Alicja Maria Majewska

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pani zapamiętała wybuch drugiej wojny światowej?

Miałam wtedy osiem lat.

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Mieszkałam na Marymoncie. Na ulicy Raduńskiej.

  • Do szkoły miała pani blisko?

Tak. Później chodziłam do szkoły na Kolektorską, którą nam Niemcy zabrali, jak wstąpili już do Warszawy. Dali nam szkołę Królowej Marysieńki na ulicy Marii Kazimiery, zastępczy, przepiękny pałacyk. Jeździłam dwa przystanki do szkoły, róg Kazimiery i Marymonckiej. Piękna była szkoła. Jak po tym przyjechałam z mężem pooglądać to wszystko, to wszystko w gruzach legło. To był piękny pałacyk.

  • Co robili pani rodzice, z czego się utrzymywali?

Tatuś był dyspozytorem w tramwajach. Mama była w domu, nie pracowała. Nas było dwoje, [ja i] Rysio, który zginął w obozie, w Stutthofie.
Z 1939 roku mało pamiętam, tylko to że szkołę nam później zmienili, dopiero w styczniu czy lutym dali nam szkołę na Marii Kazimiery, tam chodziłam. Byłam przy rodzicach, jakby nie było. Tatuś pracował, później za okupacji należał do AK. Ukrywał się półtora roku. Mama zaczęła handlować, bo trzeba było z czegoś żyć. Pomagała nam dużo babcia Dolarowa, mama mojego tatusia. Jeździła, tytoniem się okręcała, [przewoziła] mąkę, jajka, słoninę, żeby nas wyżywić jakoś, bo ojciec się ukrywał i codziennie był gdzie indziej.
Bilet miałam z bratem, bo Rysio był ode mnie cztery lata starszy. Bilet pod fartuszek i jeździło się tak. Z dnia na dzień mama obiady gotowała, bo przecież nie codziennie mogli tatę żywić, a półtora roku się ukrywał. Był na liście rozstrzelanych, w ostatniej chwili uciekł z kantorku, krzyknęli: „Tadek! Uciekaj! Jadą po was”. Trzech wtenczas złapali, to nie zdążyli. Ojciec jakoś przez płot na Wolskiej uciekł, bo w zajezdni pracował. No i ukrywał się. Dał znać tylko przez moją ciotkę z Towarowej. Najpierw na Towarową uciekł, jakoś się prześlizgnął, bo to przecież i godzina policyjna była. Ciocia Marcela przyjechała, mamusi siostra, mówi: „Tadek jest u nas, nie martw się. Był na liście rozstrzelanych, ale udało mu się i zbiegł”. Co teraz dalej? A to na Bródno do mamusi siostry, a to do drugiej na Żoliborz. Przez półtora roku do Powstania się ukrywał. Było nam bardzo ciężko, Niemcy nas nachodzili. Nie wiedzieliśmy, że broń była w węglu, w piwnicy. Dopiero tatuś przysłał kolegi żonę i powiedział, gdzie jest broń owinięta w coś, żeby mamusia wydała broń, żeby wzięła żona kolegi, wyniosła z domu. A przecież Niemcy nas nachodzili. Co drugi, trzeci dzień Niemcy z psami u nas byli, straszyli mnie, brata mojego. Moja mamusia zachorowała na serce, ataki dostawała okropne, bo nas chcieli wywieźć do Oświęcimia. Jak mama nie powie, gdzie jest tatuś, to cała trójka będzie wywieziona do obozu.

  • Panią też pytali?

Mnie i Ryśka. Cukierki jakieś, czekolady nam dawali. Zalękniona byłam, tatuś powiedział: „Nie wolno wam dzieci nic mówić, co ze mną się dzieje, gdzie byłem, że należałem do AK. Nic nie wiecie o tym, jakby kto się pytał”. Rysiek był starszy, miał już siedemnaście lat. To było tak, że naznaczeni byliśmy. Na drugi czy na trzeci dzień gestapo miało przyjechać, a był drugi Ślązak, mówił trochę po polsku, powiedział mamie: „Jak się nie wyda, gdzie jest wasz chłop, to wszyscy pójdziecie do Oświęcimia”. Później nie wiadomo, co z ojcem się stało, czy przeczuwał, czy coś, przecież mamusia nie dawała znać, że tak ci Niemcy powiedzieli. Jakoś dostał się w nocy i przyszedł do ciotki, przez parkan [z nami] mieszkała jego siostra cioteczna, ciotka Marysia Zwolińska. Stanął na stole, patrzył, jak Niemcy przyjdą. Dwa dni w oknie stał, tylko mu podawali jeść, bo coś przeczuwał, że mogą nas wywieźć. Już tak było, przecież wywozili całymi rodzinami. W skarpetkach [chodziliśmy], cisza była. U nas na Rudzkiej przy Marii Kazimiery była pętla, był i mały park. Jak Niemcy przyjeżdżali gazikiem, to stawiali samochód, szli na piechotę z psami do nas. Okropni byli ci Niemcy w tych czapach, w tym wszystkim, z tymi psami. Krzyknęłam: „Mamusiu! Niemcy idą!”. Krzyknęłam tylko trzy razy, poleciałam do ciotki. Ten wpadł do domu i mówi: „Nic nie mówcie, jestem u Maryśki, będę obserwował. Jak będą was prowadzić, to wyjdę i poddam się”. Ale jakoś, dzięki Bogu, jeszcze nas to ominęło. W końcu Powstanie już było.

  • Pani chodziła w międzyczasie do szkoły?

Tak. Już później chodziłam do szkoły Królowej Marysieńki. W końcu godzina w pół do pierwszej, tatuś przybiega, w pierwszy dzień Powstania.

  • W pół do pierwszej w dzień?

Tak. Mówi: „Dzidziu – »Dzidziu« do mamy mówił, Helena się nazywała – o piątej będzie Powstanie. Już do was nie wrócę. Ktoś wam da pieniądze”. Jakieś pieniądze dawali powstańcom, nie wiem. Mamusia nigdy nie wzięła tych pieniędzy, później po pieniądzach było. Mówi: „Trzymajcie się. Albo idź do Staśka – tatusia brat mieszkał na drugiej ulicy – tam siedź razem z nim”. Miał trójkę dzieci, byłam tylko z Rysiem, ojca nie było. Stryjek nie należał nigdzie, był kierownikiem w telefonach, nie angażował się, mój tata się zaangażował. „Pilnujcie się razem, bo ze Staśkiem nie zginiecie”. Byliśmy do 26 lipca, pożegnał się z nami i pojechał. Nie zdawałam sobie sprawy, co to jest Powstanie. Skąd człowiek wiedział, dzieckiem byłam, Rysiek to samo. Pogłupieliśmy: „Jakieś Powstanie będzie”. Tatuś tak odszedł na parę kroków z mamą, coś jej powiedział. Siedzieliśmy, schrony pokopali mężczyźni, sąsiedzi.

  • Pani mieszkała w domu, czy w jakiejś kamienicy?

W domu. Później na naszych oczach wszystko szło w gruzy. Siedzieliśmy w schronie dwadzieścia sześć dni. Nie było ani wody, ani co jeść, bo nie można wyjść. Bo tak: Akademia Wychowania Fizycznego była, my w dołku byliśmy, Kolektorska – moja szkoła, straż na Gdańskiej, tak że nie można było. Nieraz nam powstańcy rzucili jakąś konserwę czy coś, bo wiedzieli, że tutaj siedzimy. Nas siedziało strasznie dużo, na kupie wszyscy w tym schronie. W końcu tu zabili kogoś, tam zabili. Mój brat Rysio z sąsiadami, pamiętam, drzwi z domu były wyjęte, jakaś kołdra położona, na tym nosili rannych czy zabitych pod parkan na Raduńskiej, między Rudzką a domem Niemca Scholla. Scholl miał piekarnię. Z mamusią i z Rysiem poszliśmy do niego…

  • W domu u piekarza siedzieliście?

Nie. Jeszcze w domu, gdzie mieszkałam, na Raduńskiej. Później przeszliśmy chyłkiem w nocy do mojego stryjka na Rudzką i tam byliśmy. [Tam] Niemiec miał piekarnię i cukiernię. To był wspaniały człowiek, miał żonę Polkę, miał z tą Polką chłopczyka, ślicznego Józia. Ten facet nazywał się Józef i ten Józio – pięć latek miał. Kochał nas wszystkich, ściskałyśmy to dziecko. Niemiec był tak dobry, przyjmował wszystkich, którzy lecieli, krzyczeli: „Panie Scholl! Panie Scholl, niech pan nas ratuje!”. On wszystkich umieszczał, ale myśmy siedzieli od parteru do piwnicy, na klatce schodowej, w piwnicach. Miał żonę Polkę, bardzo dobra kobieta, z Czosnowa czy Łomianek pochodziła. Przyjechali Niemcy i powiedzieli, żeby zapakował wszystko na furgonetkę, żeby natychmiast już wynosił się stąd, bo tu wszystko w gruz idzie. Furgonetki były do pieczywa, [nimi] rozwozili pieczywo.

  • Piekarnia była czynna?

Czynna była. Jeszcze był taki kochany człowiek, że piekł w nocy chleb i dawał chleby partyzantom. Na Bielanach w lasach siedzieli nasi partyzanci. To pamiętam, przecież na oczy widziałam, konie miały szmatami pookręcane kopyta, żeby cicho stąpały, żeby nie było słychać. Piekł chleb w nocy, mój stryjek nawet pomagał, tatusia brat rodzony. Myśmy przez to chleb dostawali.
Później, jak powiedział, że nie ruszy się stąd, to rzucili gaz łzawiący do piwnic od ulicy i myśmy zaczęli się dusić. Krzyk był niesamowity, bo to i dzieci były, i starsi ludzie, jeszcze starsi jak ja jestem w tej chwili, staruszkowie. Krzyczeli: „Panie Scholl! Panie Józiu! Panie Scholl!”. Przybiegł do nas. Murek był przed domem i on siedział na tym murku, obserwował, co to będzie. Jak krzyknęli, wyleciał do nich, mówi po niemiecku. Mój stryjek rozumiał po niemiecku: „Co wy robicie? To są moi lokatorzy”. Lokatorów było [tyle,] ile mogło się zmieścić. To były dwie klatki schodowe na trzecie piętro, a było drugie tyle ludzi, bo to wszystko gromadziło się do tego domu. Doszedł do nas, mówi: „Słuchajcie, już nic nie mogę zrobić, tylko ich uprosiłem, [żeby nic wam nie zrobili]”. Chcieli nas rozstrzelać na podwórku, wszystkich, ile nas jest. Mówi: „Nic nie róbcie tym ludziom, bo to są moi lokatorzy i to są oddani mnie ludzie”. Zaczął gadać, długo rozmawiał. My wszyscy w płacz, skuleni, spłakani, bo człowiek bał się, że już po nas będzie. Ustawili nas, zaczęli nas prowadzić. Mamusia miała złote kolczyki z koralami babci Dolarowej, bo ona została w Kieleckim, w swoich stronach, za handlem pojechała i nie wróciła do nas w Powstanie. Mamusi obrączka, tatusia obrączka była, zegarek, aparat fotograficzny to gdzieś mamusia zakitrała go w plecaku. Niemiec powiedział do mamusi: „Pani Dolar! Pani weźmie”. On nas dobrze znał, bo przychodziliśmy do stryjka, druga ulica była. Miałam sweterek granatowy, kieszonki były, mówi: „Pani zaszyje pod spodem kieszonkę. To włożyć, zaszyć, bo dzieci nie rewidują”. Faktycznie, że to nam ocalało. Prowadzili nas, patrzymy, a to wszystko w gruzach leci, wszystko pali się; [widzieliśmy] te psy, tych „ukraińców”. Najgorsi byli „ukraińcy”.

  • Czy pani pamięta, kiedy to było?

28 sierpnia 1944 roku.

  • W sierpniu?

Wyrzucili nas z Warszawy. Pamiętam wszystko. Nie pamiętam, co wczoraj było, a to pamiętam. Od dziecka.

  • Jak wyglądała droga?

Droga była okropna, bo było strasznie gorąco, paliło się naokoło. Okropnie było. Prowadzili nas jeszcze Niemcy z psami, z „ukraińcami”. Doprowadzili nas, a spiekota była straszna, nie było co pić, nie dawali przecież. Doszliśmy do CIF-u (Akademia Wychowania Fizycznego). Mieli nas umieścić w CIF-ie. Wyszedł jakiś szwab, coś brechotał do tych, co nas prowadzili. Trzech Niemców na jedną osobę, tak dużo ich było.

  • Jak się zachowywali w stosunku do was?

Agresywnie. Okropne było to, że mężczyźni przeważnie zaczęli uciekać w pola. Teraz są bloki na Bielanach, [ale wtedy] było pustka, nic nie było. Jak Słodowiec jest, to była pustka. Zaczęli uciekać: paf, paf – koniec. Albo psy [puszczali]. Jaki był krzyk, bo tych ludzi te psy rozdzierały.

  • Pani to wszystko widziała?

To wszystko widziałam. Pognali nas dalej na Fort Bema.

  • Nigdzie się nie zatrzymaliście?

Nie. Szwab wyszedł z pejczem, zaprowadzili nas do Fortu Bema. Myśmy już omdlewali, bo chciało nam się pić, już nie mówiąc o jedzeniu. Dzieci małe na rękach, w wózeczkach. To było coś okropnego. Tatusia brata córeczka miała dwa latka, Elunia, ona tylko do Aluni leciała. Na barana ją trzymałam przed sobą. Tak bardzo mnie kochało to dziecko od maleńka, pić krzyczała, myśmy nie mieli co dawać, skąd to picie mieć. Doszliśmy do Fortu Bema, jakoś przesiedzieliśmy parę godzin. O zmierzchu nas prowadzili do kościoła Świętego Wojciecha na Wolską.

  • Jeden dzień trwała droga?

Jeden dzień, od rana do wieczora.

  • Nie było wody, nie było nic?

Nic nie było, nic kompletnie. Tak nas zaprowadzili do kościoła. Duża brama była otwarta. W dużej bramie kobiety z dziećmi. Lewą stroną, małą, boczną furtką mężczyźni. Na bok wszystkich mężczyzn i do podziemia ich wzięli. Nas trzymali dwie noce i dwa dni w kościele. Jakieś siostry PCK wodę przyniosły, chleb, a myśmy tak siedzieli w kucki. Jakieś kubły, szafle były z tyłu za ołtarzem, tam trzeba było się załatwiać, bo [wejście] było zaryglowane, nie wypuszczali nas wcale nigdzie. Był jeden smród, bo to lato było. Trzymali nas. W nocy wielkie drzwi od kościoła się otwierają [wchodzą] z latarkami, światła przecież nie było oczywiście. Brali młode dziewczyny, matkom zabierali. Te dziewczyny już nie wróciły do nas. Co to było! Jaki był krzyk w kościele.
Po dwóch dniach wzięli nas z kościoła i na Dworzec Zachodni, zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie były warsztaty taborowe, naprawa taboru. Trzy dni nas trzymali na matach, słoma leżała. W dzień nas wypuszczali, podjeżdżały wozy, Niemcy przywozili z jedną siostrą z PCK zupę w kotłach. To była zupa – brukiew, kartofle z burakami, z marchwią. Nie wiem, skąd mamusia to pudełko zdobyła, przecież myśmy nic nie mieli, chlupnął, to taka woda była, niedobre to było. Siedzieliśmy, tylko bez przerwy nas liczyli. Byłam wysoka, miałam trzynaście lat, to już byłam duża, tylko miałam długie włosy. Siostra PCK mówi: „Niech pani jej warkoczyki robi, tu jakieś wstążeczki. Do środka ją brać, bo ją Niemcy wywiozą”. Jak się bałam, że mnie Niemcy wyłowią. Jak osika drżałam, żeby mnie od mamusi nie zabrali. Mieli prowadzić mężczyzn do wagonów bydlęcych.
  • Mężczyzn, których oddzielili przy wejściu do kościoła? Co z nimi się stało?

Naraz krzyczą, okna były wysoko, jedna drugą jakoś podstawiła. Siostra PCK powiedziała, że mężczyzn będą prowadzić do wagonów bydlęcych, do Niemiec będą ich wysyłać, do obozów. Jedna na drugiej stanęła jakoś, tak się przyglądają. Zrobił się szum, krzyk, że drzwi jakoś odepchnęły Niemców. Było nas bardzo dużo, silne kobiety. Patrzeć, idą, prowadzą ich. W trakcie kiedy otworzyły się drzwi, za chwilę idzie mój brat, tatusia brat, Stasiek Dolar, a mamusia krzyczy: „Rysieńka! Rysieńka!”. Niemiec do mamusi, dopiero ją stryjenka odciągnęła, bo by roztrzaskał jej głowę. Odwrócił się jeszcze, ja też między kobiety [się schowałam]. Widziałam go ostatni raz. Do bydlęcych wagonów ich wzięli, zawieźli do obozu Stutthof, w tym Stutthofie był. [...] Ostatni raz go widzieliśmy. Moja mamusia zemdlała, trzeba ją było cucić, krzyczała: „Rysieńka! Rysieńka!”.
Zapakowali, zawieźli, ale myśmy nie wiedzieli, gdzie ich zawieźli, nic. Jak już wagony zapakowali (był otworek tylko w wagonie, żeby powietrze mieli, łańcuchy takie) jeden płacz był, ryk. Nawet strajk był, jak Niemcy przywieźli zupę paskudną, nie chciał nikt jeść, wyzwali ich od szwabów, od różnych. Niektórzy rozumieli. Któraś kobieta dostała też dobrze pejczem. Tego nie widziałam, tylko słyszałam o tym. Dopiero po trzech dniach, jak ich już wywieźli, zaczęli nas ładować do bydlęcych wagonów po wapnie. Jak myśmy wyglądali! Tak nas wieźli cały dzień, gdzieś nas postawili na poboczu. Jacyś ludzie ze wsi przylecieli, [przynieśli] wodę w butelkach, chleb. Też takie coś było. Myśmy się załatwiali w wagonie w kącie, bo nie było gdzie. Przecież nas w ogóle nie wypuszczali.

  • Ile dni trwała podróż?

Dwa dni. Zawieźli nas do Opoczna.

  • Kto był w wagonie?

Kobiety z dziećmi.

  • Mężczyzn nie było?

Mężczyzn już zabrali osobno w wagonach, wywieźli ich, myśmy nie wiedziały gdzie. Tylko siostra PCK powiedziała, że do obozów ich gdzieś wiozą, ale dokładnie nie wiedzą gdzie.
Nas wieźli do Idzikowic. Ludzi pełno, bo wiedzieli, że warszawiaków przywożą. Ci ludzie tacy kochani byli, tacy dobrzy. Stoły były na mieście porozstawiane, [dużo] jedzenia, chleb, wędliny, masła, wszystko, picie. Nas było strasznie dużo, bo to ileś składów pociągów. Jednych zostawiali w Opocznie, jakaś podwoda przyjeżdżała, zabierali do wiejskich ludzi. Dalej ich wieźli, jak tu już nikt nie chciał więcej. Tak było, różne wioski były. Taka pani, krawcowa, zgłosiła się, dom miała koło stacji, chciała mnie koniecznie z mamusią wziąć do siebie. Mówi: „Będziecie mi pomagały. Mąż mój zginął w obozie. Jestem sama, chętnie was przyjmę”. Kochana była, ale Niemcy się nie godzili – nikogo nie będzie w Opocznie, zawieźć dalej. Nas zawieźli. Chłop taki przyjechał wiejski i wziął mnie, mamusię, stryjenkę z trojgiem dziećmi – Ala, Włodek, Elunia. Zawiózł nas, kolonia była, jeszcze trochę znajomych, naszych sąsiadów zawieźli też na tę wieś. To była średnia wieś, a myśmy byli na kolonii bliżej lasu. Dali nam pokój, z tym że nas mieli żywić. Dzień, dwa było dobrze, ale to był barszcz czerwony: zalewane kartofle bez okrasy, bez niczego. Łupane kartofle, woda. Człowiek pochlupał tego. Mleka nam nie chcieli dać, a to dziecko dwuletnie było. Okropnie było. Ten człowiek Pogoda się nazywał, bardzo dobry człowiek. Miał brata w Warszawie, myślał, że brat do niego wróci, ale: „Może została ta rodzina, może też wyginęli”. Mówi: „Wezmę was, może mojego brata ktoś wziął”. Człowiek złoty był, a jego żona była taka niedobra. Mieli trzy córki, tak się bały matki, że spojrzała się tymi oczami, to one już drżały. Taka była niedobra baba.
Dowiedziała się partyzantka, że warszawiacy są w Idzikowicach. Zbieg okoliczności – kucharz Antoś przyleciał do nas i dwóch jeszcze partyzantów. Przynieśli nam jedzenia, chleba, konserwy, jakieś sery, wycałowali nas: „Jestem Antek” – do mojej mamy. Całowanie takie, młodzi ludzie byli. „Nie martwcie się, nie zginiecie z nami”. Dosyć długo przychodzili w nocy, żeby ci nie wiedzieli. Stukali do okna, mamusia uchyliła, oni nam dawali jeść. Byśmy się wykończyli. Już prawie wrzesień był, byliśmy do stycznia. Nie można było wytrzymać. Ta [Ela była] mała, nie było w co się ubrać. Mamusia pojechała, dziewięć kilometrów na nogach z Idzikowic do Opoczna, zaczęła wyciągać z mojego sweterka [zaszyte rzeczy]. Przecież zima idzie, jesień, buty kupić, jakieś palto. Na sobie nie miała nic, ja wyszłam w sandałkach, w letniej sukieneczce, sweterku. Mamusia to samo. Ta pani [krawcowa], co miałyśmy być u niej, dopiero poszła do jakiegoś jubilera, zegarmistrza i on to kupił od mamusi, tylko prosił, żeby nic nie mówić. Dopiero mamusia na jakimś targu kupiła za duże buciny, jakieś stare już, kapotę, ale już było w co się ubrać. Stryjenka tak samo też pokupowała, to troje dzieci było. Nie powiem, partyzantka nas żywiła, dawała nam jeść, węgla nam przynosili. Nie wiem skąd, czy kradli gdzieś.

  • Czy pani wie, jaki to był oddział partyzancki?

Nie wiem, skąd. Byłam za małym dzieckiem, za młoda. Mówili, część była z Warszawy. Byliśmy do stycznia u Pogodów, było nam bardzo źle. A jeszcze prześcieradło zabrała, na gołej słomie to dziecko dupiną [leżało], aż czerwoną miało. Nie było czym się przykryć, stare koce nam dała. Z mamą na podłodze spałam pod oknem na słomie, a stryjenka na jednym łóżku z trojgiem dzieci w poprzek. Ta baba zabrała to prześcieradło, bo sikała ta malutka Elunia. Było strasznie. Pani, która poszła, jak to złoto moja mama ze stryjenką sprzedały, dała jakieś prześcieradło, koc, żeby [było] czym się przykryć, bo nogi marzły.

  • Pomagaliście w tym gospodarstwie? Co robiliście cały dzień?

Nic myśmy nie pomagali, nawet by nie dali. Tylko krzyczeli: „Te dziady warszawskie”. Dziady warszawskie byliśmy, darmozjady.

  • Inni ludzie z Warszawy też byli w tej wsi, kontaktowaliście się?

Byli, kontaktowaliśmy się. Państwo Zielińscy, szewc z żoną z dwojgiem dzieci. Rysiek, Danka, jeszcze jacyś. Gołębiewscy byli, Gołąbek. Chodziło się na jagody, na poziomki, na grzyby, bo to był październik. Ale nie dała nam gotować. Mamusia ze stryjenką chodziły do sąsiadów. On był szewcem, buty im robił, to ludzie im znosili to jajek trochę, [to czego innego]. My też się żywiliśmy. Razem się żywiliśmy, żeby nie zginąć.
W styczniu stryjenka mówi do mamusi: „Hela, już nie mogę tu nerwowo wytrzymać”. Płaczemy wszyscy, stryjenka, mamusia, dzieci. Boże, jaka nędza, zimno. W Częstochowie była rodzina Dolarów, tatusia stryjeczne siostry były, pięć sióstr było. Stryjenka pojechała. Wzięli Włodka, syna stryjenki, małą Elę i na piechotę w nocy poszli na pociąg.
Spotkała moja mama ze stryjenką Antka kucharza, po cywilnemu był ubrany, a drugi partyzant był w żałobie, na pogrzeb jechali. „Poznajecie nas? Poznajecie nas?”. Mamusia mówi: „Boże!”. – „Nic się nie patrzcie na nas”. Pojechali.
Mama zachorowała w pociągu, bo to dziewięć kilometrów, mróz, a była zima była okropna. Trzeba było się ratować. Jak zobaczyły ciotki moją mamę, stryjenkę, Włodka, Elę, to jedna przed obrazem klęknęła, mówi: „O Boże, co za stwory się pokazują u nas?”. Tak się wyglądało niestety. Do kąpieli od razu, ubrania, wszystko, do spania. „Co z resztą dzieci?”. Przyjeżdżali do Warszawy, przecież wiedzieli, że jestem. Mamusia powiedziała, że Rysio był odłączony, zostałam z Lodką, z moją siostrą. Dopiero one dały ubrania. Wszystkie znosiły dla nas ubrania, żeby ubrać jakoś. Stryjenka przyjechała z Włodkiem, z tym starszym, miał jedenaście lat, a malutka została z moją mamusią. Mówi: „Ubierajcie się prędko”. A my miałyśmy z moją siostrą już [przydział], Niemcy nas zapisali na podwodę.

  • W tej wsi?

W tej wsi, w Idzikowicach. Obie z jednego roku byłyśmy z moją siostrą. Już nie żyje, zmarła dwa lata temu. Jak już ubrania stryjenka przywiozła w torbie, przebrałyśmy się, w nocy godzina pierwsza czy druga [poszłyśmy] na pociąg. A pociągi nie chodziły w nocy, trzeba było siedzieć na stacji. Stryjenka wykupiła bilety, przyjechaliśmy do Częstochowy. Radość była straszna. Może byliśmy parę dni, przychodzi list od mojego tatusia z obozu. Tatuś mój był w obozie koncentracyjnym w Austrii, w Melku. Był w tych pasiakach. Oni nas pobrali po jednej osobie, bo trzeba było meldować, a my byłyśmy bez meldowania. Trzeba było meldować nawet w Częstochowie. Mieli swoje domy, nawet im nieźle się powodziło. Jak list od tatusia przyszedł, wujek Leon Wieczorek, szwagier mojego tatusia, [mąż] stryjecznej siostry odpisał od razu. Nawet poszłam z wujkiem na pocztę, wrzuciliśmy list: „Jest rodzina wasza u nas w Częstochowie. Wracaj Tadzik do nas”. Przyjechał.

  • Przyjechał z obozu?

Już po wyzwoleniu, 13 lipca. Daty pamiętam dobrze. Przyjechał mój tatuś. Na tajne komplety chodził, był adwokatem, pojechał do Myszkowa do swoich rodziców z moją kuzynką, z dziewczynką malutką, Ewunią, trzy latka miała. Zostałam sama. Z tym że tak: mieszkałam na drugim piętrze, pani Bujakowa, starsza pani mieszkała i ona mną się opiekowała. Jak ktoś szedł po schodach czy coś, to już wychodziła, patrzyła, kto idzie, bo jestem sama. Bardzo porządna pani była. Wrócił do Częstochowy. Tatuś mój, jak szedł na Powstanie, ważył dziewięćdziesiąt osiem kilo, był wysoki, postawny człowiek, a jak wrócił ważył czterdzieści sześć. Ojca nie poznałam. Mamusia przyszła z tatusiem na drugi dzień, on się przespał, wykąpał, ale do dziecka leciał. Byli na ostatnim groszu, a ja byłam w samej Częstochowie, na Narutowicza mieszkałam u kuzynki. Dzwonek. Ale zawsze mi Oleńka mówiła: „Aluniu, łańcuch brać, nie wpuszczać nikogo. Pamiętaj, różni ludzie chodzą”. Byłam taka bojąca i w ogóle. Mamusia: „Aluniu, to ja jestem, otwórz”. Ucieszona taka, tatuś stał za mamusią. Wchodzi, przyglądam się, jeżeli człowiek własnego ojca nie poznaje, to niedobrze. Przywitanie, ucałowanie, płakanie. Usiedliśmy, rozmawiamy, tatuś zaczął nam dopiero opowiadać wszystko, jak to było, jak wychodzili z kanałów z opaską, z karabinem. Nie byłam wtajemniczona, w jakim zgrupowaniu był, nic nie wiem. Rysiek mówi: „Powinnaś wiedzieć”. – „Rysiek, nie byłam wtajemniczona, bo ojciec bał się tego”. Byłam dzieckiem, dopiero później wiedziałam, że ojciec w AK jest, o tym mamusia mi powiedziała. Dopiero mi opowiedział, że jak wyszli z kanału, wszystko było niby dobrze, bo partia przeszła. Wychodzi kolega pierwszy, nic nie mówi. Tatuś krzyczy na niego po imieniu, cisza. Tatuś wychodzi na pewnego, a tu Niemcy naokoło, zaczęli ich tłuc. Zaczęli wychodzić. Nie wolno było ostrzegać, wyszło ich iluś. Zbili, wywieźli ich do Milanówka, do łaźni. W łaźni napuścili wodę, trzymali ich trzy dni z nocami. Stłukli, zbili, siedzieli, dopiero ich stamtąd wyciągnęli, o głodzie, o chłodzie zaczęli jeszcze okładać, bić. Wzięli ich na pociąg, wywieźli do Austrii. W Melku tatuś był w obozie koncentracyjnym. Zachorował, dostał gruźlicy. Ruscy ich zajęli, był w szpitalu. Wrócił w lipcu, my byliśmy do sierpnia u nich w Częstochowie, chcieli, żebyśmy byli: „Ala pójdzie do szkoły, mieszkanie dostaniecie”. Ciotki miały swoje domy. Wujek Leon Wieczorek miał kolegę doktora, skontaktował się z nim: „Przyjdź, bo tu jest kuzyn, z obozu wrócił. Przebadaj go”. – „Przecież ma miesiące policzone”. Streptomycynę dawał na płuca, żebym się nie zaraziła z mamusią.
Przyjechaliśmy [do Warszawy], nasz dom zburzony, nic nie ma. Stryjenka moja z dziećmi wróciła wcześniej do Warszawy z Częstochowy. To jeden pokój był. Kuchnia była [taka, że] od wschodu cała ściana wywalona. Myśmy [tak] mieszkali, przyjęła nas do siebie. Trzy rodziny były w jednym mieszkaniu, pokotem żeśmy wszyscy spali. Później dostaliśmy mieszkanie zastępcze. Jeden olbrzymi, duży pokój, taka pani starsza mieszkała, dokwaterowali nas po prostu.

  • W jakiej dzielnicy to było?

Na Marymoncie. Mamusi siostra w Karczewie mieszkała, wyszła za karczewiaka, ileś lat mieszkała. Później my przyjechałyśmy z mamusią.
  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

We wrześniu wróciliśmy do tego jednego pokoju, spaliśmy wszyscy. Później przyszedł kolega tatusia, Stefan się nazywał, nazwiska nie wiem. Nawet jak tatuś chorował, to on tatusia golił. Paczki dostawaliśmy z tramwajów. Nie mogę powiedzieć, oddani bardzo. Przychodził do nas i mówi: „Wiecie co, tu na trzecim piętrze jest mieszkanie, ci ludzie na razie jeszcze nie wrócili z obozu, a nie wiadomo, czy wrócą. Jest starsza pani, ją też wpakowali, bo nie miała gdzie mieszkać, to bądźcie z nią”. Tak byłyśmy z mamusią i tatusiem oczywiście, leżącym człowiekiem. To jak się położył w październiku (akurat przed swoimi imieninami, Tadeusz był) 3 stycznia umarł nam. Cicho odszedł, nikt nie słyszał, a wszyscy [byli], sąsiadki, stryjenka, ja z mamusią przytulona do tatusia. Bardzo kochałam ojca, dobry człowiek. Tak cicho usnął. Jeszcze jak żył, to tak powiedział do mamusi: „Dzidziu, pamiętaj, jak Rysio wróci – bo był pewien, że Rysio wróci z obozu tak jak on wrócił – to nie mów, że byłem w AK, bo pójdzie za mnie siedzieć. Nie wolno ci powiedzieć. Proszę cię na wszystko, nic nie mów nikomu”. – „Dobrze Tadziu, nic nie powiem”. To słyszałam, jak prosił mamusię. Co drzwi się otworzyły, to patrzył, bo łóżko było naprzeciwko drzwi. Mówi: „Ojej, może Rysio idzie?”. Jakieś kroki na schodach były: „Może Rysio wraca?”. Do ostatniej chwili myślał, że Rysio wróci z obozu. Nie wrócił biedak. Mamusia do Czerwonego Krzyża jeździła, dopytywała się. Nie wiadomo, jak zginął i co, gdzie. Później [dowiedziałyśmy się, że] w Stutthofie zginął razem z tatusia bratem. Trzymał się stryjka, Niemcy go podobnież do młodocianych odrzucali. Nie, uklęknął przed Niemcem, bo sąsiadka nasza mówiła: „Pani Heleno, widziałam, jak ukląkł przed Niemcem, prosił, żeby [być] ze stryjkiem. Za kolana tego szwaba trzymał”. Myślał, że ze stryjkiem będzie lepiej, że ocaleje. I tak zginął.

  • Obaj zginęli?

Obaj zginęli. Z tego domu bardzo dużo ludzi zginęło. Może trzech wróciło tylko na dwie klatki schodowe. Wszystko poszło.

  • Bardzo zniszczona była okolica?

Bardzo. Została tylko straż na Gdańskiej, bo Niemcy kwaterowali. Moja szkoła na Kolektorskiej do dzisiaj stoi. Nawet byłam z mężem, mówię: „Patrz, tu chodziłam do szkoły”. Piękny budynek, coś pięknego, tylko Niemcy siedzieli. Ale dużo domów, wszystko w gruzach. Nawet nic się nie wzięło. Powiedzieli, że powstańców wypędzą z Warszawy, a nas z powrotem wezmą. Przecież to wszystko się paliło, ogień szedł, oglądaliśmy się tylko.

  • Wszystko spłonęło, żadnego śladu?

Obrazki dwa od Komunii Świętej, co były moje i Rysia, ktoś oddał stryjence. Z ramek wyjęte były i poniewierały się. Jest Dolar Alicja, Dolar Ryszard. „O Jezu kochany, a to nasze obrazki były!”.

  • Coś pani zostało z domu rodzinnego?

Nic. Szłam z tych schodów: „Boże, jak ciężko wszystko zostawiać”. Dorobek całego życia mojej mamusi, tatusia. Człowiek się wtulał w plecy matki, żeby nie widzieć tego. Przecież to był jeden płacz, jeden strach, że już wezmą, rozstrzelają, tak miało być przecież.

  • Jaki był nastrój, jaki stosunek do Powstania, do tego, co działo się w piwnicy, w której pani siedziała?

Jak to kobiety, tylko się modliły, płakały. Zastraszone wszystko było, koniec.

  • Jakie ma pani wspomnienia z Niemcami?

Okropne.

  • Czy oprócz Niemców były jakieś inne oddziały, jakaś inna nacja?

To byli „ukraińcy”, „własowcy”. To byli też niedobrzy ludzie, okropni, gwałcili, zabijali. Na Bonifraterskiej był kościół Jana Bożego. Był przystanek, jechałam z mamą do cioci na Towarową. To jeszcze było za okupacji. Było getto. Naraz straszny krzyk jest, Niemcy strzelali, widziałam na własne oczy, jak Żydówki zrzucały dzieci.

  • Za mur?

Gdzie za mur?! Mur to był od domu daleko. Później przenieśli przystanek dalej. To było coś potwornego. Stryjek Stasiek Dolar był kierownikiem telefonów, tatuś już się ukrywał, nie chciał, żeby Rysiek, mój brat zginął. Była fabryka Michelsona, od Bonifraterskiej się wchodziło do getta. Robili pierścionki srebrne, papierośnice, zegarki, bransoletki. Rysiek mój pracował, żeby mieć Ausweis, żeby go do Niemiec nie wywieźli. Stryjek załatwił przez Niemców, dobrze mówił po niemiecku. Rysiek pracował do Powstania, jakieś grosze marne zarabiał, zawsze jakieś ciasteczka kupił, jakieś coś schował. Mieliśmy duży piękny kredens w pokoju, te ciastka chował do kredensu. Lubiłam bardzo ciastka z kremem: „Możesz popatrzeć, [zjemy] jak mamusia przyjdzie. Tobie nie wolno. Dam ci, wiem, że jesteś łakoma, ale musimy zjeść razem z mamusią”. Dobry dzieciak był, siedemnaście lat miał. Co robił? Chleb kilowy, wydrążał środek, kładł trochę dżemu, trochę margaryny, później przyklejał, skórka była. Takie kilowe chleby dzieciom żydowskim zanosił Rysio, mój brat. Jak przychodził, to płakał: „Mamo, jakie te dzieci nędzne, jak kościotrupy wyglądają. Lecą, [jak przyjdę]”. Tak go znały te dzieciny biedne. Przeważnie kontrola cała to byli ci nasi [granatowi] policjanci z Niemcami. Machnął ręką, do pracy idzie, nie złapali go nigdy. Jakby go złapali, to też by miał. Tak zanosił troszkę cukru, kawałeczek słoniny, jajko czy dwa, bo babcia Dolarowa handlowała. Narażała się też. Jeszcze dzieciom żydowskim zanosił, taki był dobry dzieciak. Mówi: „Mamusiu, dentystka jest taka młoda, ma chłopczyka pięć lat. Mamo, podobny do naszych dzieci, blondynek piękny. Mamo, wiesz co, przeprowadzę go, wychowamy to dziecko”. – „Rysiu, dziecko kochane, przecież ojciec się ukrywa, zobacz, boję się, wokoło ludzi mamy pełno. Zobacz, przecież nas Niemcy nachodzą bez przerwy, a wiesz jacy ludzie podli są nieraz”.
Mieliśmy administratorkę, pani Wolfowa się nazywała, miała nazwisko niemieckie, ale była Polką, bardzo dobra. Była [też] administratorką na drugiej ulicy. Przetrzymywała Żydów w szafie, całą rodzinę, czworo ich było. Miała trzy pokoje z kuchnią, zrobili dziurę w ścianie, dziura w szafie, w trzecim pokoju byli ci Żydzi. Też chciał tak traf, ktoś przyszedł do niej, na chwilę wyszła po wodę czy coś, zobaczyli, jak ktoś uciekał przez szafę. Oskarżyli, że ma Żydów. Zabili męża.

  • Słyszała pani w czasie okupacji jeszcze jakieś historie?

Na własne oczy widziałam, jak posadzili ją, męża, syna. Jeden syn był w pracy. Siedzieli pod płotem, to było niezapomniane. Tacy ludzie. Polacy też podli byli. Jak można było? Na pewno się patrzyli na tych ludzi. W życiu bym tego nie zrobiła, nigdy. Nie wiadomo, kto to był. Polacy byli, bo nie Niemcy. Niemiec był tylko Scholl między nami, on w takie rzeczy się nie wtajemniczał, bo jeszcze nam Polakom pomagał. Miał syna, bo miał pierwszą żonę Niemkę. Niemra była taka prawdziwa – paskudna, niedobra, jeszcze była chytra strasznie. Nie daj Boże. On nam dawał jeszcze duże bułeczki słodkie albo po kawałku chateczki, ona nie. Umarła na raka, kiedyś był rak modny, tylko jeszcze nie było wiadomo, że to rak jest. Później ożenił się z tą ekspedientką. Miał syna, też Józiek, w Hitlerjugend był, w tej czapie chodził, opaskę miał ze swastyką. Bił nas, kamieniami w nas rzucał. Miał piętnaście lat, niedobry był. Córkę miał [też z tego małżeństwa], chyba w Niemczech była za pastorem, bardzo dobra dziewczyna – Eliza. Tylko że nie była z ojcem, tu była ta Polka, a ten w Hitlerjugend. Przyjechał tutaj, bo był gdzieś na Szucha, gówniarz piętnastoletni mówi do nas: „Z wami porządek tu zrobię”.

  • Po śmierci ojca mama nic nie mówiła o AK i żadnych nieprzyjemności pani nie miała?

Nie. Przyjechałyśmy do Karczewa, mamusia zapoznała takiego pana, wyszła za mąż już w 1948 roku. Mam brata przyrodniego, który zgłosił mnie do muzeum. Mamusia moja nie żyje. Tatuś jest pochowany na Bródnie, miał trzydzieści dziewięć lat, jak umarł. Poobijane miał wszystko, chory, gruźlica, biedny umarł.



Karczew, 3 września 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Alicja Maria Majewska Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter