Alfred Zieliński „Maria”
Nazywam się Alfred Zieliński. Urodziłem się w 1923 roku pod Czerniowcami w miejscowości Zelena w naszym majątku w Rumunii.
Pseudonim „Maria”, stopień w partyzantce podchorąży. Początkowo byłem w Zgrupowaniu Stołpecko-Nalibockim z „Górą”, a później z porucznikiem „Doliną” przyszedłem na Powstanie Warszawskie do Puszczy Kampinoskiej. Ponieważ spotkałem swoich kolegów z kompanii lotniczej, dowódca komandos zrzutek cichociemny „Lawa” zabrał mnie „Dolinie” do swojej kompanii i już byłem cały czas we wszystkich bitwach w Puszczy Kampinoskiej, jak również w przejściu na Żoliborz przez dostarczenie broni dla Powstańców. Brałem udział w bitwie o Dworzec Gdański, o zdobywanie lotniska bielańskiego, to niestety były tragiczne dla nas dwie bitwy, bo niestety przekraczało to nasze siły.
- Co pan i pana rodzina robiliście przed wybuchem drugiej wojny światowej?
Przed wybuchem drugiej wojny światowej − do 1933 roku byłem w polskiej bursie w Wiedniu.
Mój ojciec był oficerem armii austriackiej, a później był oficerem Wojska Polskiego w kontrwywiadzie, w „dwójce”. W momencie kiedy hitlerowcy mieli zajmować Austrię, ojciec został ściągnięty do Warszawy i ja automatycznie też. Wtedy już byliśmy w Warszawie cały czas. W Warszawie chodziłem do gimnazjum księży marianów. Ojciec mój był jednym – nie wiem, jak to się wtedy nazywało – takim jakby dyrektorem w polskim monopolu tytoniowym, ale tak naprawdę to był w kontrwywiadzie. Tak chodziłem do tego gimnazjum, później wybuchła wojna.
Moja mama − raczej jej korzenie, bo o ile korzenie mojego ojca pochodzą ze wschodu, z Rumunii, bo tam miałem babki, różne Greczynki, Turczynki i tak dalej, natomiast moja mama to Millerowie, Ulrychowie; urodziła się w Polsce, ale jej rodzina wywodziła się z Niemiec. Mój wujek Alfred Zieliński był Niemcem, mieszkał w Dreźnie. Kiedy moja matka dostała się do obozu, to przyjechał, żeby ją wyciągnąć, matka nie chciała z nim rozmawiać w ogóle, została w obozie. Był o tyle dobry, że ściągnął ludzi ciężko chorych z polskich obozów, zatrudniał u siebie. Wielu ludziom uratował życie. Niemiej jednak był niemieckim oficerem.
- Teraz rozmawiamy o tych czasach przed wybuchem wojny, chodził pan do gimnazjum?
Chodziłem do gimnazjum aż do wybuchu wojny.
- Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?
Zawsze na Bielanach. To znaczy zaraz po przyjeździe do Polski mieszkaliśmy na Żoliborzu, na placu Wilsona, a kiedy ojciec kupił domek na Bielanach, przenieśliśmy się na Bielany. […] Mieszkaliśmy na ulicy Karskiej, a na Żoliborzu to, jak powiadam, nad apteką na placu Wilsona. Moim sąsiadem był słynny Zdzisław Sierpiński, który rozpoczął Powstanie Warszawskie, pierwsze strzały, Zdzisiek. Jego żona sędzina (jest już na emeryturze) przyjaźni się z nami, bo Zdzisław już nie żyje.
- Jaki wpływ na pana dalsze losy wywarły wychowanie, rodzina? Czy u państwa w domu dużo się rozmawiało na tematy patriotyczne?
Mój dom był bardzo patriotyczny, choć w moim dzieciństwie, to tak się ścierały wpływy pomiędzy tymi babciami jednej ze Wschodu, drugiej z Zachodu. Niemniej jednak o dziwo, wszyscy bracia ojca, których było pięciu, jak wybuchła I wojna światowa, to wszyscy z Rumunii uciekli, poszli do Legionów, a ojciec niestety wylądował w austriackiej armii. Ale moja rodzina była bardzo zawsze polska. Uważałem, że to jest mój kraj, chociaż się tu nie urodziłem, tu przelałem krew dosłownie nieraz, pokochaliśmy Polskę, dobrze nam było w Polsce przed wojną.
- Jak pan zapamiętał wybuch II wojny światowej − 1 września?
Dwa takie przeżycia, które mogę opowiedzieć, które do mnie dotarły. To [działo się] jeszcze przed wojną. Wracałem z moim ojcem z wycieczki do Oslo statkiem „Kościuszko”. Wyszedłem rano na pokład, zobaczyłem spuszczone do połowy flagi, dowiedziałem się, że zmarł marszałek Piłsudski, z którym byliśmy dosyć blisko, bo moja siostra chodziła z jego córkami do gimnazjum, do szkoły w ogóle. A drugie przeżycie 1939 roku, to znienacka się wszyscy dowiedzieli o wojnie. Po prostu myśmy z ojcem rano usłyszeli jakieś bombardowanie, czym prędzej wyszliśmy na dach, żeby zobaczyć, co się dzieje. Dowiedzieliśmy się z radia, że Polska została zaatakowana przez hitlerowców. Zaczęło się życie w okupacji.
- Proszę nam opowiedzieć o życiu w okupacji.
Życie w okupacji to było takie, że początkowo jeszcze plątałem się u księży marianów, trochę się ukrywałem wśród tych księży na Bielanach. Między innymi z nami był kolega (nazywał się Szwed), który później był bardzo groźnym gestapowcem. Zdzisław Sierpiński wykonywał na nim wyrok na Żoliborzu. Tak jakoś się telepałem aż do momentu, kiedy zaistniała sprawa agenta gestapo, mieszkającego obok, nazywał się Iwo Nikołaj Urywkow. Był Ukraińcem, jego ojciec pracował w niemieckiej firmie, a on był agentem gestapo. Ponieważ organizacja dowiedziała się, że on mnie zna, że razem chodziliśmy do gimnazjum, że mieszka obok, dostałem zlecenie przebywania z nim, żeby mieć pewność, żeby go zdemaskować, co było bardzo trudne, ponieważ ile razy już trochę go się upiło, chcieliśmy mu się dobrać do marynarki czy coś, to nie udawało się. Ale on na Bielanach (bo on chodził z drugim takim Kubiakiem bandytą) zatrzymywali ludzi na ulicy, mówili: „Jesteś Żydem, chodź na komisariat”. Ludzie dawali złoto, pieniądze, wszystko, żeby tylko nie pójść. Raz trafili na naszego, który miał tak dobre papiery, że powiedział: „Dobrze, idziemy”. Wtedy pobili go i uciekli, ale się zdemaskowali. Zapadł wyrok, zostałem wyznaczony w grupie – dwóch braci Czyżewskich, którzy już nie żyją, Derpa, który jest pochowany w parku Wilsona, bo zginął w Powstaniu. Wykonaliśmy wyrok na Bielanach, na rogu Barcickiej (Grębałowskiej) i Twardowskiej.
To było późną jesienią chyba 1942 roku. Ponieważ sprawa była dość głośna na Bielanach, to między innymi ja, inni koledzy, zostałem przerzucony na Wileńszczyznę, dostałem się właśnie do „Góry”, [potem „Doliny”] do Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego, gdzie byłem w batalionie piechoty w 3. kompanii.
- Skoro pan dostał takie zlecenie, to działał pan już w konspiracji. Proszę nam opowiedzieć.
Właściwie wtedy jeszcze to tak nie byłem [formalnie]. W konspiracji tak naprawdę to zacząłem od momentu, kiedy mnie zaprzysiężono do wykonania tego wyroku. Robiłem różne rzeczy, gazetki roznosiłem i tak dalej, ale jeszcze byłem takim szesnastoletnim smarkaczem, jakoś nie dotarło na razie do mnie.
- Należał pan do drużyny harcerskiej czy po prostu w grupie kolegów?
Nie należałem do drużyny, miałem to nieszczęście, że nie byłem w żadnej drużynie, tylko trafiłem od razu do grupy egzekucyjnej, która podlegała „Kedywowi”, a tak naprawdę to dopiero zostałem prawdziwym akowcem w Puszczy Nalibockiej.
Nota bene były dwa wyroki na Bielanach, właściwie trzy, bo tu bracia [Czyżewscy], którzy zginęli, to zabili [konfidenta] we własnym mieszkaniu, on do dzisiaj jest [chyba] w ogrodzie [na ulicy Barcickiej zakopany]. A najprzykrzejszy to był pierwszy wyrok, jaki był wykonany tuż zaraz prawie po wejściu Niemców na wiosnę. Facet nazywał się Wielkopolski, jego ojciec był [prawdopodobnie] naszym konsulem czy ambasadorem w Mozambiku w Afryce, a on był agentem gestapowskim, na nim też w lasku bielańskim był wykonany wyrok. To było najstraszliwsze dla nas przeżycie, bo byliśmy młodzi chłopcy. Potem były takie wersje, że może niesłusznie, ale okazało się, że jak był pogrzeb, to trumna była nakryta flagą ze swastyką, na tyle czuliśmy się rozgrzeszeni.
- Co robili pana rodzice w czasie okupacji?
W czasie okupacji mój ojciec miał na ulicy Długiej sklep z gramofonami, z radiolami, tylko że w środku w tych gramofonach to były przechowywane granaty [i inna broń], bo to była składnica; wszystkie zdobywane granaty były chowane w pudłach gramofonów.
Długa 10. Pewnego razu ojciec przyszedł do sklepu, zobaczył, że sklep jest rozwalony. Okazuje się, że była podwójna ściana w sklepie, o czym ojciec nie wiedział, tam się ukrywali Żydzi, ktoś zadenuncjował. Niemcy dostali się właśnie od strony sklepu. Wtedy ojciec już oczywiście ukrywał się, już się więcej nie pokazał. Jak to w czasie okupacji, mama działała w bielańskiej konspiracji [jako sanitariuszka]. Zgrupowanie było w sierocińcu na Bielanach imienia żony Piłsudskiego, przez nią ufundowanym. Jak wybuchło Powstanie, to moja mama była w grupie medycznej z doktór Jakubowską, która już nie żyje, Mancewicz-Jakubowską. Był taki punkt naprzeciwko AWF-u, ale był tak ostrzeliwany przez Niemców, że mama musiała się wyczołgiwać, targając na plecach stół operacyjny, trochę go poprzestrzelali, ale jej nie trafili. Wróciła do Warszawy, potem to wywieźli. Byłem w lesie, a rodziców wywieźli do obozu, ojca do Gross-Rosen, do kamieniołomów, a mamę do Alt Jauer do cukrowni. Siedziała razem, na jednym łóżku spała z żoną generała Roji, jakoś przeżyli okupację. Rodzice wyjechali do Stanów Zjednoczonych, bo dowiedzieli się, że zginąłem, ale potem wrócili w 1962 roku, tak to było. Po studiach pracowałem [na różnych budowach w prywatnych firmach budowlanych].
- Wracając jeszcze do czasów powstańczych, wykonał pan wyrok?
Tak.
Szesnaście, siedemnasty rok, bo w 1923 rok byłem urodzony.
- Przed wykonaniem tego wyroku został pan zaprzysiężony.
Tak.
- Co się później z panem działo?
Jak powiadam, po tym wyroku, po jakimś miesiącu czasu organizacja mnie przerzuciła [do Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego]. Nie pamiętam, jak się ta pierwsza miejscowość [nazywała], jakieś Kiszki, Pirkiszki, coś takiego było. Do Zgrupowania Stołpecko-Nalibockiego, do „Góry” się dostałem, to były głównie oddziały kawalerii, ale był jeden batalion piechoty, byłem w 3. kompanii. Zresztą w jego książce jest moje nazwisko nawet wymienione. Z „Doliną” przyszedłem do Puszczy Kampinoskiej.
To było na kilka dni przed wybuchem Powstania. Myśmy prawie ponad miesiąc się przedzierali przecież wśród bitew, ale myśmy się zawsze na tyłach Niemców przedzierali do Warszawy. Przeważnie mieliśmy szczęście napotykać takie małe oddziały, które udawały, że nas nie widzą, a nas było tysiąc pięćset – tabory, karabiny maszynowe na taczankach, [dobrze] uzbrojeni, kawaleria na koniach, bo przecież był szwadron ułanów bielańskich, którzy zresztą byli później w Kampinosie, walczyli też konno. Właściwie takie prawdziwe moje akowskie życie to się zaczęło w specjalnej kompanii lotniczej. Tu, jak powiadam, brałem udział w bitwach [o Truskaw, Sowią Wolę, Sieraków i wielu innych potyczkach].
- Czyli przybyliście do Kampinosu?
Tak. Do Kampinosu.
Tak, ponieważ spotkałem tą słynną kompanię lotniczą, w której byli moi koledzy z Bielan, powiedzieli „Lawie” dowódcy kompanii, zrzutkowi cichociemnemu, że jest taki kolega, który ma niezłą przeszłość, dostałem karteczkę do zgrupowania, do „Doliny”, „Lawa” mnie zabrał. To było z odzysku, ale to tak było, że skusili się też, że miałem wspaniałą broń, tylko że jak odchodziłem, to „Dolina” zabrał mi tę broń, ale tu dostałem Stena. Najciekawsza rzecz, że miałem Stena angielskiego, na którym było wyryte
Corpus Afrika, Coraggio Brauna, jakiś Włoch, który musiał zdobyć na Angliku tego Stena, później Sten został zrzucony nam, tego Stena miałem z tym napisem
Coraggio Brauna. Już później brałem udział we wszystkich bitwach na Piaskach, w Sowiej Woli, w Małocicach. Najpiękniejszą, najwspanialszą bitwą była bitwa pod Truskawiem.
- 1 sierpnia 1944 roku zastaje pana właśnie w Puszczy Kampinoskiej.
Już w Puszczy, tak.
Zostałem przerzucony do oddziału porucznika „Lawy”.
- Ale to już 1 sierpnia pan był w oddziale porucznika „Lawy”?
Nie jeszcze, jeszcze byłem w zgrupowaniu, które stało w Truskawce, to jest taka miejscowość przed Wierszami, Truskawka, głównie było tam Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie. Trochę „Jerzyków” było, trochę innych po drodze zgrupowań, nawet NSZ-owskie, które zostały wchłonięte z tego 77. pułku, który ma swój kamień [pamiątkowy] na Bielanach, też przeszli, połączyli się z naszą grupą. Z tą cała grupą przebiliśmy się aż do Modlina, znaczy do Nowego Dworu. Musieliśmy przejść przez most, a most był obsadzony przez Niemców, w twierdzy w Modlinie było około stu pięćdziesięciu Niemców z pułkownikiem, już nie pamiętam.
Trudno mi już dzisiaj, po tylu latach, pamiętać dokładnie datę, ale to był początek, bo jak myśmy doszli, to zgrupowanie „Lawy” już było, bo oni z kolei przedarli się z Warszawy. Stanęliśmy przed tym Nowym Dworem i co robić? Wpadliśmy na taki pomysł, [to znaczy] nasze dowództwo [wpadło na pomysł], że do Niemców oficerów pojechała delegacja [osób] mówiących dobrze po niemiecku, oświadczyła Niemcom, że my jesteśmy oddziałem polskim stworzonym do walki z bolszewikami, z komunistami, chcemy przedostać się na drugą stronę Wisły, żeby ochraniać Warszawę od bolszewików. Niemcy udali, że wierzą. Najpierw to nas czołgami obstawili, a potem jeszcze dostaliśmy od nich trochę amunicji, jakiejś broni, którą poodbierali innym partyzantom. Przeszliśmy na drugą stronę, dzięki Bogu po drugiej stronie stała bateria lotnicza. Niemcy, jak myśmy przechodzili, to udawali, że nas nie widzą. Tak że pamiętam, że dopiero jak żeśmy byli głęboko w lesie, [a] grzmotnęli raz do nas granatnikiem, to my im drugi raz w drugą stronę, jakoś był spokój. Tak dostaliśmy się do Wiersz, do Krogulca, do Truskawki, do Brzozówki, wojsko było rozmieszczone.
Byłem w samych Wierszach, obok przez parkan mieliśmy „Orlików”, grupa „Jerzyki” przedzierająca się ze Starówki do Puszczy została zaatakowana pod Pociechą, otoczona przez Niemców. Myśmy poszli im na odsiecz, wytłukliśmy tych Niemców, rozwaliliśmy jakiś samochód pancerny. Kompania „Jerzyków” przeszła do nas, już później byliśmy razem. Potem to już całe Powstanie to walki, bitwy. Myśmy byli jedynym chyba oddziałem w Puszczy Kampinoskiej, który nie miał żadnej służby wartowniczej, żadnych takich, bo myśmy byli oddziałem specjalnym, komando, myśmy byli tylko do bitew. Właściwie w tych wszystkich wielkich bitwach to głównie my braliśmy udział. W Truskawiu [była] największa bitwa. [W nocy w sile osiemdziesięciu ludzi zaatakowaliśmy i rozbiliśmy dwa bataliony RONA, zniszczyliśmy dwa działa a jedno zabraliśmy straży wroga. Poległo około trzystu żołnierzy, z naszej strony dziewięciu].
- Co robił pana oddział, najpierw – sierpień, wrzesień.
Dowiedzieliśmy się, że na Piaskach jest tartak, w którym pracują przymusowo [chłopi] – [Niemcy] chłopów zatrudniają z furmankami, żeby do tartaku wozili drewno. Przyszli do nas, żeby tartak zlikwidować, bo chłopi nie mogą w polu pracować, bo muszą wozić Niemcom bale, bo Niemcy sobie robili bunkry z tego. Zaatakowaliśmy, okazało się, że tartak był przykrywką, bo w podziemiu produkowali części do V-1, jakieś obudowy blaszane, coś takiego. Kiedyśmy zaatakowali tartak, wyskoczyło przeciwko nam kilkudziesięciu Belgów i Holendrów, którzy byli [tam] zatrudnieni. Myśmy w pierwszym momencie otworzyli do nich ogień, tak że paru padło. Ale później kazaliśmy im paść, zniszczyliśmy tartak. Oni byli z niemieckiej organizacji Todt, to znaczy zatrudnieni przymusowo. To była taka bitwa.
Druga bitwa to była bitwa pod Małocicami, Sowią Wolą. To był sierpień, tak. Najwięcej bitew było w sierpniu, potem już koniec. Pacyfikacja [była] już we wrześniu. Zaatakowaliśmy Sowią Wolę i Małocice. Okazało się, że przyjechała grupa żandarmów, którzy zabierali krowy, wszystko, zboże. Do nas przysłano chłopca, żebyśmy pomogli Niemców przegonić z Małocic. Udało nam się, była bitwa. Żeśmy też jeszcze w Małocicach dorwali dwóch synków esesmanów, którzy byli na urlopie, folksdojcze, bo wieś to już była [poza granicami Generalnej Guberni], wójt był Niemiec, to były Małocice. Niestety niewiele żeśmy zdziałali, ale w każdym razie Niemców żeśmy stamtąd przepędzili. Przy okazji zabraliśmy parę świń. Ciągnąłem takiego byczka, nie mogłem go uciągnąć, nie chciał iść, potem, jak mnie grzmotnął, to koziołka fiknąłem, bo go na sznurku ciągnąłem. Były śmieszne momenty, bo jak się tarmosiłem z tym bykiem, to cały czas nasza ochrona w cekaemie krzyczała: „Stój, kto idzie?”. Nie słyszałem, o mały włos mnie nie kropnęli. To była jedna bitwa.
Druga bitwa to była Sowia Wola. To była straszna bitwa. Niestety wprowadzeni byliśmy w błąd przez konny zwiad piechoty, w którym był Leszek Chechliński pseudonim „Lot”, którego później ściągnąłem do nas, oni źle rozpoznali teren. Atakując na stronę Sowiej Woli przez Brzozówkę, nie zorientowaliśmy się, że z boku w Kępie są Niemcy, a dwa pagórki któreśmy chcieli zdobyć, żeby zaatakować, to były [dwa] czołgi niemieckie. Dostaliśmy straszne lanie, wprawdzie nie tak wielu z nas zginęło, ale zginęło, „Paweł” był ranny. „Paweł” to był taki facet, którego żona była [po wojnie] znaną w telewizji spikerką, nie pamiętam nazwiska w tej chwili. „Paweł” był ranny, zabity był „Wańka”, to był jeniec rosyjski, który był u nas kucharzem, zginął dosłownie o metr ode mnie. „Józef” był ciężko ranny, udawał zabitego. W nocy myśmy poszli po zabitych, tośmy przerażeni byli, bo nam jeden wstał. Największą tragedią to był taki chłopak, który miał dziwne nazwisko, nazywał się Jurek Edek, jak Niemcy z tych krzaków krzyknęli:
Hände hoch – on się załamał. Myśmy otworzyli ogień, a on podniósł ręce, bo był najbliżej tych krzaków, przepadł. Nie wiemy, co się z nim stało. Później dowiedzieliśmy się od ludzi, że Niemcy go rozstrzelali. Dosyć mocno w skórę dostaliśmy.
Natomiast wszystkie inne bitwy takie... Ciekawą bitwą to była bitwa, cholera, w miejscowości, wyleciało mi z pamięci, był folwark i Niemcy w tym folwarku (obecnie to jest taki klasztor sióstr, dom opiekuńczy, pod Puszczą) zapomniałem nazwę w tej chwili. Niemcy mieli dwieście krów, które ludziom zabrali, myśmy poszli odebrać krowy. Jak żeśmy się dostali na to podwórko, jak żeśmy wyrżnęli z PIAT-a w dwór, to Niemcy wysłali właściwie córkę właściciela tego dworu, tego majątku (jak to się nazywało, miejscowość [Pilaszków]), ona przybiegła, że ci Niemcy nas błagają, żeby ich zostawić w spokoju, żebyśmy krowy zabrali w ogóle. Tak było, że te krowy zostały zabrane i rozdane ludziom. […] W każdym razie to była taka bitwa śmieszna, wesoła, a poza tym masa potyczek.
Na Ławach mieliśmy bardzo przykre zdarzenie, związane z Ławami. Mianowicie to była taka placówka, gdzie nie można było głowy wychylić, bo jak sobie gałązek nawbijałem, to Niemcy z karabinu maszynowego te gałązki ścinali. W pewnym momencie zobaczyliśmy biegnące dwie kobiety, Niemcy, strzelający do nich, a one biegły przez pole, przykryliśmy je ogniem, one do nas przyszły, zabraliśmy kobiety do nas, do Puszczy Kampinoskiej. Niestety nie będę już mówił, w jakich okolicznościach okazało się, że to były agentki, ale zostały zdemaskowane, został wykonany na nich wyrok, szczegóły pominę. Miały pecha akurat, że jedna z [naszych] kobiet je wypatrzyła, jak w nocy wstały, wyszły, dziewczyna była, która się kochała w tym moim Leszku właśnie, koledze, podejrzała, jak w nocy wstała jedna, że ona się umówiła z tym Leszkiem, poszła za nią, a potem przyszła druga, ona widziała, że mają nadajnik, wszystko. Wróciła, nic nie mówiła, dała znać do żandarmerii, [zostały skazane], wykonany został wyrok. Wyrok na niej wykonał sierżant zawodowy przedwojenny. Powiedział, że jak litra wypije to on, bo nikt nie chciał wyroku wykonać, bo w partyzantce byli ochotnicy, nie można było robić oddziałów specjalnych, a on później okazał się
Bahnschutzem, został na peronie w Pruszkowie czy gdzieś pod Pruszkowem zastrzelony. To była taka jedna z tych bitew.
Najbardziej wspominam Truskaw, to była bardzo ciężka bitwa, straszna bitwa, bo nas było osiemdziesięciu, lewe skrzydło prowadził „Dolina” piętnastu ludzi. […] Dwa skrzydła to był „Dolina”, a tu był „Wulkan” po piętnastu, a nas pięćdziesięciu, my z „Lawą” nacieraliśmy środkiem. Kiedy przyszliśmy do Truskawia… Dlaczego się tam znaleźliśmy? Bo chłopi ze wsi przysłali do nas wiadomość, że stoi batalion RONA, bateria armat niemieckich. Bateria bardzo się nam naprzykrzała, bo takim ogniem nękającym raz po raz, jeden pocisk lądował u nas w Wierszach, denerwowało nas to bardzo, bo to trafiało w chałupy, w ludzi, a przecież [to] mieszkańcy byli. Myśmy postanowili zaatakować. „Okoń” początkowo nie chciał się zgodzić, ale „Dolina” go przekonał jednak, bo „Okoń” mówił, że to szaleństwo, ogłoszono pobór ochotniczy. Zgłosiło się sześciuset ochotników, z tych sześciuset wybrano – jak to powiedziano, taki [pułkownik] historyk właśnie przemawiał w rocznicę, to powiedział: „Osiemdziesięciu szalonych” – najbardziej odważnych, wybranych, najlepiej uzbrojonych, po zęby.
Na plecach miałem karabin do strzelania na odległość, w ręku miałem słynnego Stena
Coraggio Brauna, chlebak (jak sama nazwa wskazuje, służył do noszenia granatów). Kiedy maszerowaliśmy na Truskaw, to wiedzieliśmy, że jest tylko batalion i trzy armaty. Oczywiście obeszliśmy Truskaw naokoło, podeszliśmy od strony Zaborowa, a armaty niemieckie były skierowane na [Wiersze], cała ich obrona wojskowa była skierowana na Puszczę Kampinoską, a myśmy ich zaszli z tyłu. Przeszliśmy prawie całą wieś, ich nie było, bo oni za wsią [na] polanie palili ogniska, pili, bo mężczyźni to pouciekali, oni kobiety gwałcili i tak dalej, w ogóle. Myśmy się od takiego starego człowieka na pół głuchego dowiedzieli, że w nocy przyjechał drugi batalion RONA. Nawet we wsi stały nierozładowane wozy (oni późno wieczorem przyjechali) z amunicją, z żywnością, z bronią. Od razu zmieniliśmy system natarcia. Nie było mowy o frontalnym natarciu, bo byśmy nie doszli żywi, tylko po prostu wmieszaliśmy się pomiędzy nich. Rezultat był taki, że ponad dwustu położyliśmy trupem, reszta uciekła. Uciekli, rozproszyli się po polach. Zdobyliśmy trzy armaty, z których dwie zniszczyliśmy. Właśnie w zniszczeniu jednej z tych armat brałem udział […]. Zdawało nam się, że tak króciutko bitwa trwała, a to jednak trwało prawie całą noc. Zaczęło się palić wszystko, najgorsze rzeczy – zaczęły się palić wozy z amunicją, ze wszystkim, musieliśmy się wycofać jak najszybciej z uwagi na to, że wybuchy były straszne. Zdobyliśmy jedną armatę, wycofaliśmy się. Pod Truskawiem zginął Jerzy Woźniak „Brązowy”, na moich oczach dosłownie, bo kiedy już byliśmy we wsi, okazało się, że w polu był erkaem niemiecki, strzelał. Myśmy się z „Brązowym” i z dwoma kolegami czołgali w stronę erkaemu, żeby go uciszyć. „Brązowy” był najpierwszy, odwrócił się, żeby coś powiedzieć, w tym momencie dostał serię, zginął. Zginął on, zginął „Sewer” Jan Jarkowski, zginął Jerzy Zawadzki „Kri”, ranny był Koźniewski, Andrzej Brzozowski, Wacław Maciejczak pseudonim „Kozar”, „Trzynastka” i „Wacek”. Zdobyliśmy jedną armatę, Za tą bitwę szczególnie odznaczona została nasza sanitariuszka „Wera”, która już nie żyje, dostała Krzyż Walecznych. Za Truskaw Krzyż Walecznych dostałem po wojnie. Złożone mieliśmy nawet papiery na Krzyż Virtuti Militari, ale komitet, który był w Londynie umarł, sprawa upadla w ogóle.
Przyszła tragiczna chwila, kiedy zaczęła się pacyfikacja Puszczy, ponieważ Zgrupowanie „Hermann Göring” musiało się dostać do Warszawy, a jedyną drogą z Modlina dla tego zgrupowania była Puszcza Kampinoska. W związku z powyższym postanowiono nas spacyfikować. Rozpoczęło się to rano bombardowaniem, w związku z powyższym całe nasze zgrupowanie, parę tysięcy ludzi, samochodów nie było, motocykle były dwa, właśnie motocyklem jechał „Okoń”, miał kierowcę jeńca niemieckiego, a on siedział w koszu. Całe zgrupowanie zaczęło się przebijać przez Puszczę Kampinoską. Tak dotarliśmy w okolice właśnie Bud Zosinych, Jaktorowa. Musieliśmy przedtem przechodzić przez szosę i dostaliśmy ostrzał artyleryjski z Modlina. Właśnie niestety major „Okoń” popełnił błąd, że kazał nam się przebijać kolumną, przez to rozbito nas kompletnie, bo myśmy chcieli iść w rozsypkę. Miałem to szczęście, że mój oddział szedł w tylnym ubezpieczeniu, myśmy przechodzili przez obóz Węgrów, jak Niemcy zaczęli... Dwa pociągi pancerne, o których myśmy nie wiedzieli w ogóle... Okazało się, że w lesie są szyny, że są pociągi pancerne. Jak zaczęła się masakra, to Węgrzy nas ukryli. Potem przebijaliśmy się już każdy na własną rękę.
Z Puszczy Kampinoskiej mnie się udało wydostać, przejechałem do Krakowa na lorze. Niemcy [przed] parowozami pchali lorę, żeby w razie czego (jak jest mina) [lora] wyleciała w powietrze. Miałem broń przy sobie, pistolet miałem, ale już byłem w cywilnym ubraniu, jechałem na lorze, Niemcy przechodzili, śmiali się; ponieważ znałem niemiecki, to pytali się, dlaczego nie jadę w środku. Powiedziałem: „Bo was tu nie ma, bo wy się boicie, a mnie wszystko jedno”, oni byli przekonani, że i tak w powietrze wylecimy. Przed Krakowem dołączył do mnie „Lot”, (
nota bene mąż mojej obecnej siostry przybranej). […] „Lot” zatrudnił się w wagonie restauracyjnym jako kucharz, ale był ranny, pod Jaktorowem dostał kulę małokalibrową i siedziała mu między żebrami. Jak Niemcy go ubrali w kitel, to jemu się przesączyła krew. W kuchni był kucharz i „Lot”. Kucharz się zorientował:
Polnische Bandit – „Lot” go załatwił. Uciekł, ze mną na lorze przejechał aż pod Kraków, przed Krakowem musieliśmy wyskoczyć, żeby nas Niemcy nie złapali, bo podobno już było wiadomo, już był obstawiony dworzec. Z Krakowa dostaliśmy się do Stryszowa, bo szliśmy, wiedzieliśmy, że są oddziały NSZ jeszcze w Górach Świętokrzyskich, chcieliśmy tam się dostać, ale niestety. Jak już przyszliśmy, przedarliśmy się, po drodze, już nie pamiętam, załatwiono nam jakieś lewe papiery, że gdzieś pracujemy. Do dzisiaj mam legitymację z niemieckimi „gapami” [z informacją], że pracuję na kolei, że jestem niezbędny, bo przy robotach. W ten sposób dostaliśmy się właśnie w Góry Świętokrzyskie. Niestety wojsko polskie i radzieckie, jak przyszło, to myślało, że my jesteśmy zgrupowaniem NSZ-owskim. Nas kilkudziesięciu [wsadzono] za druty, polecono nam, żeby ujawnić oficerów, że nas wszystkich rozmieszczą [i] do wojska wezmą.
- Jaka to była data mniej więcej?
To było w październiku już, początek, jakiś czas, może z miesiąc, zanim dostałem się do Krakowa, to nie tak od razu było, już nie mówię o szczegółach, bo ukrywałem się pod Warszawą.
[Polecono nam], żeby podać oficerów. Myśmy wiedzieli, że oni rozstrzeliwują oficerów, ale jak zaczęło się już zjadać własne paski gotowane na ogniu w wodzie, to ujawniliśmy się. Oczywiście [wszyscy] oczyścili [mundury], doprowadzili [się] do ładu, pogolili, przyjechały samochody ciężarowe. Jeden taki dziwny przyjechał, myśleliśmy: „To już po nas” – a to przyjechała odwszalnia, przyjechali po nas, żebyśmy byli odwszeni. Myśmy powiedzieli, że mieliśmy DDT, nie mamy wszy, bo mieliśmy amerykańskie środki (wszy mieliśmy swoją drogą). Zabrano nam nasze umundurowanie, które spalono, jako że zawszone. Dostaliśmy taką zbieraninę, miałem jakąś bluzę lotniczą, bryczesy niemieckie jakieś zdobyczne. W każdym razie umundurowano nas, uzbrojono i [rozdzielono] po kompaniach. W ten sposób dostałem się do kompanii w batalionie saperów-minerów, ponieważ się specjalizowałem właśnie w różnych wysadzeniach, bo w podchorążówce w Sołpeckim przechodziłem kurs pirotechniki, i [skierowano mnie] do 2. Armii. Później okazało się, że jak był szturm na Berlin, to potrzebowali żołnierzy, oficerów, partyzantów do walk z resztkami Niemców po lasach. Przerzucono nas do 1. Armii takim cudem właśnie, mimo to że saper − brałem udział w szturmie na Berlin, wróciłem.
- Proszę powiedzieć dokładniej opowiedzieć o szturmie na Berlin.
Szturm na Berlin. Byłem przy Alexanderplatz, przy dworcu, prawie na wprost Reichstagu, kwatery Hitlera, z tym że miałem niesławne przeżycie, bo był tak straszliwy obstrzał, że wlazłem do takiej leżącej szafy blaszanej ubraniowej i w szafie przesiedziałem cały atak na [Reichstag]. Bo tak tłukli, że nie mogłem wyjść z szafy w ogóle, ale potem wszedłem do środka.
Oczywiście wróciłem później do Polski, byłem w departamencie kwaterunkowo-budowlanym. Na początku jeszcze nie było tak, bo to nie było jeszcze Ministerstwo Obrony Narodowej, tylko to się nazywało „Kiecz”
(Kwartilno Eksloatacjonnaja Czast), a departament to było
Kwartilno Eksploatacjonnyje Udzielenije. Szefem tego wiceministerstwa był [pułkownik] Jaroszewicz, wtedy jeszcze kapitan. Jak pracowałem w biurze, w wojskowej jednostce, to dostałem się do działu projektowania architektury, odbudowy obiektów, ale miałem przyjaciółkę, która była szefem magazynów wojskowych, dlatego miałem najpiękniejsze mundury, buty z cholewami, ostrogi, wszystko. Jak on mnie zobaczył, to zabrał mnie i zrobił ze mnie swojego adiutanta. Mnie to bardzo odpowiadało, bo siedziałem za biurkiem, mogłem się uczyć, bo już się szykowałem na politechnikę Warszawską. Przebyłem tak aż do marca 1946 roku jako adiutant. Zdałem na politechnikę, w marcu wyrwałem się z wojska, dostałem się na politechnikę.
Później była przykra sprawa, bo na drugim roku zostałem aresztowany przez bezpiekę. Ponieważ część moich kolegów jeszcze działała, ja trochę też. Przy takiej akcji, która miała na celu rozbicie Urzędu Bezpieczeństwa pod Kielcami, jeden z kolegów został rannym; na torturach, po prostu powydawał z nas wielu. Nie brałem udziału w tej akcji, ale on miał mój adres zapisany, mnie zabrali z politechniki. Dostałem się do Wronek, dostałem dwa wyroki, jeden wyrok to był czterdzieści sześć [za] chęci obalenia ustroju z bronią w ręku. Drugi był paragraf czterdzieści dwa chyba czy coś. Mówię do prokuratora: „Jak można obalić bez broni?”. Po tej wypowiedzi z powrotem do więzienia mnie w kocu przynieśli, byłem tak zbity, zmasakrowany, że nie mogłem prawie chodzić. A sądził mnie słynny pan profesor, który był wtedy głównym prokuratorem w wojsku, który później w polskiej telewizji prowadził audycję „Paragraf i fajka”, on mnie skazał właśnie. Zapomniałem jego nazwiska [Jerzy Sawicki – przypis red.], mieszkał na Saskiej Kępie, miał wychowanicę, która od niego uciekła, bo wiedziała, że to jest ubek, i o dziwo ukrywała się u moich rodziców, Baśka. Nie wiem, jakie były później jej losy.
Studiowałem, z drugiego roku zgarnęli mnie do Wronek, a później, jak wróciłem, to ukończyłem studia i pracowałem. Najpierw pracowałem przy odbudowie lotniska na Bielanach, gdzie jest huta, to było takie lotnisko KBW, budowałem obiekty dla tego lotniska, takie baraki się stawiało dla tych dwupłatowców. Później stamtąd przeszedłem do Instytutu Handlu i Żywienia Zbiorowego, projektowałem po prostu układy funkcjonalne obiektów użytkowych. […]
Od czasu do czasu jestem zapraszany, dekorowany, bardzo mnie cieszy właśnie ta wspólnota, bo czuje się taką wspólnotę. Z Muzeum Powstania Warszawskiego mam całą teczkę korespondencji, tak samo jak od prezydenta Kaczyńskiego, jak z Instytutu Pamięci Narodowej. Wezwano mnie do tego instytutu i byłem przerażony, że jestem na liście bezpieki. Okazało się, że mi wręczyli dyskietkę, bo już była dyskietka, na której były moje zdjęcia z partyzantki, dałem część tych zdjęć, nie wszystkie, gdyby was to interesowało, to mogę na skanerze odbić i podrzucić zdjęcia ewentualnie. Bo miałem ich dużo, ale pozabierali mi wszyscy, każdy z rodziny chciał zobaczyć, jak wyglądałem, jak jeszcze miałem wszystkie włosy na głowie. Tak dożyłem do dnia dzisiejszego, żyję zdrowo, jeżdżę na rowerze, przez pięć lat przejechałem dwadzieścia tysięcy kilometrów na rowerze. W każdą sobotę, niedzielę rowerek – staram się.
- Pan wcześniej wspominał, że był pan ranny. Czy mógłby pan opowiedzieć?
Tak, na froncie byłem ranny. Rzucałem granat, bo Niemiec był naprzeciwko, niestety granat zaczepił o gałęzie, wybuchł za blisko. Poszedłem na dym, odłamki mi się wbiły w głowę, to było jedno. To było gdzieś na Śląsku już w armii [LWP]. Drugi raz brałem udział w bitwie, gdzie były starcia na bagnety, i byłem ranny w brzuch bardzo poważnie. Ale sanitariuszka,
nota bene Rosjanka, mała dziewczyna, na plecach wytargała [mnie] z linii, gdzie nacierały czołgi. Różne operacje, jedna, druga, trzecia, mam wycięte masę jelit, kawał żołądka, ale wykaraskałem się i dostałem skierowanie, a nasze wojsko już było na Śląsku prawie, już była 1 i 2 Armia, już szła, a ja dostałem skierowanie do Ciechocinka jako ciężko ranny rekonwalescent i tak dalej. Spotkałem w pociągu takiego pana, który miał sześćdziesiąt lat i strasznie sobie narzekał, że go wzięli do wojska, bo jego już zgarnęli z Białostockiego, że gospodarstwo, żona, że trzeba będzie siać, on do wojska idzie, że przez pomyłkę go skierowali na front. Mówię: „A masz [skierowanie]?”. − „Mam”, miał czerwoną na front, a ja miałem zieloną do szpitala, mówię:
Machniom. Pojechał za mnie do Ciechocinka, a ja przyjechałem z jego czerwonym papierkiem do swojej kompanii, mój dowódca major Fiediamin mówi: „Co, za mąż wyszedłeś?”. − „Dlaczego?”. − „Bo nazwisko zmieniłeś”. Podarł papierek i już później [znów] byłem w wojsku. Takie to było przeżycie.
- Nie chciał pan odpoczywać?
Sobie powiedziałem tak, że jeżeli nie wejdę, cholera, do Berlina, to za darmo tyle lat pracowałem ciężko, muszę Berlin jak nie zobaczyć, to przynajmniej wejść do niego. Miałem to szczęście, że z 2 Armii zabierali wszystkich do 1 Armii, to tych oddziałów do rozminowywania. Byłem w Tiergarten, Charlottenburg dworzec, też byłem, jak film kręcili z Jankiem Kosem, [gdy] czołgiem wyjeżdżał. Do dzisiaj jest dworzec w Berlinie zachowany ze śladami ognia, które widziałem, jak to się paliło. Widziałem tygrysa, który biegał w Tiergarten, bo jak zbombardowali Rosjanie ogród zoologiczny, to zwierzęta latały po parku. [Rosjanie go zjedli]. Potem, jak wróciłem, to już wiadomo.
- Czy mógłby pan opowiedzieć o natarciu na Dworzec Gdański?
Nasza rola była o tyle krótka, że było koordynacji w natarciu. Nasze przejście z Kampinosu na Dworzec Gdański też było dosyć trudne, bo myśmy musieli iść przez Powązki. Byliśmy po drodze ostrzelani, ale dostaliśmy się na Żoliborz i w okolicy ulicy generała Zajączka nasze oddziały, które przyniosły broń, miały zgrupowanie. Straciliśmy łączność, była dezinformacja na temat momentu dyslokacji grup żoliborskich, nie wyszła grupa warszawska, podobno nie mogła pójść, bo miało być uderzenie z drugiej strony od Starego Miasta. Rozpoczęło się natarcie, niestety Niemcy mieli taką siłę ogniową, a nasz oddział po prostu źle skierowany nie uzyskał kontaktu i „Lawa” nas wycofał po prostu, bo myśmy wiedzieli, że jest masakra i w ogóle nie wiedzieliśmy, gdzie mamy się udać, bo nie było żadnych wskazówek. Potem przez Żoliborz, przez lasy z powrotem dostaliśmy się do Kampinosu.
- To było jedno natarcie na dworzec?
To było dwa razy, były próbowane jednego dnia, drugiego dnia to już była masakra zupełna, bo już Niemcy byli przygotowani bardziej. Nie wiedzieliśmy, że po lewej stronie, jak się jedzie z Żoliborza, budynek szkoły stał za wiaduktem i był pełen żandarmerii [i z niego wylało się] morze ognia z karabinów maszynowych z wszystkich okien, był nie do przejścia. Na samym wiadukcie poległa moja koleżanka Wandzia.
- Duże straty były w oddziale?
W moim oddziale nie było, ale ogromne były straty, jeżeli chodzi o grupę nacierającą. Różne są dyskusje, ale [podobno] szło w setki ludzi nawet, była masakra, prawie taka sama jak pod Jaktorowem.
- Jak by pan opowiedział o warunkach życia w puszczy?
W puszczy to było rajskie życie. Po pierwsze była Polska, bo były polskie sztandary na chałupach. Była Polska, bo był ołtarz polowy i odbywała się msza, gdzie wojsko stało. Moja kompania jako kompania szturmowa zawsze występowała jako jedyna na mszy w pełnym umundurowaniu i uzbrojeniu − jako obstawa, jako ochrona i myśmy byli tym komando, myśmy zawsze musieli być gotowi. Taka polska msza to była piękna, jak sobie zaśpiewaliśmy „O panie, który jesteś w niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”, to ludzie płakali.
Żyliśmy ciekawie, oczywiście bez przerwy w walce, bez przerwy nasz oddział szturmowy był wszędzie wysyłany na różne strony, do różnych bitew w różnych miejscowościach. Wyżywienie było dobre, bo ludność nas wspomagała, zrzuty mieliśmy, kawa była, papierosy były. Nauczyłem się palić papierosy w puszczy, dlatego że nie paliłem i nie dostawałem przydziału, a za papierosy można było dostać mydło, zegarek kupić, pistolet, to zacząłem palić, żeby przydział dostawać tych cameli czy lucky strike. Nauczyłem się palić. Oczywiście największym naszym marzeniem to było, jak się spało, żeby zdjąć buty, a nie wolno było, trzeba było spać w butach, bo alarm, trzeba było bardzo szybko być gotowym. Tak że powiadali: „O czym marzysz?”. − „Chciałbym się raz wyspać bez butów”.
Osobiście miałem rezydencję z dwoma kolegami w chlewiku, a cała kompania w przylegającej stodole, a w chałupie mieszkał „Lawa”. Nasz słynny dowódca. Porucznik „Domek”, zginął w Budach Zosinych. Utrzymuję ścisły kontakt z jego żoną i synem. […] A tak to były bitwy, bitwy, bitwy, jeszcze raz bitwy. Każdy z nas przy najlepszych chęciach niektóre rzeczy widział inaczej i pamięta inaczej. Jak mieliśmy zabitych, to brałem kubeł, szedłem po wsi, żeby kwiaty zbierać, bardzo prędko przekonałem się, że wreszcie kwiatów zało. Zorientowałem się, dlaczego nie tych kwiatów. Dużo chłopców położyliśmy na Wierszach. Niemcy cmentarz zniszczyli, ale ludność pamiętała, bo każdy gdzieś ktoś mieszkał, jak wracaliśmy na przykład z akcji, to kobiety stały na wejściu do Wierszy, patrzyły: „O mój jest, o mój jest”, mój − bo znaczy mieszkał u niej. Miałem taką babcię, która mnie opierała, karmiła i tak dalej, mimo że w tym chlewie naprzeciwko mieszkałem, ale mieliśmy takie opiekunki. To przeważnie były matki, których synowie byli w partyzantce, jak nie u nas, to gdzie indziej. Zawsze kobiety stały, jak myśmy wracali z akcji, i patrzyły, czy to ich chłopak wraca, czy jest. Nauczycielka, taka dziewczyna, która później po wojnie została nauczycielką, pamiętali gdzie kto był pochowany, dzięki temu można było grób zrekonstruować.
Była taka przykra historia. Jak pierwszy raz wróciłem z frontu, w rocznicę Powstania pojechałem jeszcze w mundurze do Wiersz, zebrało się trochę ludzi, z chorągwią szedłem na cmentarz, bezpieka nas przegoniła, a myśmy ich z kolei, bo nas było dwóch wojskowych z pistoletami, przepędziliśmy tych ubeków, bo oni powiedzieli, że to manifestacja, że nie można. Ale teraz jest piękny cmentarz odbudowany, dużo moich kolegów leży.
- Każdy miał taką swoją opiekunkę?
Tak jakoś jeden to miał młodszą, drugi to miał starszą, ale kobiety po prostu starsze traktowały nas jak synów, bo jak jej syn był w partyzantce, to ona się przynajmniej mną zajmowała. Ta moja to była babcią, miała dwóch wnuków gdzieś w innym zgrupowaniu.
Tak, ona mnie, jak się raz przeziębiłem to koniecznie chciała mnie bańki stawiać, mówię: „Wolę czołg zdobywać, bo się nie boję, ale baniek to się boję”.
- Czyli z tego, co pan mówi, wynika, że stosunek ludności był bardzo pozytywny?
Wieś akowska stuprocentowa zapłaciła za to bardzo drogo w Polsce ludowej. Wiersze, Krogulec − to były wsie, które przez lata całe nie miały prądu, telefonów, szkoły, bo była uznana za wieś zaplutych karłów reakcji. To byli ludzie, którzy byli z nami, którzy nam pomagali, którzy się nami opiekowali. Jak była pacyfikacja, to my nawet po wojnie gospodarzowi, u którego mieszkaliśmy, ufundowaliśmy zegarek, były wszystkie wygrawerowane nasze pseudonimy na nim. Ale Polska ludowa nie mogła dłużej patrzeć na tą wieś, rozszerzono rezerwat leśny Puszczy Kampinoskiej, wysiedlono chłopów, że to jest rezerwat, a budynki co lepsze zostały zajęte przez generałów jako domki myśliwskie. Jak nastała „Solidarność”, to raptem opustoszały te domki, nie było wiadomo, kto jest właścicielem, ludność zaczęła wracać potem.
Nie pozwalano nam postawić kościoła po wojnie, ale kościół został postawiony, w nocy po cichu raz fundamenty, raz ściany, kościoła już nie mogli rozwalać, kościół stoi do dzisiaj. Teraz pomnik jest też, dwa cmentarze, nasz i ludności. Na Krogulcu jest cmentarz, stała konnica, kawaleria, ułani (jeszcze ci [ze Słołpec], wspaniali), dużo jest ich zdjęć na koniach. Właśnie mój przyjaciel Leszek Chechliński, o którym mówiłem, pseudonim „Lot”, był w tym konnym zwiadzie piechoty, jego ściągnąłem potem do naszego oddziału. Mówię: „Ty jak jedziesz na tym koniu, to cię tak z daleka widać, a my to się możemy czołgać, a ciebie to mogą zastrzelić. Zleź z tego konia i chodź do naszej kompani”. Tak było.
- Zetknęliście się z jakimś wrogim stosunkiem cywili wobec walk powstańczych?
A skąd. Absolutnie. To była ludność, która po wojnie nadal była akowska i przez to, jak powiadam, była prześladowana przez władze PRL, znaczy zapomniani byli, tak jakby nie istnieli.
- W jaki sposób zapamiętał pan żołnierzy niemieckich, nie tylko niemieckich, strony nieprzyjacielskiej?
Przykro mi to powiedzieć, ale najczęściej, jak miałem z nimi kontakt, to oni już leżeli. Jedno tylko, co zorientowałem się, że Niemcy byli odważni wtedy, kiedy mieli za sobą czołgi, armaty. Aczkolwiek to było doskonałe wojsko. Ale były takie sytuacje, że oni w dzień zdobywali jakieś tereny leśne, a w nocy się wycofywali, bo na noc bali się zostać. Osobiście miałem kontakt z takim właśnie [żołnierzem], kiedyśmy z „Lotem” zdobyli motocykl, to żandarm wiózł takiego oficera. Jak żeśmy motocykl zatrzymali, to oficer powiedział, że on jest inżynierem elektrotechnikiem, że jest wiedeńczykiem. Mówię: „Ja też jestem wiedeńczyk”. Zacząłem go wypytywać, skończyło się na tym, że jeniec wtedy, Austriak [i] motocykl do lasu, żandarm do piasku, to normalnie. Za to mnie ksiądz później strasznie obrugał, jak mu to powiedziałem. Ten [Austriak] był u nas, naprawił radiostację, bo był inżynier elektryk, znaczy radiotechnik, bardzo fajny Austriak, który bardzo nas prosił, że chce nosić furażerkę z orzełkiem, chodził, wszystkim salutował, był bardzo dumny. Jemu zabrałem pistolet walther. On do mnie zawsze przychodził, mówił – a pistolet to zabrałem [mu], żeby dać jakiejś dziewczynie, bo to ta „siódemeczka” – on zawsze pytał, czy ja go wyczyściłem, że on bardzo dbał, że on nigdy z niego nie strzelał. Mnie zdenerwował tak, że po jakimś czasie wziąłem pistolet, mówię: „Masz, czyść go, cholera, bo nie chcę, żebyś mi głowę zawracał, mam visa, nie potrzebuję”. Wyjął magazynek i mi daje, mówię: „Po co mi dajesz? Na co ci pistolet bez tego, jak Niemcy zaatakują, to jak się będziesz bronił?”. – „Rzeczywiście pan się nie boi?”. – „Gdzie tobie lepiej, ty już wojnę wygrałeś, człowieku”. Chodził później taki dumny, strasznie lubił chodzić po ulicy, salutował wszystkim. Daliśmy mu później takie pismo do władz polskich i rosyjskich, że jakby się przedzierał, że pracował, że był biedny, że nam zreperował radiostację. Dostał się do Austrii, wrócił do Austrii, miał ze mną kontakt po wojnie.
- Jaki nastrój panował w oddziale?
Bardzo dobry, oczywiście były momenty, kiedy jechały furmanki z naszymi [poległymi] kolegami, to było ciężko, ale ogólnie nastrój był bardzo dobry, byliśmy pełni wiary. W ogóle na samym początku moje zgrupowanie brało udział w ataku na lotnisko na Bielanach, w tym nie brałem akurat udziału. Nastrój był bardzo dobry, [chociaż] lotnisko tragicznie skończyło, bo niestety myśleliśmy, że jak zdobędziemy lotnisko, to alianci wylądują. Tymczasem w hangarach już nie było samolotów, tylko były czołgi, tak że nawet jeszcze po lesie są groby chłopców do dzisiaj w okolicy. Nie udało się zdobyć lotniska bielańskiego, to było w pierwszych dniach Powstania. Później nastrój był bardzo dobry, wieczorem było słychać śpiewy. Później był ciężki nastrój, kiedy pacyfikacja się zaczęła, kiedy żeśmy zaczęli wycofywać, kiedyśmy dniami, nocami się przedzierali. Cośmy świnię zaczęli na ognisku smażyć, to nadlatywały samoloty, musieliśmy gasić ogień. W rezultacie zjedliśmy tą świnię na pół surową, pochorowaliśmy się, to nam dawali piołun, wszyscy dostali. To już była ciemna karta, bardzo ciężka, to przebijanie się, masakra pod Jaktorowem. Tak to było.
- Z kim się pan przyjaźnił najbardziej w oddziale?
Najbardziej przyjaźniłem się z „Lotem”, [późniejszym] mężem mojej przybranej siostry, która już nie żyje, z „Sulimą”, który mieszka w Dąbrowie... [Tam] są takie ulice jak Grupy „Kampinos”, Armii Krajowej, Partyzantów, to wszystko jego robota. A on jest jeszcze ciekawy na tyle, że posiada zdjęcie zrobione w 1942 roku, w lesie w Puszczy Kampinoskiej szkoli pluton umundurowany w polskie mundury, w hełmy, karabin, to była młodzieżowa grupa właśnie w Dąbrowie Leśnej, był przywódcą tej grupy, obecnie porucznik „Sulima”. Już jest w złym stanie [zdrowia], to mój największy przyjaciel, do dzisiaj mamy serdeczny kontakt, jak trzeba gdzieś pojechać na uroczystości, to go zawsze muszę zawieźć, bo on już o kulach, ciężko mu jest, ale żyje, jakoś się telepie, serce mu nawala, kulawy jest, ale żyje.
- Proszę powiedzieć o swoim najprzyjemniejszym wspomnieniu.
Z Puszczy Kampinoskiej?
Muszę powiedzieć, że moim najprzyjemniejszym wspomnieniem i w ogóle doznaniem, to była euforia, jak się już skończyła bitwa pod Truskawiem, że tak dobrze poszło, że tyle żeśmy ich nacięli, że żyję i moi koledzy żyją. Jeszcze z początku nie wiedziałem, ile jest tych zabitych, chociaż jeden był przy mnie zabity, dwóch właściwie. To była wielka radość, wielka euforia, to była taka najprzyjemniejsza chwila. Ale w ogóle jakoś tak wszystko, nie mieliśmy… Może to przyzwyczajenie, tyle lat obcowania z tą panią z kosą, że jakoś nikt nie myślał, że mam zginąć, z jakiej racji, to niemożliwe. W ogóle nie było takich myśli ani nie było tchórzów, nie spotkałem się z wypadkiem, żeby u nas któryś, ktokolwiek się bał czy [był] dezerterem, bo jak nawet… To nieprawda – boją się wszyscy. Tylko są dwa rodzaje tchórzy, jedni są tacy, co się boją i uciekają, a drudzy są tacy, co się boją, ale wstyd im nie pozwala uciekać. Na szczęście do tych drugich należałem. Po prostu byliśmy tak nakręceni, jak to się teraz mówi, że jak jedna akcja się skończyła, tośmy się drugiej nie mogli doczekać, natłuc tych szkopów jak najwięcej, o to przecież chodziło. Były takie śmieszne historie, jak szliśmy na Małocice, to przyszły dwie koleżanki, mówią: „Słuchajcie chłopaki, jak będziecie tą wieś zdobywać z tymi Niemcami, to potrzebujemy majtki, biustonosze, bo my nic nie mamy”. Myśmy tam buszowali. Jednej, pamiętam, znalazłem rękawiczki, nie wiem takie, jak to na bal kobiety nosiły, czarne aż do [łokci], czarne i białe. Wziąłem rękawiczki, podarowałem koleżance, która do dzisiaj ma rękawiczki, ona była w kompanii zrzutków u majora „Drewno”. Obok nas była taka kompania pod dowództwem majora „Drewno”, który był przed wojną dyrektorem Puszczy Kampinoskiej, tak że dla dziewczyn też żeśmy zdobywali. Mnie Pan Bóg ukarał za chuligaństwo, bo jak wszedłem do takiej niemieckiej chałupy, stał piękny kredensik z serwisami, z niemieckimi napisami, wlazłem i wywaliłem to wszystko, ale zobaczyłem, że leży ręcznik, mówię: „O, ręcznik to mi się przyda”. Wziąłem ręcznik i wieczorem chciałem się wytrzeć, nie wziąłem pod uwagę, że tam szkło się wtarło, tak sobie przejechałem po twarzy, porysowałem, powiedziałem: „Nie kradnij”.
Było bardzo dużo śmiesznych historii i tragicznych. Jedna rzecz, którą muszę powiedzieć, to była taka, że zastrzeliłem Niemkę. Jak żeśmy otoczyli budynki, to mieliśmy powiedziane, że nikt żywy nie może wyjść, bo o dwa kilometry dalej jest żandarmeria. Stałem w furtce, widzę, jak przez okno wychodzi baba w koszuli, a jak to mężczyzna – biegnie, to ją przepuściłem przez furtkę, a za mną krzyczą: „Ty idioto, do Niemców leci, strzelaj!”, to ja trzask. Upadła, Jezus Maria, ale trudno, [potem] wyspowiadałem się. Na drugi dzień ksiądz przychodzi, mówi: „Masz jedną w zapasie”. – „Jak to?”. – „Przyjechał chłopak stamtąd, że Niemka się skarżyła, że jeden to ją przepuścił, a drugi do niej strzelił”. Ale ona ze strachu się przewróciła między kartofle, leżała, bo gwizdnęła kula koło uszu”. Mówi, że potem pobiegła do żandarmów, żandarmi się pytali: „Czy jest wojsko w mundurach, czy bandyci?”. Powiedziała: „W mundurach”, to oni nie poszli. Ksiądz mówi do mnie: „Słuchaj, jedną masz na kredyt, możesz jedną rąbnąć, bo już jesteś [rozliczony]”. Strasznie się ucieszyłem zresztą, ucieszyłem się, bo nie chciałbym mieć takiego na sumieniu, ale to była wojna. To była wojna, były śmieszne sytuacje, bo kolega „Lot” chciał koniecznie zaopatrzyć [nas] w świnie, wpadł do chlewu, zaczął z automatu do świń strzelać, kule się odbijały, a świnie dostały takiego szału, że mało go nie zatratowały. Myśmy usłyszeli kwik, wrzask, jak myśmy wpadli, to zobaczyliśmy szalejące świnie, a on siedział na drabince, co siano jest. Takie to były ciężkie czasy i dobre czasy.
- Jakie ma pan najtragiczniejsze wspomnienie?
Tragiczne to był Jaktorów, bardzo tragiczny, bo to była rzeź dosłownie, myśmy byli w obozie węgierskim, ale widzieliśmy, co się dzieje na tych polach, jak artyleria i dwa pociągi [pancerne] dosłownie tłuką ludzi. To było bardzo ciężkie strasznie przeżycie. Bo tak, mój Boże, to że byli koledzy, padali przy mnie, obok mnie, dalej, to myśmy byli przyzwyczajeni, wiedzieliśmy, musimy się z tym liczyć, po prostu byliśmy zobojętnieni na śmierć. Nie czuliśmy żalu nad zabitymi, czuliśmy wściekłość. Zawsze po takiej akcji chcieliśmy mieć akcję, żeby się zemścić, żeby się odkuć na Niemcach za naszych zabitych. Robiliśmy takie wyprawy, przeważnie się udawały.
- Liczył pan kiedyś, ilu mógł pan zabić Niemców?
Oj liczyłem, liczyłem. Z księdzem miałem nieporozumienie, bo sobie robiłem nacięcia na kolbie od karabinu, ksiądz mnie strasznie za to obrugał. Myśmy przed akcjami chodzili się spowiadać, takie dyskusje były na temat. Ksiądz kapelan, zresztą znany bardzo później, po wojnie był proboszczem na Marymoncie w kościółku, ksiądz – nazwaliśmy go „Gramofon”, miał taki cienki głosik – mówi: „Tyś na pewno kilkunastu Niemców zabił”. − „Proszę księdza, mam być szczery to tak do stu to liczyłem, później to już przestałem, bo ksiądz mi nie kazał tych znaczków robić. Czy ksiądz sobie zdaje sprawę, że w czasie I wojny światowej na jednego zabitego to było dziesięć tysięcy wystrzelonych naboi, a dzisiaj, jak się strzela z automatu, to się kładzie pokotem, dlatego się nie liczy”. Bardzo przykry jeden wypadek to był taki, kiedy dwóch jeńców „własowców” chłopcy złapali. podszedłem z „Lawą”, mówię: „Co wy tu robicie?”. A to byli tacy chłopcy nie od nas, tylko z Warszawy przyszli, nieostrzelani, brali udział w akcji, ale jeszcze nie potrafili zabijać, a tych dwóch „własowców” stało pod ścianą, się trzęsło. Chciałem ich rozwalić, ale „Lawa” mówi – „Nie, nie bierz tego na siebie”. Rozwalił tych, ci chłopcy torsji dostali dosłownie. Nieprzyzwyczajeni byli po prostu, była taka sytuacja właśnie.
Ale na ogół jakoś nie pamiętam, żebym mógł powiedzieć, żeby były takie chwile jakiegoś tragizmu, jakiegoś załamania. Byliśmy bardzo przygnębieni, kiedy musieliśmy się wycofywać, niestety to była gehenna, to przedzieranie, to ukrywanie się, to w stogu siana gdzieś tam pod Warszawą. To jak żeśmy już poszli w rozbitkę, wycofywałem się z kolegą, który żyje jeszcze, ale nie ma obu nóg; [mówił], że ma majątek niedaleko pod Warszawą, żebyśmy się schowali po pacyfikacji Puszczy Kampinoskiej. Dobrze żeśmy nie weszli, bo byli Niemcy. Po prostu zajęli się mną ludzie, ukryli mnie. Potem na lorze pojechałem do Krakowa, dostałem się w Góry Świętokrzyskie, najpierw do Stryszowa, Lanckorony, potem tam. Ale nie pamiętam takich jakichś... Dziwnie dwie rzeczy mnie bardzo zastanawiały, nigdy nie widziałem kogoś, żeby dostał grypy czy chrypy, czy kataru, nigdy nie widziałem kogoś, żeby uciekał. Byliśmy, jak powiedział ten w Truskawiu – szaleńcy.
Twardzi byliśmy po prostu, im więcej widzieliśmy krzywdy ludzkiej, tym bardziej staliśmy się twardzi. Były sytuacje, żeśmy złapali takiego, co przed nami szedł. Jak już się wycofywaliśmy, to „ukrainiec” szedł i zatruwał studnie po wsiach. Jak na początku konie napoiliśmy, konie padły, to potem już baliśmy się ze studni wodę pić. Któryś z oddziałów (nie byłem w tym oddziale, ale widziałem to) złapali tego faceta, bo on się w jakimś chlewie w dzień ukrywał, a tak to chodził, dali mu się napić tej wody, po prostu wrzucili go do studni. Ale to była wojna.
Jedno jest pewne, że Polacy mogą być dumni z tego, że w nas nie było nigdy okrucieństwa, myśmy nie potrafili się znęcać, myśmy umieli zabić w walce, ale nie było okrucieństwa; myśmy byli rycerzami, myśmy się czuli jak rycerze świętej sprawy. Oczywiście, niestety taki był rozkaz, że żołnierzy jeńców to się często rozbrajało i się puszczało, ale jak się złapało „czarnego” albo żandarma to był niestety rozwalany, bo wiadomo, kto to był. Człowiek nie liczył, nie patrzył, ale to każdy na każdego mógł liczyć, była wielka przyjaźń, wielkie powiązanie wzajemne, były dziewczyny.
Nie wiem, myśmy chyba byli trochę za młodzi na to. Były takie miłości, że jeden się kochał w szpiegówce, był jakiś chłopak, tych dziewczyn było bardzo niewiele z kolei. Miałem taką dziewczynę. Jak byłem na placówce w nocy, to na zmianę spaliśmy w takiej stodole... Spałem w stodole, gdzie z Warszawy uciekinierzy spali, koło mnie spała jakaś dziewczyna, pamiętam, że się z nią całowałem, ale na tym się skończyło, bo dzisiaj to pewnie bym był mądrzejszy. Później ona do mnie kartki przysyłała, a mnie nie pozwolił dowódca się ujawniać, kto jestem, ona się przez kogoś dowiedziała, a tak to nie było. Mówię, że byłem wychowankiem księży marianów na Bielanach, wychowany byłem w bardzo dużym poczuciu katolicyzmu, byłem mistrzem od służenia do mszy, dlatego że stale za karę musiałem do mszy służyć za różne rozróby. Nie miałem żadnej dziewczyny, miałem chęć do jednej takiej, podobała mi się, córka gospodyni; nieraz mnie tak kuksnęła, jak to na wsi. Raz mnie nawet do stodoły zaciągnęła, ale pomyślałem sobie tak − mój Boże, jak się z nią prześpię, to zgrzeszę, nie zdążę się wyspowiadać, pójdę do akcji, zabiją mnie, to pójdę do piekła, tak myślałem. Poza tym największym marzeniem moim było, jak miałem czas, żeby buty zdjąć, dać nogom odpocząć, bo się kilometry robiło.
Właśnie z butami miałem przygodę w Truskawiu. Miałem takie buty, że mi palce było widać w pewnym momencie. Leżał zabity „własowiec”, miał piękne buty, usiadłem na nim, zacząłem mu rozsznurowywać buty, żeby wziąć dla siebie, dotknąłem, że ciało cieple, powiedziałem, nie: „Śpij spokojnie, już jesteś nieżywy, niech Bóg cię osądzi”, zostawiłem buty. Wziął buty kolega, na drugi dzień zginął, pomyślałem sobie, o, Bóg mnie ostrzegł, żebym nie brał tych butów. Ale były też śmieszne historie, mieliśmy placówkę na Brzozówce, a jakieś paręset metrów [dalej] Niemcy też mieli swoją placówkę. Trzeba było w nocy czuwać, w okopie takim jeden człowiek, a Niemiec dwieście, trzysta metrów [dalej] drugi – tak głośno chrapał w nocy, że go słyszałem. Do bruzdy, jak przychodziłem na placówkę, to już takie było przyzwyczajenie, że się granaty układało, że się szło w kimono po prostu. Było mokro w tym dole, znalazłem niemiecki drut od telefonów polowych, zrobiłem sobie wiązkę słomy i w okop włożyłem. Po wojnie, kiedy samochodem zawiozłem rodziców, będąc w wojsku, do Brzozówki, poszedłem im pokazać okop, to był ten okop, zgniła słoma już ledwo, ledwo, ale drut (nie wiem, co się z nim stało, bo drut moja matka wzięła na pamiątkę) jeszcze był w tym dołku. Dołek, jak jeżdżę na rowerze, już jest mniejszy, ale jest do tej pory, sam go kopałem, na wyjściu z grobli po prawej stronie przed szosą taki okopik, w którym sypiałem na warcie.
Miałem też taką przygodę, kiedy dowiedziałem się, że we wsi Brzozówka nauczycielka ma bimber, a kolega miał imieniny, mówię: „Wiesz, wsiądę na konia, tak bokami, krzakami pojadę po bimber”. Pojechałem po bimber. Karabin miałem na plecach, jadę konno, trzymam dwie butelki, myślę sobie − cholera, nic nie słychać, żadnych samolotów, to przez pole pojadę na skróty, szybciej przelecę. Jak byłem na środku polany to się meserszmit znalazł, jak zaczął walić, to zeskoczyłem z tymi butelkami, bo wiedziałem, że mnie zabije, jak mnie Niemiec nie zabije, to mnie chłopaki zabiją, jak tej wódki nie [dowiozę]. Skoczyłem do rowu, koń poleciał, wrócił beze mnie, już myśleli, że nie żyję. Ja na piechotę później z tymi butelkami przyszedłem, oddałem butelki, a Julita mówi: „Jezus Maria, jesteś ranny, masz całą koszulę na plecach we krwi, dostałeś w kręgosłup”. – „Ty głupia, jakbym dostał w kręgosłup, to bym był sparaliżowany”. Okazuje się, że jak na tym koniu początkowo uciekałem w krzaki przed samolotem, nie mogłem trzymać tego karabinu, on mnie tym zamkiem tłukł po plecach, tak mnie wytłukł, że do dzisiaj mam bez pigmentu kółko takie na plecach od tego momentu, bo mnie tak walił ten karabin w tym galopie – nie czułem tego, bo uciekałem przed tym cholernikiem. Druga rzecz to nie wiem, wstyd powiedzieć, ale dopadł mnie meserszmit w latrynie. Mieliśmy taką wierzbę dwieście metrów w polu, pod nią była wykopana latryna, belka taka, żeby daleko. Kiedy akurat w dzień sobie korzystałem, to przyleciał meserszmit, walnął, dookoła drzewa biegałem, a on walił, dwa czy trzy razy przywalił, widziałem, że jeszcze trochę, musiałem skoczyć do tego dołu, to później chłopaki mnie kąpali w ogóle, pachniałem trochę. Ale to była śmieszna historia, jak myślę sobie − Jezu, jak on mnie zabije, to jak z tymi spodniami opuszczonymi do nieba pójdę?
- Pewnie się śmiali z pana?
Śmieli. W ogóle najpierw to za nogi mnie wzięli, ciągali mnie po trawie, żebym się wytarł, mówię: „Wsadźcie mnie do kontenera z wodą”. – „Co ty, najpierw cię musimy wytrzeć”. Czasami były takie wesołe momenty. Spało się w chlewiku, mieliśmy piękną rezydencję w tym chlewiku, czterech nas spało, a reszta w stodole. Broni zdobytej mieliśmy mnóstwo, każdy z nas mógł dwóch, trzech uzbroić, bośmy stale zdobywali broń, już wisiała, największy problem był znaleźć gwoździe, żeby powbijać w ścianę gwoździe, żeby było gdzie wieszać tą broń.
Oczywiście, mieliśmy radiostację, w ogóle mieliśmy kontakt z Londynem.
- Dyskutowaliście na tematy.
Myśmy dostępu żadnego nie mieli, bo to był sztab, to było dowództwo, to nam nawet chodzić nie było wolno. Stamtąd przychodzili do nas z rozkazami. Zawsze było tak, że jak żeśmy trochę wyszli, taki ładny był dzień, słońce, słyszymy tętent konia. Jak koń, to było wiadomo, że jedzie goniec z rozkazami do nas. To jak się słyszało, jak przez wieś facet na koniu zasuwa, to już każdy patrzył, czy ma wszystko pod ręką co trzeba, bo wiadomo było, że jak przyjeżdża, to tylko z rozkazem do akcji. Myśmy byli jedynym oddziałem, który wiecznie chodził do akcji, osłaniał całe to zgrupowanie. Oczywiście, że ułani w Krogulcu walczyli, 1. [szwadron stołpecki].
- Wiedzieliście, co się dzieje w Warszawie?
Wiedzieliśmy, wiedzieliśmy trochę od ludzi, którzy przychodzili. Ciekawą sprawą jest, że u nas łączniczką była dziewczyna, która żyje do dzisiaj, dlatego nie będę wymieniał jej nazwiska, która chodziła razem z Nikołajem [Urywkowen], z gestapowcem, nie wiedząc o tym. W tym momencie kiedy myśmy wykonywali wyrok, to ona z nim szła, żeśmy ją przegonili, bo wiedzieliśmy, że jest niewinna, ale ona nas widziała, baliśmy się w razie czego o męczarnie, dlatego musieliśmy uciekać. Ale potem była u nas w kompanii łączniczką, dwukrotnie przechodziła do Warszawy na Bielany, do Lasek chodziła. Ksiądz Wyszyński w Laskach siedział, to nasz kapelan wojskowy, major „Szymon” był ranny, leżał tam, już nie żyje „Szymon”, był później szefem naszego Zgrupowania „Kampinos” po wojnie.
My mamy swoje środowisko, zbieramy się, najczęściej to przychodzą wdowy po naszych kolegach, a nas coraz mniej niestety. Już teraz, jak trzeba pójść gdzieś z chorągwią, to ja jeden z niewielu, który może ją udźwignąć, ale właśnie stałem w poczcie sztandarowym przy trumnie Wyszyńskiego, jak zmarł. Mamy dwa sztandary, jeden to jest nasz ukochany sztandar, na lancy ułańskiej ułanów z 1939 roku, to jest nasz sztandar „Lawiaków”, a drugi to koniecznie chcieli mieć taki jak wszyscy z takim drągiem, orłem, ciężki jak cholera, właśnie sztandar nie każdy daje radę udźwignąć, tak się martwimy, co będzie z tymi sztandarami, jak nas już paru zanie wreszcie. Jeszcze trochę żyje, bo z innych zgrupowań, jeszcze się nazbiera co nie co. W Truskawiu, jak się spotykamy, to obściskiwania oczywiście.
Odnalazłem przyjaciela, którego szukałem, nie mogłem go nigdy znaleźć, niedawno zmarł, miał pseudonim „Kuleczka”. Nie wiedziałem, co się z nim dzieje. Mój syn, z uwagi na swoje prace naukowe, robił jakieś zdjęcia, wyszedł facet jakiś z posiadłości, dlaczego ktoś fotografuje, mówi, że on historyk naukowy, zdjęcia robi, od słowa do słowa okazało się, że to był „Kuleczka”. Z nim trzymałem kontakt, później niestety on już miał dziewięćdziesiąt cztery lata, jedenaście lat starszy ode mnie. Ale jak powiadam, same miłe wspomnienia. Przykre wspomnienia to jest to, że ktoś tak… Ułożyłem takie powiedzenie, które było u nas bardzo często używane przez chłopaków: „W krwawym trudzie wydeptaliśmy ścieżki dla ludzi, a po tych ścieżkach [często] chodzą świnie”. Tak było, byliśmy bardzo rozczarowani, myśleliśmy, że będziemy wracali z kwiatami w lufach, a wracaliśmy na Syberię, do obozu, do piachu. Nigdy nie kochałem Polski ludowej, nienawidziłem jej, nienawidzę. Jak widzę tych Millerów, innych „komuchów”, to nie mogę przeboleć głupoty polskiego narodu, że pozwalają w ogóle takim ludziom działać, to jest skandal nad skandalami. Niech sobie gdzieś będą, ale daleko. […]
Warszawa, 22 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Majchrowska