posterunek stale widział, że przechodziłem przez posterunki, tylko przy każdym posterunku mówiłem: Entlassen. Żadnych przepustek, zwolnień nikt nie wydawał, pierwszy raz się z tym zetknąłem, ale to był początek wojny i udało mi się. I to jest trzecia ucieczka. Jeden dzień.
Łącznie stu dziesięciu. Jest tablica w Wolsztynie.Naturalnie wróciłem i widział mnie tylko jeden. Wróciłem wieczorem, bo jeszcze zatrzymałem się u kolegi, broń Boże, żeby nikt mnie za dnia nie widział. Wieczorem mimo godziny policyjnej przedarłem się z powrotem dwanaście kilometrów. Drogi znałem, jako harcerz nie musiałem iść normalną. Wróciłem, schowałem się w domu. Następnego dnia, gdy sąsiedzi czy kto przychodził, to współczuli matce, bo matka otrzymała zaświadczenie, że zabrało mnie gestapo. Byłem już w domu. Naturalnie rower – w tych samych warunkach, grudzień, ucieczka, wyjazd najprościej do rodziny matki w okolice Koźmina. Widział mnie tylko jeden człowiek, którego matka była Niemką, syn budowniczego, starszy ode mnie kolega gimnazjalny, po wojnie farmaceuta, żołnierz Wehrmachtu, skoczek na Krecie. Po wojnie, gdy już był zrehabilitowany, wspominaliśmy ten moment, że on jeden jedyny mnie widział, ale mnie nie wydał, że wróciłem do domu.
Nazwisko Wojciechowski. Żonę miał Niemkę. Był Polakiem, ale poszedł do Wehrmachtu. Akurat wyznaczyli go do jednostki spadochronowej.Przejeżdżałem przez różne miasteczka, Śmigiel, Siwin. Dotarłem rowerem do Koźmina. Nie było jeszcze obowiązku przepustek, wtenczas było jeszcze za świeżo, był grudzień. Dwa dni wędrowałem. Przerażenie mieszkańców było wszędzie, tam gdzie się zatrzymywałem, to trochę ze strachem, bo wisieli, ci byli świeżo rozstrzelani. Rozstrzeliwania na rynkach [były] w Wielkopolsce bardzo modne.Utknąłem u rodziny w Koźminie. Z miejsca odszukałem kolegów, bo tam miałem też harcerzy. Po trzech tygodniach [było] już pierwsze zebranie organizacyjne tajnego harcerstwa. Działałem w tajnym harcerstwie, o nazwie „Szare Szeregi” nam się jeszcze nie śniło. To było wznowienie działalności drużyn harcerskich. Na [któreś]-lecie Hufca koźmińskiego jest opisana cała nasza działalność małego sabotażu, wydawnictwa, kolportażu.Pracowałem między innymi w ogrodnictwie, tak że miałem dość dużą możliwość przemieszczania się. Natomiast do pewnego okresu nie zabierano nart. Tak że w pierwszym okresie, w 1940, 1941 [roku] mogłem swobodnie przemieszczać się nartami, polami, tak że byłem nie zagrożony.
Jak miałem rower, jeździłem po wsiach do naszych punktów kontaktowych. Jedna z przygód [była, jak] miałem kurczaka i bibułę przez nas wydawaną. Powielaczy nie było, mieliśmy do dyspozycji własnoręcznie wykonane hektografy. Jako pamiątkę po wszystkim mam maszynę do pisania z tego czasu. Był nasłuch radiowy. Radiostacji nie mieliśmy. Przygotowywaliśmy się do miniradiostacji dla wysyłania meldunków. Ale w 1942 roku zaczęło się robić trochę gorąco. Byliśmy na tyle dowcipni, że uznaliśmy, że mimo harcerzy będzie najwygodniej urządzić sobie bimbrownię. Faktycznie, Niemcy wpadli, nie w czasie naszej obecności, jak zobaczyli urządzenie do pędzenia bimbru, to donos przyjęli, że tam ktoś podejrzany gromadzi to czy tamto, [potraktowali] jako pijaczków z bimbrowni. Urządzenia do bimbru rozbroili. Ale myśmy mieli już sygnał, że gdzieś się robi gorąco i trzeba uciekać. Byłem tam jakiś czas pod nazwiskiem Marciniak. Mając papiery na Kaufmann’a, czyli handlowca, subiekta, zaopatrzeniowca do poruszania się, wsiadłem do pociągu, nie w Koźminie, gdzie działałem, tylko dziesięć kilometrów dalej za Koźminem, jazda do Kutna, miałem już przygotowaną trasę i punkty przerzutu. Zjawiam się w Kutnie, przerażenie, niechęć, bo były aresztowania. Linia kolejowa Żychlin – Kutno raczej odpadała. Doradzono mi, żeby próbować pieszo, ale bez żadnego wskazania, na Piątek. Z powrotem pieszo, podwodą zabrałem się do Piątku. W Piątku moje pojawienie się wywołało też raczej niechęć i chęć pozbycia się mnie, bo akurat w Piątku na rynku wisieli Żydzi. Znowu postrach. Wskazano mi tylko drogę na granicę i poinformowano o rozmieszczeniach wioski przygranicznej. Na całe szczęście kilka kilometrów od Piątku wzdłuż granicy były rozciągnięte gospodarstwa. Musiałem zresztą jeszcze pilnować się straży granicznej. Dochodząc, patrzę, wybrałem sobie, mówię: „Pierwsze nie, drugie nie, do trzeciego przychodzę”. Przedtem wszystkie dokumenty z przepustkami [wrzuciłem] do skrzynki pocztowej i wysłałem z powrotem. Byłem bez żadnych dokumentów, parę marek w kieszeni plus tytoń. Przyszedłem. Naturalnie ci gospodarze dość niechętnie [mnie przyjęli]. Nie miałem nic do stracenia, widziałem, że Polacy, że biedniejsze gospodarstwo, czyli zawsze solidniejsze, uczciwsze i prostsze do rozmów. Ujawniłem się ze wsiem, że chcę przejść do GG. Po pewnej chwili niechęci, nakarmieniu, dziwny zbieg okoliczności, podpytano się mnie: „Kto ostatnio z Koźmina uciekał?”. Zastanawiałem się, zastanawiałem, ale przypomniało mi się, że przed pół rokiem któryś z księży uciekał. Okazuje się, że tym samym przejściem przez tego samego gospodarza przeprowadzanym, ale tym razem gospodarze nic nie robili, dostałem tylko dwadzieścia kilo cukru na plecy za zapłatę. W nocy przez granicę, warunki były niewesołe. Za granicą przenocowałem i w kierunku na Łowicz. Dochodząc do Łowicza, patrzę, patrol jedzie naprzeciw mnie. W tej chałupie w pewnym momencie trochę popłoch, bo nagle widzą patrol niemiecki straży granicznej. „Gdzie?” „Do pieca chlebowego, bo piec nie wywącha człowieka”. Tak że w piecu chlebowym przeczekałem aż przeszedł patrol. Wspomniałem o tym, dlatego bo dochodząc do Łowicza też krok naprzód, a dwa do tyłu, jak zobaczyłem patrol. Jakoś na całe moje szczęście kilkaset metrów przede mną zawrócił na jakimś zakręcie, a widoczność miałem dobrą. Doszedłem do Łowicza, gdzie miałem pierwszy punkt oparcia. Miałem się zgłosić w Skierniewicach. Po dwóch, trzech dniach zgłosiłem się w Skierniewicach pod wskazanym adresem, czytam i patrzę, a pod spodem „Reichsdeutsch”. Naturalnie, jak to się mówi, nogi mi się ugięły. Ale ponieważ miałem przygotowaną gadkę w sprawie pracy, to przychodziłem w sprawie pracy. Przychodzę, patrzę, nazwisko polskie Stanisław Matowski, którego spotkałem potem po wojnie. Powołałem się. W międzyczasie otrzymałem wszystkie papiery na pana Podhorskiego Jana, urodzonego w Sandomierzu. Przeszkolony do dziś dnia wiem, że chałupa za trzecią wierzbą. Wszystko przyjął do wiadomości.
Dwukrotnie u niego byłem. Raz byłem z panem Matowskim jako bagażowy, przewożąc materiały. Po trzech tygodniach mówi mi: „Jak się ma do mnie skierowanie, to się nie opowiada o ukwieconych łąkach pod Sandomierzem, gdzie się rodziło i kozy pasło, a potwierdza tylko przyjście stamtąd”. Nie przyznawałem się, skąd przyszedłem. Okazuje się, że sprawdził mnie, już wiedział. Miał awizo o mnie i tylko mnie zidentyfikował. Dostałem z miejsca zajęcie. Pół czasu w GG spędziłem na stacjach kolejowych i trasach w ramach działalności obserwacyjnej (nie chcę już używać słowa wywiad) ruchu kolejowego, przejazdów. Właściwie przez półtora roku moim miejscem były bazy manipulacji drewna, najpierw w Płyćwii koło Skierniewic i okolice Godzianowa. Podporządkowany byłem bezpośrednio między innymi jemu. Co trzy miesiące pozbawialiśmy go broni, bo jako Reichsdeutsch miał broń, wiązaliśmy, trochę pomadkami, żeby był posiniaczony, i tak dalej. Stąd broń miałem już w najbliższych tygodniach jako jeden z pierwszych. […]Okazało się, że w ramach „procesu szesnastu” było więcej aresztowanych. Między innymi część zaplecza Skierniewice i właśnie Matowski był zaaresztowany. [To był] kurier Komendy Głównej, który jako Reichsdeutsch między innymi wykupywał z rąk gestapo niektórych Polaków. Wśród tych wykupionych był GL-owiec, czyli diabli wiedzą, czy rezydent. W akcji „aresztowania szesnastu” też był aresztowany w tym czasie. Wtyczki były wszędzie. Gość przychodzi do niego w celi: „Czy pan sobie mnie przypomina?” „Nie”. „Pan mnie wykupił z rąk gestapo”. Mówi: „Wykupywałem każdego, kogo kazali mi wyłuskać”. „Chodź pan ze mną” – i wyszedł. Po wojnie też się z nim spotkałem.
Zabrał go ze sobą, bo był w jakichś władzach bezpieczeństwa, w organach, czyli był na tyle wpływowy, że zabrał go jako jednego z wielu aresztowanych, wyciągnął go z więzienia.
Nie, tak wysoko nie był, tylko aresztowana była otoczka, o której się nie mówi. Aresztowanie było większe, bo zawsze tak bywa.
Nie, nawet nie rozmawialiśmy, bo mnie to nic nie martwiło i nie obchodziło. On tylko wspomniał, kim był. Po wojnie jak się spotkaliśmy, to wspomniał przewożenie przez nas walizek z pieniędzmi, z biżuterią, ja byłem wtedy bagażowym. Mówi: „Przecież można było opływać w to, to były poważne pozycje”. Jak zobaczyliśmy się po wojnie, to ja w jenieckim, a on w płaszczyku.
Kontynuacja nagrania zarejestrowana 5 listopada 2013 roku w Poznaniu. Rozmowę prowadziła Paulina Grubek.
Musiałbym praktycznie zacząć [od tego], skąd się w ogóle w Powstaniu i w Warszawie znalazłem, dlatego że nie mieszkałem w Warszawie, w Warszawie znalazłem się przez przypadek. Na przełomie lipca, sierpnia miałem mieć ostatnie egzaminy w podchorążówce Narodowych Sił Zbrojnych i kurs specjalny dywersyjny z przeznaczeniem dla grupy, która miała znaleźć się w Borach Tucholskich jako zaczątek większego zgrupowania – podobnie jak Brygada Świętokrzyska. Stąd w Warszawie pojawiłem się w ostatnich dniach lipca, ale do 1 sierpnia egzaminów końcowych nie było, kazano czekać.
Pierwszego sierpnia [byłem] u kolegi, przyjaciela z ławy szkolnej na ulicy Twardej, [gdzie] zastało nas Powstanie. Punktem zbornym konspiratorów NSZ była ulica Czackiego, na której mieszkali wysiedleni i z województwa poznańskiego, i inni żołnierze NSZ. W Domu Technika w ramach jakichś restauracji czy kawiarni raz po raz odbywały się spotkania i to był punkt zbiorczy, meldunkowy na wypadek jakiejś zbiórki czy w efekcie Powstania. Dotarliśmy tam z moim przyjacielem, którego brat (podobnie jak i my) należał do NSZ Związek Jaszczurczy. Obaj zresztą też dotarli do Warszawy kilka miesięcy wcześniej w ramach likwidacji placówek na Podlasiu: Kosów Lacki, Małkinia, Sokołów – ten teren. W tej sytuacji zgłosiliśmy się na Czackiego 5. Zastaliśmy [tam] zbiorowisko kręcących się kolegów. Praktycznie biorąc w pierwszej chwili, pierwszych godzinach był trochę bałagan, bo nie zjawił się dowódca pułku. Jak się okazało, to było miejsce zbiórki pułku, pojawił się zastępca i część oficerów.
Ale był problem jeden podstawowy, większość [była] bez broni, bo transport z bronią nie mógł dotrzeć z uwagi na to, że magazyny znajdowały się na terenach nieobjętych Powstaniem, czyli zajętych przez Niemców. Poza tym przewidziana była także ewakuacja niektórych magazynów poza Warszawę. W efekcie większość była bez broni; jeden z meldunków mówił, że organizacja pułku zaczęła się od czterech karabinów. Część broni przynoszona była bez ewidencji. Taką broń też przynosili – to zresztą znajdzie odbicie w dokumentach – koledzy z Czackiego 18 przed Traugutta. [Przynosili] po kilka sztuk broni. [Jeśli chodzi o] broń krótką, to praktycznie biorąc, zbrojmistrz wcale broni krótkiej nie ewidencjonował, bo każdy trzymał ją za pazuchą, nie zdawał. Trudno było ukryć broń długą, tak że broń długą, owszem, zaewidencjonowano. Zaczęło się od czterech karabinów. Z tej też racji odsyłano ochotników zgłaszających się [w dniach] 1 do 2 sierpnia do placówki AK „Lewara” na narożniku przeciwległym Traugutta i strona nieparzysta. Muszę podkreślić, większość się działo po stronie nieparzystej, w dawniejszym banku KKO, róg Traugutta i Czackiego. Praktycznie cały oddział AK „Lewara” był obsadzony naszymi zgłaszającymi się u nas ochotnikami. Nazwa jednak pozostała i kompania „Genowefa” zaliczona, i podległa Rejonowi II, była naszymi sąsiadami. Pierwsza zdobycz i dozbrojenie nastąpiło 2 sierpnia w czasie zdobywania Poczty Głównej. Nasi, wyposażeni trochę w granaty „sidolki”, „karbidówki”, współdziałali jako druga linia, [pomagając] żołnierzom AK. Któryś tam się potem pochwalił, że przejął karabin po zabitym, ale główne dozbrojenie oddziału nastąpiło po zajęciu magazynów znajdujących się na zapleczu poczty. Podkreślam, że to było 2 sierpnia. Od ulicy Wareckiej była cała nasza grupa kilkunastu ochotników tylko z granatami. Po wdarciu się do magazynu, naturalnie ich zdumionym oczom ukazały się zapasy umundurowania, broni i tak dalej. W literaturze mowa jest nawet o trzystu sztukach broni, na każdego atakującego wypadałoby po kilka sztuk w tym układzie. Nasi wynieśli sporo, część tylko była zaewidencjonowana, ale to pomogło na wysyłanie patroli już od 3 sierpnia na przedpole.
Tak jak mówiłem, 2 sierpnia stan wyposażenia i uzbrojenia był prawie że zerowy i dopiero od 3 sierpnia można było pomyśleć o wysyłaniu patroli. Patrole były wysyłane częściowo samorzutnie, powstawały samorzutnie, a częściowo z powstającej nowej organizacji. Zastępca dowódcy pułku (major Popowski-Olszewski) wraz z zespołem konińskim stworzył administracyjną podstawę budowy środowiska pułku. Przez przypadek grupa żołnierzy NSZ, która miała odprawę w Warszawie i znała ten punkt kontaktowy na Czackiego, tam się też zgłosiła. Nastąpił teoretyczny podział na kompanie, bataliony, z tym że w pierwszym rzucie właściwie wszyscy podchorążowie byli mianowani czasami nawet dowódcami kompanii, bo w pierwszym dniu oficerów prawie że nie było, dopiero się pojawiali. Od trzeciego dnia zaczęły te struktury trochę działać, ale w dalszym ciągu nie było dowódcy pułku. Jak z materiałów archiwalnych można było się [dowiedzieć] (czy można się obecnie dowiedzieć), dowództwo pułku było po drugiej stronie Alej [Jerozolimskich], a pojawienia się dowódcy pułku wynikał z tego, że oddziały NSZ praktycznie, mimo że należały do podporządkowanych i scalonych z Armią Krajową, nie były o tym terminie i o godzinie „W” poinformowane. Stąd dowódca pułku, moim zdaniem i zdaniem moich kolegów (tu jest data trochę sporna), pojawił się 5 sierpnia, natomiast z innych dokumentów mówi się, że 6 sierpnia – to już różnice jednego, drugiego dnia.
W tym czasie poza patrolami zostałem zobligowany przez kolegów (nie przywiązywałem do tego specjalnej wagi) do złożenia ostatnich egzaminów, o których wspominałem i na które przyjechałem. Tak że zbiegło się w ten sposób, że jako kapral z cenzusem, zgłaszając się na początku Powstania do pułku, praktycznie biorąc 6 sierpnia meldowałem się już u nowego dowódcy pułku po egzaminach z zaświadczeniem i stopniem plutonowego podchorążego. Moje Powstanie zacząłem w stopniu plutonowego podchorążego w dniu 5 sierpnia.
Nie tylko słyszałem, ale czytałem i żałuję, że nie zachowały się dokumenty, bo nie kto inny, a Stalin w ulotkach [nawoływał]. Z tego przyczółka magnuszewskiego samoloty zrzucały ulotki nawołujące do Powstania. Co prawda treść była taka dosyć ogólnikowa, nie było mowy o Powstaniu w Warszawie.
Jeśli chodzi o Warszawę, to owszem, kontakt z Warszawą miałem dosyć częsty, bo i służbowy, ale i organizacyjny, bo działając dla odmiany także i w terenie w oddziałach AK w okolicach Grójca, bardzo często konwojowałem dostawy broni czy meldunków na trasie Grójec–Warszawa. Między innymi [konwojowałem] także elementy, pakunki, czy zawartość zrzutów, ponieważ brałem także udział w odbiorze zrzutów spadochronowych, które miały miejsce w okolicach Grójca na terenie zrzutowiska Machnatka. W tym czasie, znikając już z Grójca, przebywałem w miejscowości Lipie pod Grójcem i tam w drużynie czy sekcji strzelców wyborowych między innymi brałem udział też w odbiorze czy w osłonie odbioru zrzutów, a także potem w konwoju dostarczanych do Warszawy zawartości kontenerów.
Konwoje były o tyle niebezpieczne, że trzeba było odpowiednio rozmieścić pakunki, ponieważ praktycznie biorąc za każdym razem w czasie transportu była przeprowadzana kontrola. Korzystaliśmy z tego z dobrym kamuflażem. Dam taki przykład, że na elementach radiostacji była gęś zabita, trochę wystawało. W czasie rewizji, jak żandarm zobaczył, to jego już dolny pakunek nie interesował, tylko interesowało go zabranie żywności. Co drugi pasażer szmuglował, przewoził do Warszawy żywność. Tak że obstawa nasza, przeważnie to była trójka, trudno. Żandarmów nie było za dużo, tak że można było się liczyć, mieliśmy wyłącznie tylko broń krótką, żadnej maszynowej, żadnych karabinów. Liczyliśmy się w każdej chwili z jakimś starciem, dwóch osłaniało, a trzeci pilnował jednego, drugiego, trzeciego.
Pół roku.
Od drugiej połowy 1942 roku działałem w Grójcu, a spalony byłem w 1943 roku jesienią, ostrzeżony czwarty kwartał i wtenczas przez okres zimy do sierpnia działałem już w terenie, w obwodzie Lipie pod Grójcem.
Na egzaminy jechałem bez broni. Pierwszą broń boczną, którą koledzy mi sprezentowali (do dzisiaj leży jeszcze nieodkopana, spróbuję ją wydostać) otrzymałem około 9, 10 sierpnia. [Otrzymałem] jako prezent od kolegów przy powołaniu najpierw drużyny szturmowej, a potem powiększonej, nazywanej zresztą nie plutonem, a grupą szturmową. Pojęcie drużyn, plutonów, kompanii (gdybyśmy wzięli pod uwagę, ile pułków w Warszawie było potem potworzonych) [było umowne]. Drużyna, pluton liczyły jedną piątą stanu nominalnego. Pluton powinien liczyć sześćdziesięciu, a kompania co najmniej sto osiemdziesiąt [osób], już z grubsza biorąc. Tymczasem stany równały się jednej trzeciej stanów nominalnych. Podobnie zresztą było u nas: nazwa pułk, a tymczasem cały pułk to było według moich wyliczeń około trzystu posiadanych legitymacji. Co zresztą historycy (Borkiewicz i inni) tak samo podają, że [był to] pułk liczący około trzystu [osób]. W pierwszych dniach przyprowadzono grupę (też informacja historyków) dwieście, trzysta [osób]. Trzeba było ich przesunąć dalej, bo broni nie było. Ta broń zdobyta była w pierwszym rzucie i to w poważnej ilości [dopiero] 2 sierpnia. Następne parę sztuk zdobyto w czasie ataku czołgów i osłony w piątym dniu.
Nasi skrzętnie pilnowali rannych, zabitych kilku Niemców, którzy mieli broń. Tę broń w połowie przynieśli nasi żołnierze. Sąsiedzi (również biorąc udział w odparciu tych czołgów), lepiej [byli] uzbrojeni w broń, mniej się nią jako zdobyczą interesowali, a nasi bardzo często uzbrojeni tylko w granaty – co mogli, to od rannego czy zabitego zabierano. W ten sposób mogła powstać drużyna, a później pluton. W ciągu piętnastu, dwudziestu dni mieliśmy wyposażenie w broni długiej i maszynowej na około piętnastu, dwudziestu żołnierzy. Stan ten trochę się powiększał jakimiś przydziałami czy znoszeniem [broni] do tego stopnia, że jeszcze przed atakiem na komendę policji miało miejsce wsparcie (o czym w ogóle prawie że wzmianki nie ma nigdzie) z całego naszego oddziału porucznika „Brzozy” Brzezińskiego, (jednego z grupy konińskiej, to była druga jednostka bojowa), w udziale na PAST-ę. Żołnierze NSZ też brali udział w ataku na PAST-ę.
Sprawa ataku na komendę policji to akcja dwukrotna, niewspominana w zasadzie przez grupy AK, ponieważ to była nasza inicjatywa. Otóż około 11, 12 sierpnia po nieudanym i krwawym ataku (czy wysłaniu na śmierć wręcz całej grupy) na komendę policji w dniu 5 sierpnia, kapitan „Mandaryn” i inni chcieli się zrehabilitować i zaatakować komendę policji, inicjując akcję do ataku. Częściowo uzgodnienia w tej sprawie były, nawet między innymi ja byłem u „Lewara”. Ta akcja miała mieć miejsce 12 sierpnia. Myśmy się stawili, myśmy byli już w podziemiach ulicy Czackiego [po stronie] parzystej, miały nadejść posiłki AK, [ale] one nie nadeszły. Wobec tego nasi saperzy wyłomów dalszych nie robili, bo od strony tej, która potem miała miejsce dziesięć dni później czy jedenaście dni później dokładnie, wycofano się, zrezygnowano.
Na tym tle miałem kilkadziesiąt lat później ciekawe spotkanie. Mianowicie w naszym pułku walczył także w pierwszej połowie sierpnia pisarz Leszek Prorok, znany też i z innych opracowań. [Napisał] autobiograficzne opracowanie pod tytułem „Kepi wojska francuskiego” o jego młodości i między innymi udziale w Powstaniu Warszawskim, gdzie opisuje pewne szczegóły. Wspomina też przygotowanie do ataku na komendę policji, omawiając zresztą te parę dni, ten czas, jaki przebywał w naszym zgrupowaniu. Pewnego, pięknego dnia podchodzę do niego w ramach Dni Książki i Prasy, które w PRL-u miały miejsce, i mówię: „Proszę pana, a ten pański wpis i podpis na tej książce będzie trochę inny, bo niech pan otworzy na stronie piętnastej, gdzie pan opisuje udział w Powstaniu. Pan był w moim plutonie, w mojej drużynie”. Proszę sobie wyobrazić spotkanie pisarza; podobne zresztą spotkania na tym tle potem miałem i inne też. [Miałem styczność] z jednym z żołnierzy, który zgłosił się u nas kilkanaście dni po wybuchu, a to był dezerter z Wehrmachtu, Pomorzanin, przymusowo wcielony do wojska, wysłany na front wschodni.
W pierwszych dniach w połowie lipca przebywał w Warszawie, w końcu zdezerterował, trafił na Powstanie i do nas dołączył, akurat dziwnym trafem do naszego [oddziału]. Jego legitymacja posłużyła mi do ustalenia liczby, ponieważ on otrzymywał tę legitymację w połowie sierpnia, czyli to była końcówka numerów pułku. Stąd [różnica między] pierwszymi (choćby moją) a jego dawała tę cyfrę prawie że trzystu żołnierzy naszego NSZ, naszego środowiska.
Dwie takie były. Nie we wszystkich patrolach brałem udział, bo do mnie należało wysyłanie tych patroli. Miałem przy sobie tego sprezentowanego visa, zresztą na wszystkich fotografiach z nim figuruję i jeszcze sobie może spoczywa w tym miejscu, gdzie go umieściłem w 1945 roku.
Przywiozłem go w ramach likwidacji magazynów broni, którą schowaliśmy na koniec Powstania, bo do niewoli szliśmy ze złomem, a broni krótkiej tym bardziej nie zdawaliśmy, [bo] z jakiej racji. Ta broń miała służyć do walki z drugim okupantem lub miała być pamiątką. Jak wyjmę ją teraz, to będzie pamiątka, bo kombatanci mogą mieć podobno broń, mogą otrzymać zezwolenie na posiadanie pamiątkowej broni, ale muszę wyjąć.
To było przede wszystkim zdobycie kościoła Świętego Krzyża, to jest pierwsza akcja. Nie liczę drobnych ataków czy Niemców, czy walki pozycyjnej, czy ostrzeliwania się, poszukiwania „gołębiarzy” – tych akcji było sporo i różnych. W moim plutonie był między innymi bratanek generała Włada, jego ojciec wyszedł z patrolem i do dziś dnia, syn i córka służący także w naszym pułku, nie wiedzą, gdzie zginął ojciec. Wyszedł patrol w kierunku Królewskiej, cały patrol zginął. W drugim takim samym patrolu inny przyjaciel, też poznaniak, Wielkopolanin, też był ranny. Wykazany jest jako zaginiony w akcji. Co prawda odnieśli go sąsiedzi do punktu sanitarnego, ale na liście zaginionych się znalazł. Druga akcja to już w Batalionie „Miłosz”. Akcja opisywana w różnych artykułach jako ataki spod Sejmu. Nasze stanowisko na Wiejskiej 11 mieściło się naprzeciw gmachu Sejmu, który był silnie zabezpieczony przez Niemców, uzbrojony, wyposażony. Zresztą w Śródmieściu Północ było to samo. Te ataki według naszych ustaleń to było sześć fal Niemców, z których wyeliminowaliśmy (jeśli chodzi o nasz pluton) mniej więcej trzech na jednego. Przy naszych stratach dwóch zabitych, jednym rannym, Niemców wyeliminowanych z walki było około trzydziestu. A skąd znaliśmy cyfrę? Otóż bratanek generała Włada, o którym wspomniałem, dostał przepustkę na odwiedzenie żony, która pracowała w szpitalu Czerniakowskim. Dziewiątego września otrzymał przepustkę na odwiedzenie żony. Był nalot, żony żywej nie zastał, zbierał jej szczątki do małej trumienki dziecięcej. Został przez Niemców zagarnięty do znoszenia rannych Niemców i w ten sposób znalazł się w grupie Polaków, która pod Sejmem na narożniku Frascati i Wiejskiej odnosiła rannych lub zabitych Niemców nas atakujących. Te dane otrzymaliśmy [od niego] poza bronią, po wojnie nam przekazał. Parę sztuk broni jeszcze nam kopnęli pod nasze okna piwniczne i bramę. Byłem zresztą tym zdumiony, że akurat vis-à-vis nas już jako nie tyle jeniec, bo potraktowany był jako cywil z uwagi na to, że przyodział szybko fartuch pielęgniarza, choć miał nasze zdobyczne buty z Wareckiej, z tych magazynów. To były te najcięższe dni.
Zresztą opowiadałem, że czasami było bezpieczniej na linii niż w głębi przy atakach z powietrza „kolejówek” lotniczych, artylerii, moździerzy. Do niebezpiecznych mogę zaliczyć pomoc radziecką, ponieważ akurat na naszym odcinku Batalionu „Miłosz” pojawił się ten opisywany, dość długo nierozpoznawalny kapitan Kaługin. Od niego zresztą w prezencie otrzymaliśmy karabin ppanc. On przybył po to, żeby nie wystrzelała nas artyleria przyjaciół, czyli radziecka, bo siali dość często po naszych liniach.
Atak zaczął się o czwartej przed świtem i [trwał] w sumie z cztery, pięć godzin. Nasz oddział działał po prawej stronie od Świętokrzyskiej, atakując komendę policji. Uwolniliśmy policjantów: uwolnienie policjantów to między innymi nasze dzieło. Zresztą uwidocznieni jesteśmy na trzeciej kronice z Powstania Warszawskiego, akurat wycinek, gdy nasza sanitariuszka (wspomniana przeze mnie bratanica generała Włada) idzie obok niesionego jeńca, rannego Niemca, wynoszonego przez podwórzec Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – tego, gdzie niestety w pierwszym ataku (5 sierpnia) na dziesięciu, jedenastu atakujących ośmiu zostało zabitych.
Niemców podzieliłbym tylko na dwie grupy, z którymi mieliśmy do czynienia. Szukaliśmy „gołębiarzy” ze swoim przyjacielem, który jako już jeden z ostatnich żyje jeszcze w Australii, też strzelec wyborowy. Czailiśmy się na snajperów, bo wyszukiwanie też należało do naszych zadań. Nasz rejon kontaktował: Małachowskiego, Traugutta, Krakowskie Przedmieście 1, pałac Staszica, [to był obszar] przez nas utrzymywany. Pierwsze zetknięcie z Niemcami miałem (tak jak to wygląda na przekazanych przeze mnie fotografiach) przez pilnowanie ich przy zasypywaniu miejsc wybuchu „kolejówki” na Świętokrzyskiej. Zdjęcia ilustrują pilnowanie Niemców jako jeńców, byli bardzo pokorni i nic więcej. A tych, których nie mogłem dosięgnąć, to tylko mogłem widzieć na zewnątrz, naprzeciw.
Nie, na linii z tym się nie spotkaliśmy, nie byliśmy na Woli, byliśmy na stałych liniach obrony, tak że nie mieliśmy styku z takimi przypadkami. Tego nie widziałem.
To jest oddzielna sprawa. Tyle się zawsze mówiło (i słusznie) o bohaterstwie ludności cywilnej, bo ja im osobiście współczułem. Tydzień, dwa – tak, ale dwa miesiące? Jako ciekawostkę mogę tylko powiedzieć, że we wrześniu, gdzie raczej linia frontu była ustabilizowana (proszę pamiętać, że walczyłem w Śródmieściu, nie na linii likwidowanej tak jak Stare Miasto) – tam, gdzie Niemcy chcieli wejść, to weszli, nie ma problemu. Siła ognia Niemców i warunki techniczne były takie, że gdyby chcieli, gdyby nie zależało Niemcom na zniszczeniu Warszawy (czego dokonali jeszcze później)… Zadaniem naszym, naszego plutonu była rejestracja stanu zniszczeń po Powstaniu. Przecież po 3 października wchodziły na nasz teren niemieckie tak zwane Brandkommando, czyli palące grupy saperów. Miałem pełną rejestrację stanu zabudowań. Na polecenie dowództwa batalionu, dowódcy kompanii „Łatkowskiego”, przeprowadziliśmy dodatkowe [rejestracje], bo ten batalion osłonowy w pewnej części miał także zadania specjalne rejestracji strat, obserwacji Niemców i tak dalej. To oddzielne zagadnienie, [oddzielna] sprawa, natomiast nadzorowaliśmy wyjście szpitali.
Wracając do tego stosunku ludności: współczuliśmy [cywilom]. Przecież myśmy służbę wojskową, obsługę pełnili na zmianę: nie całe dwadzieścia cztery godziny na linii, tylko dwanaście, czternaście godzin i luz, odpoczynek.
W ramach tego „luzu” mogliśmy (do czego nas też używano) patrolować, względnie osłaniać transport zboża, żywności z browarów Haberbuscha, gdzie była pszenica. Ostatnie trzy tygodnie żywiłem się tylko samą pszenicą i jęczmieniem, gotowanym przez koleżanki, przed ludnością cywilną. Transport ze zbożem po dwadzieścia kilo na łebka niesiony w workach był przez nas osłaniany, bo ludność cywilna już głodowała. Nie zawsze się słyszało już we wrześniu pochlebne opinie o nas, walczących w Powstaniu.
„Skończcie, bo mamy dosyć”.
Co miałem odpowiedzieć? Przykro mi tylko mogło być. Wychodząc z Powstania, patrolując i sprawdzając budynki, też wyciągaliśmy pozostawione przez młodszych niedołężne mamy, niedołężne służące czy starszych, inwalidów. Zrozumiałe, że w tym transporcie do Pruszkowa i tak dalej to tylko była przeszkoda. Nie pozostawiono zwierząt, bo te były zjedzone. Sam w domu „U Aktorek” byłem częstowany psiną, sam nie zjadłem psa, którego mi kazano zastrzelić, ale to jest oddzielna sprawa. Natomiast ludności cywilnej współczuję. Pierwszy tydzień, drugi – pomagali. Na Czackiego po wojnie mieliśmy spotkanie, nawet kiedyś tu pojawiła się kucharka nas obsługująca, prowadząca kuchnię, nie kucharka z zawodu, bo to były panie, które chętnie z nami współdziałały. To z uwagi na współpracę żołnierską i ewentualne uznanie jej też za obsługującego Powstanie. Nikt z mieszkańców prawdopodobnie nie liczył się z tak długotrwałym trwaniem całej akcji. Póki były zapasy, to wszystko było dobre, chętnie nas goszczono, ale jak już kończyły się dla dzieci, to tak chętnie nie było. Owszem, tu się gdzieś koń znalazł, tu coś innego. W dzielnicy Śródmieście Południe, czyli na Wiejskiej, Piusa (Pięknej), Matejki, w podziemiach piwnic Tyszkiewiczów znajdowało się trochę zapasów żywności, potruliśmy się cukrem waniliowym czy innym. Brak żywności wpłynął też na usposobienie czy opinie o nas, o Powstaniu, o ludności, bo najbardziej byli oni biedni. Nie wiem, jak to w praktyce potem wyglądało, skąd i jak – żywności nie było.
W drugiej połowie września tereny zajęte przez Powstanie były już bardzo ograniczone, praktycznie biorąc koniec sierpnia to koniec kilku dzielnicowych punktów oporu. Reszta: Starego Miasta już nie było, przełom, Mokotów, kurczący się Żoliborz i Śródmieście nie wadzące Niemcom. Drogę przelotową mieli, a we wrześniu „poniatoszczak” zniknął, bo do Pragi zbliżały się i zajęły [ją] wojska radzieckie czy polskie. Teren decydował. Proszę popatrzeć na mapę Warszawy: ludności cywilnej aż tyle na terenach zajętych Powstaniem nie było, bo to było Śródmieście. Przecież Krucza stała się znanym [jakby] Kercelakiem.
Z rodziną w ogóle nie miałem żadnego kontaktu, zwłaszcza że nawet nie wiedziałem o śmierci matki (która zmarła na początku roku 1944) z uwagi na te absolutne zasady konspiracji, które mi ratowały [życie] i pozwoliły przetrwać jedną, drugą okupację. Polegały na tym, że [nie utrzymywało się] żadnych kontaktów. Tak długie [przerwy w] kontaktach, że dwa, trzy miesiące później dowiadywałem się coś nie coś. Rodzina była w Wielkopolsce. Miałem tylko przyszywaną rodzinę mego przyjaciela, nazywaną przeze mnie rodziną dla uspokojenia sąsiedztwa.
Pytanie dla mnie trochę trudne, bo na ogół się tym wcale nie martwiłem – była nasza żołnierska kuchnia. Wspomniałem tylko o drugiej części Powstania, gdzie między innymi nadzorowaliśmy, nawet wręcz dosłownie konwojowaliśmy [przynoszących pożywienie] , bo musieliśmy go bronić przed ewentualną chęcią porwania czy zerwania się, a nawet ucieczki z takim workiem. Myśmy tych tragarzy pilnowali podwójnie jako tragarzy, żeby nam z tym workiem nie uciekli albo też ze strony ludności, żeby nie zatrzymano takiego z workiem, żeby się podzielić.
Na pewno się zdarzały.
Po to była ochrona. Nie była przez nas wymyślona, tylko [stosowana] z tego powodu, że zdarzały się wypadki podwójne: tragarz zniknął lub tragarza zaczepiono i zatrzymano mu zapas żywności czy worek. To chodziło przede wszystkim o zboże, te zapasy zboża ratowały [nas] faktycznie. Podkreślam, że cały prawie wrzesień (czyli do października włącznie) żywiliśmy się tą moczoną pszenicą i jakimiś namiastkami. Przypominam sobie zrobione łazanki smażone na tłuszczu karabinowym, olej maszynowy. Jakoś żołądek wytrzymał.
W czasie Powstania chłopacy byli, jak to powiedziałbym po męsku, nie do podrobienia. Wyrywali się wręcz, zawsze wszędzie na ochotnika. Miałem świetnych kolegów na zabój. Mógłbym to podkreślić, że w niewoli, kiedy cała grupa Polaków przechodziła przez graniczną Łabę do Amerykanów, to takie były u nas serdeczne, przyjacielskie więzi, że chcieli mnie nieść. Zdawałem sobie sprawę, że albo mnie jedni zabiją, albo mnie drudzy zabiją, było bez różnicy i zostałem w obozie, czekając na rusków. Ważyłem wtenczas czterdzieści trzy kilo, byłem w izbie chorych, bo to nie szpital. Tak że współdziałanie na zabój, moglibyśmy jeden za drugiego [pójść]: i koleżeństwo, i solidarność, i na ochotnika wszędzie. Nikt nas do batalionu osłonowego nie wyznaczał, sami się zgłosiliśmy, cały pluton. Z chwilą zakończenia Powstania zawsze były pogłoski: „Słuchajcie, was mogą Niemcy wykończyć na zakończenie”, bo jednak informacje o Woli i tak dalej gdzieś trochę docierały i słyszało się o mordach. Będąc na linii, zawsze mówiłem, że nieraz bezpieczniej jest na linii, bo wróg jest naprzeciw, nie „gołębiarz” z tyłu, nie z góry lotnik i artyleria, a na linii to od szczęścia [zależało] i od przeciwnika.
Mieliśmy swego kapelana. Na ogół to przysłowie: „Jak trwoga to do Boga”, w każdym przypadku walki czy ciężkiej sytuacji się sprawdza. Bardzo uroczyście obchodziliśmy w sierpniu święto Matki Boskiej Częstochowskiej, bo to było po zdobyciu komendy. Tym bardziej 15 sierpnia (święto wojska) tak samo odprowadziliśmy. Praktycznie biorąc, nie było tak wyłamujących się.
Przepraszam, miałem w plutonie Żyda – to był jedyny niekatolik. Bardzo solidny chłopak, prawdopodobnie może też z „Gęsiówki”, nie wiem, skąd się znalazł. Proszę zwrócić uwagę, że był w plutonie szturmowym w pierwszej chwili. W pewnym momencie jednak wolał przejść do pracy w PAP-ie. Może u mnie przeżyłby, natomiast zginął śmiercią żołnierza jako korespondent wojenny, wychylił się, nie bał się tej pierwszej linii. Warunki miał dobre, nikt mu nie dokuczał, [wręcz] odwrotnie, jeszcze wszyscy wykazywali i pokazywali mu swoją sympatię, a [także] współczucie z uwagi na to, że należał także do tych oswobodzonych. Poza tym w takiej grupie otrzymaliśmy wszyscy teoretycznie ostatnie namaszczenie dla żołnierzy w obliczu śmierci. Nikt nie narzekał.
Radia tak, prasa podziemna docierała do nas, ta walka NSZ-towska częściowo, ale częściowo radia się słuchało. Poza tym jest jedna sprawa: rodzaj działalności decyduje o zainteresowaniach. Ci z pierwszej linii [nie brali udziału w życiu kulturalnym] […] W kinie „Palladium” nie byłem, koncertów nie słuchałem, bo na linii strzelali tylko. Tak że o życiu kulturalnym w oddziale szturmowym nie było prawie że mowy, bo była zmiana albo na posterunkach, albo na wypadzie, ale w ten sposób czas był zagospodarowany, nie było luzów u nas.
Proszę zwrócić uwagę, że moje wspomnienia czy moje informacje dotyczą jednej dziesiątej czy jednej szóstej, [czy jednej] siódmej – iluś uczestników. Służby sanitarne, tyłowe, administracyjne i tak dalej mają inne wspomnienia, a służba liniowa też ma inne wspomnienia. Należę do służby liniowej, nie miałem czasu na zajmowanie się [życiem kulturalnym], mnie nie martwiły sprawy kwatermistrzowskie. Chciałem, owszem zjeść i dlatego nawet nie wiem, jak zdobywali.
Wiem tylko jedno, że 22 sierpnia uzgadniałem współpracę z grupą PAL-u, która przyszła na punkt u nas na Czackiego i miała ze sobą mięso z konia. Owszem, objadali się (nie to, że nas nie poczęstowali – to nieważne), ale z nimi uzgadniałem współdziałanie na naszym odcinku ataku na komendę policji od tej strony, bo „Lewar” i [inni] to szli z drugiej strony, od strony komendy policji, od Świętokrzyskiej. Prawa ciężka strona była dla nas pozostawiona. Rano o czwartej nie było ani jednego żołnierza PAL-u, resztki konia zabrali, jak się dowiedzieli, że mają brać udział w ataku na komendę policji i na kościół. Może byli innowiercy, nie wiem, nie było ich. Tak też wyglądał współudział sąsiadów. Sąsiadów jak sąsiadów, bo oni nawet nie wiem, skąd się pojawili.
Najgorszym wspomnieniem z Powstania było oglądanie kobiety jeszcze żyjącej, ofiary ryczących „krów” z grupy miotaczy płomieni. Ryczące „krowy” [były rodzaju] burzącego, palącego, fosforowego. Oglądana kobieta stanowiła jedną krwawą masę, nie wiedzieliśmy, co zrobić. [To było] na Mazowieckiej 4, po drugiej stronie, równoległa do Czackiego. Lekarz mówi, że ona już nic nie czuje, człowiek dogorywający, spalony, jedna masa. To był najgorszy z widoków.
Najbardziej przyjemne wspomnienie to uratowanie życia sobie w zamian za pomoc. Patrol prowadzę, Świętokrzyska w gruzach, patrol koleżanek niosący rannego. Nasi pomagają w tym przejściu przez kupę gruzów do szpitala mieszczącego się w PKO. Naturalnie zobaczyli [dziewczyny] i jak to zwykle: koleżanki zagadałoby się. Mówię: „Słuchajcie, pomóżcie im przede wszystkim przenieść tego rannego przez te gruzy, bo widzicie, nogi połamią”. Szybko zeszliśmy na dół, bo to wręcz do połowy parteru kupa z gruzów, ścieżka tylko trochę jakoś między tymi cegłami [wydeptana], dotarliśmy do kolumn Jasnej, narożnik. Nagle świst „kolejówki” w to miejsce, gdzie zatrzymaliśmy się i dlatego to pamiętam, [bo] w to miejsce rąbnął pocisk. Zawsze powtarzam, [że] dobry uczynek opłaca się, pomogliśmy, zeszliśmy, uratowało się sześć, siedem osób. Zamiast gadki zdążyliśmy jeszcze za te filary patrol schować. W momencie jak schodziliśmy, świst, tylko dosłownie to były sekundy, w których się znaleźliśmy za osłoną kolumn narożnikowych gmachu. Tak że to [pamiętam].
To, co przed chwilą powiedziałem, że dobry uczynek się zwraca. Mogliśmy powiedzieć, że nam się spieszy, mogliśmy pójść, przejść. Zatrzymaliśmy się, pomogliśmy, zwłaszcza że biedaczki, mimo że było ich tam trzy, cztery czy ileś, męczyły się, niosąc tego rannego.
Będąc w tym batalionie osłonowym, w kompanii A, w plutonie zebraliśmy materiały i w dniach likwidacji (czyli tydzień po wyjściu wszystkich) przy nadzorowaniu wyjścia szpitali sprawdzaliśmy pozostałości, ocenialiśmy stan w dzielnicy Warszawa Śródmieście Południe, nie przechodziliśmy na drugą stronę te kilka dni. Załadowano nas do pociągu, byliśmy w punkcie jenieckim, mieliśmy być w Ożarowie, mieliśmy być odbici. Nas było tylko 340 [żołnierzy], ten batalion [był] ostatnim oddziałem wychodzącym z Warszawy. Znowu to, o czym mówiłem na początku: batalion powinien liczyć sześćset czy ileś [osób], a nas było 340, ale nasz wtedy [mimo wszystko] nazywał się batalion, [był] złożony z trzech kompanii.
Wywieźli nas do obozu Stalag IV B nad Elbą, czyli nad Łabą. To był stalag budowany przez Francuzów po wojnie w 1941 roku, od 1941 roku ci jeńcy francuscy zbudowali. W stalagu było kilkanaście najróżniejszych narodowości. Obok stalagu w drugiej części było kilka tysięcy rusków w strasznych warunkach. Nawet im chcieliśmy pomóc. Miałem sam taką przygodę: chciałem przekazać koc w łaźni Polakowi, jak się okazało. Patrzę w łaźni, któryś z tych Rosjan ma medalik. Pytam go się: „Wy katolik?”. A on mówi: „Tak, katolik, Polak, student ze Lwowa”. [Był] zmobilizowany i włączony do szeregów armii sowieckiej i do niewoli dostał się. Nie chcieli nic, bo tak ich Niemcy traktowali, że tak zwane rewizje, kipisze (to się tak nazywało) mieli prawie że co tydzień, tak że Niemcy ich ogołacali ze wszystkiego. Warunki były okropne, oddzielną też i część obozową, tak że do nich żadna pomoc nie docierała.
Do nas teoretycznie docierała, sam skupowałem tak zwane paketkarty za papierosy, nie paląc, i zdążyłem jeszcze do Wielkopolski przysłać. Tak że mój pluton w ciągu półtora miesiąca (od października do 17 stycznia) otrzymał sto kilo żywności, mogłem zorganizować od znajomych z Wielkopolski. Wysyłałem wtedy tak zwane paketkarty, które odwrotnie naklejało się i na adres jeńca się przysyłało. Osobiście miałem niestety pecha, bo zdążyłem przed świętami Bożego Narodzenia znaleźć się w szpitalu. Łącznie stwierdzono potem kilka [chorób], na wykazie mam wszystkie możliwe przypadłości chorobowe z powodu zaziębienia, przeziębiłem się. W szpitalu leżałem dłuższy [czas] do momentu oswobodzenia 23 kwietnia. W tym czasie, pięć dni wcześniej, cała grupa Polaków w liczbie około ośmiuset pięćdziesięciu, złożona z trzech grup (podoficerowie września)… W 1942 roku namawiano jeńców polskich do rezygnacji z uprawnień jeńca i przejścia do cywilnej pracy, rzekomo nawet powrotu do domu, ale nikogo do domów nie puszczono, tylko [wywieziono] nie do obozów koncentracyjnych, ale obozów przyzakładowych pracy, wszystkich jako robotników przymusowych zatrudniono w fabrykach. Pozostali w obozach podoficerowie, potem byli „berlingowcy”. Mężem zaufania w obozie był starszy ogniomistrz Rotnicki, nomen omen z Poznania, z rodziny bardzo patriotycznej. Z jego stryjem potem siedziałem w jednej celi w więzieniu UB. [Był] ze Stronnictwa Narodowego, działaczem Stronnictwa Narodowego, pracownikiem zakładów Cegielskiego, inżynier z zawodu, kolejarz.
Dwudziestego trzeciego kwietnia nastąpiło oswobodzenie obozu, naturalnie Polaków już nie było, tych ośmiuset pięćdziesięciu wybyło. Wśród naszych, wśród jeńców mieliśmy także jeńców spod Monte Casino (rozmawiałem), około trzydziestu jeńców akurat w naszym obozie było, ponieważ był błąd, gdzie zadecydowano o poddaniu się, [zostali] otoczeni. Jak zwiedzałem pod Monte Casino, to zrozumiałem, jak to się stało: Polacy się przedarli przez ukrytych Niemców w załomach skalnych i nie mieli szans, poddali się, oddali się w niewolę i między innymi przebywali razem ze mną. Tak że grupy wszystkie poszły (poza doktorem Nowakowskim z Poznania i mną) na drugą stronę. On został jako lekarz – nie mój, ale w szpitalu. Straszne było potraktowanie przez Sowietów swoich własnych współbraci, całe 5000 [żołnierzy] transportami poszło do obozów, zamienili niemieckie obozy jenieckie na obozy pracy sowieckie. Pamiętaliśmy, że Stalin nawet syna na Paulusa nie chciał wymienić, bo mówił, że on syna nie ma, bo żołnierz sowiecki się nie poddaje, umiera z honorem.
Wróciłem w czerwcu. Dwa tygodnie po wyjściu, po oswobodzeniu naszego obozu nastąpił koniec wojny. Polaków nie było, przyszli ruscy, miałem opiekę komisarza. Dopiero pod koniec cały proces szesnastu, czytałem z gazet radzieckich omówienie procesu przy nim. Obserwował mnie, jak reaguję jako junak z Warszawy i dopiero na koniec, przed wyjściem przyznał się, że babkę miał Polkę, ale to nie przeszkadzało temu, żeby był komisarzem policji w wojsku. Zamiast pójść na zachód, gdzie miałem siedem kilometrów do granicy, obiecano nam i dostałem pod opiekę konwój ozdrowieńców Polaków. Mieliśmy być załadowani do pociągu sanitarnego na stacji oddalonej niby kilkanaście kilometrów, a w praktyce przeszliśmy 270 kilometrów do Zgorzelca pieszo konwojem, z przygodami po drodze ze strony żołnierzy radzieckich.
Po prostu nieomal mnie też zastrzelono jak mego dawniejszego (o czym się dowiedziałem po półwieczu) dowódcę, który opuścił obóz oficerski, z uwagi na dobry ubiór. Niemcy mnie nie rozebrali. Owszem, oficer niemiecki, w momencie kiedy podawałem dane, to mówi: „To matka-Niemcy was ubrała, uzbroiła”, bo broń mieliśmy niemiecką, miałem buty kawaleryjskie, cały ubiór niemiecki. Ten ubiór mi zamienili ruscy na ichnie łachy. Sapogi zdjęli, bo powiedzieli, że idą w [niezrozumiałe], „A ty idziesz na rodinu, to możesz iść boso”. Owszem, koledzy ich, jakieś dwie czy trzy panie były też w tym zespole ozdrowieńców, wytłumaczyły mi, że nie ma co się z nimi sprzeczać. Wróciłem w sapogach i spodniach ruskich.
Płaszcza francuskiego jakoś nie zabrali, przez kilka lat potem jeszcze służył po przeróbce przez moją panią dzieciakom. Tak że [dotarliśmy] do Zgorzelca. W Zgorzelcu zgłosiłem się jako jeniec do komendy wojskowej, zaproponowano mi pozostanie. Dostałem do dyspozycji nawet willę z szabrem różnym, ale jak się zorientowałem w sytuacji i zobaczyłem „opiekunów”, przy pierwszej nadarzającej się okazji wyjazdu pod pretekstem konwoju szabru do Poznania zniknąłem. Tak że już od sierpnia byłem w kraju i rodzinie.
Po wojnie cały zespół Powstańców reszty grupy poznańskiej (czyli jednego zaginionego w czasie patrolu bojowego, o którym w relacji historii pułku wspominam, poza tym wspomniany też przez mnie bratanek generała Włada i inni z grupy Narodowych Sił Zbrojnych) włączył się dość szybko w pracę podziemną przeciwko drugiemu okupantowi, ponieważ nigdy nie byliśmy zwolennikami Sowietów. Wszyscy rozpoczęliśmy studia, bo [byliśmy] po maturze i tak dalej. Przed wojną skończyłem pierwszą licealną, maturę zdałem w Grójcu na tajnych kompletach, tak że zapisaliśmy się. Starsi koledzy wrócili na studia, rozpocząłem studia. Włączyliśmy się w działalność konspiracyjną grupy Młodzieży Wszechpolskiej w ramach przewidywanego odtworzenia Stronnictwa Narodowego jako członka Rządu Jedności Narodowej. Jak wiadomo dzisiaj, był to tylko podstęp, żeby wyłonić chętnych działaczy. Wszystko uległo likwidacji, z tym że nasze przygotowanie i świadomość była typowa dla czasów konspiracji wojennej. Jak się zorientowaliśmy, że pierwsze masowe głosowanie (tak zwane trzy razy tak, czyli akceptacja) jest zupełnie sfałszowane i wprowadzona będzie dyktatura sowiecka i [rządzić będą] ich poplecznicy w kraju, zawiesiliśmy działalność. Broń została zmagazynowana w międzyczasie, bo pościągaliśmy.
W tej grupie miałem działkę wojskową. To było naszym szczęściem, że nie została cała grupa ujawniona przed władzami zwierzchnimi, ściśle utajniona działalność nie polityczna a wojskowa z przygotowaniem. Ta grupa nie została rozszyfrowana przez UB. Mimo zawieszenia działalności wskutek likwidacji, bo grupy warszawskiej, grupy seniorów, czyli Stronnictwa Narodowego, zlikwidowano także i ogniwa młodzieżowe, bo myśmy stanowili odłam grupy młodzieżowej. W ten sposób władze bezpieczeństwa znały nazwiska poniektórych. Naturalnie stopień wytrzymałości psychicznej, fizycznej doprowadził do ujawnienia rozpracowania całej grupy kilkunastoosobowej, politycznej, a na całe szczęście grupa wojskowa nie została rozszyfrowana, bo nią się władze polityczne nie interesowały, to była taka nasza specyfika wielkopolska i powstańcza. Jedyna rzecz, która nam się przysłużyła, to było zlikwidowanie magazynów broni z Powstania.
Poza osobistym schowkiem (który mógłbym tylko sam ujawnić i z którym jeszcze czekam) to częściowy magazyn broni mojej grupy wojskowej został niestety [zlokalizowany]. Pewno przy nacisku na jednego ze świadków. Było nas trzech magazynujących i ten trzeci się załamał. Po paru dniach pogratulowano mi dobrego magazynowania, tak że żadne tłumaczenia nie pomogły po tym, bo zorientowali się. Mówię: „Likwidowaliśmy broń”. – „Tak, ale po co tak dobrze ją zabezpieczyliście tawotem i tak dalej?”, a mnie gratulowano dobrej znajomości lutowania i tak dalej. Wiedzieliśmy, że trzeci z naszej trójki sypnął, załamał się. Efekt był tylko taki, że właściciel miejsca schowku, a to był jego przyjaciel, nie podał mu już do końca życia ręki.
Skorzystaliśmy z amnestii, tak że sześć miesięcy [spędziłem] w UB, wyszedłem z wagą pięćdziesiąt kilo, do oglądania byłyby nogi, ale jakoś wytrzymałem, przeżyłem nawet szefa. Wkrótce w Instytucie Historii IPN domagałem się wejścia i sprawdzenia, ponieważ byłem na uroczystościach, gdzie z IPN-u pokazywali deskę z napisami gości więzionych, mówię: „Mógłbym do takiej celi iść, proponuję sprawdzenie w podziemiach UB jeszcze, co się stało z tymi celami”. Też tam były cele śmierci pożegnalne, taka specjalna, gdzie usiłowano załamywać więźniów pożegnaniami wychodzących na rozwałkę. Może dojdzie moja propozycja. Dość późno, dopiero po dwudziestu latach się zorientowano, że należało zajrzeć do tych podziemi UB. Teraz wystosowano pismo do komendy policji o udostępnienie, czy [jest] możliwość zwiedzenia podziemi i będę chyba przewodnikiem po podziemiach UB. To byłoby tyle, pół roku. Zawsze dopowiadam, że mnie nawet przy przejściach z naszego takiego więzienia poznańskiego do Wronek nie kopano na pożegnanie, tylko się pytano: „Ile masz lat?” [Jak odpowiedziałem], pokiwał głową.
Jako ciekawostka: [było] nas czterech przyjaciół z Powstania Warszawskiego i z tego zespołu: trzech z Powstania i czwarty z pierwszej konspiracji, ponieważ od 1940 roku z miejsca włączyłem się po kampanii wrześniowej, w której brałem udział jako ochotnik. Był taki przypadek, że przed wyjazdem do więzienia we Wronkach byliśmy razem i mój przyjaciel lekarz żałował, że się ze mną nie pożegnano, bo powiedzieli, że mnie już chyba więcej nie zobaczą. Jak mówiłem, pięćdziesiąt kilo ważyłem po tych [przeżyciach]. Trochę się mnie mocniej czepiano, bo miałem do czynienia… Ale uratowała mnie jedna rzecz: nie wiedza o awansie w czasie Powstania, a odwrotnie – informacja, którą mieli o odznaczeniu Krzyżami Walecznych. Na to się nawet powoływano, że niektórzy z nich brali udział w walce z okupantem i zostali odznaczeni, i tak dalej. Na całe szczęście (i tu byłem zawsze zadowolony z tego, szczególnie obecnie) o tym, że otrzymałem awans, nie wiedziałem. Zmieniłem przydział miejsca walk ze Śródmieścia Północ na Śródmieście Południe do Batalionu „Miłosz”, bo nie mogliśmy się przebić.
Zapomniałem o tym wspomnieć, że z początkiem września, kiedy wiadomo było, że Powstanie padnie (nie wiadomo było tylko kiedy), dowódca pułku zadecydował o wyjściu uzbrojonego plutonu szturmowego do walki poza Warszawę. Stąd znalazłem się w Batalionie „Miłosz”. Wyszliśmy stamtąd i stąd nie wiedzieliśmy też o odznaczeniach, o awansach, bo to akurat po zdobyciu kościoła miało miejsce, a nas już dwa tygodnie po tym nie było w tym rejonie, byliśmy gdzie indziej. Nawet reszta się nie dowiedziała, czyśmy się przebili, czy nie, bo kontaktu nie było. No i tyle byłoby. Wracając do spotkania już we wspólnej celi, to lekarz żałował, że się ze mną nie pożegnano, a niestety na pogrzebach całej trójki to ja byłem, żaden z zespołu już nie żyje.