Andrzej Wernic

Archiwum Historii Mówionej
  • Pan miał dziewięć lat, jak się zaczęła wojna, pan pamięta wybuch wojny?

Oczywiście, doskonale. wydaje Mi się, że w życiu każdego człowieka ważne są tak zwane korzenie. Dla jedynych są to korzenie [polityczne],partyjne, ale dla mnie najważniejsze są korzenie rodzinne. Moje korzenie rodzinne to tradycje [niepodległościowe], legionowe. mój Ojciec był legionistą Józefa Piłsudskiego. [W maju 1915 roku wstąpił do Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) i potem uczestniczył w wojnie polsko-ukraińskiej 1918−1919, a następnie wojny polsko-bolszewickiej 1919−1920 roku. Po niepodległej Polsce od 1918 roku był zawodowym oficerem Wojska Polskiego. Skończył Wyższą Szkołę Wojenną w Warszawie oraz , słynną szkołę wojenną École Militaire w Saint-Cyr pod Paryżem.
Urodziłem się w 1930 roku w Warszawie i mogę powiedzieć, że przez cały okres dzieciństwa związany byłem z wojskiem i wychowałem się przy wojsku, co wiązało się ze służba ojca. Gdy się urodziłem, ojciec pracował w Oddziale II Sztabu Generalnego. Od 1933 roku był dowódcą batalionu 51. Pułku Piechoty Strzelców Kresowych w Brzeżanach w województwie tarnopolskim na Podolu, a od 1935 roku mieszkaliśmy w Gnieźnie, gdzie ojciec pełnił funkcję szefa Sztabu 17. Dywizji Piechoty. Pamiętam dobrze wojskowe defilady i parady, które bardzo lubiłem oglądać. Lubiłem spędzać czas z ordynansem, którego posiadał każdy oficer. Chodziłem z nim na żołnierskie obiady a w domu mama denerwowała się, że nie chcę jeść. W 1937 roku ojciec został odkomenderowany do 31. Pułku Piechoty Strzelców Kaniowskich w Sieradzu. Mama otrzymała w tym samym roku pracę lekarza rejonowego w Ubezpieczalni Społecznej w Warszawie, co nie było łatwe. Zamieszkaliśmy w pięciopokojowym mieszkaniu na ulicy Podwale 4 na Starym Mieście.
W marcu 1939 roku ojciec przeniesiony został do oddziału 2 Armii „Łódź” generała dywizji Juliusza Rómmla. W Warszawie rozpocząłem naukę w szkole powszechnej najpierw na Bielanach przy ulicy Zuga, gdzie mieszkali dziadkowie Chodkowscy – rodzice mamy, a potem w szkole imienia świętego Stanisława Kostki przy ulicy Traugutta.
Pamiętam dobrze wybuch wojny. Pamiętam, jak ojciec w sierpniu 1939 roku powiedział do Lucyny Haczyńskiej – żony Feliksa Tadeusza, korespondenta Polskiej Agencji Prasowej w Moskwie aby jak najszybciej wracała do męża, gdyż wojna jest nieunikniona. Z żalem żegnałem się z jej córka Danutą, moją rówieśniczką mieszkającą obecnie w Rio de Janeiro w Brazylii.
Pamiętam jak na ulicy Podwale róg placu Zamkowego na słupie ogłoszeniowym rozplakatowane zostały zarządzenia mobilizacyjne. Gromadzili się tam ludzie i komentowali wydarzenia polityczne. Pobiegłem tam razem z bratem – Zbigniewem. Ojciec przyjął te wiadomość ze spokojem, ale mama była zdenerwowana. Doskonale wiedzieli zapewne, co to oznacza. Pozostał mi w pamięci dzień, kiedy ojciec przyjechał z Sieradza do Warszawy być może aby się z nami pożegnać. Było to 30 sierpnia. Ojciec powiedział, że z polecenia generała Juliusza Rómmla dwa razy meldował się u Marszalka Edwarda Rydza „Śmigłego”. W styczniu 1944 roku mój brat – Zbyszek – żołnierz, kapral podchorąży 7. Pułku Piechoty AK „Madagaskar”– „Garłuch” tak pisał w swoim pamiętniku o tym dniu: „Widzę jeszcze, jak mama pakuje ojcu małą walizkę, w oczach ma łzy i mina jest jakaś smutna, coś szarpie w gardle, nie mówię nic. Walizka spakowana leży na stole, obok lornetka, a obok wierny, stary towarzysz pistolet Nagant, jeszcze z walk 1920 roku. Ojciec patrzy, ze spoglądam na rewolwer i mówi, ze dwadzieścia lat leżał, nie jednego krasnoarmiejca ma na sumieniu. Przypominam sobie opowiadania z 1920 roku i znów wojna… Żegnam się i wychodzę. Na rogu Podwala i placu Zamkowego tłumy ludzi pod słupem ogłoszeń. Czerwony plakat, a na nim złowieszcze słowo: „Mobilizacja”. Z grupy ludzi słyszę: »Idę!«. »I ja też« – dorzuca drugi… wracam biegiem do domu. Cisnę dzwonek ile wlezie. Otwiera ojciec. Krzyczę: »Mobilizacja, są plakaty na mieście, czerwone«. »Tak. Przecież mówiłem, że jest mobilizacja«. Drzwi zatrzasnęły się. I w wojnę więcej nie widziałem go”. Kiedy ojciec uczestniczył w walkach Armii „Łódź”, a potem Armii „Warszawa” w obronie stolicy, my – to znaczy mama, babcia, ja , Zbyszek oraz ciotka, siostra mamy z rocznym synem Jankiem wyruszyliśmy na wschód po niefortunnym apelu pułkownika Romana Umiastowskiego, szefa propagandy przy Naczelnym Wodzu, który 6 września w wystąpieniu radiowym nawoływał mężczyzn zdolnych do noszenia broni do natychmiastowego opuszczenia Warszawy. Zapowiadano tez ewakuację miasta. Była to decyzja dla mnie niezrozumiała do dziś, mogąca przynieść tragiczne skutki.
Tłumy ludzi i kolumny wojska na zatłoczonych drogach, ataki niemieckiego lotnictwa, zabici i ranni, to pozostało w mojej pamięci. Znaleźliśmy się w Brześciu nad Bugiem a następnie pod Kobryniem, gdzie teść przyjaciółki mamy – Ireny Tomaszewskiej – posiadał majątek ziemski.
Wówczas, po 17 września 1939 roku, zetknęliśmy się z armią sowiecką z jej żołdakami. Zapamiętałem ich w długich, niemal do ziemi, szarych płaszczach, z czapkami z charakterystycznymi szpicami i czerwoną gwiazdą, z karabinami, z bagnetami uwiązanymi na sznurku lub drucie oraz towarzyszącym im ostrym zapachem dziegciu czy innego mazidła. .
W majątku Witolda Tomaszewskiego miało miejsce wydarzenie, które mogło zakończyć się tragicznie. Gdy sowieckie czołgi i samochody wjechały na prowadzące do dworu przez poleskie bagna i rzeczki mostki, te zwaliły się i pojazdy znalazły się w bagnie i wodzie. Sowieci ustalili, że ktoś je popodcinał. Wspomagali ich białoruscy chłopi. Podejrzenie padło na „paniczów ze dworu”. Powiało grozą. Wśród podejrzanych znalazł się także czternastoletni Zbyszek. Sowieci odgrażali się i szukali winnych, ale na szczęście nie znaleźli. Zdaje się, że dziedzic znieczulił ich wódką. To był na ruskich zawsze skuteczny środek. Właściciel dworu niestety trafił na Syberię, skąd już nie wrócił, a jego syn Roman, porucznik Wojska Polskiego zginął w Katyniu.
Z tamtych tragicznych dni spotkania z sowieckimi najeźdźcami pozostał w mojej pamięci widok Żydów serdecznie i spontanicznie witających czerwonych „wyzwolicieli” oraz dzień 22 października 1939 roku, gdy Polacy a wśród nich mama, babcia i ciotka, pod sowieckimi bagnetami musieli uczestniczyć w „wyborach” do Zgromadzenia Ludowego Zachodniej Białorusi. Były one zorganizowane na obszarze Polski zagarniętym przez Związek radziecki. Widziałem, jak zmuszeni i zrozpaczeni szli do urn. Jak mówiła mama, Zbyszek, który bardzo tęsknił za ojcem nalegał, aby jak najszybciej wracać do Warszawy, aby dowiedzieć się co się z nim dzieje. Nie była to sprawa łatwa, bo na Bugu istniała już od 26 października granica między Białoruska Republika Radziecką a tak zwaną Generalną Gubernią – strefa okupacji niemieckiej.
Cudem uniknęliśmy pierwszych deportacji, które już na początku 1940 roku miały miejsca na Syberię. Myślę, że to był listopad. Przez Bug, w nocy, łódką [przeprawiliśmy się]. Przekupywało się ludzi, którzy zajmowali się tym, majątkowe korzyści czerpali. W każdym razie dlaczego przez Bug? Bo to była granica między okupacją sowiecką i niemiecką. W nocy na łódce przepłynęliśmy Bug i znaleźliśmy się w Warszawie. W Warszawie, która była zniszczona, zrujnowana. Pamiętam dobrze jak wyglądała Warszawa. Mieszkanie nasze było bez okien. To był straszne wrażenie, opuszczałem przecież miasto, które pamiętałem, które kochałem, w którym się uczyłem, piękną Warszawę, a tymczasem wracałem do Warszawy pełnej ruin, wypalonych domów. Przede wszystkim pamiętam jak olbrzymie wrażenie zrobił na mnie spalony Zamek Królewski, obok którego mieszkałem, obok którego codziennie przechodziłem. Pamiętam jak biegłem z kolegami, gdy prezydent Mościki wyjeżdżał z Zamku, z całym swoim orszakiem, a myśmy patrzyli na wojsko towarzyszące mu, czy na parady wojskowe, defilady, które przechodziły obok Zamku. To był straszny widok. Rozpoczęła się ciemna noc okupacji niemieckiej.
Oczywiście chodziłem do szkoły. Początkowo szkołą moją było gimnazjum świętego Stanisława Kostki, znane warszawskie gimnazjum, które mieściło się na ulicy Traugutta. Dziś ono już nie istnieje. Najpierw to była normalna szkoła, ale potem Niemcy zabronili nauczania i szkoła się przeniosła do konspiracji, było tajne nauczanie. Uczęszczałem w wielu punktach Warszawy, u mnie też odbywały się lekcje i u innych kolegów. Między innymi moim kolegą był wówczas słynny historyk, świętej pamięci, Tomek Strzembosz i Adam Strzembosz. Razem chodziliśmy do gimnazjum. Moim starszym kolegą był obecny minister Władysław Bartoszewski, o dziesięć czy więcej lat starszy, ale gdy się spotykamy zawsze mówi: „Panie kolego”. Tak samo mój brat chodził, który był pięć lat ode mnie starszy.
Łącznie z nauką, z odbudową życia rodzinnego – bo przecież wiele rodzin było rozbitych, rozdzielonych – rozpoczęła się natychmiast konspiracja. W Warszawie jeszcze nie zakończyły się działania obronne we wrześniu 1939 roku, a już rozpoczęła działalność Służba Zwycięstwu Polski, następnie Związek Walki Zbrojnej i Armia Krajowa. Mój brat, młody chłopiec, harcerz 5. Warszawskiej Drużyny Harcerzy, od razu wstąpił do konspiracji. Był kapralem podchorążym, oczywiście to minęło parę lat. Skończył tajną podchorążówkę 7. Pułku Piechoty Armii Krajowej o kryptonimie „Madagaskar” – „Garłuch”. W domu naszym odbywały się konspiracyjne zebrania, zbiórki, spotkania. Był to dom konspiracji. Mama moja pracowała. Musiała utrzymać mnie i brata, gdyż mój ojciec po walkach Armii „Łódź”, uczestniczył w obronie Warszawy. Po kapitulacji Warszawy znalazł się w wielu, w sumie to był co najmniej w sześciu oflagach, czyli obozach dla jeńców, oficerów polskich. My byliśmy dumni z postawy naszego ojca. Do dzisiaj pamiętam nad jego biurkiem pomnik, portret marszałka Piłsudskiego i listy, które otrzymaliśmy z obozów, w których mógł to pisał, a my do niego pisaliśmy. Zresztą mam całą teczkę listów, które myśmy pisali do niego. Oczywiście listy, które on pisał do nas, nie zachowały się, bo wszystkie się spaliły. Mam swoje listy, które pisałem do ojca przez cały czas okupacji. Mam list dla mnie wzruszający, który na parę dni dosłownie przed aresztowaniem [dostałem]. Tak się składa, że dzisiaj w nocy sześćdziesiąt pięć lat temu, z domu przy ulicy Podwale 4 mieszkania 4, telefon 32317, to wszystko pamiętam, gestapo wywlekło mojego brata, który został aresztowany i w miesiąc później, po słynnym, znanym, a nieudanym buncie na Pawiaku został rozstrzelany.
Tymczasem nasza rodzina, moja matka, ja i mój brat żyliśmy konspiracją. To wynikało też z tradycji rodzinnych, z kontaktów, które mieliśmy z rodzinami kolegów i najbliższych mojego ojca, jak powiedziałem zawodowego oficera, a głównie to dzięki mojemu bratu. Wtedy pięć lat różnicy to była olbrzymia różnica, byłem chłopaczek dla niego. On już był uczestnikiem wielu akcji zbrojnych, wykonywał wyroki, co bardzo przeżywał. Oczywiście wtedy nie wiedziałem. O tym wszystkim dowiedziałem się po wojnie z kontaktu z jego kolegami, z towarzyszami broni od „Garłucha”. „Garłuch” to był oddział Armii Krajowej, który miał walczyć i walczył w czasie Powstania głównie na Okęciu i tam poniósł olbrzymie straty. Tutaj mam, z tyłu za mną, książkę o „Garłuchu”, któraw zeszłym roku, się ukazała, gdzie też jest i o nim.
To był dom konspiracji. Jako młody chłopiec nie należałem do żadnej organizacji, ale żyłem tym. Pamiętam gazetki tajne, które się przynosiło, przenosiło. Pamiętam doskonale wiele niemieckich brutalnych akcji, rozstrzeliwań na ulicach Warszawy. Pamiętam moment po słynnej akcji na Kutscherę Batalionu „Parasol”, kiedy został wykonany wyrok śmierci na generale SS i policji na dystrykt warszawski, 1 lutego 1944 roku, kiedy zza firanki w domu, oglądałem pogrzeb. Dlaczego zza firanki? Wszystkich wyrzucili Niemcy z granicznych domów, nie mogli być w domach wówczas, a myśmy zostali z bratem. Na lawecie przykrytej hitlerowską flagą jechała trumna z Pałacu Blanka przy Placu Piłsudskiego na wybrzeże. Pogrzeb się odbył w Berlinie. Pamiętam ostatnią egzekucję na rogu Senatorskiej przy Miodowej, po prawej stronie. Po śmierci Kutschery publiczne egzekucje ustały, było to wynikiem akcji na Kutscherę.
Ale ostatnia egzekucja odbyła się jeszcze w lutym, zima była. Brat, ja, moja mama z okien swojego gabinetu, gdzie przyjmowała chorego, staliśmy i patrzyliśmy jak trwała egzekucja. Oczywiście nie zało łez, nie zało zaciśniętych pięści i momentu „Boże, kiedy nadejdzie moment zemsty”. Potem pobiegłem w to miejsce.
Widziałem krew rozlaną na ulicach, widziałem kawałki mózgu. Często tam przechodzę i staję szczególnie właśnie w tym miejscu na Senatorskiej, tuż obok Miodowej. Widziałem wiele, kilka egzekucji, ale to z daleka. Nie widziałem [żadnej] z tak bliska jak tą. A poza tym to była ta kiedyśmy całą rodziną: matka, ja, brat i jeszcze pacjent oglądali, jak Niemcy rozstrzeliwali bohaterów naszych.
Tu by trzeba też powiedzieć, że mimo terroru, przez cały czas uczyłem się, chodziłem na komplety, już wspomniałem, u mnie w domu też się odbywały. Mój brat też chodził do szkoły świętego Stanisława Kostki. Lekcje odbywały się w prywatnych domach, każda lekcja w innym mieszkaniu. Brało się jeden zeszyt za pazuchę, bo oczywiście nie można było przecież narazić się w razie rewizji. U mnie na Mokotowskiej, u Strzemboszów na Freta, u Witka Chmielewskiego, na Żabiej, na Senatorskiej w różnych mieszkaniach odbywały się lekcje konspiracyjne, to się nazywało wówczas komplety. Tragicznie przeżyłem – właśnie dzisiaj mija sześćdziesiąt pięć lat – kiedy przespałem moment [aresztowania brata]. Miałem wyrzuty sumienia: „Dlaczego się tak stało? Może bym mu pomógł uciec?”. Mieliśmy pięć pokoi, to było duże mieszkanie, ale wtedy się mieszkało w jednym, było zimno, nie było węgla. Jak się okazuje Niemcy przyszli, dołomotali do drzwi, z dozorcą. Przespałem to aresztowanie, gdy się wybudziłem, dowiedziałem się, że w nocy go aresztowali. Były dwa wejścia frontowe i kuchenne, można było uciekać, niestety to by trzeba łóżko zasłać, tak się nie stało.
Nadszedł wreszcie moment Powstania Warszawskiego. Często, gdy mówi się o Powstaniu Warszawskim, to są ludzie, którzy negują jego potrzebę, sens walki. Nie zdają sobie sprawy z tego, że przecież głównym celem całej konspiracji od początku miało być Powstanie Powszechne, zbrojna walka przeciw Niemcom.
Tymczasem moja matka całą okupację pracowała. Pracowała jako lekarz pediatra, lekarz dzieci na Starym Mieście. Potem Niemcy rozwiązali ubezpieczalnie, więc pracowała w rzeźni miejskiej na Pradze i pracowała w szpitalu na Kopernika.
W zasadzie byłem wychowywany sam, mnie wychowywała ulica Starówki. Cały dzień spędzałem sam w domu, u kolegów, u przyjaciół. Stąd widziałem dużo, bo wędrowałem po całej Warszawie, łapanki, to co mówiłem, uliczne egzekucje. Często spotykało się różne akcje, o których człowiek wtedy nie wiedział. Na przykład gdy graliśmy w piłkę na Placu Dąbrowskiego, nagle się rozległy strzały, leżał zabity człowiek. Okazało się potem, po wojnie dociekałem, że to była akcja wykonana na jednego z urzędników Arbeitsamtu. To było codzienne makabryczne życie Warszawy okupowanej, o tym nie trzeba mówić, bo tyle już chyba napisano, tyle wiemy na ten temat, jak się zachowała ludność cywilna, jaka była postawa wspaniała ludności cywilnej. Tutaj przecież trzeba podkreślić istnienie Podziemnego Państwa Polskiego, wszystkich jego struktur, komórek, to jest przecież znane i jego wojska – Armii Krajowej. Myślę, że jak się mówiło wówczas, że musi nadejść moment zemsty, tak to trzeba nazwać, bo kto widział, to co się działo w Warszawie, egzekucje, łapanki i [znał] wiadomości – choć one nie były tak dokładne, co się działo na Kresach Wschodnich, jak już nadchodziła armia sowiecka – to nie mogło być innego marzenia, jak marzenie otwartej walki z Niemcami, tutaj z tymi. Taki był sens Powstania Warszawskiego. Dla mnie Powstanie Warszawskie to było obrona honoru narodu wobec tego co nadchodzi ze wschodu. Oczywiście naiwnych było wielu ludzi. Dzisiaj to możemy łatwo powiedzieć, naiwność – [nie wiedzieliśmy] od kogo mogliśmy się czego spodziewać. Gdy wybuchło Powstanie, pierwsza godzina, zostałem sam, odcięty od matki. Matka była w szpitalu na Kopernika, dla dzieci. Jedynie jeden pokój mama moja wynajęła – trzeba była z czegoś żyć – dla państwa, którzy byli wysiedleni z Łodzi, jak wielu ludzi z terenów zachodnich. Cała rodzina mojej matki z Poznania też znalazła się w Warszawie. Myśmy im pomagali, żeby tu mogli żyć. Dzisiaj Niemcy mają pretensje nagle, że coś im się stało, bo zostali wysiedleni, zapominają, kto wywołał wojnę i co Polacy przeżyli z terenów: Łodzi, Śląska, Wielkopolski, wysiedleni, wywaleni w jedną godzinę bez niczego.
Jak wybuchło Powstanie znalazłem się sam. Już w pierwszej godzinie płonął mój dom. Na była dole księgarnia katolicka, pamiętam jak ustawialiśmy się w rzędzie i podawaliśmy kubły z wodą, woda jeszcze była. Największe wrażenie zrobił na mnie fakt budowy [barykady], który stał się dla mnie symbolem. To było między 4 a 6 sierpnia, kiedy na rogu Podwala i Senatorskiej z jednej strony i na Placu Zamkowym budowano barykadę. Był to moment, kiedy cała Starówka stała się wolną i niepodległą Polską. Po raz pierwszy po latach zobaczyłem wtedy na ulicach Warszawy i widzę to do dzisiaj po prawej stronie ulicy Podwale, mojej ulicy, flagi wywieszone. Piękna pogoda, słońce świeci, radia wydobyte z ukrycia, gramofony też grały, pieśni patriotyczne, komunikaty radiowe. Polska, wolna Polska. Czy nawet nie można się było wtedy popłakać?
Myśmy wtedy budowali barykadę, mówię [myśmy], bo ja też ją budowałem! Był olbrzymi entuzjazm, wyrywano chodnikowe płyty, znalazłem po latach jej zdjęcie w książce, którą pani pokazywałem. Wyrywano kostkę z bruku, rzucano na to ziemię, ludzie wynosili z piwnic stare rzeczy, stare meble, barykada rosła.
Ale dlaczego o tym mówię? Dlatego, że jak dzisiaj staję dość często na rogu Podwala i Placu Zamkowego, tam gdzie dzisiaj jest fosa i odsłonięte są stare mury warszawskie – tego nie było, tam były domy przecież – to gdzieś na horyzoncie za nieistniejącym Mostem Kierbedzia dudniło, horyzont cały się trząsł, strzały. To nie były strzały armatnie, to był strzały broni maszynowej ciężkiej, błyskało wszystko, widać było, że tam trwa walka. Ludzie szaleli z radości, ktoś potem krzyknął: „Ruscy idą!”. Jako młody chłopak w ogóle nie wiedziałem za bardzo o co chodzi: „Co za Ruscy?”. Na drugi dzień się okazało, dla mnie jeszcze wtedy nie, dopiero po wojnie wszystko dobrze zrozumiałem w konfrontacji z literaturą i tym co wiedziałem. Wówczas ci co mieli być na jutro, nagle stanęli. Cisza, skończyło się. Barykada stała do końca walk powstańczych. Barykada stała do 13 sierpnia – tu trochę przeskakuje – kiedy pod barykadę Niemcy podjechali tankietką, niedużym czołgiem. Był entuzjazm, wyskoczyli. Ktoś rzucił zapalającą butelkę, czołg ocalał, entuzjazm: „Zdobyliśmy czołg!”. Barykadę rozebrano i wprowadzono czołg poza teren barykady, na teren Starego Miasta. Skutki tego stały się tragiczne, za chwilę o tym powiem.
Tymczasem mój dom się spalił, płonął. To było gdzieś koło 10 sierpnia. Cały dobytek moich rodziców poszedł z dymem: pięć pokoi, gabinet mojej matki, pokój gdzie mieszkał mój wuj – żołnierz Armii Krajowej, brat matki, inżynier architekt, który zginął bohatersko 31 sierpnia w słynnym przebiciu oddziałów Armii Krajowej ze Starówki do Śródmieścia, zresztą nieudanym. Wtedy szukałem [rozwiązania] co mam zrobić. Miałem przyjaciela, kolegę i jego starszego brata: Witka i Tomka Chmielewskich, Tomek był starszy, miał szesnaście lat, Witek w moim wieku. Ojciec jego miał słynną na Starym Mieście aptekę „Pod Kogutkiem” Freta 16. Poszedłem tam, ponieważ ci ludzie pomagali mi, mojej mamie, nawet brali mnie na wakacje do Józefowa. Aptekarz to jednak był człowiek, który miał własną firmę nazwijmy to, zarabiał, a tutaj samotna lekarka, więc to była pomoc ważna, że mogłem jeździć, chodziłem na spotkania, na obiady. Tam spędziłem, można powiedzieć, całe Powstanie, piekło Starówki jej obrony, bohaterstwo żołnierzy, bohaterstwo ludności cywilnej, widziałem i w tym uczestniczyłem. Pomagałem rannym w szpitalu, w obecnym kościele świętego Jacka, dominikanów. W lewej nawie był szpital powstańczy. Straszne to były widoki, poparzeni ludzie po pociskach. Tak zwane „szafy” to się nazywało, „krowy”, rozlewała się zapalająca ciecz i to dawało efekty straszne. W głównej nawie siedzieli umysłowo chorzy szpitala na Bonifraterskiej, gdzie walczyły oddziały „Zośki” między innymi. Mówię, o ulicy Bonifraterskiej, tam kościół istnieje i tam w czasie okupacji, przed wojną był nieduży zakład dla psychicznie chorych. Ci ludzie, tam trwały walki, to była pierwsza linia frontu, więc znaleźli się w kościele świętego Jacka.

  • Co się stało z ludźmi, którzy leżeli tam w szpitalu?

Ponieważ kościół był zbombardowany nie raz, wielu rannych zginęło. Kościół został parokrotnie zbombardowany, zresztą tam nawet pytali mnie ojcowie jak to było kiedyś, bo oni się interesowali historią powstańczą kościoła. W mojej opowieści warto wrócić się na chwilę. Byłem też świadkiem co się działo w 1943 roku na terenie getta. Dlatego, że Starówka graniczyła bezpośrednio z dzielnicą żydowską, Bonifraterską. Widziałem makabrę, która potem jak się okazało, czekała całą Warszawę, Żydów skaczących z płonących domów, bloków. Chodziłem tam z kolegami i patrzyliśmy, cóż mogliśmy robić. Getto było otoczone wojskiem niemieckim, karabiny maszynowe stały, lewa strona Bonifraterskiej to już było getto, patrząc od strony Żoliborza, a prawa była już poza gettem. Patrzyliśmy na płonące domy i raz salwa poszła, chyba specjalnie do nas strzelali. Tak sobie myślę, że tam mogłem zginać, bo tam byli ranni. W każdym razie moja matka też pomagała Żydom, o tym się w ogóle nie mówiło wówczas. Wiem, że wieczorami przychodzili ludzie. Mama gdzieś szła, prowadzili ją do chorych, z którymi nawet po wojnie miała kontakt, państwo Kwaterkowie, żyli jeszcze po wojnie. Jako lekarz też działa na tym obszarze pomocy ludziom. Do końca życia nie zapomnę, przecież przez getto nieraz przejeżdżałem, tramwajem do dziadków, mieszkali na Bielanach, więc widziałem to co tam się działo. Widziałem też dzieci żydowskie, które po Starówce uciekały błąkały się. Dzisiaj też łatwo o tym mówić, czy moja matka mogła wziąć Żyda i na przykład do mnie do domu, skoro byłem ja, mój brat, lokal, konspiracja? To tylko rzucam problem, bo często się mówi, że myśmy nie pomogli. Czy mogliśmy więcej? Może mogliśmy, ale przecież w każdej chwili groziła śmierć. Pamiętam dzieci na ulicach Starego Miasta. Byli ludzie, którzy je traktowali okropnie, prowadzili do Niemców. To są fakty, ale czy te fakty dominowały? W ogóle w historii, mówię już tylko okupacyjnej Warszawy, przecież byli agenci wśród Polaków, generała „Grota” Roweckiego Niemcom wydali jego towarzysze broni, Polacy. Były różne postawy, ale dominowała postawa walki z okupantem, nieprzejednanej walki.
Wracam do Powstania. 26 sierpnia przeżyłem bombardowanie domu, apteki, kiedy cudem żeśmy ocaleli. Bomby uderzyły w kamienicę. Jak były niemieckie naloty, to siadałem w fotelu. Uważałem, że lepiej zginąć siedząc, śmiałem się, niż być zasypanym w piwnicy. Zresztą chyba dlatego też ocalałem. Wiem, że po spaleniu mojego domu, proponowali mi znajomi, jak to małemu chłopcu, żebym poszedł do piwnic dzisiejszej kamienicy „Fukiera”. Tam były olbrzymie piwnice, tam się znajdował szpital, tam się ukrywali ludzie. Gdybym poszedł, to bym zginął, bo wszystkie domy były bombardowane, ludzie ginęli w piwnicach, po prostu zasypani. To było straszne. Lepiej było zginąć nie zasypanym gruzami. Trzeba powiedzieć, że na Freta 16, wówczas się mówiło, że tam była główna kwatera „czwartaków”. Wtedy tak się mówiło na Starówce, sztab Armii Ludowej. Oni wszyscy zginęli w oficynie wewnętrznej, gdzie było mieszkanie prywatne państwa Chmielewskich, które zostało zniszczone do połowy. W każdym razie cały sztab miał naradę w piwnicy i zginęli wszyscy zasypani. Dzisiaj na tym budynku jest tablica [wmurowana]. Wtedy w ogóle nie mówiło się o żadnej Armii Ludowej tylko o „czwartakach”. Dowodził nimi, późniejszy generał, wówczas rzeczywiście dzielny żołnierz, a potem się okazał niechlubną postacią, fałszerzem historii i wiernie służył komunie Edwin Rozłumirski. Był prywatnie, potem, prezesem Polskiego Związku Kynologicznego, psami się zajmował, ale to na marginesie. Ocalałem cudem, pamiętam zwały kurzu wszyscy się dusili. A pani Anna Chmielewska – która przygotowywała jedzenie, żona aptekarza, która opiekowała się nami, uchodźcami, którzy nie mieli dachu nad głową, takich jak ja było wielu – gotowała ostatnie co było – sago. W rondlu gotowała wielkim, to było obrzydliwe, bo to nie miało smaku, paćka. Jak gruz się wysypał do rondla, to potem odgarnialiśmy gruz i jedliśmy sago, bo nie było co jeść.

  • Odnośnie żywności pan mówił o żółwiach.

Mimo to, że nie miałem co jeść, to jak dom się palił, to dokonałem dwóch rzeczy. Pierwsze pobiegłem do łazienki, choć już wody na pewno było niewiele, ale odkręciłem kran. To był odruch: „Niech leci woda to może woda z kranu ocali cały dom”. Ponieważ w czasie okupacji lubiłem zwierzęta miałem psa, Tomika, który jak pojechaliśmy na wschód, pod opiekę został oddany i zdechł na wściekliznę w czasie oblężenia Warszawy. Potem chodziłem na Wolę, na targ, koło cmentarza ewangelickiego na Żytniej, ze zwierzętami, handel kwitł. Tam sprzedawali żółwie, które Niemcy masowo przywieźli z Grecji. Dwa żółwie miałem greckie i dwa króliki, szynszyle, które hodowałem na balkonie od zewnątrz domu, od podwórka. One chodziły za mną, one były oswojone. Nie było mowy, żebym mógł królika zjeść, zabić. Jak uciekałem z domu płonącego, to je zabrałem do państwa Chmielewskich, do Tomka i Witka Chmielewskich. Jak potem się dowiedziałem, po moim przejściu do kanałów, one tam zostały, jak mnie opowiadał mój przyjaciel Witek. Mimo, że był głód nikt nie śmiał zjeść ich, w każdym razie on mówił o jednym. Przecież nie było co jeść, ostatnie dni to była makabra.
Pamiętam też scenę jak naprzeciw apteki, dzisiaj Świętojerska róg Freta, stała wielka kamienica i mieszkała rodzina Chińczyków, bo na Starówce mieszkali Chińczycy, parę rodzin. Chińczyk wyszedł z domu, wrócił, już nic nie zastał. Cała rodzina zasypana. On płakał. Podszedłem stanąłem koło niego i nie wiedziałem co mu mówić. Stracił całą rodzinę.
Mówiłem o słynnym wybuchu czołgu, do dzisiaj 13 sierpień jest dniem Starego Miasta. Tego dnia wyszedłem z apteki i poszedłem do kolegi Stasia Pytkowskiego, dzisiaj profesora Politechniki Warszawskiej, już na pewno emeryta, który mieszkał na Zapiecku. Na rogu Podwala i w miejscu, gdzie dzisiaj jest barbakan, a wówczas była ulica i stała wielka kamienica, zobaczyłem czołg. Tłumy ludzi, przede wszystkim dzieci, entuzjazm. Co się okazało zdobyliśmy czołg, oddział Armii Krajowej zdobył czołg. Na terenie, jak mówiłem, Placu Zamkowego Niemcy podjechali specjalnie pod barykadę, uciekli z czołgu, a tymczasem w czołgu były materiały wybuchowe. Był to jeden z przejawów kolejnej zbrodni niemieckiej. Nie wiem skąd wówczas się znalazła zieleń, nawet kwiaty, ale głównie zieleń pamiętam, której już nie było, bo przecież zieleń była zniszczona, bomby gruzy i umaili czołg. Dzieci powłaziły na czołg, też stałem przy nim. Tak się jakoś dziwnie złożyło, tak miało być, że normalnie jak dzisiaj myślę o tym, to powinienem iść za czołgiem, bo czołg pojechał w Podwale, a mogłem iść Podwalem i do Piekarskiej, na Zapiecek. Coś mnie tknęło, ktoś mnie poprowadził przez rynek Starego Miasta i gdy byłem u kolegi olbrzymia detonacja, wypadły resztki szyb z okien. Pobiegliśmy tam, to był olbrzymi wybuch. To była makabra. Czołg wybuchł. Oni jechali na kwaterę batalionu „Gustaw”, która się znajdowała na Podwale, przy Kilińskiego uliczka, tam się placyk tworzył, więc było małe skupienie. Czołg, który wybuch sprowadził do tego, że na ścianach domów lała się krew, bo ludzi rzucało o ściany, głowy porozrywane. Zginęło około trzysta osób, taką się podaje sumę, przeszło dwieście osób. Trupy, nieżywych na taczki brali. Tam jest skwerek do dzisiaj, jest tablica pamiątkową, rów był wykopany i tam rzucano zwłoki. Wylatywały z domów meble i znajdywano meble na dachu, a tam były z pięciopiętrowe kamienice. Powtarzam skupienie, zbliżenie domów spowodowało, że detonacja miała podwójny swój efekt makabryczny. Była to jeszcze jedna podła niemiecka zbrodnia: świadomie podstawiony czołg, który dokonał strasznych zniszczeń. Tam zginął, mam nawet zdjęcie, jeden z moich kolegów, którego z zabaw na Starówce pamiętam, młody chłopak. Tam zginęło dziesiątki ludzi, przede wszystkim młodych, łączniczki batalionu „Gustaw” i nie tylko, ludzie, którzy poszli za czołgiem. Ten dzień jest do dzisiaj świętem Starego Miasta. Zawsze jestem na Starówce 13 sierpnia. Jest msza za tych ludzi i w tym miejscu odbywa się oddanie pamięci, złożenie wieńców. Cud, że tam [nie zginąłem]. Bóg tak chciał. Gdybym poszedł za czołgiem, a tak jako dziecko powinienem iść, bo to ta sama droga, to bym zginął. Powstanie Warszawskie odegrało kluczową rolę w moim życiu, w następnych latach mojego życia, w moim stosunku do historii, może to by należało rozszerzyć o okupację, ale dlaczego Powstanie. Dlatego, że po pierwsze zobaczyłem, uświadomiłem sobie, a to było ważne jak się żyło w PRL-u, jaki był stosunek władz komunistycznych, władz sowieckich, do Powstania, do Polski. Ten obraz tego co zobaczyłem 4, 6 sierpnia, o czym mówiłem, gdy budowałem barykadę, czekaliśmy. Ja to mały chłopak, ale byli tacy co walczyli z bronią w ręku. Tylko wchodziłem na barykadę, nosiłem żywność chłopakom, tutaj [była] barykada, gdzie schody ruchome, kamienica „Johna”. Jak chodziłem za barykadę, to trzeba było się czołgać. Spalone były mury i tam była pierwsza placówka żołnierzy AK. Nosiłem im jedzenie, jechały niemieckie czołgi, nie wolno było się ruszyć, bo to było dwadzieścia metrów od ulicy. Oni przecież patrzyli, jakby zobaczyli nas, to by nic z nas nie było. Zobaczyłem stosunek podły, zdradziecki. Może trudno nazwać zdradziecki – bo to można było się spodziewać – do ludzi, którzy nie wiedzieli co się działo na kresach wschodnich. Przecież wtedy już trwała krwawa rozprawa z Armią Krajową na Wileńszczyźnie, na Polesiu, na terenie Białostocczyzny. To już były tereny zajęte w styczniu 1943, oni przekroczyli granicę. Myśmy o tym nie wiedzieli, a co ja – czternastoletni chłopak, ale widziałem na własne oczy, że mogli być na drugi dzień w Warszawie. Wisła nie stanowiła przeszkody, zresztą dla wojska, które ma przyczółek gotowy, jakim był przyczółek powstańczy, Powstania Warszawskiego. Potem co się działo, nie chcę tu wchodzić, nie chcę o dygresjach historycznych mówić, o tym co się działo na Czerniakowie, gdzie moi przyjaciele walczyli w „Zośce”, w „Parasolu”, w „Krysce”, w innych oddziałach.
  • Kiedy się pan w kanałach znalazł?

Zaraz powiem. Tam się ukształtował mój stosunek do tego co potem się działo w Polsce. Nigdy dlatego nie należałem do żadnej partii, do ZMP. Dla mnie to było niemożliwe, patrzyłem z przerażeniem na tych ludzi, którzy służyli temu systemowi.
Pamiętam też, że jak się znalazłem w Grójcu po Powstaniu, zacząłem chodzić do szkoły. Można było napisać wolne wypracowanie. Wybrałem temat Powstanie Warszawskie. Pamiętam do dzisiaj nauczycielka weszła do klasy, rozdała zeszyty i powiedziała, że: „Wernic teraz przeczyta swoje wypracowanie”. Wiem, że ona płakała, ja też, bo to wspomnienia. Błędy ortograficzne miałem, dostałem czwórkę za błędy. To były odczucia młodego chłopca, który napisał to co przeżył i dla ludzi, którzy nie byli w Powstaniu. Pyta pani kiedy znalazłem się w kanałach?
Dom przy ulicy Freta 16, był domem nie tylko, [gdzie] istniała apteka. Aptekarze pomagali chorym, pomagali ludziom, którzy stracili dach nad głową, jak ja. Spaliśmy między rzędami półek z lekarstwami na ziemi i na fotelach, dopóki można było, to w zalanych piwnicach, w których na balii płynąłem, dosłownie od półki do półki. Ktoś mi mówił, gdzie jakie leki, aptekarz pan Stanisław, właściciel i leki zabierałem, i na balii płynąłem. Dziś to może się wydawać śmieszne, ale to każdy nie mógł, byłem bardzo lekki i stąd mogłem pomóc im leki zebrać.
Chciałbym powiedzieć o jeszcze jednej ważnej dla mnie rzeczy, która na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Niech ta wypowiedź będzie też hołdem, jaki składam ludziom, o których za chwilę powiem. Aptekarz Stanisław Chmielewski miał dwóch synów: Witek chodził ze mną do jeden klasy, a Tomek o dwa lata starszy miał szesnaście lat. Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie ten chłopak, który nie był w konspiracji powiedział matce, że on idzie walczyć. Matka zamknęła Tomka w mieszkaniu na klucz. Oni mieszkali w domu [gdzie] apteka była od frontu, a mieszkanie mieli w jednej z oficyn. Matka poszła do apteki, bo pomagała ojcu, pomagała rannym, a Tomek przystawił deskę do prasowania. Z korytarza mieszkania miał blisko na klatkę schodową, po desce uciekł matce i poszedł walczyć. Przez parę dni rodzice w ogóle nie wiedzieli co się z nim stało. Po paru dniach, jak byłem w aptece, Tomek przyszedł w mundurze, miał furażerkę, opaskę. Okazuje się, że jako ochotnik wstąpił do 104. kompanii Związku Polskich Syndykalistów. To była organizacja podporządkowana Armii Krajowej. Poszedł walczyć, nie patrzył gdzie, bo chodziło przecież o walkę. Odwiedzał parę razy rodziców. Okazało się, że w walkach na Bonifraterskiej, kompanii Syndykalistów, został najpierw ranny w nogę, miał postrzał. Leżał w szpitalu powstańczym Syndykalistów na Świętojerskiej 10. Tam mieli mały szpitalik. Potem jak przyszyły bombardowania i bomby trafiły w kamienicę, gdzie on leżał, noga jeszcze przygnieciona została. W każdym razie przeniesiono go i ten moment do dzisiaj pamiętam, do apteki, gdzie miał opiekę. To był mały szpital, leki były, alkohol, wtedy [to] się liczyło. Aptekarz sprowadzał lekarzy. Zrobiono mu wyciąg. Pamiętam sznurki z obu stron, a na końcu odważnik, bo kość była uszkodzona. Dlaczego o tym mówię? Nadszedł moment, że łącznik Armii Krajowej, kanałowy, Zygmunt Lewandowski, pseudonim „Maks”, przyszedł do mnie, bo widział, że jestem sam, że bez przerwy jestem w ruchu, tak mi mówił. Dziś on mieszka na terenie Niemiec i on widział, że zginę. Godziny dzieliły nas od wtargnięcia na Freta Niemców i oddziałów Rosjan, którzy kolaborowali z Niemcami. To były straszne oddziały, pili, gwałcili, mordowali – słynne ich mordy na Woli, na Ochocie. On przyszedł i mi powiedział czy chce iść do matki, czy chce iść kanałami, że on mi załatwi, bo do kanałów wszystkich nie wpuszczano, to było niemożliwie. Oczywiście powiedziałem, że tak. Gdy opuszczałem aptekę, do dziś widzę, jak Tomek leży na wyciągu przy półce, matka się nim opiekowała. Tu muszę wyprzedzić bieg historii. W styczniu 1945 z matką z Grójca – Warszawa była wyzwolona, jak to się mówi 16 stycznia – myśmy chyba już 19 szli na piechotę w straszną zimę do Warszawy. Sowieckie oddziały na wódce, pijani, bo oni wojnę wygrali na wódce, wpieriod i pijani. Pytali się: „Czy daleko do Berlina?”. To było moje drugie spotkanie w życiu z sowiecką armią, tam na wschodzie: w pepegach, w płaszczach po kostki, karabiny na sznurkach, albo na drutach, dziegieć pachnący – oni tym buty smarowali, to śmierdziało, blachy przy czołgach mieli też przytwierdzone na drutach, a teraz spotkałem ich dodatkowo pijanych. Może to im pomagało w walce. Masę wypadków było, bo jak jechali to się rozwalali. Moja matka wzięła w podróż butelkę wódki, miała widać doświadczenie, bo część drogi oni nas podwieźli. Wieczorem dotarliśmy na Plac Narutowicza, kiedy przy kościele, po lewej stronie, ten blok istnieje, już w piwnicach byli ludzie i już też przenocowaliśmy. Dali nam coś do jedzenia, do przenocowania, paliła się kuchnia. Było już ciepło i na drugi dzień ruszyliśmy do domu, na Starówkę.
Widok był straszny. Warszawa straszna. Przykryta śniegiem, ale ruina przy ruinie. Tylko ścieżkami można było iść. Pamiętam Grójecką, Aleje Jerozolimskie, wypalone domy, mało ludzi, bo to początki. Dotarliśmy na Starówkę i znów szok z domu ani śladu, kupa gruzów. Dom dwupiętrowy leżał w gruzach. Jak mój dom się palił, to jedyne co, to wyniosłem: pamiątki po moim bracie, pamiętnik relikwie dla mnie, pisany przez niego, gazetki konspiracyjne, jego materiały, z których się uczył, instrukcje jak dowodzić, jak strzelać. Konspiracyjne instrukcje dotyczące wyszkolenia strzelca, tak by należało to nazwać. Jak się okazało dostęp był możliwy do piwnicy, a piwnice staromiejskie były dwa piętra pod ziemią, fundamenty były z olbrzymich głazów kamiennych i one wystawały, jak się szło schodami w dół, do piwnicy, jak się widzi do dzisiaj w starych średniowiecznych domach, oglądając je. Tam na kupie węgla został pamiętnik i sanki. Sanki były bezcenne, bo można było coś położyć. Teraz najważniejsze, gdy przyszliśmy do apteki na Freta, spalonej oczywiście, wszystko spalone, leżały dwa szkielety. Jak się okazało później, wtedy mogłem się tylko domyślać, że w tym miejscu Tomek leżał, gdzie go pożegnałem, bohaterski dla mnie chłopak, który uciekł matce, żeby walczyć. Został zamordowany przez Niemców, bo to mi dopowiedział jego brat żyjący do dzisiaj. Co się okazało? Obok leżał drugi szkielet, jego matki. Jak myśmy wyszli, na drugi dzień 2 września – bo do kanałów wyszedłem 1 września – od strony Nowego Miasta weszły oddziały watahy, mówi się o nich kałmucy popularnie. To były oddziały kolaborujące z Niemcami. Mało się wie i może mało się mówi, że około dwa miliony w sumie Rosjan poszło wspólnie z Niemcami walczyć i wśród nich były oddziały kałmuków, mówi się o „własowcach”. „Własowców” na Starówce nie było, ale były formacje, które współpracowały z Niemcami. Jak oni wpadli to powstał moment – dla mnie niesamowity – matka musiała wybierać czy zostaje z rannym synem, czy idzie z mężem i drugim synem. Oni wszystkich wyganiali tych co mogli chodzić. Nie wolno było rannych zabierać, bo oni wiedzieli, że ranni to żołnierze Powstania, to powstańcy walczący. Matka kazała ojcu, żeby z Witkiem [poszedł]. On do dziś nie może sobie darować, że wyszedł, bo mówi: „Wszyscy byśmy zginęli”. On odszedł z ojcem, w Pruszkowie wylądowali. Pędzili ich przez Starówkę i Wolę, a zamordowali Witka i jego matkę. Matka wybrała. To był wybór kobiet i mnie się wydaje, że niejednej matki, która musiała wybrać, ta wybrała śmierć z najstarszym synem. Jak staję przed tym domem to zawsze myślę sobie, że tu powinna być tablica ich też, nie tylko sztabu Armii Ludowej, że zginął. Ale takiej tablicy tam nie ma. Dom zupełnie inaczej wygląda, nie ma porównania, jak to było wtedy, jest tylko miejsce w zasadzie gdzie dom stał, Freta 16. Jak zobaczyłem szkielety to się domyśliłem, że tak musiało się stać, bo to akurat było w tym samym miejscu. Moja mama jeszcze musiała zeznawać potem w sądzie, pełno było spraw, że oni zginęli, że myśmy widzieli szkielety. To było tragiczne spotkanie z apteką. Zawsze myślę o Tomku, mam jego zdjęcie, mam zdjęcie matki. Podałem, żeby on był wymieniony na murze powstańczym, to okazuje się, że muszą być świadkowie. Kto to wie oprócz mnie? Nikt. Ja wiem i żyjący brat. Podałem to, nie wiem czy do dzisiaj nazwisko jego się znalazło na murze, jemu się należy choć tam. Pójdę teraz stwierdzić. Mój wuj, moja ciotka, którzy zginęli w czasie Powstania są na murze.

  • Ciocia, siostra mamy była Urszulanką?

Moja ciotka Wanda Chodkowska, Ancilla – imię zakonne, była Urszulanką. W pierwszej godzinie Powstania była w patrolu Wojskowej Służby Kobiet Armii Krajowej. Cztery siostry zakonne wyszły nieść pomoc rannym, którzy zostali ranni z niemieckiego obstrzału z terenu uniwersytetu, z ogrodów. Jak potem mi opowiadała, dzisiaj żyje siostra Jana, ale to już staruszka, kiedyś można było z nią rozmawiać, pracowała w sekretariacie episkopatu kardynała Wyszyńskiego, więc mi to opowiadała. One zostały ostrzelane, budynek się spalił razem z nimi i z rannymi. Ciotka była wymieniona wśród pięciu pierwszych Krzyży Walecznych, jakie dowódca Powstania Warszawskiego, generał „Monter” przyznał w rozkazie.
Tymczasem znów trzeba się cofnąć do kanału. Jak przyszedł łącznik, powiedziałem, że pójdę i ruszyliśmy. To nie było proste, żeby przejść z Freta niedaleko niby, Długa, róg placu Krasińskich. Też często staję w tym miejscu, gdzie wchodziłem do kanału. Domy się paliły, wieża kościoła Paulinów się paliła. Prawą stroną żeśmy szli, domy się paliły, obrona Starego Miasta dogorywała. To były ostatnie godziny obrony Starówki, 31 była nieudana akcja uderzenia z obu stron oddziałów AK z Śródmieścia, gdzie zginął 31 brat mojej matki, porucznik, inżynier architekt Remigiusz Ostoja-Chodkowski pseudonim „Blondyn”, dowódca oddziału uderzeniowego. Szedł w pierwszej linii, jak mi powiedzieli i piszą o tym w książkach, to jest udokumentowane. On mścił mojego brata, bo wiedział, że on jest aresztowany, bardzo go kochał, mieli co sobie do powiedzenia, jako akowcy, żołnierze AK. [Został] ciężko ranny w obie nogi, ostrzelany przez czołg, rozerwany na noszach w drobiazgi.
Trzeba było przeskoczyć do kanału. Pierwszy skok to był z narożnika po prawej stronie, on nie istnieje, w tym miejscu jest pomnik, tam stały domy. Widać było przebite przez prezydenta Starzyńskiego przejście pod sądami. Tam były sądy. Tam już byli Niemcy okopani. Cały czas tylko gwizdały kule, jedna po drugiej, obstrzał był stale. Przejście to był kolejny moment [cud], że żyję, bo kule to tak latały. Oni [Niemcy] byli ze dwieście metrów. Jak obecny nowy sąd, tam był stary budynek sądu, przebite było przejście. Tramwaje jeździły pod budynkiem. Tak było jak Starzyński unowocześniał Warszawę. Jak przebiegałem trzeba było przeskoczyć z narożnika jednego na drugi to znaczy [do] obecnego, wówczas spalonego, częściowo tylko zniszczonego kościoła garnizonowego. Pamiętam on biegł pierwszy, kule gwizdały i zobaczyłem, że zabita leży kobieta. Do dziś ją widzę, twarz jej widzę. Przeskoczyłem trupa i wpadłem razem z nim do kościoła. Tam staliśmy i czekaliśmy na drugi przeskok. Drugi przeskok to był do kanału, w kierunku kanału, który był na rogu Długiej, po drugiej stronie Placu Krasińskich, tam gdzie tablica wisi na murze. Kanał był okopany i co charakterystyczne leżały toboły, rzeczy, których nie pozwalano brać do kanałów i słusznie. Gdyby to rzucili tam, to by nikt kanałem nie przeszedł, więc kanał miał sztuczną ochronę. Obudowany przez płyty chodnikowe, ziemią zasypany, a to dlatego, że był niemiecki ostrzał ze strony Konwiktorskiej i Bonifraterskiej. Niemcy widzieli. Na rogu Miodowej była też barykada.
Tam gdzie szkoła teatralna leżał zestrzelony aliancki, kanadyjski, samolot, szkielet jego leżał. Ci Kanadyjczycy leżą dzisiaj na kwaterze batalionu „Parasol” na Powązkach, ale to jest inna sprawa. Tam wpadliśmy. Oczywiście on załatwił – nie każdy mógł wejść, stali w kolejności żeby wejść do włazu – że mogłem wejść. Dowodził tam słynny, jak potem się dowiedziałem major „Barry”, bardzo rygorystyczny żołnierz, który nie zgadzał się, żeby ktokolwiek bez przepustki, bez zezwolenia wchodził. W każdym razie z grupą rannych i żołnierzy AK, jakich nie wiem, załatwił mi to wejście. Pożegnał się ze mną, a do dzisiaj nie wiem czy on szedł. Trzymając się jeden za drugiego, za ubranie znalazłem się już w włazie. Byłem chłopak mały, drobny, a część odcinka szedłem skulony i przykurczony. Jak szli inni to sobie można wyobrazić, jeżeli ktoś miał sto osiemdziesiąt, jeżeli nieśli rannych, jeżeli nieśli broń. Tylko trzeba było się trzymać, ciemno. Przewodnik szedł przodem, nie wolno było rozmawiać. Na dnie w tym, przepraszam, gównie, bo wiadomo co to było – człowiek pamięta obrazy, to była maź, oblepiała kanał, woda niby ciekła, było dużo gruzu – mimo zakazu, wyczuwało się nogami, że się depcze po plecakach czy nierównościach. Co pewien czas żeśmy stawali, dlaczego? Kanał prowadził w Senatorską, potem skręcał w Miodową, gdzieś przy Królewskiej była właz. O co chodziło? Niemcy otwierali właz i patrzyli czy nikt nie idzie. Rzucali granaty, rzucali gazy, karbid nawet rzucali, żeby truć, żeby straszyć. Nie wolno było rozmawiać. Trzeba było suwać nogi, żeby nie pluskała woda. Jakimś cudem nie było wypadków jak szedłem. Szczęśliwie dotarliśmy na róg Wareckiej. Po drodze wiem, że mijaliśmy grupę łączników, którzy szli jeszcze na Starówkę, chociaż to już były, powtarzam, ostatnie godziny. Na drugi dzień, nie wiem czy w południe wchodziłem, pytają mnie ile szedłem, nie pamiętam ile to mogło być godzin, ładne parę. Mówią, ci co szli, że się szło trzy, cztery godziny. Wyszliśmy z włazu na rogu Wareckiej, też tam jest miejsce upamiętnione róg Wareckiej, Nowy Świat. Szok to był, rannych wyciągali, mnie wyciągnęli. Miałem sandałki, to sandałki do wyrzucenia. Znalazłem się po prawej stronie Wareckiej, też chodzę często, człowiek tak chodzi staje i sobie myśli, tam jest kawiarnia w tym miejscu mniej więcej. W spalonym domu był punkt, gdzie nas myli, woda była. To był szok, dlatego, że na Starym Mieście nie było mowy o wodzie już, o szybach to w ogóle. A tutaj człowiek wychodzi, to była inna Warszawa, nie było takiego natężenia walk. Oczywiście krew przelana tu i tam, ale to co się działo w Śródmieściu, a na Starówce to nieporównywalne. Tam było piekło –Termopile, walka w gruzach, walka bez jedzenia, bez światła, bez wody, bohaterstwo. A tutaj szyby w oknach, wodę mi dają, jedzenie jest. Przebrali mnie w coś, po prawej stronie. Ruszyłem, miałem blisko, zbieg okoliczności, przecież szpital na Kopernika niedaleko. Nie było tam walk, domy całe nie wypalone, szok.
Trafiłem do szpitala. Część szpitala w suterynach się znajdowała, w piwnicach, bo też się bali, personel, bo tam dużo ludzi jak wszędzie, przecież nie tylko chorzy byli i nie tylko dzieci. Matki mojej nie było. Mówili ludzie, że gdzieś poszła. Gdy wróciła późno nic mi nie mówiła. Dopiero po paru dniach mi powiedziała, że po pierwsze zginęła moja ciotka i tego dnia, kiedy przyszedłem była na pogrzebie mojego wuja, który też zginął bohatersko i też odznaczony po śmierci Krzyżem Virtuti Militari za akcje, szczególnie ostatnią, gdzie zginął, w rejonie Hali Mirowskiej. Szedł w pierwszej linii jako dowódca plutonu uderzeniowego Zgrupowania Armii Krajowej „Gurt”.

  • Został pan z matką do końca Powstania?

Tam już zostałem do końca i przeżyłem kolejny szok. Bali się wszyscy, że jak wpadną Niemcy, zobaczą rannych w szpitalu, dzieci, to coś się stanie. Przecież mordowali za to, a tam leżały nie tylko dzieci, ale akowcy, więc ukrywali ich. Tam po raz pierwszy zobaczyłem tak zwaną pomoc... Czytałem o pomocy armii sowieckiej dla Polski, dla Warszawy o udziale Ludowego Wojska. Zobaczyłem jak to wyglądało naprawdę – pomoc dla Warszawy, a teraz zobaczyłem sowieckie kukuruźniki. To były samoloty nieduże a la rodzaj helikoptera, które nadlatywały i zrzucały zasobniki z bronią. Oczywiście dziwiłem się, że w ogóle bez spadochronów zrzucali, tak jak gruszki. Przeraziłem się, gdy zobaczyłem, że akowcy, którzy przyszli na teren, bo tam wpadły zasobniki... Widziałem jak cenna jest broń powstańcza, co to znaczy broń, jak ona wygląda. Zobaczyłem, że chłopcy, akowcy biorą z zasobników zrzuconych bez spadochronów [broń]. Część się poniszczyła, ale nie wszystko. Zobaczyłem po raz pierwszy rosyjskie pistolety z dużym bębnem, pepesze. Oni brali za lufę – do dzisiaj to widzę i pokazuję schody, bo one tam są, schodki od strony Pałacu Staszica, tu obok jest szpital – i o schody „bach”, łamią kolby. A to wszystko nowe, naoliwione, dziegciem, zakonserwowane, mówię: „Co oni robią? Powariowali, broń nową! Przecież to są idioci!”. Byłem gówniarz mały, nie śmiałem nic mówić, stałem z boku pamiętam i byłem przerażony, a oni łamią i rzucają. Co się okazało, w końcu się musiałem dowiedzieć, że były zrzucane, a nie było amunicji. Armia Krajowa amunicję miała polską przedwojenną, niemiecką okupacyjną i aliancką z zrzutów. Jeżeli ruscy zrzucali pomoc tak zwaną, bez sowieckiej amunicji, to oni niszczyli, żeby to nie wpadło w ręce Niemców, czy nawet z powrotem sowietów.
Potem widziałem jak Niemcy prowadzili jeńców, wtedy nie wiedziałem co to jest, a potem już wiedziałem. To byli żołnierze Armii Berlinga, których na przyczółku Czerniakowskim wzięli do niewoli, widziałem ich. Szpital został zajęty przez Niemców, którzy wywieźli nas – to był już październik – na Wolę, obecny szpital na szpital gruźliczy na Woli. Tam po raz pierwszy widziałem ślady mordów, które Niemcy dokonali na ludności Woli. Przede wszystkim byłem w pokoju, to jest znana sprawa, kiedy Niemcy w szpitalu zamordowali – nie pamiętam nazwisk – dyrektora naczelnego – lekarza, księdza dyrektora Piaseckiego, chyba tak się nazywał, zastrzelili ich w gabinecie. Kule były na ścianach. Tam po raz pierwszy po dwóch miesiącach, zjadłem pomidory, bo tam działki były i żeśmy chodzili. Zobaczyłem domy, gdzie spalone trupy leżały setek ludzi zamordowanych przez Niemców, głównie przez oddziały rosyjskich kolaborantów. Gdy się znalazłem wkrótce, poprzez Podkowę Leśną, w Grójcu, to szpital został ewakuowany, kto chciał mógł odejść, pod Warszawę w Milanówku i znalazłem się w Grójcu.
Zacząłem chodzić do szkoły. Tam przeżyłem tak zwane wyzwolenie, wiem jakie to było wyzwolenie przez armię sowiecką. Tam już widziałem pierwsze działanie Urzędu Bezpieczeństwa, kiedy moich kolegów aresztowali, tych co chodzili do szkoły, miejscowych chłopców, którzy byli w „Szarych Szeregach”. Tam przeżyłem pierwszy, słynny mord, kiedy działacze PSL-u wywlekli i zamordowali pod Grójcem na polu... Jeden z nich, to też znana sprawa, ocalał i dał znać Mikołajczykowi, co tu się dzieje. W każdym razie tam był pierwszy styk mój z tak zwaną władzą ludową. Widok pomocy zza Wisły zaważył na moim stosunku do tego co potem robiłem. Może dlatego, że się nie dostałem na studia, bo zdawałem na medycynę, a napisane w papierach miałem: „Nie może studiować”. Dlatego, że nigdy nie należałem do ZMP, nigdy nie należałem do partii, dlatego, że natychmiast będąc dziennikarzem redakcji tygodnika WTK „Wrocławski Tygodnik Katolików”, a potem „Słowa Powszechnego” nie wahałem się 13 grudnia 1981... Wcześniej należałem do Solidarności, działałem, pisałem, powiedziałem od razu: „Nie!” Nie przeszedłem żadnych weryfikacji, o których się tyle mówi. Nigdy do weryfikacji bym nie przystąpił. Zamiast pracować stworzyliśmy spółdzielnie. Zajmowałem się tępieniem karaluchów i szczurów i z tego żyliśmy. Dopiero Darek Fikus, świętej pamięci, wziął mnie do „Rzeczpospolitej”, gdzie pracowałem prawie dwa lata, aż do emerytury. Szampana wypiłem, poszedłem na emeryturę.
Tak że Powstanie Warszawskie odegrało w moim życiu wielką rolę. Chciałbym jeszcze, bo to jest dla mnie ważne, w sporze, dyskusji, która wraca – będzie niedługo rocznica Powstania, znów ktoś powie, że to nie miało sensu, bo tylu ludzi zginęło i tyle zabytków kultury poszło, że może Warszawa byłaby cała – to chciałbym tym ludziom powiedzieć, że po pierwsze trzeba było nie walczyć już w 1939 roku. Można było nie walczyć, po co? Po to żeśmy walczyli samotnie, zdradzeni. Powstanie było ciągiem. Powstanie, jak ktoś mnie pyta, to była obrona honoru narodu, krótko jednym słowem. Obrona honoru przed tym co szło ze wschodu, przed tym co się stało na Wileńszczyźnie, co się stało na Polesiu, przed tym co się stało we Lwowie, mówię o działaniach Armii Krajowej, mówię o planie „Burza”, kiedy już mało się mówi o tym, że przecież tu we wrześniu 1944 roku trwały walki powstańcze. A przecież na drugim końcu, tu gdzie mieszkam dzisiaj po tej stronie Wisły, już mordowano akowców, już działał Urząd Bezpieczeństwa. Już pułkownik Żurowski wspaniały człowiek i dowódca, bo go poznałem, dowódca części Warszawy Pragi, siedział w więzieniu. Trwały pierwsze deportacje akowców na wschód, a tam trwały powstańcze walki.
26 czerwca 1943 roku w piątek zapisał w swoim pamiętniku. „Pojechałem na Boernerów”. Dlatego na Boernerów, bo tam mieli melinę swoją – „Karło” 7. pułk. „Wziąłem pieczątki do stemplowania opasek. Pieczęć jest metalowa w środku orzeł, z jednej strony W, a z drugiej strony P. Przed tym wybija się plutony WP czyli Wojsko Polskie, bo jednostkami uderzeniowymi są plutony. Mój pluton numer czternaście, „Ryś” trzynaście, a „Wala” piętnaście. Wpadłem do Julka”. Julek Kozorudzki, to był syn pułkownika, szefa sztabu policji przed wojną, przyjaciela mojego ojca. „Ostemplowałem dziewiętnaście opasek dla całej drużyny i dalej do domu z moją drukarnią”. Tu chłopak tak pisze: „Aż serce się raduje na widok biało-czerwonej opaski, z orzełkiem WP – Wojsko Polskie, jak to wspaniale brzmi! Kiedy nareszcie wyjdziemy z tych podziemi? Ach! będzie to dzień! Zamieni się stolica w biało-czerwone kwiaty! Jeszcze gdzieś, w głębi biurka, przechowuję z pietyzmem stary ojca znaczek biało-czerwony, peowiacki z pamiętnych dni 1915 roku w Warszawie. Głupia blaszka dodała człowiekowi animuszu, a raczej znak i literki”. Tak pisał chłopak. Byłem na spotkaniu z Davisem i była dyskusja, ktoś tam znany zabrał głos. Przeczytałem, mówię: „Panie, co by pan odpowiedział dziś temu chłopakowi? Takich było tysiące jak on!”



Warszawa, 27 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch
Andrzej Wernic Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter