Alina Retelewska „Alina”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Alina Retelewska z domu Abramczuk. Przed wojną mieszkałam w województwie warszawskim, w powiecie Sokołów Podlaski. Ojciec mój był nauczycielem, mama zresztą też, ale mama nie pracowała. Było nas w domu sześcioro i ja byłam najstarsza. Przed wojną skończyłam dwie klasy gimnazjum typu przedwojennego, w Drohiczynie nad Bugiem. Wojna wybuchła, no i w tym czasie nie było możliwe kontynuowanie dalej nauki. […] Mój dziadek – [Teodor Suszycki] i babcia pracowali w Towarzystwie Gniazd Sierocych. To było na zasadzie [tego], co teraz zakładają te domy rodzinne. To było już i przed wojną, a nawet i po wojnie. Ale niestety założyciel… W ogóle to było na takiej podstawie, że to była religia i tak dalej, więc w ogóle u nas w Polsce Ludowej nie wzięli pod uwagę, to wszystko było przekreślone i te wszystkie osiągnięcia, które były, to były skończone.
W Warszawie skończyłam szkołę średnią, a później [poszłam] do szkoły pielęgniarstwa, to jest Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa na Koszykowej. W tej szkole byłam do wybuchu Powstania. Skończyłam tam pierwszą… W każdym razie już zdążyłam pracować w szpitalu przy chorych.
Wybuch Powstania to był taki… Miałam właściwie przydział na Czerniaków, ale moja mama była ciężko chora w Otwocku, w sanatorium i musiałam jechać jeszcze przed tym wszystkim do mamy, bo tam jeździłam, dowoziłam jej żywność, ewentualnie jakieś lekarstwa. W tym czasie to zgrupowanie już tam powstało, a tutaj zaczęło się Powstanie.
W dzień wybuchu Powstania z koleżanką, też ze szkoły pielęgniarskiej (zresztą myśmy razem mieszkały w tym internacie, w tej bursie), pojechałyśmy kupić apteczki, jeszcze do Centrum. Kiedy wracałyśmy, już na Dworcu Gdańskim, na przystanku, już coś się stało i zaczęła się strzelanina. Najpierw żeśmy schowały się do tej budki, ale to nie ustawało, wreszcie trzeba było jednak dotrzeć, bo mieszkałam na alei Wojska Polskiego 20, przy placu Inwalidów. No to musiałyśmy jakoś… Biegłyśmy, bo tam nawet osłony żadnej nie ma przecież. Jakoś dotarłyśmy szczęśliwie. No i na drugi dzień Powstania byłam bodajże na Mickiewicza 27. Tam był punkt sanitarny i zbierały się sanitariuszki. A całą kierowniczką tego była nasza znajoma, to znaczy ona też przychodziła do nas, do bursy. W końcu myśmy tam poszły obie, bo i ona była w tej szkole pielęgniarskiej, i ja razem z nią. Tam okazało się, mówią: „Kto pójdzie?”. Dwie sanitariuszki się zgłosiły, ja się zgłosiłam i jeszcze druga.

  • Pamięta pani, jak nazywała się ta koleżanka, co się zgłosiła?

Tak, ona śmiesznie się nazywała, bo ona była Irena Drut. Razem żeśmy tam poszły, to znaczy dostałyśmy przydział. To była PAST-a na Żoliborzu, na ulicy Felińskiego. Komendantem był podchorąży „Zbyszek”, ale to był Bronisław Lewandowski. On teraz nie jest w Polsce, później już po wyzwoleniu został na zachodzie. Tam byłyśmy we dwie, tylko w razie potrzeby jako sanitariuszki, a tak siedziałyśmy przy telefonie i odbierałyśmy na zmianę, bo to była centrala telefoniczna. Ale nie tyle z centrali, co miałyśmy łączność tych kabli powstańczych. Już nie wiem, jak nazwać. A jak później zaczęło się już na Żoliborzu całe piekło (bo Żoliborz jakoś omijali o tyle, o ile), to wtedy trzeba było się przemieścić, z tego uciekać. Tak że najpierw byłam, jak tam się odgrywały te wszystkie bitwy. Byłam tam, bo w ostatnim momencie powiedziano mi, że się wycofujemy, więc przyszłam. Nawet miałam taką swoją osobistą torbę, powiedzieli: „Wszystko już jest przeniesione”. Dobrze, już nie sprawdzałam. I przy huku tych wszystkich strzałów, tych wybuchów wszystkich, jakoś myśmy się przenieśli i w nocy nocowaliśmy na Mickiewicza. Te bloki to były tak, że przechodziło się, były przejścia przez mieszkania na parterze.
Rano, nad ranem przez plac Wilsona (przecież tam były przekopy) przeszłyśmy na Krasińskiego. Na Krasińskiego chyba jest ta ulica… Tam właśnie już były ruiny, bo góry nie było, to wszystko było wyburzone i tam zaczęła się walka, była okropna. Najgorsze, jak człowiek młody jest i raptem coś go zabije i koniec, nie ma go. Wieczorem mieliśmy się przeprowadzać przez Wisłę na drugą stronę. Tymczasem Niemcy przejęli chyba ten telegram czy coś takiego. Tak że wszyscy wyszli na plac i nam ogłosili, że jest kapitulacja. Potem kapitulacja i żeśmy wychodzili. Już wychodziliśmy na plac Wilsona i tam było składanie broni i nas przewieźli… Nie, szliśmy na Powązki, bo tam był taki wybudowany, jak to oni nazywali, Pionierpark czy coś takiego. Tam wszyscy nocowali, to znaczy siedzieli tam i rano dopiero była straszna rzecz, bo jednego z tych naszych Powstańców, po drodze jak szliśmy, odłamek jakiegoś naboju, szrapnela czy czegoś, nie wiem czego, ugodził w twarz i wyrwało mu wszystko, podniebienie, okropnie, mówić nie mógł. Dosłownie prosił, byłam przy nim cały czas. Doszliśmy na Powązki, ale nie było żadnej rady, nie było nic, absolutnie. Dopiero rano przyjechali i on całą noc tak przesiedział. Rano przyjechali, sanitarka przyjechała i zabrała rannych. On chciał, żebym też [pojechała], ale nie byłam pewna, nie wiedziałam, co tam oni zrobią z tymi rannymi, zresztą co był za sens. Co bym mu pomogła? Do tej pory nie pomogłam, tylko szpital był. Ale później, jak w Pruszkowie się znaleźliśmy, to była ta wiadomość, że on jednak jest w Pruszkowie. Tak że go zawieźli do szpitala. A co dalej było, to nie wiem. Nas później przegrupowali i nie wiem, czy tego samego dnia, czy drugiego, do obozu nas powieźli. Jechało się tymi wagonami zwierzęcymi i zajechaliśmy, nie wiem, w jakiej to części jest, ale chyba w centrum Niemiec. Altengrabow, obóz XI A, a podobóz był Gross-Lübars i nas do tego Gross-Lübars [zawieziono]. Tam nas umieścili i szpital później przywieźli ze Śródmieścia, też tam dotarł. Siedzieliśmy tam jakiś czas, nie wiem, miesiąc…

  • Jak wyglądało to życie w obozie?

Początkowo to jeszcze nie było nic strasznego, tylko że oni później nas chcieli do cywilów wciągnąć, a nikt nie chciał tego, absolutnie. No i tak stało się, że przyjechali w końcu pod karabinami, musiałyśmy się zgodzić. Zawieźli nas do Burgu, koło Magdeburga i tam byliśmy nie wiem jak długo, ale niedługo. Nie pamiętam, w jakim czasie nas zabrali. Nas wtedy przewieźli do Oberlangen, to był obóz nowotworzony. Myśmy wtedy przyjechały do tej stacji, Lathen nazywała się stacja i pieszo szłyśmy do tego obozu, to była Wigilia akurat. Zimno nie było, bo tam to było pod granicą holenderską. To znaczy „nie zimno” – chodzi o to, że mrozu nie było i śniegu nie było. I tak żeśmy dotarły, a tam to już było… Te baraki były na dwieście osób i barak na dwie części był podzielony, to było na pięćdziesiąt a tamten na sto pięćdziesiąt. Prycze były piętrowe, byłam na tym pierwszym piętrze, na drugim jeszcze ktoś inny mieszkał. Miałyśmy prace takie, że jak był ten dyżurny barak, to były wyznaczone, że szły po torf, woziły wszystko, co tam trzeba było zrobić, to się chodziło. Obok nas był obóz koncentracyjny i wiem, że raz jak byłam na tej komenderówce, to tamci akurat byli też i któraś z tych koleżanek położyła, nie wiem, czy kawałek chleba, czy coś takiego. Boże, co się tam później działo, jak zobaczył cały ten ich Niemiec, co ich prowadzał, okropne rzeczy się działy. Zaraz on odpowiednią im karę wymierzył.
Wyzwoliła nas I Dywizja Pancerna 12 kwietnia 1945 roku. Po wyzwoleniu to nas zasypali wszystkim, do nas jeździli, zupełnie jakby do Częstochowy – Polacy znaleźli Polki z Powstania Warszawskiego. Nas tam było tysiąc siedemset z czymś, dokładnie nie pamiętam. Po jakimś czasie chciałam gdzieś pracować i ogłosili, że organizują obóz dla cywilów, żeby ich ściągać, a później będą do Polski jechali… Zgłosiłam się i jeszcze inni się zgłosili, ale między innymi ja. No i pojechaliśmy, to był… Aleksisdorf się nazywał, to taka miejscowość. Tam trzeba było doprowadzić do porządku wszystko, bo to było po Rosjanach, co już wywieźli ich. Więc dosłownie w kuchni to były całe autoklawy z zupą, były aż zapleśniałe, te wszystkie talerze, to wszystko trzeba było [posprzątać]. A ja jako ta niby sanitariuszka czy pielęgniarka, która tam tym wszystkim… Powiedziałam: „To wszystko myć i trzeba to gotować”. Się gotowało, w tych kotłach się parzyło. Zorganizowaliśmy tam taki punkt sanitarny. Pracowałam tam, był lekarz, a lekarz przyszedł z Oświęcimia, okropnie wyglądał. Młody człowiek, oczy bez wyrazu, zapadnięta twarz, okropnie. Ale jakoś przeżył, to ważne. On nie potrafił ani się śmiać, nic. Ale później jakoś doszedł do siebie.
Wiem, że potem, to już [jak] byłam mężatką, to nas odwiedził, przyjechał z Brukseli, bo na medycynę dalej sobie [poszedł], bo nie miał skończonych [studiów], tam sobie kończył. Tam właśnie poznałam swojego męża, bo on też był wydelegowany z dywizji pancernej jako higienista w tym obozie. […] Mąż to bardzo szybko… Wieczorem 7 czerwca zobaczyłam go pierwszy raz, bo tam nosiłam sobie, szykowałyśmy sobie kwaterę, trzeba było szorować wszystko, sienniki słomą napełniać i przenosić, to moją koleżankę wzięli do kuchni, a ja musiałam sama to wszystko. Nie wiem, jakim to cudem, dwa sienniki, taka wielka przestrzeń, piaszczysta. Poszłam napełniać te sienniki. Jak je przyniosłam, czy od razu dwa, czy jeden? Nie wiem, czy po kolei. W każdym razie doniosłam. Potem już to było wszystko wyszorowane, ten pokój, bo żeśmy to wszystko sobie musiały same zrobić i już to wszystko… A tu deszcz zaczął padać, ciemno się zrobiło i właśnie spotkałam wtedy jednego pana z dywizji i mówię: „Bardzo przepraszam pana, może pan mi pomoże szafę – taka była szafa wysoka i nie za bardzo szeroka – wnieść”. A on mówi: „Bardzo chętnie, proszę pani”. Odpowiedziałam mu: „Nie wiem, chętnie czy nie, ale nie mam z kim”. W każdym razie w ten sposób [się zapoznałam z przyszłym mężem]. Później on, to znaczy przyszły [dziewczyny], że już kolacja, myśmy poszły na kolację, zjeść. Mówię: „No to idziemy”. – „Ja już jestem po”. Tak się stało, a na drugi dzień zaczęło się właśnie to sprzątanie i szykowanie tego punktu.
Potem wróciłam do Meppen. Meppen to była dawna stolica dywizji pancernej. Do szpitala tam wróciłam i pracowałam. Czwartego sierpnia wzięliśmy ślub i potem mieszkałam już razem z mężem, on był w dywizji pancernej, oddział higieny polowej. Później, bardzo niedługo, został szefem tej całej jednostki, ale to nieważne. Tam byliśmy cały czas, a później trzeba było się zdecydować: albo powrót do Polski, albo tam. Nie bardzo chciałam, ale mój mąż nie znał warunków, jakie w Polsce mogą panować, bo zaraz po wojnie był w niewoli niemieckiej, później uciekł i dostał się do dywizji generała Maczka. Tak że koniecznie chciał wracać. Już wtedy mieliśmy synka i z dziewięciomiesięcznym synem wróciliśmy do Warszawy. Do Warszawy przyjechaliśmy 11 czerwca 1947 roku. Pojechałam do swojej rodziny na Żoliborz, to znaczy do mojej ciotki, tam babcia moja była.

  • Jakie były pani pierwsze wrażenia po powrocie do Warszawy?

Okropne, przecież tu były zgliszcza. Ale jak myśmy już [wychodzili], to też było już bardzo zbombardowane, że jak się chodziło, to wiadomo było, jak to wszystko wyglądało. Wtedy właśnie znajomi mojego wujka, mieli tam… Chodziło o pracę dla męża, dla nas w ogóle. Wtedy się mówiło, że tylko jedna osoba mogła, żeby pracowała. Dostał pracę u znajomych w Działdowie, w hucie szkła. To był dzierżawca miejskiej huty. Tam się dostał i mieszkanie nam dali i w takim razie już tam się przeprowadziłam. Myślałam, że to tylko na krótko i wracam do Warszawy, a tak się zrobiło, że całe życie minęło.

  • I całe życie pani w Działdowie spędziła już później po wojnie?

Cały czas w Działdowie. Nawet teraz jestem tutaj, a w zasadzie jestem jeszcze zameldowana w Działdowie. […]
  • A jeszcze wróćmy do czasów wojennych. Jak pani zapamiętała sam wybuch wojny?

Wybuch wojny, to byłam na wsi wtedy, bo ojciec mój był przecież nauczycielem na wsi. Zresztą nawiasem mówiąc, mój ojciec to uczył jeszcze w czasie zaborów i dostał nawet za to jakieś odznaczenie. Nawet nie zwróciłam na to uwagi. Został odznaczony. Moja przyrodnia siostra podobno ma te jego wszystkie [odznaczenia]… Poza tym był też w Legionach. Miałam piętnaście lat, to jeszcze w ogóle nie miałam pojęcia o wojnie, tyle co z historii. To dopiero później się wszystko zaczęło. Przede wszystkim nie mogłam się uczyć. To było dla mnie największym problemem, ale jakoś skończyłam…

  • Ale jak to wyglądało? Czy wojska niemieckie tam przyszły do was? Czołgi jakieś?

Nie, nie widziałam Niemców. Niemców dopiero zobaczyłam w Warszawie. I te ich pieśni niesamowite…

  • W którym roku przyjechaliście do Warszawy?

W 1941.

  • Jak to się stało w ogóle, że pani znalazła się w Warszawie?

No właśnie. Moi dziadkowie pracowali w tej instytucji i napisałam do założyciela list, że nie mam możliwości, że chcę koniecznie się uczyć, no i jak tutaj zrobić, żeby… Na to wszystko dostałam tylko telegram, do mamy przyszedł, żebym już przyjeżdżała. Więc pojechałam i mnie to nie kosztowało wcale, bo to było Towarzystwo Gniazd Sierocych, że tam były dzieci sieroty, a oprócz tego jak na przykład w ciężkich warunkach czy coś, to też tak samo. No a ja ze względu na to, że dziadkowie pracowali, to tam się znalazłam. W międzyczasie jak byłam w Warszawie na alei Wojska 20, na Żoliborzu, zmarł mój dziadek. Wtedy przyjechał założyciel, ściągnął moją babcię i była później kierowniczką tej bursy. Jak później Powstanie skończyło się, to też tak samo przeszła te… Do Pruszkowa się dostała, tylko oczywiście ludność cywilna to zostawała, to nie było związane z tym.

  • Czym się pani zajmowała w czasie okupacji, przed samym Powstaniem? W okresie od przyjazdu do Warszawy do Powstania?

Uczyłam się najpierw. Jak skończyłam, to wstąpiłam do szkoły pielęgniarstwa, to była Warszawska Szkoła Pielęgniarstwa, Koszykowa chyba 89, o ile sobie przypominam. Wtedy też się uczyłam jako pielęgniarka, z tym że miałam już i dyżury w szpitalu. […] Jak już dostałam maturę tak zwaną, to poszłam do szkoły handlowej, do liceum handlowego. Ale były takie łapanki, że nie pomagała taka legitymacja szkolna. No i mój wujek jakoś mnie umieścił w wodociągach. Wtedy nas takich było cztery, co uciekły, żeby ich nie złapali, do Niemiec nie wywieźli. Wtedy już pracowałam, szkoły nie mogłam kończyć, bo to było za ciężkie, bo pracowało się do czwartej czy do którejś. A później jeszcze do szkoły? Nie, to było już skończone. Później tam pracowałam i doszłam do wniosku, że jak tam nic, to poszłam do szkoły pielęgniarskiej. No i byłam w szkole pielęgniarskiej. Wtedy wybuchło Powstanie.

  • W jaki sposób spotkała się pani z konspiracją?

Byłam kilka razy w różnych [grupach], bo przecież to nie było takie jasne jak teraz, że chce się tu czy tam, tylko to było wszystko potajemne. Wiem, że koleżanka mnie zaprowadziła. Wiem, że już nawet kilka razy byłam na tych spotkaniach. Chyba już nawet i przysięgę złożyłam, ale nie wiem, dlaczego później to wszystko się rozleciało, bo różne były sprawy.

  • Jak nazywała się ta koleżanka?

Ona już nie żyje. Zresztą czy ja wiem, co ona tam… Ona też może była jakimś pionkiem. To była Krysia Wachowicz, ona mnie wprowadziła. To nic nie dało. A później właśnie, jak pracowałam na Filtrach, to była też taka właśnie, która też [namawiała], żeby nie jechać… To była Marysia Augustyn chyba. Ona właśnie mnie wtedy na Czerniaków, co miałam przydział. Tam się spotykałam, wszystko, ale wyszło inaczej, no i zostałam na Żoliborzu.

  • Jak pani pamięta żołnierzy przeciwnej strony już w czasie walki, w czasie wojny i w czasie Powstania?

Niemców?

  • Tak.

Przed samym Powstaniem to nie miałam jakiegoś kontaktu z Niemcami, nie spotykałam się. A tu, już jak nas wzięli do niewoli, to już człowiek był zniewolony, to już się nic nie mógł specjalnie… Najgorzej to było, jak się poszło do obozu Oberlangen. Tam komendantem był esesowiec. We wszystkim obozach jenieckich był Wehrmacht, ktoś z Wehrmachtu był tym komendantem, a tu był esesowiec. Więc można sobie wyobrazić, jak by oni wygrali, co to by się z nami stało. Jak później nas wyzwolili, to później tylko słyszałam, dziewczyny mówiły, że od razu jak przyszli, to od razu rozwalili tego esesowca. A reszta poszła do niewoli, ta obsada cała. No i tak to wszystko było.

  • Czy w czasie wojny i w czasie Powstania miała pani kontakt z jakąś prasą konspiracyjną, słuchała pani radia podziemnego na przykład?

Radia podziemnego to nie słuchałam, bo nie było możliwości w tej bursie czy gdzieś, czy nawet w pracy, bo to było przecież bardzo zakazane. Zresztą można było w swoim prywatnym mieszkaniu ewentualnie coś zrobić, a tak to nie. Tylko gazetki ewentualnie. Z tego wszystkiego człowiek się orientował, bo gazetki czytał. To było tyle.

  • W jaki sposób wchodziła pani w posiadanie tych gazetek?

Dostawałam. Koleżanki czy koledzy, ktoś już miał i ja też dostawałam od nich i czytałam. Bo to nie płaciło się za to, rozprowadzali bezpłatnie.

  • Czy w czasie Powstania uczestniczyła pani w jakichś praktykach religijnych? Czy mogła pani na przykład chodzić na mszę świętą?

Były msze, były. Ale to tak… Na Żoliborzu to było na jakiejś ulicy, blisko nas. Oczywiście, że tak. Przecież dziewczyny brały ślub podczas Powstania. Czy szczęśliwie, czy nie, czy z tego coś wyszło, czy nawet wzięli ślub, a później nawet oboje ginęli.
Powstanie było bardzo podnoszące na duchu wszystkich. Zresztą nie było innego wyjścia, bo były obwieszczenia niemieckie, o których się wciąż mówi, że powinni, już nie pamiętam, od osiemnastego do któregoś roku mieli się stawić, żeby kopać rowy przeciw bolszewikom. Wszyscy wiedzieli, że jak by tam się zaczęło tak robić, to by zrobili z nami to, co zrobili z Żydami. A nikt nie miał zamiaru iść jak owce na rzeź. Tak że to absolutnie… To co opowiadają teraz mądrzy magistrowie czy inni: „Ach, po co?”. No tak, bo teraz albo chcę, albo nie chcę. Mogę nawet iść i opowiadać co mi się podoba, jakieś strajki, nie strajki, to jest możliwe. Wtedy nie było możliwości. Albo się było za, albo się było przeciw. I to dzięki Powstaniu jest w tej chwili Polska. Bo gdyby nie to Powstanie, jak by ruski, to znaczy wojska rosyjskie jak by zajęły Warszawę, bo oni by zajęli, żeby nie Powstanie… Tylko tu chodziło, tu była nawet taka mowa, że to za 1920 rok, to niech ich teraz wymęczą. Tak to było. No i dlatego jest Polska. A nie, że teraz mądrzą, mówią… Jak teraz wszyscy ci młodzi i jeszcze ci młodsi, bo państwo też jesteście młodzi, ale mi chodzi o takich… Oni w ogóle [nie mają pojęcia]… Jak teraz patrzę, to nie wiem, czy dużo ludzi ma jakiś patriotyzm. Czy to było takie wychowanie? No możliwe, bo to było wychowanie komunistyczne w naszej Polsce Ludowej. Przecież takie były układy i takie były wszystkie…

  • Czy w czasie Powstania spotkała się pani jeszcze z jakimiś innymi narodowościami oprócz Niemców? Na przykład Rosjanie, Ukraińcy?

Spotkałam się w obozie. Bo jak nam zrobili podobóz Gross-Lübars, to były druty i tam byli Francuzi… Kto tam jeszcze był? Belgowie, różni, już nie wiem, już nie pamiętam, ale… Oni się strasznie cieszyli. Jeszcze z nami była Helena Grossówna. Ona zaczęła im tam śpiewać i tańczyć. To przecież myśmy uważały, że to jest straszne. Jak ona może? A ci się cieszyli, skakali. Nawet chyba jakieś czekolady czy coś innego przez druty przerzucali. Oni byli do nas bardzo… W ogóle „wrześniowcy”, którzy byli w Altengrabowie, byli do nas bardzo dobrze ustosunkowani. Mąż zaufania tych naszych „wrześniowców”… Dzielili się z nami swoimi paczkami, tak że myśmy dostawały jakieś dodatki, bo to co w tym obozie było, to przecież jedzenie… To lepiej nie opowiadać, bo rano była mięta z czymś. Po południu dawali chleb, to było po 250 gramów chleba i kawałeczek margaryny. A na obiad to była zupa. Już teraz mówię o Oberlangen. To była taka zupa, że po prostu nie można było jeść. Było tak. Albo zupa, gdzie kartofle były nieobierane, piach nawet się czuło. Później kierownictwo tego obozu dogadało się z tymi Niemcami, że chodziłyśmy i obierałyśmy kartofle, to już były lepsze. A poza tym jak na przykład grochówka, to w tym grochu były takie czarne żuczki. Wtedy albo człowiek jadł, albo nie jadł tego, co dawali nam do jedzenia. No i wieczorem znowu też miętę tak zwaną, ale to były jakieś zioła. Oni nam dawali zioła, bo cały obóz kobiet, wszystkie nie miałyśmy menstruacji. Właśnie w tych ziołach dawali do picia… Nie wiem, co tam było, jakiś zbiór ziół to był. W każdym razie jakoś się przetrwało ten obóz i to trwało chyba dziewięć miesięcy wszystko razem. Bo w kwietniu… Od października, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień… Nie, to siedem… A dziewięć to z Powstaniem może.
  • Teraz wróćmy jeszcze do pani działalności w czasie Powstania jako sanitariuszki i łączniczki. Proszę opowiedzieć, jak ludność cywilna przyjmowała państwa pracę?

Ludność cywilna nam pomagała. W ogóle dawali nam suchy prowiant. Nawet u nich potrafiliśmy gotować, to znaczy gotowałyśmy tam jakieś jedzenie dla nas. A oprócz tego na placu Krasińskiego była kuchnia i tam chodziłyśmy [z wiadrem]. Tam tyle osób było, to myśmy przynosiły i każdy jadł. Ale jeszcze ludność była bardzo przychylna.

  • Przez cały czas trwania Powstania?

Na Żoliborzu… Ja byłam w jednym miejscu, to nie mogę powiedzieć, co się gdzie działo.

  • Proszę tylko o sobie opowiadać.

Tutaj to było bardzo sympatycznie i było bardzo dobrze. Z tym że jak były jakieś wypady, bo się chcieli gdzieś przedrzeć do Śródmieścia, to brali z tych oddziałów różnych. Musieli zebrać odpowiednich ochotników, no i wtedy z tym to było różnie. Źle się skończyło, że tracili życie, bo było to wszystko… No ale wojna jest od tego, że ludzie giną. Niestety [nic] się nie poradzi.

  • Jak wyglądał pani normalny dzień w czasie Powstania? Gdzie pani spała?

Myśmy [byli] na Żoliborzu w budynku PAST-y, to było na Felińskiego. Teraz tam na pewno też jest ten telefoniczny jakiś… Tam to myśmy miały na dole, w podziemiach, jakieś materace. Nas tam było trzy, no to żeśmy spały i na zmianę dyżurowałyśmy przy telefonie. Wiem, że raz zrobiłam jakąś gafę, bo dzwonił szef tego oddziału, a ja przecież nie wiedziałam, i coś chciał. Powiedziałam, że to jest niemożliwe czy coś takiego. Wiem, że momentalnie, bo to niedaleko było, on się zjawił. Człowiek był młody, to wszystko było inne. Były okropne czasy, ale był człowiek młody, a teraz to tylko można powspominać. A właściwie ja to już o tym nie wspominam, nawet rodzinie nie opowiadam.

  • W jaki sposób się pani kontaktowała z rodziną w czasie Powstania, będąc na Żoliborzu?

Na Żoliborzu była moja babcia, właśnie w tej bursie, moja ciotka też niedaleko mieszkała, bo ona mieszkała na Fortecznej, to jest przy placu Słonecznym. Nawet raz się tam wybrałam, dostałam przepustkę i poszłam. Tam był obstrzał, a ja szłam i nie wiedziałam, to zaczęli na mnie krzyczeć, bo szłam sobie normalnie. Wciągnęli mnie. Patrzę, jest jeszcze mój kolega, akurat tam był. „Przecież ty nie możesz tak chodzić”. Ale dostałam się do nich. Oni mieli wtedy dobre pomidory, bo mieli ogródek. Zjadłam pomidorów sobie, sałatkę, no i wróciłam jakoś. Już teraz wiedziałam, jak iść. A poza tym no to normalnie, tam się nie wychodziło. Przeważnie byliśmy cały czas w… Tak zwane mp – miejsce postoju. No i tam trzeba było… Czy dyżur był, czy nie… Jak nie, to gotowałyśmy. Trzeba było chodzić po te obiady, przynosić dla nich. Żoliborz był mniej więcej spokojny, aż było wtedy natarcie, jak już się wzięli przez dwa dni za Żoliborz, to nas wykończyli, okropnie. Żeby i nam ruski przyszli od razu zająć Warszawę, to by mogli, ale nie chcieli. Powiedzieli, niech się za 1920 rok, niech się teraz wyrżną.

  • Jaka atmosfera panowała wśród pani koleżanek łączniczek, sanitariuszek, kolegów?

Dobra panowała, z tym że jakiś czas przed tym przyszedł do nas zastępca, miał pseudonim „Zalega”, nawet nie wiem, jak on się nazywał. Z nami rozmawiał i mówił: „Słuchajcie, to już niestety będzie koniec”. Tak że wszyscy żeśmy myśleli, że już nie wyjdziemy z tego. No ale władze wyższe, czyli generał „Bór”, postanowiły inaczej, żeby już całej młodzieży i wszystkiego nie zmarnować, to postanowił poddać się, poddać Warszawę. A Niemcy resztę sami wykończyli. Przecież na filmie jest pokazane, jak [Niemcy] wyburzają. […] Szkoła na Żoliborzu, tam był nasz punkt, a myśmy jak jeszcze nie byłyśmy w budynku PAST-y, to pobiegłyśmy tam, a tam był obstrzał… Taki głupi człowiek był. Też mógł wtedy… Bo jak jest obstrzał, a się leci dokądś, to można… Poszłyśmy tam i takie suchary wojskowe były. Żeśmy sobie trochę pojadły, tam dopiero dużo było. Ale chodziło o samo to, że się przeleciało. […] Przed Powstaniem samym przyszedł mój kolega, to znaczy w tej bursie, nazywał się Stasiu Liber i on był bardzo zdolny. Kupił, nie wiem… Bo on miał rodzinę. Kupił czekoladki i nas częstował, mnie i jeszcze drugą koleżankę. A ja mówię: „Daj spokój, Stasiu. Przecież to czekolada. Nie, dziękuję”. Mówi: „Jedz, jak masz, to jedz, bo nie wiadomo, co będzie”. I on już pierwszego dnia napalony… Było mało broni, on złapał i od razu zginął w pierwszym [ataku]… Dużo młodzieży zginęło i to przecież sam kwiat, można mówić. Zdolni wszystko, ale co tu zrobić, to jest wojna.

  • Z kim się pani jeszcze przyjaźniła w czasie Powstania?

W czasie Powstania to właściwie tyle co tutaj, innych przyjaźni to nie szukałam. Nie można było nawet, bo człowiek był związany z tym. A moi bracia, bo byli też w tej bursie, jeden miał dziewięć lat, a drugi dwanaście i oni roznosili pocztę. Ten, co jest na zdjęciu, to miał szesnaście lat i też brał udział w Powstaniu. Teraz się spotyka, bo nawet mi mówiła kuzynka, że był nagrany. On nie pamięta, co mówił, ale ona usłyszała i powiedziała: „Gdyby nie Powstanie, nie byłoby Polski”. To jest prawda. A to co teraz opowiadają i mądrzą się ci magistrowie i nie magistrowie, to bzdura. Nie wiedzą, jakie to były czasy, nie mają pojęcia i myślą, że teraz ktoś chce, to się zapisze do tej partii czy do tamtej…

  • Czy po powrocie już z obozu do Polski spotkała się pani z jakimiś takimi nieprzyjemnościami w związku z tym, że brała pani udział w Powstaniu?

W Działdowie, jak wracałam do Polski, to było podane, że byłam wywieziona do Niemiec, żeby się nie czepiali mnie. To jest jedna rzecz, ale o mężu no to wiadomo, był w dywizji pancernej generała Maczka, to miał różne problemy. Wzywali go do UB. W końcu to był taki rezultat, że nawet próbowali go w ogóle zmarnować. Postawili mu jakieś głupie problemy niby z huty, ale żeby go tylko wykończyć. Ale jakoś moja siostra wtedy przyjechała do Warszawy, miała tutaj znajomości, to znaczy kuzynkę, która była sędzią, i ona powiedziała, jakiego dobrego adwokata wziąć. Wzięliśmy adwokata i ten adwokat był dawnym radcą nawet Cyrankiewicza, okazało się, był doktorem prawa. Ale on przyjechał, to było kilka spraw, no i mój mąż wyszedł. Najpierw [była sprawa], żeby męża wypuścić. Nie chcieli, to on wystąpił… W każdym razie męża puścili, ale trzy miesiące go trzymali bez żadnej podstawy. No i wyszedł. Jak wyszedł z tego więzienia, w Działdowie był zresztą, to wszystkiego się bał. Bał się coś powiedzieć, chodziłam z nim. Jeszcze był wtedy prezesem huty, ale już tam wstawili swojego PZPR-owskiego, jakiegoś byłego sekretarza, nie pierwszego, ale któregoś. Poszłam zaraz do huty z moim mężem, a on był i mówi, że on chce z moim mężem rozmawiać beze mnie. Zgodziłam się, a później się pytam: „Co on ci powiedział?”. A on mówi: „Że on na tym stanowisku będzie pracował”. Mówię: „To nie ma sensu się o to dobijać, bo ci znowu się przyczepią”. No i mój mąż zrezygnował. Dali mu trzymiesięczną odprawę, która zresztą poszła na tego adwokata, jeszcze chyba było mało. Adwokat i tak jeszcze wziął niższą cenę ze względu na to, kto go proponował. Każda sprawa mnie kosztowała dwa tysiące. Skąd to miało być? Nie wiadomo. No ale jakoś to wyszło, jakoś z tego wybronił się.

  • A pani sama, nie mąż, tylko właśnie pani sama osobiście, miała jakieś problemy?

Mnie nie, dlatego że byłam za granicą jako cywil. Nie przyznawałam się do tego, dopóki nie było można.

  • Czyli nie była pani represjonowana sama?

W zasadzie nie, dlatego że się nie ujawniłam. Bo gdybym się ujawniła, to byłoby różnie. Wiadomo, jak by to mogło się skończyć. Miałam, to znaczy i mam, tylko już teraz dorosłe, czworo dzieci i to w rozpiętości… Wanda czternaście lat jest młodsza od Jurka. Miałam wciąż dzieci, tylko myślałam o tym, żeby się uczyły i sama miałam pracę taką, żebym mogła pracować od ósmej do trzeciej. Wtedy przychodziłam, zajmowałam się nimi.

  • Gdzie pani pracowała?

Pracowałam w weterynarii, to jest Powiatowy Zakład Weterynarii. Zaczęłam pracować w 1958 roku. Jak mojego męża przymknęli, to mi jakąś pracę dali, no i już tam pracowałam do końca. Wprawdzie mi proponowali co innego, ale musiałabym pracować tak, że na siódmą do pracy. To było niemożliwe, bo dzieci na ósmą do szkoły. Tak że mniej zarabiałam, ale zawsze byłam w domu i przy dzieciach. Tym bardziej że mój mąż miał później pracę terenową, był inspektorem przerobu złomu i metali w Gdańsku. Tak że on wciąż jeździł, jego nie było. Rano wyjeżdżał, a ja musiałam dziećmi się zajmować.



Warszawa, 16 maja 2012 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Kowalska
Alina Retelewska Pseudonim: „Alina” Stopień: strzelec, sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żaglowiec” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter