Adriana Kłosińska „Malwa”

Archiwum Historii Mówionej

Adriana Kłosińska, z domu Zawadzka.

  • Kiedy i gdzie się pani urodziła?

W 1926 roku, 30 listopada, w Warszawie.

  • Proszę opowiedzieć troszkę o swoim domu rodzinnym, o latach przedwojennych, o szkole. Rodzice, rodzeństwo – jak pani pamięta te pierwsze lata życia?

Pierwsze lata życia w Warszawie przed wojną były dosyć szczęśliwe. [Ojciec ukończył Wyższą Szkołę Handlową – obecnie SGH, mama konserwatorium muzyczne].

  • Na jakiej ulicy mieszkaliście?

[Mieszkaliśmy] początkowo na Woli, [przy ulicy] Krochmalnej, a potem na Słupeckiej, ale w międzyczasie jeszcze cztery lata mieszkałam jako [dziecko we Włoszech]. Miałam sześć tygodni, jak mama wyjechała ze mną i z ojcem do Mediolanu. Ojciec pracował w konsulacie, […] tam [mieszkałam], do czwartego roku życia. Potem wróciliśmy. Mieszkaliśmy przejściowo na ulicy Krochmalnej, okropnej ulicy. Jeszcze mam wspomnienia jak przez mgłę z tej ulicy, jak wyglądała.

  • Co w niej było takiego okropnego?

Była strasznie brudna. To była jedna z najbiedniejszych żydowskich dzielnic. Dom, w którym mieszkaliśmy, był enklawą [polską]. To był jeszcze dom moich pradziadków […]. Był bruk, były rynsztoki, rynsztokami płynęły ścieki, dzieci siedziały nad rynsztokami, biedne, żydowskie, zasmarkane dzieci. Nie będę tego wszystkiego opowiadać, bo to jest groza. Już opisał to […] niejeden pisarz.
Rodzice w tym czasie byli zapisani do spółdzielni na ulicy Słupeckiej, to jest przy placu Narutowicza. […] Urodziła [się] […] moja siostra i w 1932 roku, po jej urodzeniu, przenieśliśmy się już na Słupecką, gdzie było bardzo ładne mieszkanie z widokiem na kościół, na ogród przykościelny. Tam chodziłam do przedszkola, do szkoły na ulicę Glogera.

  • Jaka była szkoła powszechna przed wojną?

Uczyłam się na prywatnym komplecie. Było nas dziesięcioro, pięć dziewczynek i pięciu chłopców przy stole w stołowym pokoju, aż do piątej klasy. Potem, po piątej klasie rodzice się przenieśli na ulicę Mazowiecką i tam chodziłam do szkoły powszechnej [pani] Tymińskiej dwa lata – piąta, szósta klasa. Zdałam do gimnazjum [państwowego imienia] Słowackiego i […] chodziłam do pierwszej klasy gimnazjalnej. Po pierwszej klasie gimnazjum był już rok 1939 i wybuchła wojna.

  • Ile pani miała rodzeństwa?

Jedną siostrę.

  • Tata we wrześniu 1939 roku poszedł do wojska?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, jak wybuch wojny wpłynął na losy pani rodziny?

Ojciec tydzień przed wybuchem wojny był zmobilizowany. Był podporucznikiem [rezerwy]. Zmieniono mu przydział, bo miał przedtem w Zegrzu, a dostał przydział do Pińska, to znaczy na samą granicę radziecką, do tak zwanej Flotylli Pińskiej. To osobne opowiadanie, bo flotylla była na barkach na rzece, na granicy. Jak sowieci weszli, to oddział flotylli 17 września bronił się [zbrojni] przed sowietami. Ojca zgarnęli do obozu. Na pewno by skończył w Katyniu, gdyby nie ucieczka. Bardzo sprytnie uciekł.

  • Ktoś mu pomógł?

Nie, nikt nie pomógł. Ojciec, ponieważ w 1920 roku był na wojnie z bolszewikami, wiedział, czym to grozi, […] więc wiedział, że za nic nie może pójść do niewoli sowieckiej. Od razu, od momentu jak ich zgarnęli, ogrodzili drutem kolczastym. Jeszcze nie było baraków, spali pokotem. Była wybudowana latryna przy samym końcu [obozu]. Powiedział, że chce pójść do latryny i z nim poszedł żołnierz z bronią, stanął przed latryną. A ojciec – to było już drugie wyjście ojca do latryny – przedtem sobie przygotował [ucieczkę], obluzował deski z tyłu latryny. Uchylił deski i wyszedł tyłem, [blisko] była granica obozu. Wyczołgał się i czołgał się przez całą noc do jakiejś chaty. Ponieważ [miał] mundur [wełniany] i [dobre oficerskie] buty, a była potworna bieda na Polesiu, Białorusini mu pomogli, za te buty i za [mundur] dali jakieś łachy, łapcie i w tym wrócił do Warszawy. Przyszedł, to mama go nie poznała. Jednak z Pińska do Warszawy to był kawałek drogi.

  • Ojciec wrócił już po kapitulacji Warszawy?

O, tak.

  • Pamięta pani wkroczenie Niemców do Warszawy?

Mnie, moją siostrę, i babcię, mama wywiozła pod Warszawę, do Zalesia. [Tam byliśmy] w 1939 roku, we wrześniu, a mama była w Warszawie, pilnowała dobytku. Pierwszego października (już Niemcy wkroczyli do Warszawy) z przyjaciółką mamy [przyszłam do Warszawy. (Przyjaciele rodziców – Leśniewscy] mieli letni domek i zaprosili wszystkich, co mieli dzieci, żeby 1939 rok, wrzesień tam przetrwać.) […] Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Barbary róg Poznańskiej, nie ma tego [domu i tego] miejsca […]. [Mieszkanie] było zajęte przez Niemców. Niemiec powiedział, że wszyscy są na podwórku, tam było parę krzyży, myślałyśmy, że mama też tam jest w grobie, ale okazało się, że była u cioci. […]
Było ciężko, bo mieszkania nie mieliśmy, ale potem, po jakimś czasie oficerowie zamieszkali [w naszym mieszkaniu] i mama poszła, jakoś wyprosiła, że jeden pokój nam oddali. Myśmy w tym jednym pokoju [mieszkali], bez wygód, bo wszystko zajmowali [Niemcy]. Potem na jakiś czas ustąpili z tego mieszkania, a potem zajęli całkowicie, więc nas już wysiedlili. To było akurat vis à vis [ budynku poczty i] telefonów na Barbary.

  • Kiedy tata wrócił z ucieczki?

[…] Nie pamiętam.

  • Rok taty nie było, dwa?

Nie, tyle ile uszedł na piechotę, czasami jakimś wozem podjechał kawałek. Z Polesia musiał przejść przez granicę.

  • Z czego rodzina żyła, utrzymywała się? Ojciec pracował w czasie okupacji?

Rodzice mieli sklep na Marszałkowskiej.

  • Co to był za sklep?

To był sklep z męską konfekcją. W czasie okupacji Niemcy zgadzali się na sklepy, były jakieś przydziały materiałów na kartki […] i to w zasadzie dawało jakieś utrzymanie, nie za duże, ale wystarczające, żeby się wyżywić.

  • Gdzie w końcu na stałe państwo zamieszkali w czasie okupacji?

Na ulicy Flory, to jest boczna od Klonowej, mała uliczka. Tam było mieszkanie do wynajęcia. Ale potem tam znowu zrobili dzielnicę niemiecką, więc znowu musieliśmy zmienić mieszkanie. Niemiec, który sobie wypatrzył to mieszkanie, okazało się, że był […] chyba szpiegiem. Był naczelnym redaktorem czy zastępcą redaktora przedwojennego „Kuriera Warszawskiego”. Potem, zaraz jak Niemcy wkroczyli, okazało się, że jest Niemcem, jego dzieci były w Hitlerjugend. Mówił po polsku dobrze, przyszedł zająć to mieszkanie. Powiedział, że może oddać swoje. Jego mieszkanie było w budynku na rogu Wilczej i Marszałkowskiej.

  • Zna pani nazwisko tego człowieka?

Rychter czy Rydel. Rydel chyba, już nie pamiętam w tej chwili. W każdym razie on się po wojnie objawił, odszukał mojego ojca. Powiedział, że ma sprawę w sądzie. Był w milicji, czyli drugi raz prawdopodobnie tej samej profesji. Ale odkryli, że był Niemcem i że dzieci [były] w Hitlerjugend. Odszukał ojca i prosił, żeby ojciec zaznawał, że on był taki łaskawy w czasie okupacji i oddał swoje mieszkanie. W Gdyni była ta sprawa sądowa, pamiętam, że ojciec poszedł. Wiele go nie bronił, ale powiedział, co było faktem, że nie wyrzucił nas na bruk, tylko oddał swoje mieszkanie.

  • Czy pani poszła do szkoły, uczyła się w latach okupacji?

W latach okupacji była szkoła zorganizowana przez grono profesorów gimnazjum [imienia] Słowackiego i to było bardzo dobrze […] zorganizowane. Była zawsze jakaś szkoła, żebyśmy […] miały legitymacje i były komplety. A w szkole pod przykrywką jakiejś szkoły, raz krawieckiej, raz handlowej, uczyłyśmy się normalnych przedmiotów. Z tym że miałyśmy podwójne zeszyty. Najwięcej [uczyliśmy się] ustnie, chodziło o to, żeby mało było [pisania] i zawsze była jakaś warta na zmianę gdzieś na dole. W różnych lokalach to było. Na ulicy Smolnej był budynek, tam jest zresztą tablica w tej chwili od strony Smolnej, to był niewykończony dom rodziców jednej z naszych koleżanek. Był stan surowy, nie było tynków, ale piecyki, tak zwane kozy były wstawione do klas. To było pod tytułem szkoły krawieckiej, […] a po obiedzie były komplety, jeszcze z innych przedmiotów. W sobotę, w niedzielę były komplety.

  • Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?

Nie było łatwo. Nie wiem, to trudno powiedzieć, to chyba już wszyscy wiedzą.
  • Proszę opowiedzieć, jak to pani zapamiętała.

Były łapanki. Pierwsze rozstrzelanie odbyło się na ulicy Pięknej. Byliśmy nie to, że świadkami, ale w każdym razie mieszkaliśmy dosyć blisko. Ojciec nie wrócił do domu, mama się denerwowała. Potem wrócił, okazało się, że był zgarnięty na ulicy. Na ulicy Pięknej jest tablica, koło „telefonów”, tak zwanej małej PAST-y, że tam byli rozstrzelani. Ojca zgarnęli i prowadzili, już nie pamiętam, na jakiej ulicy, prowadzili w każdym razie ich wszystkich na Piękną. A mój ojciec, już wprawny z różnych ucieczek, szedł do tyłu, do tyłu, w końcu był ostatni w szeregu. Koło niego szedł Niemiec i [ojciec] (znał niemiecki język) coś zagadnął do niego, że on na pewno też ma dzieci i rodzinę. Niemiec jakoś tak zrobił, że ojciec [został z] tyłu i wskoczył do bramy. Potem, za chwilę było rozstrzelanie na Pięknej. Po rozstrzelaniu – kanonadę było słychać na ulicy – dużo osób tam poszło składać kwiaty i stawiać lampki, bo to było pierwsze większe rozstrzelanie w Warszawie. Niemcy zaraz przybiegli i od razu tych wszystkich ludzi zgarnęli. Myśmy też szły z koleżanką, żeby coś tam postawić, ale na szczęście cofnęłyśmy się, już widziałyśmy, że Niemcy idą. Ciągle ci Niemcy, ci Niemcy…
Nasza szkoła w gimnazjum Słowackiego powstała zaraz po wojnie. Gdzieś w październiku 1939 roku zaczęłyśmy szkołę w naszym gmachu. [Gimnazjum] Słowackiego jest na ulicy Wawelskiej róg Łęczyckiej, ładny budynek, […] to był przed wojną najnowszy i najlepiej wyposażony budynek szkolny. Jakiś czas miałyśmy szkołę, już teraz nie umiem powiedzieć ile, nazywało się to, że to jest ósma klasa szkoły powszechnej, bo gimnazja zostały od razu skasowane. Gimnazja, wyższe szkoły, wszystko Niemcy skasowali, tylko zostawili szkoły powszechne. Uważali, że wystarczy dla Polaków, jak skończą szkołę podstawową. Chodziłyśmy do ósmej klasy szkoły powszechnej, przerabiając materiał drugiej gimnazjalnej. To były jeszcze możliwe lata w sensie szkolnym, bo miałyśmy normalne zajęcia, ale potem zaraz Niemcy zabrali ten budynek na jakieś swoje potrzeby, […] wojsko zajęło. Wtedy właśnie zostałyśmy bez szkoły, bez budynku. Wszystkie szkoły, co były [potem]: czy krawiecka, czy handlowa na Wilczej, to jedne się nazywały kursy przygotowawcze do szkół zawodowych, to był pierwszy stopień, a potem liceum to już była zawodówka. Liceum było chyba handlowe, na Wilczej, a krawiecka to były kursy przygotowawcze do szkół zawodowych. Cały czas były komplety.
Jak zaczęła się szkoła w październiku, to myśmy się już zorganizowały, przedwojenne harcerki, bo byłam w harcerstwie od pierwszej klasy. Zostało zorganizowane harcerstwo podziemne. Zresztą właśnie tak zostało udokumentowane, że od listopada byłam już w harcerstwie. Harcerstwo podlegało wtedy ZWZ. Naszą zastępową była Danka Dudzikówna, która zginęła w Powstaniu, a drużynową była Hanka Smoleńska, o tyle znana, że wymyśliła znak „Polska Walcząca”. Pisałam wiele razy i mówiłam, że tak było na pewno, bo myśmy zaczęły ten znak pisać bardzo wcześnie. Nasza drużyna to była 3. Złota Drużyna Harcerska przy gimnazjum. Od razu została wciągnięta do tak zwanego małego sabotażu. Najpierw było szkolenie małego sabotażu.

  • Jak to szkolenie wyglądało?

Musiałyśmy znać na Ochocie wszystkie przejścia przez budynki, z Częstochowskiej żeby przejść na Sękocińską, z Sękocińskiej przez Kaliską. Były różne przejścia, z bramy na podwórko, potem były udostępnione z podwórka na podwórko, żeby w razie czego można było uciec przed łapankami. Było szkolenie Morse’a, […] telegraf, jak to się robi, różne rzeczy z łączności.
Potem, już jak byłyśmy w [organizacji] mały sabotaż, pisałyśmy kredą kotwice na Ochocie, na ulicy Kaliskiej, Tarczyńskiej, na różnych ulicach. Nie było to takie bardzo bezpieczne. Miałyśmy nalepki, które się podkładało pod rękę i trzeba było nalepiać na niemieckie samochody. Tam były [napisy], że Hitler kaput, Deutschland, różne. Potem były trudniejsze akcje, nie brałam w tym udziału: wsuwanie Niemcom do kieszeni różnych ulotek, przeważnie prasy podziemnej. Miałyśmy duże mufki, to zawsze pod podszewkę można było włożyć [„bibułę”], była dosyć sztywna ta mufka, z wierzchu futro, to pod podszewką się dosyć dużo mieściło. Przewożenie tramwajem paczek, poza tym czasem trzeba było pomóc: chłopcy przewozili broń, to myśmy były przed tym czy za tym, czy w towarzystwie.
Pamiętam przeniesienie radiostacji na ulicę Oczki, [u zbiegu Koszykowej] z Oczki. […] Nie tak dawno byłam tam na operacji, poszłam zobaczyć to miejsce. To nie była łatwa akcja. Najpierw szliśmy ulicą Suchą, to teraz jest Krzywickiego. Dwie pary: ja z chłopcem i druga z chłopcem. Jak Niemcy [szli], czy patrol szedł, to wtedy się przytulaliśmy do siebie, udawaliśmy pary zakochane, mając między sobą części radiostacji. Potem doszliśmy na Koszykową i tam trzeba było przerzucić przez płot te części radiostacji, a ktoś ze szpitala na Oczki to odebrał. Ale nie było go, trzeba było przerzucić to, żeby leżało, a tam się bardzo dużo Niemców kręciło, Niemcy byli na ulicy. Te wszystkie […] budynki wojskowe od Koszykowej, to [zajmowali] Niemcy. Chodzili i nawet patrol po drodze spotkaliśmy, szedł naprzeciwko nas, a my z radiostacją między sobą przytulaliśmy się do siebie. To nie było jak teraz, że jest mały telefon komórkowy, można schować byle gdzie, tylko to wszystko były duże rzeczy.
Potem trzeba było [osłaniać chłopców]. Na tak zwanej małej Filtrowej, gdzie są wille, jest jeden budynek wyższy. Tam, na drugim piętrze było takie miejsce, gdzie w tapczanie była broń. Tam się uczyli strzelać, właściwie rozbierać broń, a myśmy stały na straży na dole. Były hasła, jedna do drugiej miała podać w razie, jak Niemcy podchodzą. Wtedy była zresztą wpadka. Strzelił ktoś przez pomyłkę i był hałas, więc potem był alarm, wszyscy musieli stamtąd wyjść naturalnie. Ale Niemcy jakoś tego nie zauważyli. Takie różne były akcje.

  • Jak pani sobie radziła ze strachem? Pewnie towarzyszył temu strach?

Towarzyszył, ale…

  • Co panią wtedy motywowało?

Myśmy były bardzo młode, to co to strach? Piętnaście lat, czternaście lat. Jakoś dawałyśmy sobie radę. Była taka sytuacja, że kiedyś pisałyśmy na ulicy, ja z koleżanką. Miałyśmy granatowe palta, więc kreda była rozmazana po paltach. Przyszłam do domu, pamiętam, że rodzice zrobili wtedy… Ojciec też był w jakiejś konspiracji, ale bardzo zakonspirowany, tak że nie wiedzieliśmy [nic więcej]. Były różne frakcje w konspiracji, niektórzy uważali, że sabotaż jest dobry, a niektórzy uważali, że nie, że trzeba się szkolić wojskowo, przygotowywać do Powstania, a nie robić takie akcje. Pamiętam, że ojcowie nasi – czterech ojców chyba się zebrało – wzięli nas na zebranie, ponieważ przez kredę wszystko wyszło na [jaw]. Bo tak to była konspiracja absolutna, nikt nie mógł nic wiedzieć. Powiedzieli nam, że to jest zła akcja, że zasadniczo takie [akcje] powodują to, że Niemcy przysyłają do Warszawy coraz więcej żandarmów i że wtedy się robi strasznie policyjne miejsce. Jeżeli tego nie będziemy robić, tylko zaczniemy się szkolić, żeby się przygotować do akcji zbrojnej, to będzie lepiej. Ojcowie przekonali nas. Jakiś ojciec czy mama, już nie pamiętam, nadał kontakt do Armii Krajowej. Już wtedy powstała, to był 1942 rok.
Jeszcze z ciekawych akcji, to było w kinie. Było kino „Napoleon” na placu […] Trzech Krzyży. […] Akcja była, że „Tylko świnie siedzą w kinie”, więc naturalnie nikt z nas do kina nie chodził. Była akcja, żeby jakoś wykurzyć Niemców z kina, bo tam były propagandowe [filmy]. We dwie, pamiętam, [z Dziunią Gadomską], dostałyśmy śmierdziuchy, takie bomby do kieszeni. Poszłyśmy do kina i […] trzeba było usiąść, potem w przejście między rzędami rzucić i naturalnie natychmiast wyjść. Udało się. Ja w jeden rząd rzuciłam, moja […] przyjaciółka w drugi. […]

  • Kiedy pani złożyła przysięgę?

Harcerską złożyłyśmy zaraz, jakoś wkrótce. Potem, w 1942 roku miałyśmy kontakt. Kontakt z Armią Krajową był taki, że spotkałyśmy się na placu Teatralnym, pod pomnikiem Bogusławskiego. Przyszedł doktor Bonawentura Kamiński. To był jeden z szefów w sanitariacie Armii Krajowej. Mieszkał niedaleko, na Niecałej. Myśmy były we dwie z koleżanką, ale potem wciągnęłyśmy więcej […] – przez mojego kuzyna Andrzeja Zawadzkiego, który był poważnym działaczem Armii Krajowej, między innymi brał udział w różnych dużych akcjach, miał krzyż Virtuti Militari. Teraz, nie tak dawno umarł. Był starszy ode mnie. On nam załatwił kontakt w Armii Krajowej i wciągnął nas. Od razu się zaczęły zebrania. Nas się zebrało chyba pięć w pierwszym rzucie, dołączył nas do innych i przeszłyśmy do Armii Krajowej, już do szkolenia do Powstania, do sanitariatu. [Przysięgę złożyliśmy w mieszkaniu dowódcy Kamińskiego przy Niecałej].

  • Jak wyglądało szkolenie z sanitariatu przed Powstaniem?

Myśmy miały szkolenie pełniejsze może niż kto inny. Doktor Bonawentura Kamiński był doktorem psychiatrą i dyrektorem szpitala Jana Bożego, który mieścił się [za] kościołem Jana Bożego, [przy ulicy] Bonifraterskiej. […] Tam miałyśmy trochę praktyki, a szkolenie, to lekarze przychodzili do domu, były komplety po dziesięć osób czy po sześć osób w jednym domu, w drugim. Miałyśmy wykłady, miałyśmy nawet i wizytę w prosektorium, musiałyśmy się uczyć [anatomii], bandażowania, opatrunków, [zastrzyków] […]. Potem miałyśmy trochę szkolenia w szpitalu psychiatrycznym, a przed samym Powstaniem miesiąc byłyśmy na praktyce w Szpitalu Maltańskim na Senatorskiej. Szpital Maltański w zasadzie był prawie opanowany przez Armię Krajową. Wszystkie wypadki [„podejrzane”], jakie były na ulicach, [jak] postrzelenia […] były wiezione do tego szpitala. Tam odbywały się partiami szkolenia sanitariuszek, w ogóle całego sanitariatu warszawskiego. Tak że tam stale było pełno pielęgniarek, sanitariuszek, które się szkoliły. To był lipiec 1944 roku, czyli właściwie przed samym Powstaniem.

  • Jak pani wspomina te tygodnie, dni tuż przed Powstaniem?

Nawet takie [wspomnienie] napisałam wtedy […] na blankietach jakichś rachunków niemieckich… To [było] przed samym Powstaniem. A przedtem jeszcze miałyśmy normalne szkolenie wojskowe. Musiałyśmy się nauczyć rozebrać broń, strzelać. Strzelanie odbywało się za Pyrami, [w lesie kabackim] […]. Między Powsinem a Pyrami był bardzo gęsty las i tam można było strzelać. Były tarcze na drzewach i strzelałyśmy. Przechodziłyśmy szkolenie, całą musztrę. Przychodził do nas podoficer, nawet u nas w mieszkaniu na Wilczej się to odbywało: padnij, powstań […]. Czołgać się, wszystko. […] Przechodziłyśmy wstępne szkolenie wojskowe.

  • Co pani napisała?

Napisałam wspomnienie, jak w lipcu jechałyśmy bardzo wcześnie. Przyjaciółka mieszkała ze mną w Świdrze. Tam rodzice wynajęli mieszkanie na wakacje, razem ze swoimi przyjaciółmi, […] cały domek był wynajęty. Rodzice byli [tam] w lipcu, a myśmy jeździły ze Świdra pociągiem do Warszawy. O czwartej trzeba było wstać, jechać pociągiem i potem na dyżur. Miałyśmy przedpołudniowy dyżur w szpitalu, normalna praca, taka jak pielęgniarki. Świt o czwartej rano. Wracałyśmy po dyżurze, po ośmiu godzinach i potem już miałyśmy wakacje, popołudnia wakacyjne. To było świeżo po maturze, bo maturę zrobiłyśmy na kompletach w 1944 roku, w maju.

  • Miała pani chłopaka, był czas na miłość?

Tak, miałam chłopaka, chyba od 1942 roku. Był, randki były, a jakże. Zupełnie inaczej niż teraz, bo wtedy pocałunek to już była rzecz wiążąca, prawie narzeczeństwo, […] a miałyśmy już osiemnaście lat, więc jak na teraz, to inaczej.

  • Gdzie mieszkaliście państwo tuż przed wybuchem Powstania?

Mieszkaliśmy na rogu Wilczej i Marszałkowskiej.

  • To jest to mieszkanie, które oddał ten pan, który współpracował z Niemcami?

Tak, które ten Niemiec oddał.

  • Proszę powiedzieć, gdzie było miejsce zbiórki przed Powstaniem?

Na tydzień przed Powstaniem już zostałyśmy zakwaterowane na ulicy Wileńskiej, u nauczycielki. Było nas na tej kwaterze chyba sześć. Mieszkanie było małe, więc naturalnie spałyśmy na podłodze. Na tydzień przed Powstaniem już tam musiałyśmy być.

  • Wiedziałyście, że jakaś większa akcja się szykuje?

Naturalnie, byliśmy przygotowani, że będzie Powstanie całej Warszawy. Nie tylko, liczyliśmy, że akcja całej Polski. Gromadziliśmy już przedtem różne materiały opatrunkowe, które tam znosiliśmy i tam było zakwaterowanie. Z tym że na dzień […] przed Powstaniem wypuścili nas, że możemy pójść do domu, pokazać się. Wróciliśmy do domu na parę godzin, na piechotę przez most Poniatowskiego, bo tramwaje nie chodziły. Mojej mamy akurat nie było. Ale już nastrój był w Warszawie nieprawdopodobny. Chłopcy chodzili w długich butach, kołnierze podniesione, dziewczyny z torbami sanitarnymi. […] Niemcy [na pewno] wszystko wiedzieli, to nie było w ogóle możliwe, żeby nie wiedzieli, że się coś szykuje.

  • Ale nie zaczepiali?

Jakoś wtedy nie zaczepiali. Niemcy masowo wyjeżdżali z Warszawy. Na tydzień przed Powstaniem był wyjazd Niemców, między innymi ten Rychter czy [Rydel] też wyjechał. Przyszedł do moich rodziców i oddał klucze od mieszkania na Flory. Niemcy masowo wyjeżdżali, […] widać było ciężarówki załadowane rzeczami. Natomiast na dwa dni przed Powstaniem wojsko jechało do Warszawy. To jest właśnie to, co budzi wątpliwość o decyzji Powstania warszawskiego, że dowództwo Powstania musiało wiedzieć, że wyjechali cywile […], a wojsko masowo przyjeżdżało do Warszawy, przez most też jechali. Praga była bardzo obsadzona przez Niemców, bardzo dużo było [wojska], bo cofali się z frontu wschodniego. Już się nie cofali dalej, tylko zatrzymali się na Pradze. No i Wola, wtedy dużo na Wolę przyjechało. Było widać to wojsko. Właśnie na dzień przed Powstaniem, jak myśmy wróciły, to było widać, że wojska jest więcej.
  • 1 sierpnia 1944 roku, godzina „W”. Gdzie pani wtedy była? Na Wileńskiej?

Nie, z Wileńskiej już przeszłyśmy na Targową róg Ząbkowskiej, do mieszkania lekarza [Romana Karwowskiego] i tam już byliśmy jakieś dwie godziny wcześniej. Potem przeszliśmy przez bazar Różyckiego na ulicę Brzeską. Nasze zgrupowanie miało być na Dworcu Wschodnim. Jak tylko chłopcy zdobędą Dworzec Wschodni, to myśmy zaraz [mieli] zrobić punkt sanitarny na Dworcu Wschodnim. Na ulicy Brzeskiej róg [Kijowskiej] czekaliśmy na sygnał, że możemy już wejść na dworzec. Niestety nie udała się ta akcja, to była straszna masakra. Zaczęło się strzelanie o godzinie piątej, myśmy stali w bramie. Tak dużo było [Niemców] i tak dużo było broni, że to w ogóle była masakra. Zdecydowano wtedy, to znaczy może wcześniej była ta decyzja, w każdym razie myśmy przeszły na Brzeską do szpitala kolejowego. Istnieje ten szpital do dziś dnia, tylko jest rozbudowany. Przeszliśmy do szpitala kolejowego i tam od razu byliśmy punktem stałym. Weszliśmy do szpitala i od razu w szpitalu musieliśmy się zająć rannymi.

  • Pamięta pani swojego pierwszego rannego?

Nie, nie pamiętam. Mnie usytuowali w izbie przyjęć. […] To był [straszny] szok, jak przynosili rannych i byli tak strasznie ranni, że nie było wiadomo gdzie, czy to kobieta, czy to mężczyzna. Strasznie. Potem dyrektor szpitala – [doktor Okoński], wszystkich rozlokował. Ten szpital jest imienia Okońskiego. To był wspaniały człowiek, naprawdę się zaopiekował. Na szpitalu był wielki napis po niemiecku, że to jest szpital kolejowy. On tego napisu nie zdjął. [Chcieliśmy], żeby zdjął, że się ujawniamy, a on nie zdjął napisu. Mieliśmy mu za złe, mówiąc między nami, ale tak postanowił. To zresztą potem uratowało nam życie, można powiedzieć, bo to było jako szpital kolejowy, a nie szpital Armii Krajowej. By nas wybili w pień.
W szpitalu była praca, można powiedzieć, non stop, dlatego że było strasznie dużo rannych z całej Pragi. Myśmy nie były noszowymi, myśmy nie nosiły rannych. Przy każdym oddziale był zespół sanitarny i one miały nosze.

  • Jakie pani miała obowiązki?

Najpierw byłam w izbie przyjęć, więc musiałam rozpoznać, co [komu jest]? W izbie przyjęć byłam sama, to w ogóle się nie da opisać. Na noszach leżało iluś tam rannych, sześciu, siedmiu czekało, a ja musiałam każdego rozpoznać, stwierdzić, co mu jest, dać znać. Był telefon „kręciołek” na górę: czy operacja, czy [łóżko], więc decyzje były trudne jak na taką młodą dziewczynę. W końcu w 1944 roku miałam osiemnaście lat. Różne były funkcje. Właściwie to na spanie nie było czasu. W izbie przyjęć była drewniana kanapka, to można było tam się trochę położyć, jak była chwila przerwy i zdrzemnąć, ale to nie było tak, że jest dyżur i potem się śpi czy [odpoczywa].
Antoni Żurowski to był głównodowodzący [Armią Krajową na] Pradze […] i [on] stwierdził, że Praga nie ma szans. Parę akcji było udanych, ale parę nie. Udana akcja to było zatrzymanie PAST-y na ulicy Brzeskiej, to znaczy telefonów. Ale ile? Parę dni, tydzień. Potem było parę punktów, gdzie Armia Krajowa zdobyła jakiś przyczółek, a reszta była właściwie nieudana, wszystko się nie udawało. Niemców było za dużo. Trzeba powiedzieć, że [Żurowski] podjął decyzję, że jest zwieszenie broni po niecałym tygodniu. Z tym że wszyscy mają się ukryć. Z bronią, ze wszystkim, […] pójść na swoje punkty. Dzięki temu bardzo dużo ludzi Armii Krajowej ocalało na Pradze. Potem mówili, były opinie, że on zdezerterował, że jak to można, że trzeba było jeszcze się bić. Część przepłynęła łódkami na Mokotów, część z naszych oddziałów znalazła się potem przez Powiśle na Mokotowie, część poszła do Kampinosu. W kole, w którym teraz jestem, dosyć duża część jest z Kampinosu. Byli na Pradze i potem przeszli do Kampinosu, to znaczy przeszli na północ i potem przepłynęli [Wisłę].

  • Co się z panią stało?

Ja i nasze zgrupowanie, [dwóch lekarzy, dowódca, farmaceutka i] osiemnaście sanitariuszek. Po tygodniu, jak ogłosili [koniec] Powstania, to zostało nas pięć [sanitariuszek]. Tamte poszły do domów, mieszkały na Pradze, a nas pięć zostało, pełniłyśmy pielęgniarskie [obowiązki] i pracowałyśmy. Praca była, jak sobie przypominam, bardzo ciężka, to nie było, osiem godzin dyżuru i osiem godzin [odpoczynku], to był dyżur cały czas. Już potem, kto mógł, to parę godzin mógł się przespać. Myśmy dostały […] miejsce, gdzie mogłyśmy spać, to było u pielęgniarki, która mieszkała tam na stałe, na parterze. Była pielęgniarką tego szpitala. Była kanapa i myśmy we trzy dostały kanapę. Na zmianę mogłyśmy tam po parę godzin się przespać. Lekarz był, doktor [Tadeusz] Chojnacki, jeden jedyny chirurg na taki szpital.

  • To był szpital dla ludności cywilnej?

To był szpital przedtem […] kolejowy, a w Powstanie się stał szpitalem powstańczym.

  • A po zakończeniu walk na Pradze?

Walki na Pradze się zakończyły, ale rannych było bardzo dużo, rany były bardzo poważne, rany brzucha. Jeden z tych rannych – zresztą nie tak dawno spotkał mnie na Pradze i się przypomniał – to było przecięcie karabinem maszynowym w pół. To się wydaje, że to w ogóle jest niemożliwe. Przeszedł chyba sześć różnych operacji, doktor Chojnacki mu zrobił po kolei, pozszywał mu wszystko i jest zdrowy […]. Więc te osoby, to nie jest tak, że tydzień leżały i wyszły. 14 września był atak wojsk polsko-radzieckich na Warszawę.

  • Czy do szpitala trafiali żołnierze niemieccy?

Jeden był cywil niemiecki, a tak nie było.

  • Proszę opowiedzieć o wejściu Armii Czerwonej i Wojska Polskiego.

[…] Jeszcze przed Armią Czerwoną, to znaczy przed wyjściem Niemców z Pragi, Niemcy likwidowali różne przyczółki, które były podejrzane. Między innymi weszli do naszego szpitala, patrol z dowódcą. Kazali nam wszystkim, [także] rannym zejść na podwórze. Rannych na noszach, chodzących, różnych i nas wszystkich, cały personel, ustawili w półkole pod ścianą. Karabiny maszynowe naszykowali i było wiadomo, o co chodzi. Czekaliśmy bardzo długo. Doktor Okoński wziął dowódcę do siebie, miał jakieś koniaczki. Kończył medycynę w Wiedniu, mówił bardzo dobrze po niemiecku i dowódcę zagadał. Tu już karabiny pospuszczali, bo już im ręce drętwiały. W międzyczasie jakiś przeszedł się po [szpitalu]. Tam był Niemiec, Herman się nazywał, któremu lekarz uratował nogę. Powiedział, że w tym szpitalu nie ma żadnych podziałów, że ratują wszystkich, że jemu uratowali nogę i że to nie może tak być, żeby nas wszystkich rozstrzelali. I wycofali się ze szpitala.
Tam była pielęgniarka malarka i nawet namalowała ten widok. Nie widziałam tego obrazu, ale podobno w szpitalu jest. To było dwa lata temu. Umówiłyśmy się z dyrektorem szpitala, ja i jeszcze jedna koleżanka z naszej grupy, która żyje, że tam pójdziemy, że dyrektor obecny zobaczy ten obraz i z nim porozmawiamy, powiemy mu o dyrektorze Okońskim, który jest patronem szpitala, że tak to umiejętnie załatwił. Wtedy miałam wypadek na ulicy i się skończyło, że sama ległam w szpitalu. Jeszcze nie byłyśmy w tym szpitalu. Uważam, że w tym szpitalu powinni cośkolwiek wiedzieć o nas, bo już nikt nie żyje z dawnego personelu.
[W nocy 14 września] była właściwie ostra wojna, jak przychodziła armia, bo były katiusze i andriusze, to są pociski, które lecą [cały] czas, nie mówiąc o tym, że widać błyski, całe właściwie niebo.
Przedtem, zanim oni weszli, Niemcy podpalili na ulicy Kijowskiej kaszarnie i składy zboża. Ogień był nieprawdopodobny, nie wiem, na ile metrów w górę. To było zaraz za szpitalem. Woda była tylko w studni, która była na środku podwórka, więc trzeba było cały czas wodę pompować i kubłami podawać na dach przybudówki, na która leciały iskry […]. To była bardzo ciężka noc, żeby uratować [szpital] od ognia.
Następna noc to była kanonada armii, która szła. Niemcy się bronili, a ono walili. Z tym że to nie były duże pociski, czyli Pragi nie zburzyli tymi pociskami. Jak był już dosyć ostry atak, to wszystkich rannych zanieśliśmy do piwnicy. W piwnicy trzeba było jakoś rannych obsłużyć, co naprawdę nie było łatwe, dlatego że było ciemno kompletnie. Wtedy było ludności cywilnej bardzo dużo rannej, bo to była regularna wojna. Znosili nam tych rannych i operacje odbywały się w piwnicy, jednej z większych. Trzeba było lampy naftowe trzymać koło stołu operacyjnego na zmianę, ręce mdlały naturalnie. Przedtem już na jakiś czas, już nie pamiętam kiedy, zostałam mianowana siostrą operacyjną, czyli byłam tą, która podaje narzędzia i która asystuje przy operacjach. To było wielkie wyróżnienie, bo to już jest funkcja bardzo poważna. Teraz siostra operacyjna [jest] już z wyższym wykształceniem pielęgniarskim. Były takie sytuacje, że doktorowi już ręce mdlały. Był jeden chirurg. Było kiedyś tak, że dwadzieścia cztery godziny nie odszedł od stołu operacyjnego. To się wydaje, że to jest w ogóle niemożliwe. Asystowała mu lekarka, [doktor Skalska], która nie miała siły. Nie było elektrycznych noży chirurgicznych, tylko wszystko piły. Amputacja nogi była piłą ręczną, taką jak się drewno piłuje. Do takich celów był woźny, który przychodził i pomagał […] i piłował. A kiedyś potrzebna była trepanacja czaszki i już widać było, że nasz lekarz mdleje. Musiałam ostukać tą czaszkę, odłożyć [kawałek kości]. Potem przyszedł, wenerolog – [doktor Pastwa]. Taka była obsada szpitala. Był doktor Karwowski, który był laryngologiem. Na zmianę wszyscy [brali udział w operacjach]. Tak że nawet jestem wpisana w książkę jako asystent chirurga przy trepanacji.

  • Czy po wejściu Armii Czerwonej szpital dalej funkcjonował?

Weszło Wojsko Polskie. Ulicą Ząbkowską jechali oficerowie polscy w otwartym samochodzie. Jeden z tych oficerów stanął i miał przemówienie. Wpuścili w pierwszym rzucie armię Berlinga, „kościuszkowców” na Pragę. Pamiętam, stanął na rogu. Myśmy wybiegły zobaczyć. W otwartym samochodzie jechał ten oficer, stanął i powiedział: „Wchodzimy. Jesteśmy przyczółkiem armii radzieckiej, zaraz przepłyniemy na drugą stronę Wisły, pomożemy powstańczej Warszawie. Potem, następny etap, to odwrócimy się i wywalczymy Polskę, żeby sowieci nas nie zajęli”. Ci „kościuszkowcy”, którzy przyszli w pierwszym [rzucie], rzeczywiście łódkami przepłynęli na drugą stronę Wisły. Na tym przyczółku jest teraz rzeźba, to byli „kościuszkowcy”, którzy tam popłynęli. Artyleria [nie asekurowała, ale] wstrzymała ogień, artyleria była w ręku sowieckim. Pułkownik Wikientiew dowodził artylerią. Masakra była na Powiślu, bo byli Niemcy, a tutaj ci nie wspomogli. Na łódkach poginęli. „Kościuszkowcy” [ranni] z Wisły trafili do nas do szpitala i przywiezieni byli z Powiśla. Znowu szpital był więcej niż pełny rannych „kościuszkowców”. Teraz są wątpliwości, mówi się: armia Berlinga a to to, [komuniści]. Nawet pomnik, który jest na Pradze… Ja tych chłopców, mężczyzn poznałam. Byli różni, z łagrów sowieckich wyszli, zapisali się do armii polskiej. Nie wszyscy trafili do Andersa, część trafiła [do Berlinga] i szli wyzwolić Polskę i Warszawę. To byli ludzie mieszkający na wschodzie, Polacy, patrioci polscy i im też się należy, uważam, jakaś cześć i pamięć. Właśnie tym „kościuszkowcom”. Poznałam ich, w salach szpitalnych były rozmowy.
Potem zaraz się zaczęli pokazywać sowieci. Stwierdzili, że jest duże przeładowanie rannych, bo była właściwie ciągle kanonada Niemców z tamtej strony Wisły, a tu cały czas był pierwszy front. Myśmy byli w pierwszej linii frontu na Brzeskiej. […] Ranni dosyć długo byli w piwnicach, potem już zabraliśmy ich na górę, a personel, lekarze stwierdzili, że musi jednak być gdzieś uchroniony […]. [Spaliśmy] w piwnicy po kartoflach, która była na podwórku. Budynek szpitalny był tylko jeden, od frontu, a z tyłu były mniejsze zabudowania, kuchnia, pralnia. Trzeba powiedzieć, że pralnia i kuchnia były [cały] czas czynne. Węgla było dosyć dużo, tak że wszystko było opalane, sterylizatornia też była czynna. Woda była, bo była ręczna pompa na podwórzu, ale do pralni i do kuchni [były] pompy […].

  • Kiedy dotarła do pani wiadomość, że Powstanie Warszawskie upadło?

[Cały] czas był kontakt z lewobrzeżną Warszawą. Była łączniczka, która właściwie stale pływała łódką. Przypływała do nas, była dzień, wyspała się i łódką płynęła z powrotem, więc wiadomości mieliśmy cały czas, i pisane, i ustne. Poszczególne dzielnice, wszystko wiedzieliśmy. Nasza dowódca „Monika” [Wanda] Szczubiał miała kontakty i do niej bezpośrednio docierały wszystkie wiadomości.

  • Jak te wszystkie informacje do pani docierały, co pani czuła? Była nadzieja czy zwątpienie?

Ciężko było. Jeśli chodzi o zaopatrzenie szpitala, to szpital miał pod dostatkiem płatków owsianych. Można powiedzieć, że parę dni po rozpoczęciu Powstania była jakaś inna żywność, a potem były tylko płatki owsiane i cukier. Płatki owsiane były na śniadanie, na obiad i na kolację, zupa z płatków owsianych. Ale dlaczego o tym zaczęłam? Dlatego że skąd był cukier: cukier dawał Wedel i do Wedla trzeba było [pójść] przez [Targową] […], różnymi drogami i cukier przywieźć. Myśmy to robiły.
Alkohol, czyli spirytus niezbędny w szpitalu trzeba było przywieźć z monopolu spirytusowego [z Ząbkowskiej], też wózeczkiem. Monopol był blisko, zresztą trzymał się dosyć długo. Chłopcy się tam trzymali. Myśmy pojechały – to jeszcze było za czasów niemieckich – z koleżanką poszłyśmy z wózeczkiem po spirytus. Doszłyśmy do monopolu. To może epizod, ale powiem. Doszłyśmy do monopolu spirytusowego, załadowali nam wózek spirytusem, wyszłyśmy na ulicę Ząbkowską i jechał patrol niemiecki na motocyklu. Zapytał się nas, gdzie jest monopol spirytusowy. Ja w ogóle zamarłam, ale moja koleżanka miała dosyć dobry refleks i pokazała w drugą stronę, że to jest za Targową. Oni tam pojechali i wtedy wróciłyśmy do monopolu i powiedziałyśmy: „Uważajcie, bo już Niemcy was namierzyli, że w monopolu są akowcy”. Oni się zwinęli, bo właściwie nie było szans, żeby to utrzymać dłużej. Ale prawie tydzień się trzymali. To taki epizod.
Natomiast co do zaopatrzenia: ponieważ chodziłyśmy po cukier, więc [pan] Wedel nam zawsze pozwalał wejść na górę, na samą wieżyczkę fabryki wedlowskiej. Już byliśmy tam zaprzyjaźnieni można powiedzieć […]. Widzieliśmy całą panoramę Warszawy. Widać było dokładnie z tej wieżyczki, w którym miejscu, gdzie, co się pali. Tak że to był jeszcze wyraźny widok panoramy warszawskiej.

  • Czy po wejściu Wojska Polskiego i Armii Czerwonej poprawiła się aprowizacja szpitala? W jakikolwiek sposób pomogli?

Nie, nie bardzo. Nie mieli czym pomóc w zasadzie. […] Sami mieli kłopoty żywnościowe. Nie pamiętam, żeby [pomogli]. Poza tym to była pierwsza linia frontu, jednak cały czas szpital był pod ostrzałem, waliły pociski. Postanowili, że będą wywozić rannych na zaplecze frontu. Najpierw nie wiedzieliśmy, gdzie wywożą. Przyjeżdżały sowieckie sanitarki i zabierały rannych do szpitala do Rembertowa. Potem, któregoś dnia dowiedziałyśmy się – […] „Monika”, nasza szefowa powiedziała – że ja i moja przyjaciółka [Dziunia] Gadomska jesteśmy wytypowane, że wspomożemy szpital w Rembertowie. Akurat przyjechała sanitarka z polską obsadą. Zapytałyśmy się, co jest w Rembertowie. Mówi: „Szpital sowiecki w namiotach. Chcesz, to zawiozę cię do tego szpitala. Zobaczysz jak to wygląda”. Z rannymi się zabrałam, pojechałam tam. Okazało się, że to szpital rzeczywiście […] sowiecki, w namiotach, cały personel sowiecki. Znalazłam naszych rannych, tych co byli od nas wywiezieni. U nas w szpitalu nie było w ogóle sowietów. Zobaczyłam, jak strasznie jest tam źle, to znaczy tam wszystkie [kończyny] amputowali […]. Nie bawili się w żadne ratowanie nóg czy rąk. Amputowali, to jedna rzecz, a druga: mieli sowiecki zwyczaj leczenia robakami. Zawijali ranę, gipsowali. W takiej ranie wtedy lęgną się białe robaki, [larwy]. Te [larwy] zjadają ropę. I oni mieli taki właśnie system. Ale to jest okropne. I dla rannych straszne, i wizualnie straszne. Okropne. Piętrowe łóżka…
To już był październik, była propozycja, że nas przewiozą. Znaczy, „propozycja” nie do odrzucenia. Jak weszli sowieci, było już wiadomo, że Armia Krajowa będzie systematycznie przez sowietów likwidowana. Nasz lekarz, [doktor] Okoński wywiesił wielki transparent: „Szpital Armii Ludowej”. Zabrał nam opaski, legitymacje, wszystko spalił i powiedział: „Nie byliście nigdy w życiu w żadnej Armii Krajowej, pamiętajcie to” – bo już wiedział, jaka jest sytuacja. Zresztą [pułkownik] Żurowski opisuje to w swojej książce, jest taka bardzo ciekawa książka, bardzo mało znana. Uważam, że każdy powinien ją przeczytać. Byliśmy więc jak gdyby żołnierzami Armii Ludowej, czyli podlegaliśmy pod praskie dowództwo Armii Ludowej. Jeżeli takie dowództwo wydaje rozkaz, że taka i taka sanitariuszka jedzie do tamtego szpitala, to nie ma odwrotu. Więc [nasza dowódca] mówi: „Musicie nawiać, nie ma rady”. W ogóle powrót z tego szpitala już był dla mnie bardzo trudny, bo tam wszystko byli sowieci, w lesie w Rembertowie byli sowieci. Samochód, sanitarka, która miała mnie zabrać z powrotem, zepsuła się. [Kierowca] powiedział: „Nie da rady, trzeba iść na piechotę”. [Szłam] z Rembertowa przez las pełen sowieckich żołnierzy, ogniska palili, ja za drzewami, za drzewami, wybiegłam na szosę i szłam szosą, żeby z Rembertowa wrócić na Pragę. To już była dobra noc. Jechała jakaś ciężarówka sowiecka. Zatrzymała się. Byłam w fartuchu, miałam torbę sanitarną, opaskę Czerwonego Krzyża. Po rosyjsku mówił, że mnie zawiezie do Warszawy. Po drodze trochę się chciał do mnie dobrać, ale powiedziałam, że mam w torbie lekarstwo dla ich generała, które wiozę, więc dowiózł mnie pod samą bramę.
  • To wszystko, co pani teraz powiedziała, było już po upadku Powstania?

To było w październiku.

  • Jak pani przyjęła wiadomość, że Powstanie upadło? Pani rodzina była w Warszawie. Co się z nimi działo?

Mama była na Ochocie, a ojciec z siostrą i z babcią w Śródmieściu. W ogóle nie mieliśmy żadnego kontaktu. Ani oni nie wiedzieli, gdzie ja jestem, ani ja nie wiedziałam, gdzie oni są. […] Nawet nie wiedziałam, że mama jest na Ochocie, kompletnie. Tak że to wszystko była przestrzeń. Całą wojnę, Powstanie, strzelanie, nie wiadomo było, czy oni żyją. Tak że to, czy upadło, czy nie upadło, właściwie ta wiadomość nie miała znaczenia w sensie osobistym, bo nie wiadomo było, kto żyje, kto nie żyje. Mój chłopak był też w Warszawie.

  • Kiedy nawiązała pani kontakt z rodziną?

25 stycznia [dowiedziałam się, że żyją].

  • Co się przez ten czas działo z panią?

Jak uciekłyśmy, to koleżanka poszła, miała rodzinę w Mińsku. […] [Wcześnie] rano […] na piechotę wyszłyśmy ze szpitala. Wiedziałam, że pod Warszawą, w Radości jest moja ciocia z babcią. Wiedziałam o tym, ale gdzie – nie wiedziałam. Poszłam do Radości i zaczęłam się tam dopytywać, i dowiedziałam się, i znalazłam je. Były na wakacjach, wywiózł je do Radości mój stryj przed Powstaniem: matkę ze swoją żoną. Dotarłam do nich, też nie były w dobrej kondycji ani fizycznej, ani finansowej, więc imałam się tam różnych dziwnych prac. Ciocia piekła ciastka, a ja z tymi ciastkami na tacy chodziłam [do Falenicy na targ]. To był już chyba prawie listopad [albo grudzień], zimno było.

  • Rodzina, która została w Warszawie, przeszła przez niemieckie obozy?

Nie, to znaczy byli tylko w przejściowych obozach. Ojciec w Ursusie, a mama przez [przeszła] Pruszków. Potem się znaleźli z trudem, gdzieś w Milanówku, ktoś gdzieś widział, ktoś drugi powiedział, tak gdzieś się znaleźli w przestrzeni. Potem do Krakowa pojechali, bo tam mieli znajomych.
Jak już polsko-sowiecka armia zajęła Warszawę, było tak zwane wyzwolenie 17 stycznia, przestała być wojna, poszłam z Radości do szpitala. Tam przyszła też moja koleżanka z Mińska, która wtedy uciekła razem ze mną. Poszłyśmy do Warszawy przez lód. Była tafla lodu, Wisła była [zamarznięta], zeszłyśmy […] i przeszłyśmy po lodzie pod Muzeum Wojska Polskiego, pod górę. Tam już rozminowywało brzeg sowieckie wojsko, w ogóle Warszawę w tym czasie rozminowywali. Alejami Jerozolimskimi szłyśmy i płakałyśmy, bo to co było widać, to w ogóle się nie da opowiedzieć, jak miasto wyglądało. Same ruiny, pusto kompletnie, […] było bardzo mało ludzi, bo trochę szło przez Wisłę, ale się od razu rozproszyli, każdy szedł w swoją stronę. Alejami szłyśmy same we dwie. W Alejach Jerozolimskich był znany widok, dziewczyna leżała twarzą do lodu, w futerku. Parę osób, które przyszły w tym czasie do Warszawy, to widziały: przymarznięta, widocznie gdzieś uciekała, jeszcze za czasów niemieckich. Doszłyśmy, zobaczyłyśmy, że domu [koleżanki] nie ma, a dom, w którym myśmy mieszkali, stał. Weszłyśmy i okazało się, że można tam po wyrwaniu filunga wejść do środka. Mieszkanie obrabowane, ale jest. Nie było szyb, ale wtedy był taki zwyczaj, że były letnie i zimowe okna. Wiedziałam, że drugie okna muszą być w piwnicy i były, założyłyśmy te okna. Potem przyszła jeszcze jedna koleżanka. Powiedziała: „Wiecie co, nie macie tu ani ogrzewania, ani nic, w Alei Niepodległości u nas jest lepiej, to chodźmy, tam przenocujemy”. [To był] ten dom, w którym się ukrywał słynny pianista.

  • Szpilman?

Szpilman. Ona w tym domu mieszkała. Tam poszłyśmy, jeszcze ktoś się zjawił. Nie było szyb, ptaki latały, jedzenia nie miałyśmy prawie żadnego. Tam przenocowałyśmy pierwszą noc. Na drugą noc do niej ktoś doszedł, już nie pamiętam kto, zaczęła się organizować, a myśmy poszły do naszego mieszkania na rogu Wilczej i Marszałkowskiej. W piwnicy znalazłyśmy piecyk, tak zwaną kozę, wniosłyśmy go na górę, rurę znalazłyśmy, wyprowadziłyśmy, bo nieczynne były kominy kompletnie, tak że napalić nie można było ani pod kuchnią, ani w piecu. W tym mieszkaniu były piece. Zajęłyśmy pokój babci, ściągnęłyśmy co można. Ubranie, wszystko było wykradzione, bo Niemcy przyjeżdżali do Warszawy i zabierali wszystko. W każdym razie było jedno łóżko i było bardzo dużo wieszaków. W Warszawie było pełno wieszaków. Nawet na naszej klatce schodowej, na podwórku, wszędzie były wieszaki. Zapałki widocznie były gdzieś w kuchni, w każdym razie paliłyśmy tymi wieszakami, [od góry] wstawianymi do kuchenki. Zrobiło się ciepło w pokoju, zaraz inny nastrój. Śnieg można było zgarnąć na podwórku, do jakiegoś garnczka.
Jedzenia nie miałyśmy, więc na drugi dzień poszłyśmy do szpitala, żeby po prostu coś wyżebrać. W szpitalu dali nam cały worek fasoli i cały worek cukru. Okazało się, że był tak zwany przydział Armii Krajowej z Pragi. Przeciągnęłyśmy […] po lodzie, po Wiśle i byłyśmy już usatysfakcjonowane. Fasolę gotowałyśmy, wodę z cukrem – to była herbata. Na Wilczej, między Marszałkowską a Alejami Ujazdowskimi były cztery barykady, a przy Alejach Ujazdowskich była pierwsza pompa, woda. Nie było nigdzie bliżej. (Powinny być częściej pompy w mieście.) W piwnicy były bańki do robienia wina, […] powiązałyśmy sznurkami, poszłyśmy z tymi bańkami po wodę, bo mówiąc szczerze śnieg w Warszawie nie był bardzo czysty po tym, jak się Warszawa paliła, był z popiołem […].

  • Wtedy już rodzina była z panią?

Nie, nic nie wiedziałam o rodzinie. Tam mieszkałyśmy jakiś czas. […],Nigdzie nikogo nie było, w ogóle żywej duszy. Jakoś tak było strasznie pusto.

  • Jak pani spotkała swoją rodzinę?

Mama mnie zaczęła szukać z Krakowa. Nie wiedziałam, gdzie są rodzice, to znaczy wiedziałam, miałam wiadomość od wuja, przez kogoś mi podał, że rodzice żyją, ale nie wiedział gdzie. Powiedział, że ostatnio ich widzieli w Milanówku. Ale iść gdzieś w przestrzeń nie mogłyśmy, bo w ogóle nie miałyśmy pojęcia. Ponieważ byłyśmy w mieszkaniu, więc byłam pewna, że ktoś do tego mieszkania dotrze. No i któregoś dnia (drzwi od kuchni się na klucz otwierały, tak zwane kuchenne wejście) ktoś gmerał kluczem i okazało się, że moja mama przyszła. Mama szukała mnie w Lublinie, bo ktoś jej powiedział, że widział nas obie w Lublinie. Zresztą doszłyśmy potem, kto to był. Mama pojechała najpierw z Krakowa do Lublina i potem z Lublina do Warszawy. Gdzieś się dowiedziała, że [byłam] w szpitalu na Brzeskiej, z Brzeskiej powiedzieli, że myśmy poszły do Warszawy, no to przyszła do domu. Znalazła nas. Jak już się odnalazłyśmy, to już było wszystko dobrze.

  • Jak pani po latach patrzy na Powstanie Warszawskie?

Byłam bardzo młoda. Jak się jest takim młodym, to jest się pełnym entuzjazmu, wydaje się, że zdobędziemy cały świat, nie mówiąc już o tym, że Niemców [zwyciężymy]. Teraz jest dużo dyskusji na temat, czy Powstanie słusznie wybuchło, czy nie. W każdym razie, jeśli chodzi o tę opcję, która mówi, że nie można było odwołać Powstania, bo wszyscy byli przygotowani, to jest nieprawda. Wszyscy byli tak podporządkowani, rozkaz to była taka ważna rzecz, że gdyby na trzy godziny przed wybuchem Powstania odwołali Powstanie, to nie byłoby Powstania. To byłyby jednostki, które gdzieś by postrzelały, ale w to nie wierzę i absolutnie jestem przeciwna rozumowaniu, że Powstania nie można było odwołać, bo wszyscy byli już gotowi. To nie jest tak.
Natomiast uważam, że [Powstanie] było niesłuszne. Tak uważam. Teraz była dyskusja, różnie ludzie mówią. Ja uważam, że było niesłuszne, bo w końcu na Pradze dzięki [dowódcy] Żurowskiemu, który jednak skapitulował szybko, tak dużo ludzi nie zginęło jak w Warszawie. I ciągnięcie Powstania do [zagłady miasta i ludzi] nie miało sensu.



Warszawa, 28 maja 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Adriana Kłosińska Pseudonim: „Malwa” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód VI Praga, Rejon II Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter