Zygmunt Zabrzeski „Zyg”

Archiwum Historii Mówionej

Zygmunt Zabrzeski, w czasie Powstania pseudonim „Zyg”. Rocznik 1927. Formacja: na początku, w okresie konspiracji Dywizjon Motorowy oraz w czasie Powstania Zgrupowanie „Radosław”, Batalion „Czata 49”.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, o tym, co pan robił przed 1 września 1939 roku.

Urodziłem się w Wielkopolsce, w Wągrowcu. Rodzice moi byli nauczycielami: matka – polonistka szkół podstawowych, ojciec wykładał historię w szkołach średnich. Z Wągrowca został przeniesiony służbowo do Poznania, bodajże w 1935 roku i tam został podinspektorem szkolnym na terenie kuratorium poznańskiego.

  • Czyli zaczynał pan naukę w Poznaniu?

Naukę zaczynałem w Wągrowcu, pierwszą klasę, ale można powiedzieć, że w Poznaniu. Przed wojną skończyłem sześć klas szkoły podstawowej, to znaczy w 1939 roku. Ojciec został w 1939 roku zmobilizowany. Przeszedł kolejne losy Polaków przez Turcję, Ankarę, znalazł się na środkowym Wschodzie, w Egipcie. Tam był w Brygadzie Karpackiej, ale nie brał udziału w bitwie pod Tobrukiem, bo wykładał historię w szkole kadetów w Drugim Korpusie, który przeszedł z Rosji poprzez Irak (nie wiem dokładnie czy przez Iran czy Irak), znalazł się w Egipcie.

  • A mama została wtedy sama?

Mama została z nami, czyli: miałem starszą o dwa lata siostrę, brata bliźniaka i brata młodszego o dziesięć lat. Miałem, bo już wszyscy dzisiaj nie żyją. Brat bliźniak również brał udział w Powstaniu, był w żandarmerii u „Barry’ego”. W 1939 roku matka uciekała z nami przed Niemcami do swego szwagra pod Lwów, do Brzuchowic. 25 sierpnia 1939 roku ojciec nas wsadził do pociągu do Brzuchowic. Były trudności z powrotem do Poznania z uwagi na ówczesną granicę Niemcy – Rosja w 1939/1940 roku ale wróciliśmy do Poznania w styczniu 1940 roku. Naturalnie z rodziny i krewnych w Poznaniu już nie było. Zostali wywiezieni do Generalnej Guberni. Jeden z wujków zginął w Rosji, w Katyniu, a drugi siedział już w niewoli niemieckiej. Dziadek z babcią (rodzice matki) znaleźli się w Warszawie. Zostali wywiezieni. Jedna ciotka żyła, mieszkała w Kępnie, jej mąż też siedział w niewoli. Drugiej, tej najmłodszej siostry matki – ciotki Zdzisławy mąż zginął w obronie Warszawy. Jej dziecko przyszło już na świat bez ojca. To tak ogólnie rzecz biorąc wyglądało. W styczniu 1941 roku Niemcy z Poznania wywieźli nas do Warszawy. Nas, to znaczy matkę z rodzeństwem. Tu na szczęście byli już dziadkowie z córką Zdzisławą i było pierwsze zahaczenie.

  • Gdzie państwo zamieszkali?

Mieszkaliśmy w wynajmowanym pokoju na Żoliborzu przy ulicy Śmiałej i Krechowickiej. Potem stamtąd przenieśliśmy się na Słowackiego, z Słowackiego przenieśliśmy się (to już był chyba 1942 rok) na Sadybę. Mieszkaliśmy w willi na pierwszym piętrze przy ulicy Zakręt 10 w Warszawie. Na tyle dorośliśmy, że podjęliśmy pracę zarobkową do wybuchu Powstania.

  • Jak miał brat bliźniak na imię?

Antoni, pseudonim „Baptysta”. Nie byliśmy do siebie podobni ani mentalnościowo ani fizycznie.

  • Jak pan, a rozumiem, że i także brat, zostaliście wciągnięci do konspiracji?

Jak brat, nie wiem, bo to była ścisła konspiracja. Nie wiedziałem, że brat jest w konspiracji, on nie wiedział, że ja jestem. Spotkaliśmy się przypadkowo dopiero w czasie Powstania na Starówce. Uczyłem się, pracowałem jako goniec w „Społem” w Referacie Budowlanym przy Grażyny 13. To była centrala Spółdzielni Spożywców „Społem”. Byłem gońcem. Brat też pracował, siostra też pracowała, a matka uczyła na tajnych kompletach szkolnych.

  • To jeszcze bardzo młodzi byliście wtedy.

Bardzo młodzi, byliśmy dziećmi. Do Powstania zdążyliśmy dorosnąć. Jak się zaczęło Powstanie, to brat i ja mieliśmy nieskończone osiemnaście lat, można powiedzieć, że siedemnaście plus osiem miesięcy. Brat został ranny z „nebelwerferów” na Starym Mieście i przeleżał kilka dni w Archiwum Akt Dawnych przy ulicy Długiej 7, potem go przeniosłem, pod Garnizonowy Kościół Wojskowy przy Długiej róg Miodowej. Najpierw leżał w samym kościele, później w piwnicach plebani. Otrzymując zezwolenie dowództwa, odwiedzałem go dwa czy trzy razy w czasie Powstania. [...]

  • Mieliśmy mówić najpierw o konspiracji.

Konspiracja polegała na tym, że kolega w randze kaprala z Dywizjonu Motorowego prowadził teoretyczne szkolenia wojskowe. Chodziliśmy razem do Gimnazjum Marii Siodłowskiej, Prywatnego Gimnazjum Kupieckiego, tak to się nazywało, choć program nauczania był taki jak przed wojną program szkół średnich. To Gimnazjum mieściło się w Śródmieściu, przy Sienkiewicza. Nie pamiętam dokładnie, ale w jakimś dużym mieszkaniu w secesyjnej kamienicy.

  • Ale to była nie była konspiracyjna szkoła, tylko oficjalna?

Oficjalna, ale jeżeli chodzi o naukę, to konspiracyjna. Szkoła Handlowa to była przykrywka, bo przecież była nauczana fizyka, chemia, historia, język polski. Były jakieś handlowe przedmioty, ale nie pamiętam jakie.

  • Oficjalnie to kupiectwo?

Oficjalnie było kupiectwo. Zresztą oryginał świadectwa z czerwca 1944 roku, gdzie zrobiłem małą maturę, przesłałem do Muzeum Powstania Warszawskiego.

  • Jako uczeń został pan wciągnięty do konspiracji czy przez harcerstwo czy inaczej?

Nie jako uczeń, tylko przez kolegę. Nie jestem pewien nazwiska, to tyle lat, ale kolega nazywał się bodajże Mierzejewski lub Wierzejewski. W konspiracji był w stopniu kaprala, syn zawodowego wojskowego. Mieszkał przy ulicy Podchorążych, tam mieszkała jego rodzina, z tym, że jego ojciec, chyba był w stopniu sierżanta, siedział w niewoli niemieckiej z 1939 roku. Kolega tak tradycyjnie miał pociąg do walki, do wojska. On mnie właśnie skontaktował z Dyonem Motorowym. Był naszym konspiracyjnym grupowym. Był od nas starszy o dwa, trzy lata. Nie pamiętam dzisiaj dokładnie, ile. Prowadził nam wykłady teoretyczne na temat broni, przynosił broń krótką, pistolety pod cukierkami czy czymś innym w paczce, jak to zwykle się robiło. Kontakt był przez cały 1943 rok, potem w 1944 roku do Powstania.

  • Czym się zajmowaliście w konspiracji? Na czym ona polegała?

Nie robiliśmy żadnych czynności sabotażowo-wojskowych. To była mała grupka kolegów posługujących się pseudonimami. Swoich nazwisk i adresów nie znaliśmy.

  • Prawdopodobnie nauka, tak?

Nauka strzelania, ale wszystko teoretycznie. Nie wiem, jaki Dywizjon Motorowy był, bo to miała być w przyszłości jednostka pancerna, ale to wszystko były marzenia Polaków w konspiracji.

  • Na czym to polegało, że Dywizjon Motorowy?

Bo tak jak Batalion „Parasol” miał być jednostką spadochronową, stąd nazwa „Parasol”, tak Dywizjon Motorowy miał być pułkiem pancernym.

  • Ale to były pobożne życzenia i nigdy nie zostały zrealizowane.

Zamiary te nigdy się nie zrealizowały. No tak, [bo] gdzie? Jak? Przecież przeszkolenie właściwe to mieli albo przedwojenni oficerowie albo tak zwani „cichociemni”, zrzutki z Anglii, też oficerowie. Ta młodzież, to jak gdzieś miała pistolety czy maszynowe pistolety, to sobie trochę w piwnicach postrzelali. W partyzantce to zupełnie inaczej wyglądało, bo to były uzbrojone oddziały i tam żołnierz był praktycznie wyszkolony.

  • Wasze zajęcia, spotkania często się odbywały?

Przypadkowo, nie często. Trudno mi dzisiaj zresztą określić, jak często. Tak życie się składa, że za późno nas o to pytają po 61 latach, gdy aktualnie mam 78 lat. Przed Powstaniem była mobilizacja: dwa czy trzy dni. Czekałem na sygnał Powstania w jakimś zakładzie fotograficznym przy Nowym Świecie, żeby pójść na punkt zborny. Punkt zborny był w miejscu pracy kolegi Mierzejewskiego, bodajże tak się nazywał, nie jestem pewien, ale na pewno tam, bo do niego poszedłem, a on miał dalsze kontakty. To była wysoka kamienica, gdzieś na wysokości, gdzie teraz jest kino „Muranów”. To była wysoka secesyjna kamienica, pięcio- czy sześciopiętrowa, tak że z niej był wgląd w ulicę Długą. On wiedział, że z chwilą wybuchu Powstania mamy się stawić na Długiej 29, w hotelu. W tej jednostce było nas, trudno określić, ale gdzieś koło stu, a może dwustu osób, bardzo słabo uzbrojonych. Pewne drużyny były uzbrojone, przeważnie w karabiny, w broń krótką i granaty „sidolówki” własnej, konspiracyjnej roboty. Pewne drużyny, które posiadały broń, chodziły na wypady na Plac Bankowy i jeszcze gdzie indziej. Ja cały czas nie miałem broni. To był okres tygodnia czy półtora tygodnia Powstania Warszawskiego do czasu, kiedy zgrupowanie „Radosława” wycofało się z Woli. Mając bardzo poważne straty w ludziach. Bataliony Zgrupowania „Radosław” uzupełniały swe straty ludźmi z jednostek bojowych znajdujących się na Starym Mieście.

  • Proszę powiedzieć, jak „Czata” się wami zainteresowała.

W połowie sierpnia 1944 roku Zgrupowanie „Radosława” wycofało się z walk na Woli, to znaczy było do tego zmuszone stratami. Również oddziały, bataliony „Radosława” zdobyły Gęsiówkę, uwolnili tam więźniów. Siedzieli tam przede wszystkim Żydzi. Ponieważ zgrupowanie „Radosława” poniosło duże straty w ludziach, jego przedstawiciele chodzili po oddziałach Starówki w celach uzupełnień w żołnierzy. Przyszli do Dywizjonu Motorowego na Długą 29. Zapytywali, kto na ochotnika wstąpi do zgrupowania „Radosława”, a ściślej mówiąc do batalionu „Czata 49”. Akurat ja i mnóstwo innych kolegów siedziało w obiektach hotelowych Długa 29 bez broni, bo jej nie mieliśmy, obiecali nam, że od razu dostaniemy broń. Wszyscy więc zgłosili się na ochotnika, to znaczy nie wszyscy, ale grupa trzydziestu, czterdziestu ludzi. Obietnica ta została spełniona. Ówczesnym dowódcą Batalionu „Czata 49” był porucznik, pseudonim „Drzewica”, który zginął na Mławskiej 5, gdzieś w połowie Powstania. Batalion „Czata 49” był na stanowiskach, tylko najmłodsi, pluton „Mieczyków”, był na kwaterach przy Mławskiej 5. Sztukasy zbombardowały ulicę Mławską 5, bodajże trzy sztukasy, jeden za drugim. W piwnicach był doraźny szpital, bo potem szpital był u Jana Bożego. Zawaliło budynek do piwnic i przywaliło wyjścia z piwnic, „Drzewica” odkopywał wyjścia. Byliśmy w terenie, wracaliśmy i widzieliśmy te bombardowania. Szliśmy od katedry, ulicą Freta w stronę Nowego Miasta. Widzieliśmy bombardowanie, jak przyszliśmy, to już właściwie dom nie istniał, częściowo były piwnice zawalone a tam byli ludzie.

  • Te „Mieczyki”?

Nie tylko zginęła część plutonu „mieczyków”. W piwnicach była tam część łączniczek, sanitariatu. „Drzewica” odkopywał wejście, a na półpiętrze były pociski do PIAT-a przeciwpancernego. One wybuchły i do końca zawaliły budynek, bo piwnica była zawalona częściowo, ale wyjście do piwnicy jeszcze nie. Przy tym wybuchu zwaliło się całe wyjście i tu zginął „Drzewica”. Następnym dowódcą Batalionu „Czata 49” został porucznik „Grabowski” (Jan Ciecierski). Po tym fakcie walczyliśmy, jeszcze jeden dzień, a to może było przedtem, przed zbombardowaniem Mławskiej... Nie, to było przy Krasińskiego, bo wtenczas wycofaliśmy się na Mławską. Jak zeszliśmy ze stanowisk, urządziliśmy sobie kolację. Mieliśmy zapasy z magazynów niemieckich na Stawkach, jedzenie, to znaczy puszki, konserwy. Dziewczyny przygotowały elegancką kolację, ale jak poszła w sąsiedni dom seria z „nebelwerferów” (to ciężkie pociski rakietowe, niemieckie), tak było po kolacji. Na szczęście nikomu nic się nie stało, bo jak usłyszeliśmy (bo to zawsze było słychać) odpalanie, ryk, więc człowiek miał czas, ileś sekund na wycofanie się przed wybuchem.
  • Pan mówi o „krowach”?

Tak. Wycofaliśmy się do przedpokoju, uciekliśmy z pokoju do przedpokoju i to nas ochroniło przed odłamkami szyb, bo w pokoju nic się nie zawaliło, tylko szyby bardzo raziły. Bodajże nikt nie został ranny, czy ktoś w ramię oberwał kawałkiem szyby. Za to na stole, w jedzeniu, były całe szpikulce, kaktusy z szyb okiennych.

  • Gdzie było wasze miejsce postoju?

Przy Krasickiego, nie potrafię powiedzieć, to był Plac Krasińskich. Kamienice stały wzdłuż, jadąc na Żoliborz po prawej stronie Placu Krasińskich. Teraz to wygląda zupełnie inaczej, więc trudno powiedzieć. Kamienice secesyjne, ciągle powtarzam: secesyjne, w innych nie były stylach, a my byliśmy w którymś budynku, mniej więcej vis-à-vis dawnych sądów. Byliśmy na parterze. Dopiero stamtąd przenieśliśmy się chyba na Mławską. Jak „nebelwerfery” – te „krowy” trzepnęły rano na naszą kamienicę, tak nikomu z nas nic się nie stało, ale musieliśmy się wynieść, bo cały budynek od frontu się zawalił. Trudno powiedzieć, nie mogę sobie przypomnieć, gdzie później mieliśmy kwaterę. Ale wypady robiliśmy z kościoła Jana Bożego przez ulicę, na stronę getta i tam wzdłuż Stawek trzymaliśmy pozycje. To trwało kilka dni, to znaczy na zmianę. Tam skrócił się front i pierwszą linią stał się kościół Jana Bożego i Konwiktorska. Byliśmy tutaj znów kilka dni. Trudno mi sobie uzmysłowić czy przedtem czy potem jeszcze, poprzez Konwiktorską i przez stadion, mieliśmy przebijać się na Żoliborz przez Cytadelę, na której zajęliśmy pozycje wyjściowe. Ze strony Żoliborza to było zsynchronizowane, ale nic z tego nie wyszło. Za silni byli Niemcy, za duży ogień zaporowy kładli i wycofaliśmy się do poprzednich pozycji.
Również potem broniliśmy jeszcze, mówię my, bo nie tylko my, Wytwórnię Papierów Wartościowych, przy Sanguszki 1. Trudno mi sobie uzmysłowić kolej tego wszystkiego, w jakich dniach, co było przedtem, a co potem. To były te walki, te regiony Starego Miasta, gdzie „Czata” brała udział. Ostatnia kwatera była przy Freta, jaki numer, to nie pamiętam. Pamiętam tylko, że Niemcy jeszcze byli na Pradze i ostrzeliwano nas z Pragi ciężką artylerią. Tak się wstrzelał w budynek, że co strzelał, to jedno piętro leciało. Potem przeniósł ogień, byliśmy na pierwszym piętrze, tak że nie było zagrożenia. W tym samym dniu został zbombardowany też przy Freta, ale tak gruntownie, jakiś mniejszy budynek. Był na ukos, po przeciwnej stronie i tam zginął w tym dniu cały sztab AL-u, Armii Ludowej. Trudno mi dzisiaj określić precyzyjnie, jakie momenty były i jak to się zmieniało. Na Starówce byłem do 30 czy 29 sierpnia. Wycofali nas, to znaczy mieliśmy iść kanałami do Placu Bankowego i tam miał być atak. „Czata 49” szła w ogonie, za nami też szli. Atak nie udał się i wstrzymywano jakiś czas wejście „Czaty” do kanałów.

  • Na Placu Bankowym byli Niemcy przy włazach, tak?

Tego samego dnia po południu staliśmy wzdłuż przy ulicy Długiej, narożnik, gdzie są Archiwa Akt. Tam była zresztą w tamtym czasie kwatera „Radosława”. Wchodziliśmy do kanału na skrzyżowaniu ulic Miodowej, Długiej i Placu Krasińskich.

  • Żeby wyjść na Wareckiej.

Wyszliśmy z kanałów przy ulicy Chmielnej lub Wareckiej. Byliśmy zdumieni, bo na Śródmieściu były okna w tym czasie, a już miesiąc Powstanie trwało. Mało tego, była woda. Przy przedwojennej Chmielnej, czy przy Wareckiej była łaźnia. Po kanałach można było się nieźle wykąpać pod prysznicami. To była laba i był dwu-, trzydniowy odpoczynek. Stamtąd był przekop na wysokości obecnie „Smyka” w Alejach Jerozolimskich. Był wprost przekop na drugą stronę. Tunel średnicowy nie pozwalał na głębsze wejście w ziemię, dlatego była barykada w poprzek Alej, tak że się szło trochę poniżej jezdni, ale barykada, jak się człowiek nachylił, to chroniła go.

  • Chroniła przed Niemcami w BGŻ.

Ostrzał był z Banku, który znajdował się w rękach niemieckich, róg ulic Nowy Świat i Alej Jerozolimskich.

  • Nic się nie wydarzyło wtedy?

Z kanałów przeszliśmy na kwatery w Alejach Ujazdowskich. Cały czas był spokój, bo jeszcze Starówka się broniła. Nie pamiętam, czy to było 30 czy 31 sierpnia, a Starówka jeszcze trwała dzień czy dwa dłużej i się broniła, więc tu był spokój. Zresztą, co tu dużo mówić, potrzebne były dwa, czy trzy dni odpoczynku, bo człowiek był przez cały miesiąc pod ogniem, w napięciu. Takie nerwowe zmęczenie z napięcia. Pobyt w Śródmieściu przez kilka dni dał duże odprężenie. Tak bym to określił. Stamtąd bataliony „Radosława” przeszły w okolice Placu Trzech Krzyży. „Czata 49” zajęła kwatery w willi architekta Pniewskiego położonej między ulicami Książęcą i Marii Konopnickiej. Przez kilka dni mieliśmy stanowiska z boku sejmu w ruinach budynku ambasady francuskiej. Budynki sejmu zajmowali Niemcy. „Radosław” poszedł dalej. Mówię „Radosław” w sensie dowódcy zgrupowania i sam „Radosław”, pułkownik wtenczas, poszedł na Czerniaków. Pierwsza siedziba „Czaty 49” była w szpitalu róg Książęcej, Rozbrat i Czerniakowskiej. Tam byliśmy dzień czy dwa. Potem wycofaliśmy się głębiej, na Czerniakowską 204/206, kwartał Wilanowska – Czerniakowska. Tam byliśmy właściwie do końca. [...] Pierwszy wypad, to trudno powiedzieć, bo broniliśmy budynku Czerniakowska 204/206, bo Niemcy już siedzieli w szpitalu róg Czerniakowskiej, Książęcej i Rozbrat. Mieliśmy kwatery kwartał – przedłużenie Książęcej w dół to jest Ludna, Wilanowska, Czerniakowska i Okrąg – w tym kwartale byliśmy i trzymaliśmy od strony Ludnej, po przeciwnej stronie idąc w stronę Wisły, po prawej stronie Ludnej. Przy końcu Ludnej mieliśmy stanowiska w piwnicach. Tam były olbrzymie piwnice. W tym zabudowanym kwartale byliśmy przez jakiś czas panami, z tym że Niemcy już siedzieli w Szpitalu Czerniakowskim i mieli przejście z Mostu Poniatowskiego. Szpital przy Książęcej, przed wojną weneryczny, już był zajęty, czyli zostaliśmy już oddzieleni od Śródmieścia. Też z „Radosława”, z „Czaty” trzymali szpital przy Książęcej, schodząc w dół, to był po lewej stronie i trzymali tam garaże, były po prawej stronie w dół od Placu Trzech Krzyży. To wszystko się wycofało właśnie w kwartał: Wilanowska, Czerniakowska, Ludna, Okrąg. Stamtąd mieliśmy wypad na Rozbrat i Fabryczną. Wymieniliśmy chyba AL, bo tam mieli stanowiska, poszli chyba na wypoczynek.
Tam byliśmy dwa dni, czy jedną dobę, broniąc się, ostrzeliwując Niemców, którzy byli w parku, w budynkach. Mieli czołg. Była śmieszna sytuacja, że Niemcy siedzieli na pierwszym piętrze. Były tam dwie klatki schodowe. Na pierwszym piętrze jedną klatkę zajmowali, a my weszliśmy drugą klatką na strych i zajęliśmy właściwie cały budynek. Nad całym budynkiem był bardzo duży strych, bo był dość długi budynek. Pośrodku była duża brama i klatki schodowe z jednej i z drugiej strony bramy, wejścia i klatki schodowe. Stanowiska były dobre. Mieliśmy wtedy PIAT-a. Każdy miał broń. Mieliśmy granaty. Wiem, że z dachu, jak szły zmiany do Niemców, którzy byli w budynku na pierwszym piętrze, obrzucaliśmy granatami i było to skuteczne. Trwało to tak długo, dopóki Niemcy nie podsadzili nam „goliata”. Wjechał w bramę i eksplodował, tak że przeciął budynek na pół. Szczęście było, że byliśmy w szczytowej części. Właściwie tak było, że myśleliśmy, że to czołg jedzie. Skąd człowiek mógł wiedzieć, co to za broń. Trochę dalej mieliśmy granaty, gdzieś przy klatce schodowej, więc pobiegliśmy po granaty i wracamy, żeby obrzucić czołg. Czołg, czyli „goliat” minął i wybuchł w środku budynku, tak że nam na górze nic się nie stało. Pozostała klatka schodowa przyczepiona do ściany tylko jedną stroną, schody wisiały. Zeszliśmy. Ci z „Czaty”, którzy byli na parterze, zginęli: jakiś porucznik, chyba dwie sanitariuszki. Tam przy Rozbrat stały budynki i w amfiladzie za – były mniejsze [budynki]. Był kanał, gdzie przechodziły rury centralnego ogrzewania, dosyć wysoki, osiemdziesiąt centymetrów, że można było nim się dosyć wygodnie przecisnąć. To była droga odwrotu. Potem przyszła następna zmiana wtenczas my wróciliśmy na kwaterę przy ulicy Okrąg. Wtenczas już toczyły się walki, zacieśniały się. Straciliśmy Ludną. Ostatnim bastionem w połowie września była ulica Okrąg, a której „Czata 49” wycofała się nad Wisłę tworząc z innymi batalionami „Radosława” Przyczółek Czerniakowski dla wojsk generała Berlinga i Rosjan.

  • Który to był mniej więcej wrzesień?

Po 13 września.

  • Czy był pan świadkiem lądowania żołnierzy z armii Berlinga?

Byłem uczestnikiem walk na Przyczółku Czerniakowskim. Rosjanie przypłynęli na przyczółek, a właściwie berlingowcy, bo Rosjan było niedużo. Tam był dowódcą Rosjanin, reszta to byli chłopcy z Lubelszczyzny, wcieleni do wojska, którzy, biedacy, kompletnie nie potrafili się zachować w walkach ulicznych, miejskich. [...] Bardzo ginęli. Dlaczego? Przecież w ulicy są bardzo małe odległości, jeszcze jak z jednej strony ulicy znajdują się akowcy, z drugiej Niemcy, to jest odległość jeden od drugiego dwadzieścia, trzydzieści metrów. Wystarczy, że człowiek zauważy cień poruszający się po przeciwnej stronie, to następny czeka, aż się ukaże już z gotową bronią w następnym pokoju, przez szybę zobaczy. Przecież to strasznie krótka odległość i można dobrze się przygotować do strzału i upolować. To byli chłopcy frontowi, przyzwyczajeni do okopów, do walki w polu, wielkich przestrzeni, przy pomocy dział, samolotów, czołgów, czyli normalnej walki, tak jak się to normalnie w polu odbywało, bo jak teraz się odbywa, to nie wiem. Bardzo dużo ich zginęło, ale to byli dzielni chłopcy, bardzo dzielni i dużo ich zginęło, właśnie przez rzucenie ludzi niewyszkolonych do walk ulicznych. Trudno powiedzieć, żebyśmy byli tak bardzo wyszkoleni, ale człowiek bardzo szybko zdobywa doświadczenie. Walcząc na Starym Mieście, na Nowym Mieście, człowiek już był, jak to się mówi „ostrzelany”, wiedział, jak się poruszać, jak działać, nabył instynktownych odruchów, jak się zachować. Ich zginęło masę.
Pierwsze przepłynięcie przez armię Berlinga na Przyczółek Czerniakowski odbyło się bez strat, bo Niemcy jeszcze nie byli zorientowani, ale każdy następny transport pontonami był ostrzeliwany. Berlingowcy przerzucali broń i przerzucali ludzi, a zabierali na drugą stronę rannych: i swoich, i naszych. „Motyl” Ścibor-Rylski był wtenczas porucznikiem czy już kapitanem, wziął mnie z sobą do radiostacji rosyjskiej, bo Rosjanie ostrzeliwując z dział, położyli na nas ogień z Pragi. Chcieliśmy żeby przedłużyć ogień, skierować go na Niemców. Oficer, który kierował ogniem z dział, posługiwał się prymitywną mapą ulic, mapą Warszawy. Nie miał na niej rysunków w jakiejś precyzyjnej skali. Dlatego pierwsza nawała ogniowa poszła na nas, ale na szczęście nic nam nie zrobiono. „Motyl” Ścibor-Rylski zabrał mnie do tego dowództwa, które było zresztą rosyjskie. Dowódca mówił łamaną polszczyzną, nie wiem, Ukrainiec czy Białorusin, tak samo zresztą była z nimi kobieta, lekarz. „Motyl” podał namiary, żeby przedłużyli ogień. „Motyl” był chyba zawodowym wojskowym, więc się na tym znał. Chyba drugi raz jeszcze po coś tam byliśmy. Pani doktor, raczej towarzyszka doktor, biedna, została ranna w pierś i prawdopodobnie umarła. Przynieśli ją ranną. Tak trwaliśmy do czasu, aż Czerniaków nie upadł. Znów kanałami przeszli ci, którzy mogli pójść, to jest resztki batalionów Zgrupowania „Radosław”. Przeszliśmy na Mokotów. Weszliśmy do kanału „burzowca” biegnącego równolegle wzdłuż Wisły i po kilku godzinach marszu kanałami wyszliśmy na Mokotowie na ulicy Wiktorskiej.

  • Przy parku Dreszera było jakieś wyjście.

Chyba Dreszera.

  • Wspominał pan o spotkaniu z ludnością cywilną na ulicy Fabrycznej.

Mało tego, jak już państwo tak chcecie, to opowiem najpierw o spotkaniu ze słoikiem.

  • Proszę bardzo.

Bywają śmieszne epizody, takie, które dają jakiś luz, jakieś odprężenie w napięciu stworzonym przez sytuację walki. Przypominam sobie, że to było chyba przy Okrąg. Byłem głodny i poszedłem piętro wyżej, do opuszczonego mieszkania, patrząc, czy znajdę coś do jedzenia. Znalazłem słoik z wiśniami, jak się okazało, to były wiśnie z nalewki i bardzo mi smakowały i podbudowały mnie na duchu alkoholem. Niedużo, bo to były tylko same wiśnie nasiąknięte alkoholem. Mój ówczesny dowódca porucznik „Grabowski” ostrzegł mnie: „Uważaj, bo się upijesz”. Ale się nie upiłem. Potem był też taki epizod, że jak byliśmy przy Rozbrat i Fabrycznej, to ludność cywilna zgłosiła nam, że się Niemcy kręcą na Fabrycznej. Poszliśmy w trójkę na patrol wzdłuż ulicy, ale nie całej Fabrycznej i w którejś z bram, cywile poprosili nas do środka do bramy. Tam było kilku mężczyzn i kilka kobiet i poczęstowali nas śmiesznie: alkoholem i po dużym, olbrzymim, gotowanym kawałku koniny. Byliśmy bardzo wygłodniali, tak że konina była kapitalna. Nic więcej w życiu mi nie smakowało tak, jak wówczas ta konina, a te pół szklanki wódki podniosło nas na duchu.

  • Czy wszystkie kontakty z ludnością cywilną pan dobrze wspomina?

Dobrze wspominam, nawet bardzo dobrze. Byli dzielni i pomagali powstańcom. Nigdy nie usłyszałem skargi na Powstanie.

  • W różnych miejscach, w których pan był?

Byłem na Starym Mieście, w Śródmieściu, na Czerniakowie, Mokotowie i znowu w Śródmieściu. Dobrze wspominam, w różnych miejscach. Nie wiem, jak to określić, bo wspominałem, że mój brat po ranieniu leżał pod kościołem garnizonowym. Tam zresztą, jak byłem u niego ostatni raz, Niemcy zaczęli ostrzeliwać i sąsiednią piwnicę z rannymi zawaliło. Podmuchy wygasiły wszystkie karbidówki czy inne światło. Był to dla mnie wstrząsający widok. Tam zresztą spotkałem kolegę, Tadeusza. Leżał razem z moim bratem.

  • Czy pański brat przeżył Powstanie?

Tak. Przeżył w ten sposób, że dzień po mnie został przeciągnięty kanałami. Został w połowie pierwszego miesiąca ranny i przez dwa tygodnie jakoś się podleczył. Nie zaleczył, nie wyleczył, ale podleczył, bo miał odłamki w przeponie, opłucnej i dwa odłamki w okolicach klatki piersiowej. Po nosie i po nodze oberwał jakimiś mniejszymi odłamkami.

  • Ale nie mógł już wrócić do walki?

Nie. Tylko do Śródmieścia przeciągnęła go kanałami sanitariuszka. Dzięki niej wydostał się ze Starego Miasta, a Tadeusz, nazwisko nie mogę sobie przypomnieć, został, choć nie był ranny, tylko był po szoku, bo został przywalony przy bombardowaniu i go odkopali z gruzów. Możliwe, że miał jakieś wewnętrzne obrażenia, ale tak po nim nic nie było widać. Był w głębokim szoku nerwowym.

  • Wracając do Czerniakowa, mówił pan o swojej całej drodze kanałowej. To jest bardzo interesujące.

Jeszcze chciałem powiedzieć, że także właśnie na Czerniakowie zginął z „Czaty” dowódca plutonu, już nie pamiętam, którego, pseudonim „Tadeusz”. Nazwiska już nie pamiętam, ale w materiałach, które pani dałem, to się znajdzie. Na Okrąg, jak wysadzili Niemcy i musieliśmy cofnąć się trochę z frontowego budynku do tylnych zabudowań, Niemcy zajęli, a mieliśmy szpital w piwnicach, wysadzili strop w korytarzu piwnicznym, żeby zrzucać granaty. To wszystko się potem odbywało skokami, biegiem, z rannymi. Zginął tam również kolega Mierzejewski lub Wierzejewski, który mnie wprowadził w konspirację, zginęli od granatnika razem z „Tadeuszem”, dowódcą któregoś plutonu „Czaty”. Obydwaj oberwali z tego samego granatnika i zginęli. Zapomniałem o takim fakcie, że przecież i na Śródmieściu walczyliśmy. Przecież jak przyszliśmy, to zajęliśmy stanowisko w willi architekta Pniewskiego przy Książecej, tutaj Frascati. Mieliśmy przecież stanowiska z boku Sejmu, w dawnych ruinach Ambasady Francuskiej. Tam byliśmy, nim wycofaliśmy się na Czerniaków do Szpitala, to było przecież kilka dni: trzy, czy cztery. Tam jest willa i dolinka. Przez dolinkę trzeba było przeskakiwać, bo z Sejmu byli wstrzelani niemieccy snajperzy. Wprawdzie łatwo im nie było. Raz trafili kolegę, ale tylko w kieszeń, także mu pocisk wytrącił granat, nie pękł. Następowała zmiana. Ostrzeliwali nas z Sejmu. Wtenczas siedzieli tam chyba „ukraińcy”, SS „ukraińskie” i ostrzeliwali nas z granatników. To było tak blisko, że słyszało się odpał z granatnika, bo pocisk musiał strzelać wysokim tonem, bardzo wysokim. Zawsze słysząc odpał, było kilka sekund na to, żeby się położyć, [zanim] pocisk gdzieś spadnie i wybuchnie.
Było tak, przyszedł wtenczas na inspekcję porucznik „Grabowski”, czy „Motyl”, nie wiem który, z jakąś sanitariuszką, też nie wiem [z] kim. Akurat byłem na stanowiskach z powstańcem o pseudonimie „Góral”. Chciałem powiedzieć, że „Góral” też się znalazł w „Czacie”, on nie był w konspiracji, na ochotnika, kiedy był w Halach Mirowskich spędzony jako ludność cywilna, gdzie Niemcy rozwalali, rozstrzeliwali cywilów. Urwał się Niemcom i na ochotnika wstąpił do „Czaty”.
Wracając tutaj do Ambasady Francuskiej na Frascati, do tych ruin: stanowiska były i w budynku, w piwnicach, bo budynek wypalony do piwnic i w parku przy Ambasadzie.
Miałem w parku stanowisko z kolegą „Góralem”. Na inspekcję przyszedł dowódca z sanitariuszką i jeszcze ktoś z nimi. Słyszę odpał i mówię: „Kładziemy się, bo zaraz gdzieś wybuchnie pocisk, spadnie granat z moździerza”. I rzeczywiście. Było to przykre, ponieważ tam się ziemia uchylała, leciutko szła w skos, że przy ścieżce położyła się sanitariuszka. Z trzy metry od niej wybuchł granat moździerzowy i ranił ją strasznie. Dziewczyna tylko płakała: „Oj mamo, mamo, jak boli, jak boli”. Szybko przybiegli sanitariusze, wzięli ją na nosze, żeby przenieść do willi Pniewskiego, ale biedna nie dożyła. Szybko umarła, już w drodze. Innym nic się nie stało przez ten skłon ziemi, że leżeliśmy każdy o dziesięć centymetrów niżej. To był łagodny spad, nie stok, nie zbocze. Mówię o tym, jakie to są przypadki, nigdy człowiek nie wie, dlaczego może oberwać, a dlaczego nie.
  • Może wrócimy jeszcze raz do zakończenia pobytu na Czerniakowie i wyjścia stamtąd. Chciałabym, żeby pan zechciał powiedzieć o kanałach. Mówił pan, że zaczynaliście od burzowców.

Z Czerniakowa szczątkowe bataliony „Radosława” wycofały się na Mokotów w tym „Czata 49”. Wycofywaliśmy się kanałem burzowcem. Wejście do dzisiaj jest tam. Stoi tam, jak jest Park Kultury z główną aleją. Na końcu, nad Wisłą stoi Pomnik Sapera. Na tej wysokości, niedaleko od pomnika, był właz do burzowca. Bodajże na prawo od pomnika, nie mogę sobie w tej chwili dokładnie uzmysłowić. Wejście było wygodne, bo się wchodziło w dosyć szeroką, długą studnię, od której na północ i południe odchodził kanał burzowiec, w stronę Żoliborza i w stronę Mokotowa. Kanał był bardzo wygodny, zresztą mieliśmy przewodnika. Mianowicie kanał miał wysokość średnią dwa metry dziesięć centymetrów, dwieście dziesięć centymetrów. Niemcy jeszcze się nie orientowali, więc właściwie bez żadnych specjalnych ekscesów przeszliśmy aż na Mokotów. Z kanałów wyszliśmy przy ulicy Wiktorskiej.
Na Mokotowie pobyliśmy trzy czy cztery dni. Znów była taka sympatyczna sytuacja, że ludność cywilna przyjęła nas na kwatery. Powtarzała się historia jak po Starym Mieście, w Śródmieściu. Mokotów był nienaruszony w tamtym czasie i była woda i wszelkie luksusy, w oknach szyby. Wiem, że mnie przyjęła jakaś rodzina na parterze, to znaczy mama z córką, że mogłem się wykąpać po kanale. Położyłem się do uczciwego łóżka wymyty, wykąpany, a pani wyprała mi odzież i wysuszyła, wyprasowała. Poczęstowała mnie jeszcze śniadaniem.
Poszliśmy właśnie na linię, chyba to był park Dreszera, o ile pamiętam, gdzieś w tych okolicach. Zajęliśmy stanowiska, ale był spokój, tak że poprosiłem o przepustkę. Otrzymałem ją. Chciałem pójść na Grażyny 13 do „Społem”, tam gdzie pracowałem. Tam były magazyny z deputatami, czyli żywnościowe. Znałem doskonale panią Różę, tak się nazywała ta pani. Wtenczas byłem szczeniakiem, a to była kobieta, chciałem powiedzieć, dużo starsza, była po trzydziestce. Była magazynierem. Jako goniec często u niej urzędowałem, pobierając i roznosząc deputaty. Byłem gońcem w referacie budowlanym „Społem”, w którym zatrudnieni byli architekci, znani architekci, po wojnie i przed wojną, inżynierowie budownictwa – był bodajże Karpiński – ten, który projektował nową stronę wschodnią ulicy Marszałkowskiej, inżynier budownictwa Michalik, których później po Powstaniu przypadkowo spotykałem.
Jak spotkałem Michalika, to się mnie zapytał: „Czy potrzebujesz pracę, to ci zaraz załatwię”. W referacie budowlanym „Społem” pracował również inżynier Turczynowicz, który pomógł tuż po Powstaniu mojej matce i siostrze oraz najmłodszemu bratu. Znalazł się w Krakowie oraz pracował w RGO i dał zaopatrzenie matce w żywność. Matka wtenczas znalazła się pod Krakowem, w Kalwarii Zebrzydowskiej. Była z dziewiętnastoletnią córką i pięcioletnim synkiem.

  • Blisko Wadowic.

Blisko Wadowic. W roku 1957 poszedłem do dyrektora inżyniera Turczynowicza, żeby mu podziękować. Był to przypadek, że się dowiedziałem, że jest dyrektorem jakiejś instytucji, w tej chwili nie pamiętam, jakiej przy ulicy Świętokrzyskiej 18. Poszedłem podziękować za opiekę nad matką i rodzeństwem. To był kapitalny człowiek, zresztą młody, bardzo młody jak na tamte czasy, bo chyba jeszcze trzydziestki nie przekroczył w 1944 roku. Zawsze był strasznie sympatyczny, bo ludzie do gońca, do szczeniaka różnie się odzywają, a on był zawsze bardzo uprzejmy.

  • Ale wspomina pan o nim, dlatego że jak pan wtedy dostał przepustkę, to spotkał pan go?

Nie, po wojnie. [...]
Strasznie chaotycznie to wszystko opowiadam.
Poszedłem do pani Róży, na ulicę Grażyny. Okazało się, że ona jest, że siedzi w piwnicach „Społem” na Grażyny 13, bo magazyny były po przeciwnej stronie, bodajże Grażyny 22. Ale jak mnie zobaczyła, to mówi: „Chodź, coś ci dam”. Mówię: „No co? Potrzebuję tylko żywność”. Już nie pamiętam: dostałem od niej fasolę, jakąś kaszę i zdobycz nadzwyczajną, pół litra wódki. Strasznie ucieszony wróciłem do oddziału. Przede wszystkim żywność zaniosłem pani z córką, całą oddałem. Wódkę otrzymał mój ówczesny dowódca, Grabowski i dowódca któregoś innego plutonu „Czaty”, porucznik „Mały”. Grabowski był oficerem przedwojennym, który w trakcie wojny uciekł z niewoli niemieckiej. On chyba uciekł w 1942, czy 1943 roku, gdzieś z Prus Wschodnich, tam siedział w obozie jenieckim. Wojenne zimy były przecież ciężkie, mroźne i śnieżne, i uciekając odmroził palce u nóg, które mu później, przed Powstaniem amputowali. Dlatego, jak chodziliśmy, bardzo często się potykał i musiał łapać równowagę. Nie wiedziałem, że taki ubytek powoduje takie konsekwencje.
Skończyło się to wszystko na tym, że pod Mokotów podeszła dywizja pancerna „Hermann Goering” i położyła z czołgów ogień. Właśnie tam na Mokotowie „Radosław” planował przebicia się do Wilanowa, ale nie jako wojsko, tylko [w] przebraniu po cywilnemu, [po] zamelinowaniu gdzieś broni. Chyba to częściowo się stało, nie wiem. Tak częściowo się stało, że już chyba na Środmieście „Radosław” i kapitan „Motyl” Ścibor-Rylski nie wrócili.


  • Jak pan wspomina dywizję „Hermann Göring”?

Dywizja „Hermann Göring” ostrzeliwała Mokotów kilkanaście godzin, po których Powstanie upadło. Wykończyła na Mokotowie Powstanie. Jeszcze był z nami ze Zgrupowania „Radosław” major Runge, pozostał, ale czy on wrócił z Mokotowa, nie pamiętam. Wycofując się, „Czata” szła w odwodzie, na końcu. Nie pamiętam, czy na Mokotowie byliśmy tydzień czy cztery, pięć dni. Wycofywanie się było straszne, bo mówiąc o burzowcu, nie powiedziałem o tym, że idąc z burzowca na górny Mokotów, wchodziło się odnogami, które miały różne średnice kanałów – metr osiemdziesiąt centymetrów, metr dwadzieścia centymetrów. To była niełatwa przeprawa kanałami. Właśnie cofając się, cofaliśmy się takim kanałem, żeby przejść do burzowca. Nie wpuszczano ludności cywilnej, ale to nie znaczy, że ludność cywilna nie uciekała. Było to przejście bardzo przykre. Raz: dojście do burzowca było utrudnione przez pozostawiane w małych kanałach jakieś plecaki, sprzęty. My o tym wiedzieliśmy i szliśmy tylko z bronią, z niczym więcej. Już w burzowcu leżało mnóstwo ludzi w pewnych miejscach, którzy łapali za nogi, za ręce, żeby ich z sobą brać, ciągnąć. Byli to przeważnie ludzie już starsi, którzy weszli do kanałów, gdzie im serce, czy inne przypadłości zdrowotne nie pozwoliły dalej iść. Ponieważ w burzowcu, po przejściu tylu ludzi, bo tam przeszło kilkaset ludzi przecież z Czerniakowa, trudno było złapać oddech. Odcinkami Niemcy rzucali karbid. Z grupą, z którą szedłem, szliśmy zresztą bez przewodnika. Nie mieliśmy przewodnika. Nie natrafiliśmy na gaz z karbidu. Były również włazy zaminowane niemieckimi granatami ręcznymi. Niemcy postawili na jakimś odcinku barykadę w kanale. Czy może ona była zbudowana tam od dawna? Ale jej sobie nie przypominałem, kiedy szedłem z Czerniakowa do Mokotowa. Ponieważ był pewien spad kanału, to wszystkie ścieki piętrzyły się na tej barykadzie. Przejście w kanale było tylko górą – takie, że trzeba było wejść na murek, położyć się, żeby się przecisnąć, chlapnąć na dół. Było tak śmiesznie, że właśnie wtenczas szła jeszcze ze mną „Kama” z „Parasola”, Maria Stypułkowska. Ponieważ ona była malutka, gdzieś do piersi mi sięgała, czy pod brodę, a ja miałem kanał do piersi. Musiałem ją holować, bo trochę za wysoko było dla niej tej przyjemności. Zresztą muszę jej oddać to, że poprowadziła mnie w kanałach we właściwym kierunku. Nie mogliśmy znaleźć odnogi na Śródmieście, jak zorientowaliśmy się, że jesteśmy bliżej Czerniakowa. Nie orientowaliśmy się, gdzie mamy iść. Pamiętam, jak odpoczywamy, czekamy, ktoś poszedł szukać odnogi, a odnoga szła pod Książęcą, potem rozchodziła się w Nowy Świat, Plac Trzech Krzyży i w Aleje Ujazdowskie. Z tym, że było znów spiętrzenie, ale oryginalne, syfon, chyba róg Książęcej i Placu Trzech Krzyży, po to, żeby powstrzymywał ścieki z miasta, żeby hurmem nie leciały Książęcą w dół, jak wodospad. Tam znów trzeba było wspiąć się na murek i znów się przecisnąć. Byliśmy tak wykończeni, że najpierw czekamy w burzowcu, siedzimy i widzimy, że od strony Żoliborza idzie jakieś światełko, widać malutkie światełko. To trwa i trwa. Kto to idzie? Okazuje się, że jakiś cywil czy żołnierz, nie wiem, może z Powiśla z elektrowni, już nie pamiętam, bo tam były przecież oddziały. Szedł, miał świecę i ochraniał ręką, żeby nie zgasła. Słabo się paliła, bo owało tlenu po przejściu tylu ludzi w kanałach. Mówi, że tam dalej, sto metrów, czy ileś, nie pamiętam, jest otwarty właz, naokoło obłożony płytami chodnikowymi. Siedzi tam trzech, czy czterech akowców – żołnierzy i mają w niewoli na dole Niemca i czekają na noc, żeby przepłynąć na drugą stronę Wisły. Nie wiem, na jakiej to było wysokości. Pamiętam, że od kanału ogródki działkowe dochodziły niedaleko do Wisły. Oni złapali tam Niemca (to był chyba nawet podoficer), który poszedł potrzebę fizjologiczną załatwić w ogródkach, więc go zgarnęli jako jeńca i rozbroili. Rozbroili tylko z Parabellum, z pistoletu, a może i „Schmeisser” zdobyli przy okazji. Wylazłem do nich na górę, stąd tak szczegółowo opisuję, jak to wyglądało, bo poszedłem do nich. Czekania, ponieważ miałem dosyć, powiedziałem sobie: „Trzeba wyjść z kanałów”. Siedzę tam. Myślę sobie: „Poczekam tutaj z nimi razem do nocy i przejdę na drugą stronę Wisły”. Ale właśnie „Kama” Maria Stypułkowska zorientowała się i poszła za mną. To jej zasługa, że mnie wywołała: „Zyg, wracaj! Znaleźliśmy kanał na Śródmieście”. Właśnie pod Książęcą. Wszyscy już poszli, my ostatni szliśmy kanałami, żeby wyjść w Alejach Ujazdowskich na wysokości Wilczej. Na szczęście nikt nie zginął na Mokotowie, więc wróciliśmy tą grupą, którą szliśmy wcześniej. To już była mieszana grupa, to byli ludzie z „Czaty”, z „Miotły”, z „Parasola” i z „Zośki”. To już nie były jakieś zwarte bataliony, nie. To były resztki „Radosława”.

  • Gdzie wyszliście?

W Alejach Ujazdowskich na wysokości ulicy Wilczej. Z kanału nie tyle wyszliśmy, co nas wyciągali. Już była taka sytuacja, że po dwóch czy trzech dniach Mokotów padł i 5 czy 2 października nastąpiła kapitulacja Powstania.[...]

  • Poprosimy powiedzieć teraz o kapitulacji.

Żołnierzy AK zebrano do niewoli, nie tylko od „Radosława”, ale całe zgrupowania w kilku punktach. To, o czym mówię, to w Śródmieściu, w początkach Alej Ujazdowskich, jak się Aleje zaczynają od Placu Trzech Krzyży. Zebrano nas w grupy. Prowadzono do Ożarowa przez Ochotę, Filtrową, na plac Narutowicza i dalej do Ożarowa. Zdawaliśmy broń. Prowadzili nas chyba Nowowiejską, gdzieś na tych wysokościach ulicy zdawaliśmy broń. Po obu stronach naszej trasy stali Niemcy, z karabinami gotowymi do strzału. Potem trochę rzadziej, bo już byliśmy bez broni. Uprzednio byłem w budynku YMCA, gdzie kolega utopił swoją broń w basenie. Zdałem swój karabin Niemcom, wszyscy zdawali. Na trasie przemarszu stały kosze, gdzie rzucało się krótką broń, czyli pistolety, granaty, a karabiny rzucało się na ulicę, na stosy. Znaleźliśmy się w Ożarowie, w fabryce kabli telefonicznych, gdzie były ostatnio awantury, dwa czy trzy lata [temu] z tą fabryką. Tam był jakiś czerwony proszek na podłodze. Jak się rano obudziliśmy, to każdy był wymalowany na czerwono, w jakimś proszku. Przecież spaliśmy na podłodze. Sukcesywnie Niemcy podstawiali wagony towarowe, ładowali i wieźli nas do obozów jenieckich. Byłem w transporcie, który trafił do stalagu X B w Sandbostel, to jest na południe od Hamburga, gdzieś piętnaście kilometrów od Hamburga. W tym obozie siedzieli Polacy z 1939 roku, siedzieli Rosjanie i akowcy. Obóz był przepełniony, nie był przewidziany na tą ilość ludzi. Rosjan traktowano jak najgorsze bydło. Niemcy strasznie traktowali Rosjan. Dużo gorzej niż inne nacje.
  • Gorzej?

Rosjanie w niewoli u Niemców w ogóle się nie liczyli! Głodowali. Był październik. W stalagu X B siedziałem do początku grudnia 1944 roku. Brat był razem ze mną. Zresztą go holowałem, bo miał świeżo zagojone rany. Pod koniec podróży, to mnie zabrano ze stacji ciężarówką do obozu, bo grypa mnie tak złamała, a on, biedny przemaszerował ze stacji Sandbostel dwa czy trzy kilometry do obozu. Obóz był poza miastem. Przeleżałem grypę. Tydzień, wylazłem z tego.

  • Zajmowano się jakoś panem?

Nie. Proszę panią, człowiek spał na kocyku, który z sobą przywiózł, bo się jakoś zaopatrzył na drogę w koc i ciepłą bluzę uszytą z koca.

  • O żadnych lekarstwach nie było mowy?

Nie. Jedyne, co robiono, to odwszawiano nas dobrze. Pędzono do baraku, gdzie były prysznice i inne urządzenia, człowiek się rozbierał. Oni brali całą odzież, z paskami, ze wszystkim, człowiek wchodził pod prysznice i wychodził po zabiegach higienicznych, trochę drakońskich, z lizolem i dostawał swoją odzież. Ponieważ ją odwszawiano w suchej destylacji, tak że wszystko się kurczyło, szczególnie paski rzemienne. Jak pasek był taki, to zostawał i kruszył się w palcach, nic z niego nie zostawało. To takie małe doświadczenie. Gdzieś w początkach grudnia 1944 roku spakowano ileś setek akowców z tego obozu, stalagu X B, w pociągi i wywieziono nas na południe, na teren Austrii, do stalagu XVIII A w Wolfsberg. To już było w górach. Wieźli nas cały tydzień. Długo staliśmy. Przeważnie w dzień staliśmy na bocznicach, a nocą jechaliśmy czy odwrotnie. Pierwszeństwo miały transporty wojskowe i cywilne pociągi. Byliśmy przez tydzień bez jedzenia i bez wody. Już na terenie Austrii kuchnia polowa, to znaczy niemiecki Czerwony Krzyż wojskowy dostarczył nam zupę. Nakarmili nas erzac-grochówką, to jest ugotowaną z proszku. O wodę to postaraliśmy się sami. W ten sposób, że jakaś stacja w pięknej okolicy, była ślicznie ośnieżona. Wypuszczano nas tylko wagonami. Zwykle było gdzieś koło pięćdziesięciu osób w wagonie bydlęcym, więc po pół godzinie dokarmiania na stacji nie zostało nic śniegu. Służył jako woda do picia. Wreszcie dowieźli nas do tego Wolfsbergu, czyli Wilczej Góry, tłumacząc wolno na polski. Tam znów był obóz, gdzie siedzieli Rosjanie, Włosi z wojsk Badoglio, to byli ci, którzy się zbuntowali przeciw Mussoliniemu i Niemcom. Siedzieli Australijczycy wzięci do niewoli na Krecie przez Niemców. Otrzymywali co tydzień piękne paczki żywnościowe, pięciokilogramowe. Niemcy o nich dbali. Byliśmy zdumieni, bo mieli boisko do piłki nożnej. Zima, mróz, a oni grają sobie w piłkę. Sympatyczni byli dla nas, jak się kto przedostał do nich z wizytą. Każdy był osobno odgrodzony, każda nacja osobno. Osobno Rosjanie, Australijczycy, Włosi i Polacy z Powstania. Nie było tam Polaków z 1939 roku. Gdzieś chyba po Bożym Narodzeniu z tych Polaków, których przywieźli, część wybrali i wywieźli do Jugosławii, na roboty przymusowe. Miejscowość ta się nazywała Sterntal. Ta miejscowość się inaczej nazywa. Taką nazwę nadali jej Niemcy.

  • Jak Niemcy nazwali tą miejscowość?

W dawnej Jugosławii miejscowość Sterntal nazywała się Strnišče, obecnie w Słowenii miejscowość nazywa się Kidričevo. Teraz tam jest Słowenia. Ambasada Słoweńska poinformowała mnie dokładnie jak się Sterntal nazywał przed wojną i po wojnie. Chodziło mi o odszkodowanie za przymusową pracę i dostałem je po wielkich trudach. Okazało się, że jest olbrzymi bałagan, w rejestracji jeńców wojennych. Szczególnie u Niemców i Austriaków. Przymusową pracę dla Niemiec udowodniłem, ale to dzięki Słoweńcom.

  • Na czym polegały te roboty przymusowe?

Były niezgodne z Konwencją Genewską, bo nas, żołnierzy z niewoli używano do prac wojskowych. Do Sterntal przychodziły transporty kolejowe z benzyną w cysternach, musieliśmy to rozładowywać do beczek dwustulitrowych, nalewać z cysterny, ładować na samochody, wieźć do lasu, bo tam były w lasach prowizoryczne magazyny przyfrontowe. Front był już na południu Jugosławii. Musieliśmy kopać płytkie rowy szerokości trochę większej od beczki i wtaczać po pięćdziesiąt beczek. Następny rów sto metrów dalej i znów to samo. Amunicje wszelkiego rodzaju, poczynając od małokalibrowych, a kończąc na minach morskich i bombach, układało się w sztaple, czyli znów w pewnych odległościach, w równe stosy. Było to wszystko w drewnianych pudłach lub w blaszanych skrzyniach, zależy od rodzaju amunicji.

  • Jak ogólnie pan wspomina ten okres jeniecki?

To jeszcze nie koniec, bo 31 marca 1945 roku z południa ruszyła ofensywa radziecka i po nas Niemcy przysłali lokomotywę z dwoma wagonami. W Sterntal nie było stacji, była nie jeden raz zbombardowana. Były bocznice kolejowe i jakaś budka. Później się człowiek dowiedział, że to dlatego, iż ruszyła wiosenna ofensywa rosyjska od południa na północ ówczesnej Jugosławii.

  • Dokąd dojechaliście?

Dojechaliśmy najpierw do Pettau, jeszcze na terenie Jugosławii. To była węzłowa stacja. Po drodze, jak stały pociągi, cywilny i towarowy, słyszymy rozmowę. W naszym transporcie były dwa wagony i lokomotywa. W pierwszym wagonie jechali wachmani, sześćdziesięcioletni, z Volkssturmu, z naszymi chorymi. Nas na roboty wysłano stu dwudziestu, już tylu nie wracało. W międzyczasie kilku odesłano do obozu, bo się kończyli na gruźlicę, a kilku uciekło do partyzantki Tita. Nas tam około setki wracało do stalagu XVIII A. W każdym razie nie stu dwudziestu. Chyba nawet równa setka. W Pettau, jak się pociąg zatrzymał, to stacja węzłowa, obok stał pociąg cywilny, słyszymy rozmowy po polsku. Więc: „Hej chłopaki!”, dogadaliśmy się, okazało się, że to Polacy w organizacji Todta. Wie pani, co to za organizacja Todt? To była organizacja, która wykonywała przyfrontowe roboty budowlane. To nie było wojsko, tylko budowała lotniska przyfrontowe i tym podobne prace. Podrzucili nam chleb i pojechali dalej. Nie wiedzieliśmy o tym, że w nocy przyłączono do nas, do naszych wagonów z tyłu, pułk Luftwaffe, niemieckiej ciężkiej artylerii przeciwlotniczej i ruszyliśmy. O przed siódmą rano dnia 1 kwietnia 1945 roku, ostrzelały nas alianckie myśliwce. Zginęło wtenczas kilkunastu kolegów. Nie było gdzie uciekać, bo to człowiek zamknięty w towarowych wagonach. W jednym i w drugim wagonie koledzy zostali ranni. Nie będę opowiadał o tym z detalami. Trzy razy myśliwce nalatywały. Niemców też rozpruli. Było kompletne zaskoczenie, albowiem myśliwce wyskoczyły gdzieś zza gór. Niemcy, jak później zobaczyłem, mieli na platformie gniazda sprzężonych karabinów maszynowych przeciwlotniczych. Tuż za nami na platformie jeden, w środku transportu drugi, gniazdo karabinów i na końcu też. Ani strzału, było takie zaskoczenie, że nie oddali ani strzału. Lokomotywę rozbili łącznie z maszynistą. Maszynista zginął, z lokomotywy poszła para i pociąg nie dojeżdżając do stacji Rotenberg nad Drawą, zatrzymał się. Po tym ostrzelaniu uciekłem z grupą kolegów, koło czterdziestki, z transportu. Nie będę opowiadał jaki to miało przebieg. Jugosłowianie nas zebrali i odstawili do partyzantki Tita, do 14. Brygady imienia Tomszycowa (Heroja Tomišiča), to była międzynarodowa brygada. Byli tam Polacy, Rosjanie, Węgrzy, Włosi i Jugosłowianie.

  • Jak się nazywała ta brygada?

Międzynarodowa 14. Brygada imienia Tomszycowa (Heroja Tomišiča), jeżeli czegoś nie pokręciłem, ale chyba tak to było. Mnie przyprowadzili na samym końcu, bo uciekaliśmy w nocy i się rozsypaliśmy. Uciekaliśmy ze stacyjki Rotenberg nad rzeką Drawą przez okno z poczekalni. W holu stacji stał żołnierz z karabinem, nasz opiekun, strażnik. Posłaliśmy kolegę, który nie chciał uciekać, a mówił po niemiecku, więc go tam zagadał. Uciekliśmy, pogubiliśmy się, ale w ciągu trzech, czterech dni zebrano nas do kupki. W górach, w jakiejś miejscowości brygada była już zorganizowana, miała dowódców, miała swoje kompanie, plutony, drużyny.

  • Czy włączyliście się do walk?

Początkowo nas włączono, ale Polacy, jak to Polacy, już nie pamiętam co, coś tam narozrabiali. Staliśmy w górach nad jakimś miasteczkiem, ostrzeliwaliśmy Niemców. Rozbrojono nas po jakichś incydentach, nie wiem, co tam się działo, karności czy coś takiego. Używano nas do transportu amunicji i żywności czy noszenia. Mieli tam nawet radomskiej produkcji ciężki karabin maszynowy razem ze statywem. Nosiliśmy osobno statyw i karabin. Coś niesamowitego! Wyciskał z nas wszystkie siły w transporcie. Po górach to coś okropnego. Jeden tego nie uniósł. Zarówno statyw jak i karabin maszynowy nosiliśmy rozdzielnie we dwóch. Zmienialiśmy się co jakiś nieduży odcinek drogi, bo można było się wykończyć, szczególnie podchodząc pod górę. Przyznam się szczerze, że gdzieś pod koniec kwietnia 1945 roku urwałem się z partyzantki. Nie będę opowiadał, jak to się odbywało, bo nie ma czasu. Już ostrożny szedłem nocami.

  • Sam pan był?

Sam. Z partyzantki Tita sam się urwałem. Można powiedzieć, że zdezerterowałem, ale nie składałem przysięgi do partyzantki Tita, tylko był rozkaz Tita, że wszyscy obcokrajowcy na terenie Jugosławii są zobowiązani do służby w partyzantce. To wystarczyło, że zgarniali takich bez jakiejś przynależności wojskowej czy państwowej. Wreszcie, po trzech dniach wędrówki zdecydowałem się na wejście do chałupy, żeby się pożywić. Zresztą ci ludzie Jugosłowianie, Słoweńcy byli bardzo uprzejmi. Łatwo było się z nimi porozumieć, zresztą w czasie wojny utarł się taki język kolokwialny, tak zwany volapük, czyli mieszanina języków europejskich. Można się było tym językiem porozumieć. Najgorzej było się porozumieć z Włochami. W chałupie przy kolacji trafił na mnie oficer łącznikowy z tej samej partyzantki, to jest z 14. Brygady z dwoma chłopcami, dwoma żołnierzami. Zaczął mnie wypytywać skąd się wziąłem i co tutaj robię. Mówię, że uciekłem z transportu kolejowego, który ostrzelali. Oni o tym mieli informacje. „A do partyzantki nie trafiłeś?”. „Nie”. „Jak to? To niemożliwe”. Wyjaśniłem, że szedłem tylko szczytami, jak się dało, góry niewysokie, nie strome. Bałem się wejść do chałupy. Dopiero po kilku dniach zdecydowałem się, bo już głód mi doskwierał. Nie wiem czy uwierzył, czy nie uwierzył. Szedł właśnie z powrotem do tej brygady jako oficer łącznikowy. Według relacji oficera brygada z ostatniej miejscowości ruszyła na Klagenfurt, to na terenie Austrii. Karyntia, w której leży Klagenfurt, należała kiedyś do Jugosławii, przed pierwszą wojną światową. Na szczęście nie miałem butów, bo po Powstaniu miałem buty z cholewami, ale one się rozlazły, miły rozlatujące się podeszwy. Zostały prawie same cholewy. Trafiliśmy na jakieś miejsce, gdzie były zrzuty angielskie dla partyzantki Tita, umundurowania, tam pewnie i co innego zostało zrzucone. Na polanie leżało kupę używanej odzieży i butów różnego rodzaju, zdjętych przez Jugosłowian. Ubrali się w porządne dresy. Wybrałem jakieś buty, które się później okazały za ciasne. Tak poobcierałem nogi, że już nie mogłem łazić i akurat w jakiejś chałupie 8 maja 1945 roku dowiedzieliśmy się, że wojna się skończyła. A to już było na pograniczu jugosłowiańsko-austriackim, w górach niedaleko od Eisenkappel. To taka mieścina już na terenie Austrii, w dolinie. Byłem piętnaście kilometrów od tej miejscowości, na pograniczu, u chłopa jugosłowiańskiego, w zasadzie obywatelstwo miał austriackie, ale duchowo ciążył ku Jugosławii, Słowianin. Przesiedziałem tydzień, czy dwa tygodnie, nogi wyleczyłem, babcia, jego matka, mnie karmiła. Były śmieszne sytuacje. Babcia, jej syn z dwoma córkami siadają do jedzenia, z jednej miski jedzą, drewniane łyżki. Jak zobaczyli, jaki jestem wygłodniały, jak jem, to odstawiali łyżki i zostawiali mi prawie pełną miskę. Sytuacja ta powtarzała się przez pewien okres czasu. Tam przechodziły przez granicę wszelkie autoramenty wojskowe: gestapowców, „ukraińców” i innych narodowości, które służyły w wojsku niemieckim. Babcia była tak poczciwa, że skrycie przed synem szła do spichlerza, brała mąkę i piekła chleb, jak syn był w polu. I potem tym chlebem wszystkich częstowała. Dla niej było obojętne, kto kim jest. Po prostu karmiła głodnych ludzi. Ludzie ci uciekali przed wojskiem rosyjskim. Woleli dostać się do niewoli angielskiej.

  • Po prostu człowiek głodny.

Głodny, dawała chleb.

  • 8 maja 1945 roku w chałupinie jugosłowiańskich chłopów dowiedział się pan że się skończyła wojna

Oficer łącznikowy z 14. Brygady Tita, jak się dowiedział 8 maja 1945 roku, że jest koniec wojny, to na drugi dzień pozostawił mnie na pograniczu austriacko-jugosłowiańskim w chałupie jugosłowiańskich chłopów. Zrobił to z uwagi na koniec wojny i stan moich nóg. Oficer w obstawie dwóch żołnierzy poszedł dalej swoją drogą. [..] Mój gospodarz chodził co tydzień do kościoła, do miasteczka, które się nazywało Eisenkappel, w dół piętnaście kilometrów od siebie, z góry i z powrotem. Zresztą nie pamiętam, czy chodził co tydzień, czy co dwa. Przyszedł i powiedział, że na dole są „Angliczanie”. Tak powiedział, czyli Anglicy. Powiedziałem: „To ja idę do domu”. On mi odradzał, że to koleje nie chodzą, mostów nie ma. Uparłem się. Wyposażyli mnie na drogę w osiem czy dziesięć marek, dali bochen chleba za pazuchę i słoninę na drogę. Jak przyszedłem do Eisenkappel, to pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, to poszedłem do fryzjera. Całkiem przypadkowo u fryzjera okazało się, że rzeczywiście są Anglicy, młodzi chłopcy. Ponieważ w męskim fryzjerze były same panie, które strzygły, młode dziewczyny, to flirt odchodził między nimi a Anglikami na potęgę. Ostrzygłem się, poszedłem dalej z Eisenkappel. Z Eisenkappel poszedłem w las, żeby coś zjeść i dalej. Dalej, niedaleko już odszedłem, bo na mostku przez jakiś potok, czy rzeczkę, zatrzymała mnie warta angielska. Naturalnie mieli telefon, zakręcili, zadzwonili, przyszedł dowódca. Zaprowadził, dogadać się nie bardzo mogliśmy, bo wprawdzie mówił bardzo dobrze po niemiecku, a ja słabo. To był Dolmetscher, czyli tłumacz z wyższym wykształceniem, w stopniu oficerskim. Ale miałem przy sobie jeszcze legitymację z 1944 roku wydaną w dwóch językach, właśnie z Gimnazjum Marii Siodłowskiej. Była wydana w językach niemieckim i polskim. Dogadałem się, że jestem byłym jeńcem wojennym z Polski, z Warszawy. Pokazałem legitymację, którą poczytał i wszystko jasne, że: „Polen?” „Polen”. Pytają mnie Bóg wie o co, chodziło o to, czy chcę jeść, więc mi na migi pokazywali. Poczęstowali mnie cygarem, cholernie byli mili, uprzejmi. Przespałem, ale rano, na drugi dzień zawieźli mnie do sztabu tej jednostki. Gdzieś tam, kilka kilometrów od tej mieściny – Eisenkappel, w jakimś majątku ziemskim stał sztab tej jednostki. Nie wiem, jaka to była jednostka. Znów mnie nakarmili. Śmiesznie, mieli obóz podzielony drutem na dwa nieduże sektory, gdzie stały namioty. W jednym obozie siedział Jugosłowianin nie z partyzantki Tita, tylko z frakcji Michajłowicza lub Maciarewicza, chyba pokręciłem, a może nie pokręciłem. W drugiej części byłem ja, wolny, mogłem w każdej chwili wyjść, przyjść i wyjść. Nocowałem, ale to trwało jedną dobę i noc. Przyszedłem do Anglików na śniadanie, bo ten obozik był poza parkiem i pałacem. Po śniadaniu mówię, żeby mi coś dali do pracy, bo się strasznie nudzę.

Jeszcze tak śmiesznie było, że za obozem był męski pisuar. Nie wiem, dlaczego, może się nie orientowali, kto ja jestem, może myśleli, że jestem Jugosłowianinem. Nie wiem. Anglicy przechodzący obok do pisuaru rzucali mi papierosy. Wtenczas już zacząłem palić, bo mój jugosłowiański gospodarz mnie nauczył palić. Tyle tego było, że papierosy przerzuciłem Jugosłowianinowi. Wprawdzie był faszystą, ale trudno. Byli zdziwieni moją chęcią do pracy. Były kupki żwiru i duży okrągły klomb i powiedzieli mi żebym na ścieżkę okalającą klomb rozsypał żwir. Po godzinie, czy dwóch chciałem pójść do swego namiotu i przechodząc, widzę, że w bramie z tego parku stoi żołnierz w alianckim battledresie i ma na ramionach naszywki: „Poland”. Człowiek w takiej sytuacji jest głupi. Podchodzę, pytam się: „Czy pan jest Polakiem?”. Przecież ma napisane na naszywkach „Poland”. „Tak”. To był chłopak w moim wieku, z Rosji, z II Korpusu Andersa. Mówi: „Ja tu przyjechałem z pułkownikiem, który szuka Polaków po obozach jenieckich i nie tylko jenieckich”. Powiedział: „Ja zaraz pułkownikowi zamelduję, bo pułkownik poszedł do Anglików”. Pułkownik 2. Pułku Artylerii Lekkiej 3. Dywizji Strzelców Karpackich nazywał się Link. Perfekt mówił po niemiecku oraz po angielsku. Jego kierowca zameldował mnie pułkownikowi, który mnie zabrał z sobą i pojechaliśmy do Klagenfurtu. On właśnie zbierał Polaków, gdzie się dało, nie tylko Polaków. Jeździł po Austrii i zbierał ludzi nie tylko z obozów polskich, stalagów, ale jeździł również po obozach jenieckich utworzonych przez aliantów i wyłuskiwał stamtąd Polaków, którzy przymusowo byli ze Śląska, z Wielkopolski, z Pomorza włączeni do wojsk niemieckich. Wyłuskiwał ich również na uzupełnienie II Korpusu Wojska Polskiego.
W Klagenfurcie zostałem zatrudniony jako magazynier artykułów żywnościowych Polskiego Czerwonego Krzyża. Co tydzień przyjeżdżały z Włoch trzy ciężarówki z żywnością, którą później rozwoziłem po obozach. To się zmieniało, bo najpierw można było podjechać prawie że do Wiednia, a potem już nie można było, bo układy między Anglikami a Rosjanami się zmieniły. Anglicy doszli prawie pod Wiedeń, ale musieli się wycofać z tamtych rejonów Austrii. Różne historie się działy. Pod Klagenfurtem był duży polski obóz cywilny – byli mężczyźni, kobiety i dzieci. Zaopatrywałem go w żywność, to znaczy dyrygowałem majątkiem magazynu i miałem trzy półtonówki i trzech kierowców. Rozwoziłem zaopatrzenie do polskich obozów cywilnych. Ponieważ to się rozrastało, przenieśliśmy się do Villach, to już niedaleko granicy włoskiej. Dalej to robiłem. Nawet kiedyś musiałem od siebie z Villach zawieźć żywność do Udine na terenie północnych Włoch, bo tam w polskim obozie zaczęło ować żywności. Było bliżej z Austrii do Udine, jak z centralnych Włoch, w których stał II Korpus, nad Adriatykiem. Przykładowo, bo w tej chwili dokładnie nie pamiętam, z Villach do Udine było około sto kilometrów, z Włoch było około pięćset kilometrów. Przy okazji akurat się napatoczyło trzech akowców i chcieli się dostać do Włoch, to ich przeszmuglowałem. Weszli na ciężarówkę, przykryliśmy ich workami z mąką i z kaszą. Na przejazd przez granicę, miałem odpowiednie dokumenty. Anglik na granicy podniósł tylko tylnią plandekę samochodu, popatrzył, rzeczywiście leżą worki. Ukryliśmy ich trzy kilometry przed granicą i trzy kilometry za granicą ich odpakowaliśmy. Spokojnie dojechali do Udine na wierzchu samochodu. Praca w Austrii się skończyła, jak pan pułkownik Link w lipcu 1945 roku wracał do Włoch, do swojej jednostki objąć dowództwo. Pojechałem z nim. Odtąd służyłem w 2. Pułku Artylerii Lekkiej 3. Dywizji Strzelców Karpackich, jeżdżąc na ćwiczenia, pełniąc służbę wartowniczą, szkoląc się. Trwało to do lipca 1946 roku. W tym okresie czasu przetransportowałem II Korpus do Anglii, nie od razu całość. W lipcu popłynęliśmy z Neapolu do Anglii, do Liverpoolu, stamtąd z zachodniej Anglii przewieźli nas do wschodniej części Anglii. Stacjonowaliśmy na prowincji, na południe od Londynu, na byłych amerykańskich lotniskach wojskowych. Tam były odpowiednie warunki, były kasyna, baraki, w których spaliśmy, to wszystko było w lasach, w polu.

  • Był pan jeszcze w służbie czynnej?

Tak. Niedługi okres czasu, do momentu demobilizacji na terenie Anglii oraz przekazania Anglikom osobistej broni. Po demobilizacji zostaliśmy wcieleni do cywilnego Korpuseu Jego Królewskiej Mości. Nikt o to nie prosił, ale tak się stało. Przygotowywali nas do służby cywilnej. Było dużo ludzi posiadających różne zawody, starszych ode mnie, bo przecież wojsko Polski, II Korpus to była zbieranina. To były dzieci z 1939 roku, które dorosły i Anders wyprowadził to całe bractwo, również z kobietami i dziećmi do Iraku. Byli to chłopcy oraz dwudziestoparoletni, ale przeważnie byli mężczyźni dojrzali, a nawet pięćdziesięcioparoletni w wojsku. Był straszny rozrzut wiekowy. Poszedł na wojnę, miał czterdzieści pięć lat, a tu miał już pięćdziesiątkę na karku. Zresztą było uzupełnianie. Pan pułkownik Link jeździł po Austrii i uzupełniał. Potem inny pułkownik jeździł, łącznik i uzupełniał po stratach pod Monte Cassino i po całej batalii do Ankony, wzdłuż Adriatyku, II Korpus szedł i walczył, to na południu, potem Monte Cassino i inne miejsca, aż do Ankony.
Co dalej? Pocztą wojskową wysłałem list do kraju, już z Anglii. Dostałem odpowiedź, jak to zwykle drogą wojskową, po pół roku. Zorientowałem się, że inni piszą normalną pocztą cywilną i napisałem znów do kraju, ale napisałem do stryja, który był księdzem, był proboszczem, a właściwie już się dosłużył kanonika w Międzywodziu, w górach. Nie wiedziałem, gdzie jest matka z siostrą. Ksiądz poinformował mnie listownie, że matka z moim rodzeństwem jest w Poznaniu. Napisałem do Poznania, to za tydzień miałem odpowiedź, ale w międzyczasie załatwiłem już sobie wizę do Argentyny. Z kumplem chcieliśmy jechać do Argentyny, ale jak dostałem wiadomość, że wszyscy żyją, to zmieniłem zamiary, wracam do kraju. Chęć powrotu do Polski nie była bardzo popularna w Anglii, a do tego jeszcze Polska Ludowa. Trzy razy jeszcze jeździliśmy do Londynu, ci, którzy chcieli wracać, do attaché wojskowego Polski Ludowej, zanim otrzymaliśmy pozwolenie na powrót do Polski.

  • Kiedy pan ostatecznie wrócił do Polski?

W lipcu 1947 roku znalazłem się w Polsce, w Gdańsku. Przeszedłem obóz przejściowy „Narwik”. Tak on się nazywał? Rozładunek szedł z okrętu prosto do tego obozu, gdzie nas pilnowali żołnierze. To nie był jakiś obóz ciężki. Pierwszą dla mnie zdumiewająca rzeczą było, że jak poszedłem na tym terenie do kasyna, to zobaczyłem polską kiełbasę krakowską i czekolady wedlowskie, to mi oko zbielało, bo w Anglii w tym czasie wszystko jeszcze było na kartki: i papierosy, i jedzenie. Naturalnie, następnego dnia w innym baraku przesłuchiwało mnie UB, to znaczy nie tylko mnie, tylko wszystkich, którzy z tego transportu wysiedli. Wszystko zresztą bractwo było w mundurach. Miałem z milicją malutkie starcie, ponieważ na ramionach mundurów były naszywki: „Poland”. Po mnie przyjechała matka z bratem. Ten obóz przejściowy nazywał się „Narwik”. Byłem w nim dwa dni. Jak to zawsze, „zdolni” ubowcy przepytywali i mówili: „Kłamiecie!”. Co odpowiedź, to kłamię. Wreszcie się zdenerwowałem i mówię: „Wiecie, jak nie wierzycie, to zadzwońcie do attaché wojskowego w Londynie i zapytajcie się o mnie, bo ja tam trzy razy byłem i już trzy razy się spowiadałem. A tutaj mnie czwarty raz przesłuchujecie i ciągle mówicie, że ja kłamię. To trudno. Możecie to sprawdzić”. To spuścił z tonu. Odmeldowałem się. Wróciłem do kraju. Gdańska, z matką i bratem w lipcu 1947 roku przyjechaliśmy pociągiem do Poznania. [...]

  • Ale dali panu spokój? Nie było żadnych konsekwencji, represji?

Zaraz, zaraz. Tak spokoju to nie było. Życie płynie. We wrześniu 1947 roku poszedłem do Koedukacyjnego Liceum dla Dorosłych w Poznaniu. Tam była już „przejrzała” młodzież. Maturę zdałem w czerwcu 1948 roku. Po maturze podjąłem pracę „praktykę” w sklepach firmy „Bata”. Pani pewnie nie wie, ile Bata miał sklepów w Polsce, z obuwiem bardzo dobrym i stosunkowo tanim. To się potem przekształciło w CHPS, Centrala Handlowa Przemysłu Skórzanego. Po praktyce zostałem branżowym inspektorem w Centrali. Centrala skupiała garbarnie z terenu całej Polski i fabryki obuwia oraz sieć detaliczną. Po praktyce i zdaniu egzaminu zostałem inspektorem Ekspozytury Najwyższej Izby Kontroli w Poznaniu. Tak się to nazywało. To była branżowa Centrala Przemysłu Skórzanego. W Polsce ciągle następowały jakieś reorganizacje. Już dalej o tej pracy zawodowej nie będę mówił. [...] Po zmianie pracy w 1950 roku zacząłem pracować w Poznańskich Zakładach Obuwia, na stanowisku zastępcy kierownika działu. Zacząłem prowadzić tam zaopatrzenie. Fabryka przy Jackowskiego 22 w Poznaniu produkowała na dwóch taśmach dla wojska trzewiki wojskowe i wojskowe buty z cholewami. Dyrektor, zresztą bardzo poczciwy i inteligentny, z ludu facet, Gendera się nazywał, pamiętam do dzisiaj. Chyba był przedwojennym szewcem, tylko nie takim tam zwykłym, miał jakieś wykształcenie, tak fama głosiła. Latem 1951 roku zadzwonił do mnie, piętro niżej, bo dyrektor Gendera był akurat w pokoju Rady Zakładowej. Miał taki sposób mówienia do mnie: „Zabrzesiu”. Mówi: „»Zabrzesiu«, chodź tu do Rady, mam coś do ciebie”. Przyszedłem do Rady. Jak w Radzie Zakładowej: duży pokój i pełno ludzi, zawsze dużo różnych interesantów. Mówi: „Musisz pojechać do garbarni pod Gniezno. Garbarnia znajduje się trzy kilometry od miasta. To jest nowa inwestycja i tam garbują skóry świńskie. Przekonaj się, jak tam będzie z możliwością zamówień”. Mówię: „Przecież nam skóry świńskie są niepotrzebne! Cholewy i trzewiki są z bukatu, cielęce”. „Nie, ma być zmiana, od przyszłego półrocza mamy cholewy robić ze świńskiej skóry”. A przecież między innymi prowadziłem planowanie i wiedziałem, co ma być, jakie surowce do produkcji. Dobra, do Gniezna był rano pociąg, to niedaleko Poznania, o siódmej, o ósmej byłem już w Gnieźnie. Powolutku sobie idę te trzy kilometry do garbarni. Szosa, garbarnia stała poza miastem, w polu stała. Pewno do dzisiaj stoi, bo Gniezno się nie rozrosło tak, żeby tam doszło. Idę drogą i widzę, że sto metrów przede mną ze stróżówki przy bramie garbarni wychodzi jakiś facet. Jak się mijamy, to on macha mi przed nosem legitymacją. Nie, jeszcze nie tak. „Pan Zabrzeski z Poznania?” – zapytał. „Tak”. Właśnie teraz macha: „Z Wojewódzkiego jestem”. „Zaraz, zaraz. Machnął mi pan przed nosem jakąś legitymacją. Pokaż pan porządnie”. Nawet dał mi do ręki. Patrzę: „Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa”. Zdjęcie jego, jeszcze w mundurze, w stopniu plutonowego był na zdjęciu. „To idziemy do stróżówki”. Jesteśmy już niedaleko, jak wyskakuje następny i pyta: „Masz go? Masz go?”. „Mam”. „To poczekaj, ja zaraz zadzwonię po auto”. Zadzwonił, wyskoczył. „To idziemy. Po drodze wsiądziemy. Opel po nas jedzie”. Wzięli i zajechali, to chyba był Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa, ale oni byli z Wojewódzkiego. Zaczęło się ubowskie przesłuchiwanie, ale bez jakichś represji.
Początkowo nie bardzo wiedziałem, gdzie jestem, bo wjechali od podwórza i na pierwsze piętro. Napisałem trzy życiorysy, bo co skończyłem życiorys, oddałem, to następny. Czekali na mnie, gdzie się potknę. Widocznie się nie potknąłem, bo to im nic nie dało i zaczęło się przepytywanie. „A wyście byli w niewoli?” „Byłem”. „A wróciliście z Anglii?” „Wróciłem”. „A należeliście do AK?” „Należałem”. „A kto jest Rudyk?”. Myślę sobie: „Boże kochany, kto to jest Rudyk?”. Przypomniałem sobie: kolega, który pozostał w Anglii. Był to odzysk z wojska niemieckiego do II Korpusu. Był górnikiem z zawodu i poszedł do górnictwa angielskiego. Z mety go wzięli, jak się zgłosił. Poszedł do cywila zarabiać. Nie chciał przeszkolenia, tylko chciał pracować. Tak padają pytania, nazwiska. Upłynęło już sporo czasu. „A kto to jest Hanka Nowowiejska?” „Moja dziewczyna z tamtych czasów z Anglii”. „A wyście napisali do Warszawy, że chcecie nawiązać kontakt”. „Napisałem”. Było tak, że rzeczywiście szukałem kontaktu z kolegami i z koleżankami po Powstaniu. Matka przyszła do mnie kiedyś, jak to wtedy, w tamtych czasach. Poinformowała mnie iż, usłyszała, że ktoś, gdzieś, podał jej adres i że mam napisać. Gdzieś napisałem w Aleje Ujazdowskie w Warszawie. Prosiłem o nawiązanie kontaktów. Odpowiedzi nie otrzymałem. Napisałem w tym stylu, bo mi powiedziała, że to ktoś od „Radosława”. Napisałem kto jestem, gdzie byłem w czasie Powstania, że [Batalion] „Czata 49”, Zgrupowanie „Radosława”, kto był dowódcą. Odpowiedzi nie otrzymałem i o tym wszystkim zapomniałem, bo to się działo w 1947 roku. Zresztą korespondencja też się urwała po roku czy po dwóch. Przecież ile można tak korespondować, jak tu bieżące życie pędzi.
Z tych pytań w śledztwie zorientowałem się właśnie, bo pani pyta, czy dali spokój, że moja poczta przez te całe lata, od roku 1947 do lat pięćdziesiątych, była inwigilowana. Dochodziła do mnie, ale szła przez cenzurę. Nie było śladu, że była otwierana i czytana. Mieli pewne wiadomości. Przepytywał mnie młody, miły człowiek, ale prosty, więcej amator, więcej ochotnik niż śledczy. Nie wiem, jak to określić. W końcu dzwoni do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa do Poznania, ale z drugiego pokoju, a mnie zostawia w innym, tylko tak głośno mówi, że przez zamknięte drzwi wszystko słyszę. Taka rozmowa, jak on się przyczepił do tego kontaktu. Mówię: „Przecież to jest normalne określenie”. „Ale wy, przeszkoleni zostaliście. Pewnie to jako szpieg”. Takie wmawianie. Już chciałem coś powiedzieć, ale przyhamowałem. Dzwoni i do jakiegoś starszego stopniem melduje się i mówi, że: „Ja sobie nie mogę z tym dać rady. Przyjedźcie towarzyszu, bo nie mogę, on coś za dużo mówi”. Zaś jakoś się migał. Tak głośno rozmawiał. Wychodzi z tego pokoju i mówi: „No, za pół godziny będzie tutaj naczelnik. Zobaczycie, tak wam łatwo jak ze mną nie pójdzie”. Szczery chłopak. Ten przyjechał, rzeczywiście zaczęło się przepytywanie, tylko głupie przepytywanie. Dzisiaj to już chyba takiego nie ma. Co człowiek odpowie, to: „Kłamiecie, kłamiecie”. Co odpowiem: „Kłamiecie”. Wreszcie się zdenerwowałem, bo wprawdzie jestem na ogół spokojny: „To do jasnej cholery, jak ja ciągle kłamię, a wy wiecie, to dlaczego pytacie? Po co pytacie, jak wiecie? Nie ma żadnego sensu”. I to go przyhamowało. Jeszcze sobie zakpiłem, bo mówię: „Trzymacie mnie tu od ósmej czy dziewiątej rano i jeszcze nic jeść nie daliście. Jak tak można?”. A to już była godzina późna w nocy. Przecież mnie puścili dopiero o piątej rano następnego dnia. Najlepsze było to, jak powiedziałem: „Anglicy jak zamknęli Gandhiego, to mu nawet pozwolili kozę trzymać, żeby mu dawała mleko. A tu co jest?”. Bo to fakt historyczny z Gandhim i z kozą. Nie bardzo wiedzieli, o czym mówię, ale dotarło i ten wyższy ranga pyta: „Kasyno jest jeszcze otwarte?”. „Chyba nie, ale pójdę zobaczyć”. „Macie pieniądze?” „Mam”. Dałem dwadzieścia złotych. Wtenczas za dwadzieścia złotych można było kupę jedzenia kupić. Przyniósł mi chleb z salcesonem, żeby podkarmić. Trwało to do rana. Pamiętam, że mogłem wrócić najwcześniejszym pociągiem, jaki był z Gniezna do Poznania. Pamiętam, że cały czas w trakcie przesłuchania się martwiłem, czy nie robią rewizji w mieszkaniu. Mieszkałem u żony, u teściów i czy nie znaleźli książki Trockiego. Miałem tom Trockiego, który dał mi mój przełożony, członek Partii, w okresie kiedy pracowałem w Inspektoracie NSK w Poznaniu. Kapitalna sytuacja, wróciłem do domu, umyłem się, ogoliłem i mówię do żony: „Gdzie ten Trocki jest? Trzeba go wyrzucić”. A ona mówi: „Ja już pół roku temu go spaliłam”. Mówię: „I nie mogłaś mi, kobieto powiedzieć, że spaliłaś? A ja tyle godzin się męczę i martwię, czy robią rewizję w domu czy nie robią”. Tak to się skończyło. Najlepsze było to, że od siódmej się pracowało w Poznańskich Zakładach Obuwia. Wchodzę do fabryki, do części administracyjnej, a tu dyrektor na klatce schodowej mnie łapie: „No i co »Zabrzesiu«? No co?”. Mówię: „Jak to co? Nic!”. „Co wy mówicie, nic”. „Przecież zakazano mi mówić, dyrektorze. Nie wolno mi”. „Co wy opowiadacie? Nie znacie mnie? Chodźcie do mnie do gabinetu. No, chodźcie”. Poszedłem z dyrektorem Genderą do jego gabinetu.

  • W końcu to on pana wydał w ich ręce.

Nie wydał. Był dyrektorem Poznańskich Zakładów Obuwia i musiał wykonywać polecenia Urzędu Bezpieczeństwa. Takie były czasy. Ponadto powiedział mi, że myślał, że ja sprzedałem na lewo jakąś ilość skóry, podebranej z garbarni i dlatego ściga mnie UB.

  • Tak.

Według wyjaśnień dyrektora okazało się, że w pokoju Rady Nadzorczej, w tym tłumie ludzi, było tych dwóch z Urzędu Bezpieczeństwa, tych, którzy mnie aresztowali na drodze. Mnie dyrektor zaprosił i wystawił głodną gadkę o cholewach ze świńskiej skóry, dlatego, żeby ci sobie mnie obejrzeli. Koniec. I tyle.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Jak były Wypadki Poznańskie to już byłem w Warszawie. Chyba po śmierci Stalina, 1955 rok, z Poznania przeprowadziłem się do Warszawy z rodziną dopiero w 1959 roku. Ale tylko dlatego wróciłem, że siostra tu dostała mieszkanie i miałem gdzie się zakotwiczyć oraz jedynie w tym mieście w Polsce przeciętni ludzie otrzymywali przydziały na mieszkanie.

  • Ale tutaj ma pan swoje środowisko dzięki temu.

Zawsze ciążyłem do środowiska AK. Nadal mam kontakt z koleżankami i kolegami z Powstania oraz jestem członkiem Związku Powstańców Warszawy.


Warszawa, 21 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Zygmunt Zabrzeski Pseudonim: „Zyg” Stopień: starszy strzelec Formacja: Dywizjon Motorowy, Zgrupowanie „Radosław”, Batalion „Czata 49” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście, Czerniaków, Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter