Anna Baranowska „Małgosia”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Anna Baranowska. Urodziłam się 12 czerwca 1922 roku. Po pięciu latach sprowadziliśmy się do domu, w którym teraz odbywamy rozmowę. Z przerwą trzyletnią w czasie Powstania cały czas mieszkałam właśnie na Raszyńskiej. Do tego domu przychodziłam jeszcze z ojcem, który mi pokazywał, gdzie będzie mój pokój. Nie było jeszcze schodów, wchodziliśmy po deskach z poprzeczkami przybitymi i oglądałam. Jeszcze były czerwone cegły, nie bardzo mi się to podobało jako mój pokój. Wreszcie dom został wybudowany i wykończony, i sprowadziliśmy się, jak miałam pięć lat.

  • Czy mogłaby pani coś powiedzieć o swojej rodzinie?


Rodzice byli nauczycielami. Ojciec początkowo uczył w różnych szkołach śpiewu, później pracował w Ministerstwie Oświaty jako wizytator śpiewu na całą Polskę, aż do swojej śmierci. Prowadził też międzyszkolny warszawski chór złożony z tysiąca dzieci, które odbywały próby w różnych częściach miasta, bo trudno było znaleźć lokum na tysiąc dzieci. Później na wolnym powietrzu albo w bardzo dużych salach odbywały się koncerty tego chóru. To były dzieci ze szkół podstawowych. Poza tym mój ojciec pisał podręczniki i śpiewniki szkolne. Mama przestała pracować jako nauczycielka, jak się urodziłam. Później pracowała w Związku Pracy Obywatelskiej Kobiet.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Nie, byłam jedynaczką niestety. zawsze tego bardzo żałowałam.

  • Co pani jeszcze pamięta sprzed wojny?


Chodziłam do szkoły Posselt-Szachtmajerowej, gdzie chodziły córki Piłsudskiego. To była bardzo miła szkoła, przyjazna dla dzieci, tak że wspominam bardzo sympatycznie. Ale poszłam dopiero do gimnazjum, bo mama była nauczycielką i uczyła mnie wszystkich przedmiotów aż do gimnazjum. Wtedy poszłam do szkoły Posselt-Szachtmajerowej, która miała siedzibę niedaleko nas, na Białobrzeskiej, tak że miałam bliziutko do szkoły.

  • Czy wspomina pani jakichś kolegów, coś jeszcze sprzed wojny? Jak wyglądało pani codzienne życie?


Miałam przyjaciół różnych, z którymi chodziłam do kina, były potańcówki międzyszkolne urządzane, to chodziłam na tańce. Bardzo lubiłam kino i bardzo dużo chodziłam do teatru, bo tata dostawał darmowe bilety z ministerstwa, więc jak tylko dostał, to bardzo chętnie chodziłam na wszystkie sztuki, od małego dziecka. Do opery też chodziłam, bardzo lubiłam operę.

  • Brała pani może też udział w życiu muzycznym?


Nie, tylko uczyłam się troszkę na fortepianie (właściwie w Warszawie to już było pianino), ale już nie mieliśmy bardzo pieniędzy, tak że już nie mogłam grać.

  • Jak pani wspomina 1 września, wybuch wojny?

 

Pierwszy września był bardzo tragiczny dla całej Polski, ale dla mnie też. To znaczy to był 28 września, jak wchodzili Niemcy do Warszawy. Myśmy z mamą zostały w domu, porządkując, bo wszystkie szyby wyleciały, a ojciec poszedł do Śródmieścia kupić dyktę, bo o szkle do okien nie było mowy. Zobaczył Niemców, oddziały pod oknami śpiewały Heili, Heilo, piosenkę niemiecką. Bardzo butnie wchodzili, ale bali się, widać było, że patrzyli na okna, czy przypadkiem coś nie zleci na nich, ale nikt nie rzucał niczym. Ojciec w Śródmieściu dostał zawału, z tą dyktą przyjechał i po kilku godzinach zmarł. Tak że dla mnie to był najtragiczniejszy dzień w moim życiu.

Później mama bardzo źle się czuła i w święta Bożego Narodzenia została sparaliżowana. Jeszcze rok żyła, ale niestety umarła.

  • Jak pani życie zmieniło się po wkroczeniu Niemców do Warszawy? Jak pani wspomina okres okupacyjny?


Przede wszystkim byłam załamana zupełnie po śmierci ojca i po chorobie matki. [Mama] nie mówiła. Porozumiewałyśmy się jakoś, była w szpitalu. Mieszkałam u wujostwa i byłam bardzo załamana do chwili, kiedy zgłosiła się moja nauczycielka francuskiego razem z wizytatorką francuskiego.

Zaprosiły mnie do siebie i powiedziały, że mogę być łączniczką AK [właściwie ZWZ]. Już skończyłam osiemnaście lat, było to trochę później, to znaczy 11 listopada 1940 roku.

A przedtem pracowałam w opiece społecznej. Chodziłam najpierw rok do szkoły handlowej, nawet mniej trochę, później uczyłam się w domu i zdawałam jako eksternistka, już pracując w opiece społecznej nad dziećmi. To się nazywało Komitet Umieszczania Sierot w Rodzinach Zastępczych. Tam pracowałam do zaangażowania mnie 11 listopada 1940 roku. Zostałam najpierw „Beniaminką”, a później „Małgosią”.

 

  • Co należało do pani obowiązków w komitecie pomocy dzieciom?


Prowadziłam teczki rodziców, którzy przyjmowali dzieci. Wtedy dużo rodziców wiedziało, że jest dużo dzieci pozostawionych bez opieki i dużo się zgłaszało, sporo literatów. W tej chwili nie umiem sobie przypomnieć, którzy to byli literaci, ale pamiętam, że byli i brali do siebie dzieci, przyjmowali jako własne, jako rodzina zastępcza. Tam też pomagaliśmy dzieciom (bo to warszawskie dzieci) z zakładu zaprzyjaźnionego z Korczakiem. Od razu go poznałam, jak przyszedł, wymizerowany okropnie (skórą obciągnięta czaszka była, strasznie wyglądał), w jakimś palcie gumowym, dziwnym. To była zima, bardzo zimno, był zupełnie nieubrany na czas mrozów. Przyszedł z panią do nas po żywność. Komitet dawał dzieciom warszawskim, a to były dzieci warszawskie, tak że cokolwiek mieliśmy: czy mąkę, czy cukier, jajka (bywało dużo przywożonych produktów), wszystko dawaliśmy Korczakowi, ile mógł wziąć na wóz. Przyjeżdżał chłopskim wozem, z panią, która pracowała razem z nim. Myślę, że to było dwa razy, może trzy, nie więcej, zimą przyjeżdżali. Ze mną razem w tym komitecie pracowała Jadwiga Dedekowa. Ona pracowała przedtem z Korczakiem (jako panna jeszcze, młodziutka) w Naszym Domu na Żoliborzu. On kierował tym domem. On się tak czule z nią witał, jak ze swoją bardzo miłą uczennicą. Ona bardzo go prosiła, nawet po rękach go całowała, żeby się zgodził zostać w Warszawie, że na pewno damy radę go gdzieś przechować. Powiedział, że on z dziećmi owszem, ale bez dzieci nie ma mowy, a razem z dziećmi się nie da. Tak że odmówił kategorycznie.

  • Skąd komitet brał pieniądze albo produkty, żeby pomagać?


Od miasta Warszawa, magistratu. To był Komitet Umieszczania Sierot w Rodzinach Zastępczych [należący do] magistratu warszawskiego.

 

  • Wspomniała pani, że doktor Korczak był przyjacielem pani ojca, czy pamięta go pani jeszcze z wcześniejszych okresów?


Tak, pamiętam. Spotykaliśmy się, bo tata co tydzień występował w radiu i Korczak tak samo, jako stary doktor, tak że tam się spotykaliśmy, oni się dobrze znali i rozmawialiśmy. Pamiętam, jak bardzo był zrozpaczony, jak wrócił z Palestyny (wtedy była Palestyna, nie Izrael). Myślał, że tam będzie też mógł opiekować się jakimiś sierotami. Ale te sieroty wcale go nie chciały, tak że wrócił bardzo załamany, bo nie chciała go Palestyna u siebie. Oni mieli zupełnie inne charaktery, tam młodzież była jak kaktusy. Bardzo go pokłuli, tak że wrócił załamany. Ale później zabrał się do dzieci żydowskich z powrotem, do tego domu. Nie pamiętam na jakiej ulicy, ale to były same żydowskie dzieci (bo w Naszym Domu były mieszane, nie tylko żydowskie).

  • Jakim człowiekiem był doktor Korczak? Jak pani go pamięta z prywatnych spotkań?


Bardzo był miły, bardzo wesoły. Z moim ojcem opowiadali sobie, jeden znał bardzo dużo dowcipów i drugi, tak że opowiadali, zaśmiewali się. Czasem rozmawiali smutno, bo nigdy nie ma tak, żeby życie się układało po samych płatkach róż, tylko były i ciężkie chwile w życiu. Ale obaj byli bardzo weseli, pogodni. On pochodził z bogatej rodziny, która w ogóle nie rozumiała go, tak że chyba nawet nie utrzymywał kontaktów z rodziną, ale tego nie jestem pewna. W każdym razie nigdy nie opowiadał.

  • Wspominała pani, że chodziła pani do szkoły handlowej.


W czasie okupacji.

  • Czy oprócz tego uczęszczała pani na tajne komplety?


Zaczęłam robić maturę w czasie okupacji, ale ostatecznie nie dobrnęłam. Miałam małą maturę u Posseltówny, a później wybuchła wojna i byłam w szkole handlowej. Zaczęłam do Posseltówny chodzić, tam właśnie uczył mój ojciec, tak że panie bardzo chętnie mnie przyjęły. Chodziłam trochę, materiały zbierałam, ale nie udało mi się.

  • Mówiła pani o smutnych świętach w czasie okupacji. Jak takie święta wyglądały? Któreś może szczególnie utkwiły pani w pamięci?


Jeśli chodzi o święta zaraz po śmierci mojego ojca, to były bardzo smutne. Byliśmy obie u najstarszej siostry mojej mamy na Żoliborzu. Skończyło się tragicznie, bo mama została sparaliżowana. Później, jak mieszkałam z wujostwem, to urządzaliśmy święta. Nauczyłam się i gotować i piec ciasto. Co roku urządzaliśmy święta.

  • Czy mogłaby pani coś opowiedzieć o tym, jak zetknęła się pani z konspiracją?

 

Wciągnęły mnie te dwie panie. Kierowniczką naszej poczty… Myśmy przychodziły, zabierały listy z tego dnia i oddawały listy z poprzedniego dnia, tak że codziennie byłyśmy wszystkie, było nas sporo łączniczek na rozdzielaniu poczty. Ponieważ nasza kierowniczka była z tej dzielnicy, to miała tu znajomych. Zmieniały się miejsca, gdzie chodziłyśmy, dlatego że się paliły, to znaczy było niebezpiecznie z jakichś powodów dalej chodzić do tego lokalu. Tak że było kilka lokali. Był na Mochnackiego róg Pługa, na Raszyńskiej róg Dantyszka, na Filtrowej (nie pamiętam numeru, ale niedaleko placu Narutowicza) i na Słupeckiej 4. Później, już w 1943 roku, moja kierowniczka poszła zamiast mnie. Miałam strasznie dużo punktów. Panie, które zajmowały się roznoszeniem i przyjmowaniem poczty, to były nauczycielki, panie domu i nie miały tak dużo czasu. Ja byłam samotna, co prawda miałam na utrzymaniu ciocię, ale byłam bardzo dyspozycyjna, tak że miałam masę punktów. Moja kierowniczka powiedziała: „Wiesz, chyba wszystkich dowódców ci dałam. Ja będę chodziła do »ptaszków«”. U nas cichociemni nazywali się „ptaszkami” – ci, którzy przylatywali z Anglii z jakimiś poleceniami. Byli na rogu Dantyszka i Warszewickiego, w willi. Tam był kocioł i moja kierowniczka, niestety w dodatku z materiałami (ci też byli aresztowani naturalnie, tak że uprzedzano, że nie można tam chodzić)… Bardzo ją męczyli i na Pawiaku, i na Szucha, i później była w Oświęcimiu. Tam umarła.

  • Ile dziennie pani musiała roznosić wiadomości?

 

To bardzo było nierówno, w każdym razie byłam zajęta przed południem, wpadałam do domu, żeby dać cioci obiad, sama zjadałam, jeżeli miałam czas, i wracałam przed godziną policyjną. Tak wracałam, że nawet strażnicy niemieccy, którzy chodzili obok naszego domu, już mnie dobrze znali. Patrzyli na mnie, jak podchodziłam, i mówili: „To jest nasza, unser” – co mnie okropnie [denerwowało]. Robiłam na pewno bardzo brzydką minę, okropnie byłam wściekła na nich, za to, że mówili „nasza”. Ale przynajmniej mnie nie legitymowali, wiedzieli, że wejdę do tej bramy. Rzeczywiście, bardzo dużo miałam [roznoszenia], z jednego tramwaju do drugiego. Dwa razy byłam z pocztą aresztowana przez Niemców. Każda z nas mogła poprosić o taką skrytkę, jaką by chciała mieć. Poprosiłam o pudełeczko, które na wierzchu miało robótkę, skarpetki wuja, które cerowałam. Wszystkie przybory do tego były i nici różne do robótki kolorowe, i nożyczki. Na wszystko było miejsce, bardzo dobrze było zrobione i zupełnie nie było widać, że tam jest sporo miejsca pod spodem. Odsuwało się dno tego pudełeczka i wsadzało się wszystko, A4 mieściło się bardzo dobrze. Rzadko, raz w miesiącu miałam A4. Dla prezesa, on się nazywał Jan Rzepecki, przychodziły takie wykazy bardzo długie, jakieś papiery spoza Warszawy i to też się mieściło. Raz mi się tylko nie zmieściło. Tak że nosiłam w tym pudełeczku i dwa razy Niemcy oglądali moje pudełeczko. Widać było, że byli wzruszeni, bo ciocia albo mama, albo babcia miała przybory tego rodzaju w pudełeczku albo w koszyczku. Jak spojrzeli, jak byli wściekli, tak im się oczy zmieniały, bo im się przypomniała mama czy babcia.

  • Później panią wypuszczali bez żadnych komplikacji?


Udało mi się, ale to zupełnie przypadkiem. W kawiarni było dwóch Niemców. Przypuszczam, że jeden zażywał jakieś narkotyki, bo w ogóle tęczówki nie było widać, same źrenice czarne, bez kolorów żadnych. Tak że musiał zażywać jakiś narkotyk i zachowywał się jak szaleniec, bił ludzi, wrzeszczał. A ja weszłam do kawiarni, dlatego że nie zdążyłam zjeść obiadu i wstąpiłam na ciastka. Nie wiedziałam, że są drzwi w tej kawiarni, za którymi były pokoje, gdzie był dom gry. Tam było bardzo dużo mężczyzn. Byłam ja i druga pani, we dwie byłyśmy na ciastkach, ale osobno, siedziałyśmy przy innych stolikach. Wpadli Niemcy i nas zagnali do tych pokoi z mężczyznami. Żądali dokumentów. To było z wrzaskiem, okropne, ale mnie holował starszy Niemiec. Ten główny, który wrzeszczał i bił ludzi, to był esesman, a ten był wermachtowiec w zwykłym, wojskowym mundurze. Obejrzał moje dokumenty i stwierdził, że ma córkę w tym samym wieku, podobną do mnie. To mi bardzo nie odpowiadało, ale nie powiedziałam mu tego. Później nas wszystkich zgromadzili w sali. Jeszcze zaczepiłam młodego chłopca, który siedział koło mnie, i prosiłam go, żeby mi podał adres i nazwisko. Myślałam, że mi się uda powiedzieć, że to jest mój narzeczony i może mi się uda go wyciągnąć, gdyby mnie wypuścili, bo była możliwość, że razem wszystkich nas wsadzą do aut, które czekały. Ale on nie zdążył mi podać nazwiska, bo podleciał z karabinem wycelowanym we mnie, że nie wolno rozmawiać. Później ten starszy pan, wermachtowiec, zawołał panią, którą przedtem ten okropny człowiek bił i znieważał. Ona wystąpiła w obronie jakiegoś Ukraińca. On nie miał prawa go aresztować, powinien go wypuścić od razu. On podarł wszystkie papiery temu staruszkowi (to był starszy człowiek), a ją zbił po głowie okropnie. A ten starszy oficer z Wehrmachtu zawołał tę panią i mnie. Wypuścił nas, zanim tamtych wyprowadzili. Tak że wyszłyśmy, a tamci podobno (pytałam później w cukierni, w której to wszystko się odbywało) byli później na listach rozstrzelanych.

  • Pamięta pani czas i miejsce tego zdarzenia?


Nie, tego nie.

  • A drugie aresztowanie, o którym pani mówi?


Drugie to było w 1942 albo 1943 roku. Szłam z papierami na zebranie do prezesa Jana Rzepeckiego. On był wtedy pułkownikiem. Znałam go sprzed wojny, tak że wiedziałam, do kogo chodzę, i on mnie też dobrze pamiętał. To było za Kercelakiem. Nie pamiętam, na jakiej ulicy, ale przechodziło się przez Kercelak. Żeby dojść na Kercelak, musiałam iść Żelazną. Na rogu Żelaznej i Chłodnej była żandarmeria i przy tej żandarmerii zatrzymało mnie dwóch żandarmów. Wprowadzili mnie na górę, na pierwsze piętro. Miałam teczkę, w tej teczce miałam książki i miałam to pudełeczko. Żandarm stał przy stole i drugi obok niego stał, dwóch żandarmów tam było. Ten, co stał przy stole, najpierw okropnie wściekłym głosem zapytał, jak się nazywam. Wyrwał mi teczkę, otworzył bardzo nieprzyjemnym ruchem. Wyjął pudełeczko, otworzył i trochę mu się oczy zmieniły, jak zobaczył przybory do szycia. Potrzymał chwileczkę, zatrzasnął z hukiem to pudełeczko i rzucił. Tymczasem do Rzepeckiego za dużo przysłali tym razem materiałów i mnie się to pudełeczko nie domknęło, tak że część (z dziesięć centymetrów) papierów sterczała od spodu i się kolebało. Patrzyłam na to i cały czas odmawiałam „Pod Twoją obronę”, bez przerwy. Jedno skończyłam i zaczynałam drugie „Pod Twoją obronę”. Nie wiem, jak teraz, bo już jestem stara, ale jak byłam młoda, to mój mąż mówił, że nie mam gruczołów strachu. Nigdy w moich oczach ani w twarzy nie było [widać], że się czegokolwiek boję. Jak postawili nas „własowcy” pod domem i powiedzieli, że nas rozstrzelają, mój mąż powiedział: „Ty mnie w ogóle nie kochasz, bo w ogóle się nie boisz”. Rzeczywiście, nie miałam gruczołów strachu, tak jak mówił. Tak że patrzyłam na tego Niemca. Nie z uśmiechem, bo nie znosiłam Niemców. On wrzucił to pudełeczko, wrzucił teczkę do szuflady ruchami bardzo niesympatycznymi, zatrzasnął z hukiem szufladę i zaczął ze mną rozmowę, po co przyszłam, skąd jestem. I drugi strasznie długo ze mną rozmawiał, oni czegoś ode mnie chcieli, ale nie wiem, czego, bo nie znam niemieckiego do tej pory. Miałam zresztą podręcznik niemieckiego, bo akurat się zaczęłam uczyć, ale to były początki. Nie wiedziałam, czego oni chcą. Wreszcie on wpadł na pomysł i powiedział: „Dobrze, to może pani jest Żydówka?”. – „Nie, nie jestem, jestem katoliczka”. – „A gdzie leżą pani rodzice?” – „Razem z dziadkami leżą na Powązkach”. On zadzwonił na Powązki, pamiętałam na szczęście kwaterę, ale i tak by znaleźli po nazwisku. Tak że znaleźli moich dziadków i on się uspokoił. Ale trzymali mnie dalej. Jeden z nich wychodził na korytarz, patrzył przez okno po przeciwnej stronie budynku na podwórze, wracał i mówił, że jeszcze nie. Tak wychodził i wychodził. Trzymali mnie przeszło godzinę na pewno, a ja przez cały czas „Pod Twoją obronę”. Strasznie mi zależało na tym, żeby wyjść z papierami. Te papiery w dodatku niedomknięte. Wreszcie on powiedział, że już. Ten Niemiec wolniutko, cichutko otworzył szufladę, wolno wyjął teczkę, eleganckim ruchem mi podał, powiedział: „Proszę bardzo. Proszę pani, gdyby jacyś Niemcy na ulicy mieli do pani jakiekolwiek pretensje, to proszę się zwrócić do nas”. Akurat można się zwracać, jak oni wrzucali złapanych kopniakami albo ręcznie do ciężarówek. Tak że to było marzenie ściętej głowy, ale bardzo ładnie z jego strony. Powiedziałam, że bardzo mu dziękuję, powiedziałam: „Do widzenia”. Wyszłam. Śmiałam się przez całe schody, nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Zeszłam na dół, patrzę, a tu dozorczyni stoi i okropnie płacze. Powiadam: „Co się stało?”. Na podwórzu gromadzili ludzi na wywózkę na roboty, może do obozu, nie wiem, ona mówiła, że na roboty. Wtedy sobie pomyślałam, że ten Niemiec pytał, czy już wszystkich wyprowadzili z tego podwórza, żeby wywieźć, czy mogą mnie wypuścić swobodnie. Tak że trzeba przyznać, że mi się nadzwyczajnie udawało.

 

  • Pamięta pani jakieś koleżanki łączniczki?


Bardzo, wszystkie pamiętam. Myśmy po wojnie (wszystkie, co były w Warszawie, a większość była w Warszawie) się spotykały, głównie u mnie. Później one już na trzecie piętro nie mogły wchodzić, to jak moja córka wyjeżdżała (miała windę i mieszkała na pierwszym piętrze), one przychodziły tam. A później już coraz mniej nas było. Trzy lata temu umarła ostatnia z nas. Ja jedna miałam tak mało lat, one trochę starsze były ode mnie, były na pierwszym roku studiów. One też nie bardzo miały czas na roznoszenie poczty, dlatego ja miałam tak dużo poczty.
Może jeszcze jedno opowiem, bo to jest zabawne. Nosiłam do takich panów. Była firma niemiecka, która ubezpieczała przewozy kolejowe. W tej firmie pracowało sporo inżynierów akowców i do jednego z nich nosiłam stale pocztę, Iwo się nazywał. Jak miałam wyjść za mąż, to szef mojego męża, który w tej samej firmie pracował… Niemiec prowadził tę firmę. To było jego osobiste przedsiębiorstwo, on z tego czerpał korzyści materialne i mój mąż tam pracował. Ten szef zażądał, żeby on przyprowadził narzeczoną. Naturalnie mój mąż nie miał wyjścia, tylko tam… Co było za zdumienie tych wszystkich panów, którzy tam pracowali! Niestety nieraz byli w wysokich butach, to nie było dobrze, że chodzili w wojskowych butach. To były chłopaki wysokie, zgrabne, młodzi ludzie, inżynierowie świeżo, przypuszczam, po studiach, bardzo mili ludzie. Jak zobaczył jeden, to powiedział reszcie, wobec tego, jak wychodziłam od szefa mojego męża, to wszyscy wylegli, żeby zobaczyć „Małgosię”, która wychodzi za mąż. Ciągle mówili: „Takie dziecko!”, bo okropnie młodo wyglądałam. Miałam dwadzieścia dwa lata, a wyglądałam bardzo młodo. Tak że to było bardzo zabawne.

  • Mogłaby pani opowiedzieć o swoich koleżankach?


Z jedną byłam najbardziej zżyta, Zosia Perzówna pseudonim „Elżunia”. Ona mnie zaprosiła na wakacje i byłam na wsi zabitej deskami. Przyjechał furmanką rozlatującą się jakiś jej brat pewnie, nie pamiętam, w każdym razie ktoś z rodziny przyjechał po nas na stację. Nie pamiętam, jaka to była stacja. Przyjechał furmanką i zabrał nas. Mieszkali nad samym Bugiem, tak że po drugiej stronie był Związek Radziecki. Bardzo mi było dobrze z tymi ludźmi, przez całe wakacje mnie przetrzymali, tyle że jedli bardzo tłusto wszyscy. Bardzo byli gościnni, więc chcieli się podzielić ze mną wszystkim, co mieli, tak że odchorowałam te wakacje, ale było mi naprawdę nadzwyczajnie dobrze. Na mszę jeździliśmy do kościołka wiejskiego co niedziela, tak że bardzo było ładnie. Poza tym były dwie studentki, które zaczęły akurat studia polonistyczne. Jedna zginęła w czasie Powstania, a druga stosunkowo niedawno umarła, z pięć lat temu.

  • Pamięta pani, jak się nazywały?


Jednej niestety nie. Mam zapisane wszystkie imiona łączniczek, to mogę sprawdzić, jak się nazywała ta, która zginęła. Nie znam jej nazwiska. A druga niedawno umarła, ona była w instytucie na Rakowieckiej, instytut zajmujący się kamieniami, glebami, nie pamiętam nazwy. Mam nawet o niej artykuł. Była najpierw nauczycielką polskiego w Warszawie, a później wyjechała. Po obozie wróciła z Anglii, była jakiś czas w Anglii i uczyła angielskiego. Byłam z nią bardzo zżyta, zaprzyjaźniona. Jeszcze z jedną byłam bardzo zżyta, ona była po wojnie dyrektorem domu wypoczynkowego PAN-u. Tak że zapraszała mnie nieraz, ale miałam inne obowiązki i nie mogłam pojechać. Z resztą nie byłam zżyta tak bardzo, to znaczy lubiłyśmy się, ale nie zanadto.


  • Jak wyglądało takie wdrażanie w pracę łączniczki?


To było z marszu. Przyszłam, dali mi sidol do czyszczenia metalu, odkręcało się dno i wsadzało się liściki, korespondencję, którą roznosiłam. Dali mi adresy: „Tu masz zanieść to, tu masz zanieść tamto”. Od razu mnie wzięli do roboty, natychmiast miałam dużo roboty. Później Niemcy zorientowali się, że tam nosimy pocztę. Wtedy zamówiłam sobie pudełeczko i miałam do końca pudełeczko. A panowie, ci oficerowie, byli naturalnie ubrani w normalne ubrania męskie, byli bardzo sympatyczni i nie zachowywali się wcale tak jak wojskowi, tylko normalnie, byli bardzo uprzejmi i bardzo sympatyczni wszyscy.

  • Ma pani jakieś wspomnienia dotyczące osób, do których pani nosiła wiadomości?


Moim zwierzchnikiem bezpośrednim (i do niego nosiłam) był „Zan”. Później, po wojnie, już z córką razem jeździłyśmy [do niego] pod Warszawę. Był wojskowym zawodowym, po wojnie skończył botaniczne studia, w Ogrodzie Botanicznym pracował i mieszkał pod Warszawą, miał piękny ogród. No i tam do „Zana” jeździłam. „Zan” mi przyniósł spore pudełko, ale nie było widać, że jest tak okropnie ciężkie. To był materiał na bomby na Kutscherę. Powiedział, że będzie szedł za mną, będzie mnie ubezpieczał, a ja mam zanieść to do harcerek w Aleje Ujazdowskie. Przy placu Trzech Krzyży na parterze był lokal harcerek i tam miałam zanieść z Marszałkowskiej. Ciężkie było okropnie, a on mówił: „Tylko nie można pokazać, że to jest takie ciężkie”. Starałam się, jak mogłam, dotaszczyłam z biedą to pudełko. Poza tym spotykałam się z nim bardzo często, prawie codziennie, bo do niego była poczta bardzo często i on był moim szefem. On miał nazwisko niemieckie i po wojnie zmienił na Stefan Zan, tak jak miał pseudonim. Siedział jakiś czas. Był gruźlikiem, strasznie się z nim obchodzili, mógł się położyć tylko na stole, był tylko stół i musiało być otwarte okno. On tylko w koszuli, a to był gruźlik. Ten główny szef stalinowski, w tej chwili też zapomniałam, jak on się nazywał, na Rakowieckiej go badał. Miałam jeszcze drugiego szefa. Mam zapisane, ale w tej chwili nie pamiętam, jak się nazywał.

  • Pamięta pani jeszcze jakichś innych oficerów, do których noszone były te wiadomości? Może jakieś ciekawostki, wydarzenia?


Pamiętam Fieldorfa. Pamiętam jego nazwisko, a w tej chwili uciekł mi pseudonim. Nosiłam to na Koszykową, on miał punkt na pierwszym piętrze. Był bardzo miły, zawsze trochę ze mną porozmawiał. Miał włosy jak kruk, tak czarnych włosów nie widziałam u nikogo, przystojny był zresztą człowiek. A poza tym „Niedźwiadek”. On przyjechał czy został zrzucony z samolotu. Z Anglii przyjechał i nie miał naszych przeżyć, tak że był bardzo dowcipny, dowcipkował ze mną, zabawiał mnie za każdym razem. Bardzo był miły, ale miał zupełnie inny nastrój. Widziałam wtedy, jak inaczej wszyscy ludzie… Codziennie niemal człowiek się dowiadywał o stracie bliskiego czy z pracy, czy z rodziny. To bardzo nas przytłaczało. Poza tym, jak się wychodziło, to też nie było przyjemnie ciągle nasłuchiwać, czy nie trzeba będzie gdzieś uciekać, żeby papiery nie wpadły. Tak że mieliśmy kompletnie inny nastrój niż ci ludzie, którzy wracali. A „Niedźwiadek” przyjmował mnie na Willowej, to był dom przy Rakowieckiej, mieszkał w prywatnym mieszkaniu, u jakiejś pani majorowej. A tak specjalnie [innych] nie pamiętam. Nosiłam też (to już niedługo przed końcem) do mieszkania, w którym mieszkało młode małżeństwo. Oni byli bardzo biedni, to było na dalekiej Pradze i oni się bardzo bali, tak że to było bardzo przykre. Jakoś starałam się im dodać otuchy, ile mogłam. Mieli małe dziecko i bardzo się bali. Poza tym nosiłam do poznaniaków, tam listy zostawiałam, i dla Ślązaków. Czasem kogoś tam spotkałam ze Śląska. To było bardzo sympatyczne, ci poznaniacy byli mili. Tam były dwie panie w moim wieku, z jedną się bardzo zaprzyjaźniłam, był też poznaniak, z którym też się bardzo zaprzyjaźniłam. Mam zapisane, jak ich szef się nazywał, teraz nie pamiętam, też bardzo sympatyczny. Tak że tam z przyjemnością chodziłam.

  • Czy w pracy jako łączniczki zdarzyły się pani takie sytuacje, oprócz tych dwóch aresztowań, kiedy musiała pani uciekać albo kiedy były niebezpieczne zdarzenia?


Raz musiałam wyskakiwać z tramwaju, troszkę sobie uszkodziłam kolano. Jechałam tramwajem z Ochoty w stronę Śródmieścia. Wtedy Śniadeckich jechały tramwaje. Na placu przy politechnice była statua Matki Boskiej. Przy tej Matce Boskiej kierowca zahamował. Ludzie byli naprawdę świetnie zorientowani, zorganizowani. Tramwaj był bardzo wyładowany, najpierw wypuścili młodych mężczyzn, później starych mężczyzn i wreszcie młode kobiety. Byłam wśród tych młodych kobiet, już tramwaj zaczął jechać, bo z Marszałkowskiej zaczęli Niemcy wrzeszczeć, że się zatrzymał. Tam była łapanka i oni się domyślali, że się zatrzymał, żeby ludzie wysiedli przed łapanką. Tak że z tramwaju wyskakiwałam. A kiedyś byłam już niedaleko swojego punktu, gdzieś na Chopina, i raptem niedaleko mnie odezwały się strzały z automatów, tak że wtedy musiałam brać nogi za pas i uciekać, bo bałam się, że z pocztą wpadnę w jakiś kocioł. Tak że te dwa razy uciekałam, a tak to nie.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć o swoim zaprzysiężeniu?


Jak panie (moje nauczycielki) stwierdziły, że mogę być tą łączniczką, to wszystkie byłyśmy zgromadzone, był tekst i zostałam zaprzysiężona według tego tekstu.

  • Jaki pani miała pseudonim?


Najpierw „Beniaminka”, bardzo krótko, a później „Małgosia” do końca.

 

  • Oprócz pracy jako łączniczka musiała pani jeszcze jakoś zarabiać na życie.


Zarabiałam, ale bardzo mało, dlatego że utrzymywałam jeszcze ciocię. Przynosili mi świece, baranki wielkanocne i roznosiłam to niedaleko moich punktów, ale to krótko trwało. Jakoś musiałam sobie radzić, bo miałam ciocię niepracującą, którą musiałam utrzymywać.

  • W czasie okupacji była pani narzeczoną i przygotowywała się pani do ślubu.


Tak.

  • Mogłaby pani coś powiedzieć o tych wydarzeniach?


Nosiłam też liściki do naszego kapelana, do ojca Zieji. On nam dawał rekolekcje, na Reja się odbywały, u sióstr, w małym domku. Co roku rekolekcje i spowiedź. Spowiadaliśmy się raczej w innym miejscu, ale rekolekcje na pewno były dwa razy na rok, tak jak powinny być. Ojciec Zieja dawał mi ślub. Poprosiłam go. Całą wojnę nosiłam do niego liściki. Bardzo chętnie się zgodził. Przyjechał do [kościoła] Świętego Jakuba i odbył się ślub. Zresztą, ku mojemu przerażeniu, jak weszłam do kościoła, zobaczyłam, że kościół jest pełny ludzi. A krótki czas upłynął od aresztowania wszystkich ludzi przy kościele Świętego Aleksandra. Tam był ślub akowski też i prawie nikt albo nikt nie wyszedł, bo wszystkich zgarnęli i [trafili] do Oświęcimia. Tak jak znałam, to nikt nie wrócił. Jak zobaczyłam pełny kościół, to zrobiło mi się bardzo przykro z tego powodu i [jednocześnie] przyjemnie, że tak myśleli o mnie. A moje najbliższe koleżanki pojechały w dodatku, co też nie było bezpieczne, kolejką EKD i zerwały ogromny bukiet złożony z maków, chabrów, zboża i rumianków, ogromny, piękny bukiet. To był najpiękniejszy mój bukiet, ale kwiatów dostałam bardzo dużo. Ksiądz Zieja mówił bardzo ładne kazanie, tak że bardzo byłam mu wdzięczna, że się zgodził, dał nam ślub.

  • Kiedy ślub się odbył?


Ślub się odbył 12 czerwca, w dzień moich urodzin, tak sobie zaplanował mój mąż, koniecznie chciał. Ja nie bardzo chciałam, wolałabym, żeby się odbył po wojnie, ale on bardzo nalegał i wreszcie odbył się ślub.

  • W którym roku?


Przed samym Powstaniem, w 1944 roku. Później, po Powstaniu, po perypetiach wielkich dotarliśmy do Milanówka. W Milanówku poszliśmy na mszę do kościoła, patrzymy, a nasz krzyż, pod którym braliśmy ślub, przywędrował do Milanówka z Warszawy, tak że bardzo żeśmy się ucieszyli. Krzyż wrócił i jest do tej pory.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć kilka słów o swoim mężu?


Mój mąż nie brał udziału w pracach AK. Miał bardzo słabe zdrowie, był astmatykiem z bardzo silną astmą. Był redaktorem książek szkolnych. Może by się i wciągnął, gdybyśmy wcześniej wzięli ślub, ale wzięliśmy ślub przed Powstaniem, w czerwcu, Powstanie było w sierpniu i ja byłam w pierwszych dniach ciąży. Gdybym mogła, to lekarz by na pewno powiedział, że powinnam leżeć, ale nie mogłam, bo myśmy byli gnani. Najpierw tutaj było Powstanie, później przeszliśmy z wielkim trudem do Tworek.

  • Czy w czasach okupacji była pani świadkiem rozstrzeliwań?


Mogłam być świadkiem na rogu Grójeckiej i Wawelskiej, ale uciekłam prędko, a tak – nie byłam świadkiem na szczęście, tylko słyszałam strzały.

  • Czy wiedziała pani, że Powstanie jest przygotowywane i kiedy wybuchnie?


Wiedziałam i już byłam przygotowana, że z mężem przejdziemy do Śródmieścia, ale nie byłam w stanie w ogóle chodzić.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?


U mnie w domu były zgromadzone nosze i środki opatrunkowe. Niestety środków opatrunkowych nie było dużo, ale wszystko się przydało bardzo. Było dwóch rannych w Powstaniu w naszym domu. Jak miało wybuchnąć Powstanie, to tego dnia stwierdziłam, że strasznie źle się czuję, i poszłam do pani doktor, która mieszkała na tym samym podwórzu. Powiedziała, że jestem w ciąży, dlatego tak się bardzo źle czuję, że źle to przechodzę. A później, gdzieś w pół do czwartej, już była strzelanina na Raszyńskiej. Oddział akowski nie dotarł na swoją placówkę. Oddziałem tym kierował Tadeusz Kączkowski, trochę starszy ode mnie, z którym bawiliśmy się jako dzieci z tego samego podwórza. Tu mieszkał i tutaj jego mama mieszkała, tata już nie żył. Oni się tu rozlokowali. Niestety, Niemcy z Pola Mokotowskiego położyli armaty przeciwlotnicze na ziemi i tłukli w nasz dom, tak że dwa stropy zawalili od Raszyńskiej, ale miejscowo tylko, dwa mieszkania. Wtedy zaoponowali bardzo Niemcy, którzy naprzeciw nas stacjonowali, Wehrmacht. Przed wojną była to biblioteka osiedlowa, a teatr po wojnie, do tej pory jest. W domku, naprzeciw naszej bramy (to spory domek) i jeszcze w szkole kadr (tak to się nazywało przed wojną, duży budynek od Wawelskiej, teraz też jest coś podobnego, jakaś organizacja) stacjonował duży oddział Wehrmachtu i oni zaoponowali, bo bali się, że postrzelą ich przy okazji. Tak że przestali używać przeciwko nam armatek przeciwlotniczych.

Kiedy Powstanie wybuchło, to myśmy z mężem krążyli. Bardzo źle się czułam, a strzelali jednak bardzo, więc krążyliśmy po mieszkaniach na Mianowskiego. W czasie Powstania mieszkania były otwarte, i kto coś miał… Myśmy mieli akurat cukier, to był produkt, którym częstowaliśmy, a nas częstowali zupą, póki mieli, bo osiem dni później nie mieli. Od strony Filtrowej był sklepik, tam jakieś rybki, coś się jeszcze kupowało.

  • W czasie Powstania?


W czasie Powstania, za straszne pieniądze. Myśmy tak krążyli. Zanim wyszliśmy z budynku, to poprosiłam pana doktora, który od razu ratował tych rannych, żeby przysłał chłopców. I przysłał. Zabrali ode mnie zgromadzone u mnie środki opatrunkowe (narzekał, że mało, rzeczywiście, mieli donieść jeszcze) i nosze. To wszystko się bardzo przydało. A myśmy prawie nie byli w domu, bardzo rzadko przychodziliśmy zobaczyć i porozmawiać.

Rozmawialiśmy z akowcami z przeciwległego domu, „Wawel” się nazywał, był zasłonięty domami ze wszystkich stron, z domów były wejścia tylko na podwórze. Podwórze było wspólne dla czterech domów. Wejścia były pozamykane z powodu Niemców (od Pługa, Mianowskiego, Uniwersyteckiej i Wawelskiej). Z nimi rozmawiałam i mówili, że niestety mają bardzo mało amunicji, tak że póki będą mogli, będą strzelali, ale bardzo mało mają.

  • Pani mówiła, że o ciąży się dowiedziała w dniu Powstania. Czy przed samym Powstaniem miała pani przydział gdzieś?

 

Tak, miałam być w Śródmieściu przy „Kortumie”. Najpierw byłam jako łączniczka, a jak mnie złapali po raz drugi Niemcy, to „Kortum” powiedział, że chce, żebym była w spokoju i niedługo przed Powstaniem skierował mnie do jednostki „Iko”. To była „Irena Konarska” pseudonim Halszki Nieniewskiej, tej, która mnie wprowadziła, wizytatorki francuskiego. Pracowałam w „Iko”, to była łączność z Murnau i Woldenbergiem, z obozami jenieckimi dla oficerów. Piekłyśmy bułeczki, ciasta i zapiekałyśmy w tym szyfry różne, rozkazy, wiadomości były w tych bułeczkach. Niestety, raz nam się zdarzyło, że jeden z generałów, starszy pan, zjadł razem z bułeczką, ale to był jeden raz. Zresztą ja całą wojnę dostawałam blankiety listów przysyłanych z obozu do rodziny. Ci biedacy nie dostawali od rodziny wiadomości, tylko myśmy wpisywały. Głównie ja wpisywałam szyfrem zdania głupawe, jak to od rodziny: a to Staszek zachorował na odrę, a coś tam, rodzinne wiadomości. W każdym liście musiałam umieścić jakiś szyfr. To już miałam z „Iko”, ale to było oprócz moich zajęć normalnych. Poza tym pisałam szyfry na maszynie całą wojnę, bo miałam pierwszorzędną maszynę niemiecką w domu.

  • Skąd pani się nauczyła szyfrować? Była pani na szkoleniu jakimś?


Nie, dostawałam gotowe szyfry. Mój mąż ułożył kilka szyfrów, ale to już na samym końcu. Jeszcze chyba nie wyszłam za mąż. On przesłał przeze mnie jakiś szyfr. Miałam gotowe wszystko i na maszynie przepisywałam w iluś egzemplarzach.

  • Dużo tych bułeczek panie piekły?


Starałyśmy się całą blachę albo dwie blachy, rozmaicie.

  • Jak często?


Jak były wiadomości do przesłania, to wtedy piekłyśmy bułeczki. Pracowałam wtedy na Powiślu.

 

  • Wracając do czasów Powstania: wspominała pani pierwszy dzień. Co działo się dalej?


Niemcy z przeciwka starali się strzelać. Zabili Powstańców (to było z Pola Mokotowskiego), a z naprzeciwka zabili dozorcę domu. On im donosił, ale oni zobaczyli, że ktoś się rusza. Pewnie by nie zabili swojego donosiciela, ale w każdym razie zginął.

  • Państwo wiedzieli, że ten dozorca donosił?


Tak, wszyscyśmy wiedzieli. Donosił administrator i ten. W pewnej chwili AK się zdenerwowało i przyszli chłopcy. Położyli na stole rewolwer i powiedzieli, że z tego rewolweru zginie, jeżeli jeszcze raz doniesie. To było z administratorem, tak że on przestał donosić bardzo wcześnie. A później było z dozorcą.

  • Ludzie mówili o takich wydarzeniach, skąd wiedzieliście?


To był ten oddział, co przyszedł, to pewnie był chłopiec z tego oddziału.

  • Jak dalej wyglądały pani losy powstańcze?

 

Zabrali nas „własowcy”, o dzień później niż zabrali mieszkańców domu, bo myśmy byli wtedy na Mianowskiego. Przyszli „własowcy”, byli pod dowództwem Kamińskiego. Później widzieliśmy tego pana: bardzo niski, o pięknej twarzy, w niemieckim mundurze, chyba Rosjanin, już nie wiem. W każdym razie dowódcą tych, co nas zabierali, był Niemiec, jego pomocnikiem był chłopiec młody, którego wyciągnęli z więzienia. Ci żołdacy, którzy nas zabierali, byli z więzień gdzieś z głębi Rosji, o twarzach takich, że bałam się patrzyć. Byłam w ciąży, już wiedziałam, że jestem w ciąży. Bałam się patrzyć, bo to zupełnie nie ludzie, troglodyci o czaszkach zupełnie innych. Niektórzy mieli ręce za długie, prawie poza kolana. Jakieś dziwne typy z głębi Rosji, nieumiejący po rosyjsku. Tylko ten chłopiec mówił po rosyjsku, to się z nimi jakoś umiał porozumieć. Jeżeli jakieś rozkazy były, to najpierw Niemiec mówił chłopcu, temu Rosjaninowi, a później on przekazywał tym dziwnym ludziom. Jak weszli na klatkę schodową, to kazali wychodzić wszystkim.

  • Państwo byli w mieszkaniach?


W mieszkaniach byliśmy i wyszliśmy. Mieliśmy kilka teczek, bo mój mąż był tak rozsądny, że zabrał rękopisy mojego taty i śpiewniki. Za to odnowiliśmy mieszkanie, bo po wojnie wydałam to wszystko. Ale jak nas wyprowadzili, to zajrzeli do naszych bagaży, ale specjalnie się nie interesowali. Oni po mieszkaniach później chodzili i wszystko zabierali z mieszkań. Mojemu mężowi wyciągnęli z kieszonki pióro wieczne. Oglądał ze wszystkich stron to pióro, wreszcie wydał jakiś dziwny okrzyk i złamał to pióro. Po paluchach mu ciekł atrament. To było okropne, w ogóle nie mieli pojęcia o niczym. Teściowa zabrała dla mnie konfitury i była srebrna łyżeczka, to on oglądał ze wszystkich stron i wsadził sobie do kieszonki tę łyżeczkę. Później nas poprowadzili pod nasz dom, usadzili wszystkich z Mianowskiego.

 

  • Wróćmy do życia w czasie Powstania. Jak wyglądał dzień codzienny?


Jeździły pojazdy, strzelające „krowy” czy jakieś inne bydło – tak nazywane były te pojazdy, które bomby wysyłały do domów. Jeździły po Raszyńskiej. Po Mianowskiego, na której myśmy byli, nic nie jeździło, dopiero przyszli, żeby nas zabrać, jak już tutaj był koniec Powstania. Tylko po Raszyńskiej jeździli i strzelali. Myśmy się gromadzili w piwnicach głównie albo w mieszkaniach i rozmawialiśmy. Suchodolski akurat był w tym mieszkaniu, ale nie był rozmowny, mimo że znał mojego męża. Nie był to nastrój do rozmów. Wiele znajomości zawarliśmy, państwo Polakowie byli, oni mieli zupę, ja miałam cukier jakiś czas.

  • Rozmowy czego dotyczyły?


Na wszystkie tematy, niekoniecznie na wojenne. Poza tym starałam się jednak leżeć, bo bardzo źle się czułam, tak że głównie mój mąż był rozmawiającym.

  • Jaki był nastrój wśród ludzi?


Bardzo zły był nastrój, ale wszyscy uważali, że Powstanie musimy wygrać. Tylko widać było, że nasza dzielnica się nie utrzyma. Na Mianowskiego przy Uniwersyteckiej, jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów, było zejście do kanałów, ktoś tam się przedostawał. Myślałam najpierw, że uda mi się z mężem przedostać, ale bardzo źle się czułam. I co ja bym tam mogła robić, jak byłam do niczego? Tak że żeśmy się nie przedostali.
Postawili nas pod domem, „własowcy” biegali po mieszkaniach i rabowali, raz jedni, raz drudzy. Z „Wawela” ktoś strzelił i wtedy nas chcieli rozstrzelać, więc ktoś zawołał do nich, żeby przestali. Niemcy się nie zgodzili na rozstrzelanie z tego względu, że będzie zaraza od trupów, bo nikt tego nie będzie zbierał. Staliśmy pod domem jakiś czas, póki ci się nie wzbogacili po mieszkaniach. Dużo było tutaj państwa, którzy mieli służące. Te służące sobie umyśliły, że wezmą poduszki i każda z nich wzięła poduszkę, a w poduszkę co się dało, to władowała cennego. Tak że widać było, która jest gosposia, bo miała poduszkę, tak żeśmy rozpoznawali. Poza tym zanim mnie wyprowadzili, to już fama szła, że trzeba się obwiązać, żeby nie było widać, że to jest młoda kobieta. Żeby wszystkie młode kobiety wyglądały na stare, bo oni gwałcili. Ale tu nie słyszałam o gwałcie.

  • Wiedzieli państwo, co się dzieje w pozostałych częściach Warszawy? Były jakieś wiadomości stamtąd?


Nie, żadnych. Tylko strzały, nic więcej. Nie wiem, nawet chyba ognia nie było widać jeszcze. Ósmego dnia nas zaprowadzili na Zieleniak. Sformowali nas w dwuszereg i przez Żwirki i Wigury przeszliśmy na Zieleniak. A później, nie pamiętam, chyba dziesiątego dnia „Wawel” padł, to wyprowadzali ich na Zieleniak Wawelską. Był tam ksiądz Salamucha, teraz jego imieniem nazwany jest skwerek. Naprzeciw mojej bramy (Raszyńska 58) jest skwerek malutki i nazwali ten skwerek jego imieniem. On w czasie wojny bardzo piękne kazania mówił, odważne. Jak wyprowadzali go razem z „Wawelem”, to stanął w obronie jakiegoś bitego człowieka mieszkającego w „Wawelu” (to znaczy Wawelska 60, w tym czworoboku ulic) i zastrzelił go „własowiec”, tak że jest na szpitalu radowym tablica, bo to tam się działo, i jest skwereczek nazwany jego imieniem. A nas zaprowadzili do jakiegoś [budynku], to było gdzieś na Rakowcu, i tam nam dali zupę. Później z Rakowca nas gnali do Tworek, do kolejki, do obozu. Mój mąż z moją teściową świetnie znali niemiecki, bo teściowa studiowała w Austrii.

  • To już było po Zieleniaku?


Po Zieleniaku.

  • Mogłaby pani jeszcze powiedzieć coś o przeżyciach na Zieleniaku?


Na Zieleniak starali się ludzie, żeby młode kobiety były jak najbardziej w głębi, bo „własowcy” wyciągali i gwałcili w nocy. Już wspominałam, że w naszym domu mieszkał lekarz, który skorzystał z moich medykamentów i noszy. To był doktor Popowski, doktor dziecięcy, pediatra, bardzo dobry lekarz, który po wojnie był świetnym profesorem dziecięcym. Nasz dom był wcześniej na Zieleniaku niż my, więc jak myśmy zaszli na Zieleniak, to doktor Popowski już był tam. Po ratowaniu akowców tam starał się koniecznie o powrót z całą rodziną do szpitala. Udało mu się. Wrócił do szpitala Dzieciątka Jezus i tam był przez cały okres Powstania, razem z rodziną. Miał żonę i dziewczynkę młodszą ode mnie, tak że ona miała dwanaście, trzynaście lat, jak było Powstanie. Mój mąż starał się bardzo o to też, ale mu się nie udało, żeby wrócić. Starał się jak najszybciej wydostać z Zieleniaka, żeby już iść z transportem. W pierwszym transporcie następnego dnia… Tylko noc spędziliśmy, Tam było okropnie, nie było wody, z kałuż piło się wodę, bo pić się ludziom chciało, było bardzo gorąco.
Szliśmy aleją Żwirki i Wigury. Z prawej strony duża część była zajęta przez hodowlę pomidorów, to ciągle wyskakiwał ktoś i przynosił te pomidory, to troszkę już było. Później dali nam zupę. To było w [gospodarstwie] jakimś za Polem Mokotowskim. To musiało być Okęcie chyba, nie pamiętam. Moja teściowa studiowała w Wiedniu, a mój mąż bardzo dobrze znał niemiecki, tak że się dogadali z żołnierzem, który nas prowadził. Był na końcu jeden żołnierz i on znał bardzo dobrze Wiedeń, muzea i kościoły. Dogadali się, a ja nie mogłam znieść niemieckiego i poszłam na przód. W pewnej chwili ten Niemiec podszedł do mnie i powiedział, że rodzina mnie woła, że mam tam iść. Poszłam do rodziny, a rodzina powiedziała, że on obiecał, że będzie strzelał w powietrze, do góry, żebyśmy w pierwszą uliczkę, jaka będzie, uciekli. Tak żeśmy zrobili. Wszystkie furtki musiały być zamknięte, ale nas wpuścili do jakiejś furtki. Później nam pokazali, którędy przejść na uboczu. Dostaliśmy się do Pruszkowa, ale nie tam, gdzie nas prowadzili, do obozu. Mój mąż znał (zresztą ja też, ale on znał o wiele lepiej) rodzinę naszego dozorcy. Tak że zatrzymaliśmy się może jedną noc w Pruszkowie, a później poszliśmy. Miałam rodzinę w Milanówku i tam byliśmy. Właśnie tam ten krzyż przywędrował do nas.

  • Wie pani, jak ten krzyż się tam znalazł?


Spaliło się wszystko, domy rujnowane były, więc księża przewieźli, co się dało i gdzie się dało. Akurat krzyż poszedł do Milanówka, akurat do nas. Później już byłam w takim stanie, że mogłam z biedą, z wielkim trudem już chodzić, tak że przeszliśmy aż do Mogielnicy pod Grójcem, gdzie był kolega mojego męża z gimnazjum. Wtedy liceów jeszcze nie było. On z Mogielnicy pod Grójcem dostał do się do liceum, do Cieszyna. Tam mój mąż, który mieszkał w Cieszynie, też był i byli w jednej klasie. Myśmy zaszli do tej Mogielnicy, tam nas chłopi… Zasadniczo oni powinni być biedni i na takich wyglądali: źle ubrani, nieumyci. Dwie półki i rozstawione talerze na tych dwóch półkach, to było całe bogactwo. Garnków trochę mieli. A okazało się, że oni mieli sad, bardzo dobrze zarabiali. On był białoskórnikiem, to znaczy, że był jakimś od skór, tak po wiejsku był nazywany. Bardzo dużo zarabiał. Później się okazało, że on cały czas pilnował pieca. Jeszcze w dodatku wydawał Żydów. Najpierw trzymał trochę u siebie, a później wydał Niemcom i to, co Żydzi mu dali, to chował do tego pieca. W ogóle się nie ruszał nigdzie, tylko pilnował pieca. W Mogielnicy byliśmy aż do chwili, kiedy przyszli Rosjanie.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 22 marca 2012 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz

  • Wróćmy na chwilę do czasów okupacyjnych. Czy mogłaby pani opowiedzieć historię, kiedy została pani uratowana przez prostytutkę?

 

Chodziłam prawie codziennie, bardzo często na Chmielną i zawsze od strony Marszałkowskiej szłam w stronę Nowego Światu. To było bardzo blisko, drugi czy trzeci dom od Nowego Światu. To było bardzo eleganckie mieszkanie, bardzo mili ludzie. Tam zostawiałam i zabierałam liściki. Nie pamiętam, jak nazywał się ten lokal. Każdy lokal miał swoją nazwę, ale niestety już teraz nie pamiętam. Na Chmielnej zawsze o tej samej godzinie (bo chodziłam zawsze na określoną godzinę na swój punkt) mijałam prostytutkę, która służyła żołnierzom. To były eleganckie panie i trudno było poznać, że są prostytutkami. Ona należała do pań, które były bardzo nieładne. Nie była przystojna w ogóle, a poza tym może miała jakąś wysypkę, była tak jakby w masce, zupełnie białą miała twarz (tyle pudru nakładała) i malunek: czarne brwi i czerwone usta. Była tęga. Mijałam tę panią. Jak ją minęłam (zawsze była mniej więcej w tych samych miejscach), to szłam troszkę dalej i już wchodziłam do bramy na swój punkt. Któregoś dnia ta pani zatrzymała mnie, zaczęła za mną wołać, ale nie przypuszczałam, że do mnie mówi: „Zatrzymaj się!”. Nie przypuszczałam, że może mieć do mnie jakąś sprawę. Szłam dalej i ona wtedy głośniej, ale w ogóle mówiła to cicho. Wyczułam, że nie chciała, żeby ktoś słyszał, że mnie woła. Ale zawołała drugi raz trochę głośniej, zatrzymałam się, obejrzałam się bardzo zdziwiona, co ona może ode mnie chcieć. A ona powiedziała: „Nie idź tam, bo czekają na ciebie Niemcy. Tam jest kocioł i wszystkich ludzi, którzy przychodzą, aresztują”. Powiedziała to cichutko i przeszła obok mnie. Przeszłam jeszcze kawałek w stronę Nowego Światu, ale zawróciłam i udało mi się uniknąć kotła. Niestety, w tym kotle wszyscy ludzie zginęli w Oświęcimiu, nikt nie wyszedł. To był bardzo ważny punkt naszej placówki. Miałam bardzo odważną koleżankę, starszą ode mnie, już była sędzią nieletnich. Miała bardzo zwyczajną powierzchowność, a była bardzo inteligentna, wesoła, dowcipna, odważna. Ubrała się jak wieśniaczka, wzięła worek z jakimiś produktami i poszła do tego lokalu. Bezczelnie weszła. Jak otworzył Niemiec, to tak się wepchała, że obejrzała, kto tam siedzi już aresztowany. Bardzo głośno zaczęła zachwalać swoje produkty, które przyniosła, że oni muszą kupić, bardzo zdrowe. Oni z biedą ją wypchali wreszcie za drzwi. Wtedy już moje władze wiedziały, kto jest aresztowany na tym punkcie i kogo trzeba prędziutko zawiadomić.

  • Czy w danych lokalach można było się zjawić o określonej godzinie?


Tak, od do, zawsze były określone [godziny]. Nieraz nie można było dotrzeć, bo były łapanki, trzeba było omijać łapanki, tak że zawsze był margines czasu, w którym czekali w tym lokalu. Na początku byli sami oficerowie, tak że poznałam wszystkich oficerów właściwie. Najbardziej pamiętam pana Fieldorfa, dlatego że później była tragedia z nim. Tak że zapamiętałam bardzo dobrze jego fizjonomię. Pamiętam, że miał bardzo czarne włosy, nie znałam nikogo o tak czarnych włosach jak kruk. Bardzo miły był, zresztą wszyscy panowie byli bardzo uprzejmi, bardzo mili, zawsze wstawali, witali się.

  • Czy oprócz doniesienia meldunku były nawiązywane jakieś rozmowy?


Troszeczkę. Pytali mnie czasem, czy jeszcze chodzę do szkoły, takie rozmowy miłe nieraz. Najbardziej rozmawiał „Niedźwiadek”.

  • Czy mogłaby pani o nim opowiedzieć?


Na Wiśniowej był lokal, tam była dziewczynka bardzo miła, którą on bardzo lubił. Mówiła do niego: „Wujku”. Zawsze zatrzymywali mnie z mamą tej dziewczynki i „Niedźwiadkiem”, i czymś częstowali, i zawsze rozmawiali ze mną. Zresztą zupełnie inny nastrój był tych ludzi, którzy wracali. Głośno mówili i śmiali się, czego myśmy już zapomnieli. Jednak to codzienne dowiadywanie się, że ktoś z bliskich jest aresztowany czy zginął, takie piętno na nas wywierało, że myśmy nie mówili głośno i nie śmieliśmy się, przynajmniej ja. Straciłam rodziców co prawda, więc to dodatkowo.

  • Nosiła pani też meldunki do „cichociemnych”. Czy wiedziała pani, że to są ludzie, którzy zostali zrzuceni?


Miałam przeznaczoną tę funkcję, ale moja kierowniczka w pewnej chwili powiedziała: „Słuchaj, ja ci wszystkich dowódców dałam, to już naprawdę za dużo”. I ona sama chodziła do „cichociemnych”. Tylko jak ona nie mogła, to miałam iść. Ona niestety została aresztowana razem z „cichociemnymi” na rogu Dantyszka i Warszewickiego, w willi oni mieszkali.

  • Co było dla pani najtrudniejsze w pracy łączniczki?


Nie wiem. Byłam bardzo szczęśliwa, że pracuję i że cały czas byłam zajęta. Byłam bardzo szczęśliwa z tego powodu, bo strasznie byłam przygnębiona tym, że nie mam rodziców. Było mi smutno, ale to mi dawało chęć życia. Byłam szczęśliwa, że mam chociaż taki kij przeciwko Niemcom.

 

  • Pani w czasie Powstania ze względu na ciążę musiała leżeć, a przed Powstaniem działała aktywnie?


Nie leżałam, dlatego że nie miałam możliwości. To znaczy przechodziłam z mieszkania mojego, bo tu bardzo dużo bomb umieszczali początkowo. Później przestali, ale stłukli front domu, pozawalały się stropy. Mąż ze mną przechodził na sąsiednią ulicę, na Mianowskiego i tam w mieszkaniach, jak przyszłam, to się kładłam, ale to nie tak, że mogłam leżeć w ogóle.

  • Jak pani patrzyła na żołnierzy, którzy mogli walczyć? Jak na panią wpływało doświadczenie bycia cywilem, kiedy inni mogli walczyć?


Strasznie żałowałam, że nie poszłam na swój punkt, który miałam wyznaczony przez „Kortuma”. „Kortum”, Antoni Sanojca, był moim głównym zwierzchnikiem, który kierował komórką łączności Komendy Głównej. Wyznaczył mi punkt, gdzie mogę go znaleźć w czasie Powstania. Tak że chciałam się tam dostać. Ale po co miałam sprawiać komuś kłopot?

  • Jak potoczyły się pani losy od momentu Zieleniaka?


Mój mąż chciał się jak najszybciej wydostać z Zieleniaka, przede wszystkim dlatego, że nocami „ukraińcy”, ludy rosyjskie, które miały przedstawicieli właśnie na Zieleniaku (ludzie bardzo dziwni, nie przypominający ludzi właściwie, bardzo dziwne typy z głębi Rosji), starali się na Zieleniaku wyciągać dziewczyny i kobiety i gwałcić. Wobec tego mój mąż najpierw mnie wpakował jak najgłębiej w środek ludzi, którzy siedzieli na Zieleniaku, a później rozmawiał z Niemcami. Bardzo dobrze znał niemiecki i postarał się wydostać w pierwszym możliwym transporcie, następnego dnia. Tak że byłam tylko noc. Ale byłam świadkiem, jak lekarz, który u nas mieszkał, pediatra, który ratował tu Powstańców, który dostał ode mnie środki opatrunkowe… U mnie w jednym pokoju były zgromadzone nosze, środki opatrunkowe. Ten pan doktor z naszego domu, jak nas wszystkich wyrzucili, też był na Zieleniaku. Mój mąż się starał o to, żeby wyjść jak najszybciej, a jemu razem z żoną i córką (później się o tym dowiedziałam, po wojnie) udało się wrócić do Warszawy. Był do końca tam, gdzie mógł być, to znaczy w szpitalu Dzieciątka Jezus, i tam ratował Powstańców, w ogóle chorych, Niemców też. Myśmy rannych Niemców też ratowali. Po wojnie wrócił do dzieci, był pediatrą, profesorem bardzo cenionym. Pracował jeszcze długo po wojnie. A mężowi udało się załatwić, tak że następnego dnia już maszerowaliśmy aleją Żwirki i Wigury. Później skręciliśmy w stronę Tworek. Mieliśmy w Tworkach wsiąść do kolejki. Po drodze, na Okęciu, dostaliśmy zupę i coś jeszcze chyba do jedzenia. Przeszliśmy ulicą jakąś, szliśmy do Tworek. Wtedy oddzieliłam się od moich bliskich, bo rozmawiali po niemiecku z ostatnim żołnierzem, który był na końcu kolumny prowadzonych ludzi. Żołnierz znał dobrze Austrię i Wiedeń, był Niemcem. Razem z moją teściową i mężem, którzy bardzo dobrze znali niemiecki, opowiadali sobie o kościołach, o muzeach. Nie mogłam słuchać tej mowy niemieckiej, miałam ich już zupełnie dosyć, tak że szłam z przodu. Ale w pewnej chwili ten żołnierz z końca podszedł do mnie, powiedział (zresztą po niemiecku, tak że trochę na migi zrozumiałam, o co chodzi), żebym szła do rodziny, bo oni na mnie czekają. Przeszłam. Oni mi powiedzieli, że on będzie strzelał, ale tylko w górę, i że mamy uciekać w pierwszą uliczkę. Tak zrobiliśmy. Dotarliśmy później do Pruszkowa. W Pruszkowie była rodzina dozorcy naszego domu. Przenocowaliśmy, a później przeszliśmy do Milanówka. Byliśmy może dziesięć dni w Milanówku.

  • Gdzie wtedy państwo mieszkaliście?


Tam był domek, który należał do mojego wuja. Nie wiedziałam, że wuj już sprzedał komuś ten domek, ale pani właścicielka bardzo nas miło przyjmowała, tak że korzystaliśmy z tego pomieszczenia. W Milanówku było bardzo dużo małych warsztacików chałupniczych, gdzie robili pończochy, majtki i różne ubrania dla ludzi. Myśmy to skupowali i sprzedawali z bardzo małym narzutem. Chodziliśmy po ulicach i sprzedawaliśmy. Za to codziennie mieliśmy możliwość (z teściową, która nam gotowała) zjedzenia czegoś. Tak że jakiś czas tak przetrwaliśmy. W tym domku były dwa strychy, z jednego strychu przechodziło się na drugi i tak się przechodziło, że trudno było się domyśleć, że jest drugi strych. Z ulicy nie było widać. Tak że czasem, jak przychodzili Niemcy na rewizję, czy nie ma warszawiaków, to myśmy przechodzili na drugi strych. Oni jeden strych obejrzeli i szli sobie dalej. Myśmy wtedy szli ze swoimi towarami. Ale już były za często te przykrości z Niemcami, tak że przeszliśmy piechotą (dla mnie to była bardzo ciężka przeprawa, ale już trochę lepiej się czułam, trochę tylko wymiotowałam, już mi przechodziły ciążowe przykrości) do Mogielnicy pod Grójcem, gdzie mój mąż miał kolegę z Cieszyna. Ten kolega był synem chłopa z Mogielnicy, który wyprawiał skóry zwierzęce. Oprócz tego miał duży sad. Tam byliśmy aż do przyjścia Rosjan, mając różne przygody z Niemcami w Mogielnicy. Proszę opowiedzieć o tych przygodach.
Przychodzili Niemcy, bo dowiedzieli się, że moja teściowa zna bardzo dobrze niemiecki. Potrzebny był im tłumacz, żeby rozmawiać z chłopami, bo chcieli żywność wyciągać. Ale teściowa jakoś zawsze się wybroniła. Ale raz przyszło dwóch Niemców. Jeden taki z Hitlerjugend, bardzo pewny siebie, na ramieniu miał swastykę, był z taką butą niemiecką, niesympatyczny. A drugi zupełnie normalny człowiek, nauczyciel zresztą, jak nam później powiedział. Jak oni weszli do sąsiadów, to myśmy uciekli do sadu, ale przyszli po nas chłopi, powiedzieli, że jest bardzo miły Niemiec i bardzo chce (ponieważ to był okres Bożego Narodzenia), żebym zaśpiewała kolędy. Wróciliśmy do sąsiedniego domu i tam śpiewałam kolędy. Jest taka kolęda, którą Niemcy śpiewają po niemiecku, ale melodia jest ta sama, to jest „Cicha noc”. Śpiewałam tę kolędę i różne inne, które umiałam. On z chęcią słuchał. Opowiadał nam, że jest nauczycielem szkoły powszechnej w Hamburgu, ma dwoje dzieci i jest bardzo zaniepokojony, bo wtedy już z Hamburga została jama tylko, tak był zbombardowany przez Anglików. Tak żeśmy spędzili jeden dzień świąt z Niemcami.
Później pożegnali nas i poszli, ale zaraz po ich wizycie przyszli Rosjanie.

Oni robili zagony, jak mówiliśmy, to znaczy szły oddziały, które zaganiały część armii niemieckiej w jakiś punkt i tam robili masakrę. Tak że z tych Niemców nie zostało nic. Mój mąż poszedł obejrzeć, mówił, że nie można było oglądać, wszystko było tak stłuczone przez katiusze, zupełna miazga z ludzi, tak że trudno było tam w ogóle przebywać. Obok naszego domu przejeżdżali uśmiechnięci od ucha do ucha, na pojazdach, gdzie katiusze były wetknięte po osiem czy po sześć pocisków, chyba z dwóch stron, a może z jednej, nie pamiętam. Duże pociski do niedużych armat, tak bym nazwała niefachowo, bo nie znam się na broni w ogóle.

Myśmy wtedy przeszli do sąsiedniej wsi i zatrzymaliśmy się u nauczycieli. Tam przebyliśmy ten okres, kiedy była walka, dopiero później wróciliśmy do siebie.

  • Jakie były dalsze pani losy po wkroczeniu Rosjan?


Po wkroczeniu Rosjan byliśmy u nauczyciela. Byli bardzo sympatyczni Rosjanie na swoim punkcie wypadowym. Tam był oficer, który później dowodził wszystkim. To było właściwie jedyne zetknięcie z nimi. Dwóch oficerów było jako dowódcy tego odcinka. Tam byli mąż i żona, nauczyciele. W ogóle nie chcieli rozmawiać, zupełnie. Sanitariuszki rozmawiały bardzo chętnie. Mój mąż dobrze znał też rosyjski, tak że z nimi rozmawiał po rosyjsku. Ale ci nauczyciele nie mieli ochoty na rozmowy zupełnie. Później spakowaliśmy się, jak już ruszyła linia kolei szerokotorowej, ale trzeba było dojść kilkanaście kilometrów. Już byłam w bardzo zaawansowanej ciąży, więc z trudem przebyłam te kilkanaście kilometrów. Był nieprawdopodobny tłok w pociągu, tak że myślałam, że i mnie zgniotą, i moje dziecko zgniotą. Mąż całą podróż odbył na dachu, tak że spotkaliśmy się dopiero chyba w Krakowie, a może jeszcze po drodze, tego już nie pamiętam. Tą koleją dotarliśmy do Krakowa. W Krakowie mieszkaliśmy z córką, później urodziła się w Krakowie. Mój mąż jej nadał imię, które nosiłam w czasie okupacji, czyli Małgosia.

  • W Krakowie państwo doczekali końca wojny?


Nie, w Krakowie byliśmy jakiś czas. Bardzo się zaprzyjaźniłam w szpitalu z panią z Cieszyna czeskiego, z Czeszką, bardzo miłą, bardzo kulturalną nauczycielką. Ona była w Oświęcimiu i urodziła zaraz po mnie chłopczyka bardzo biednego, ale fizycznie zasadniczo nic mu nie owało, poza tężyzną, to znaczy był straszliwie słaby. Dowiedzieli się moi bliscy z AK i dali mi trochę pieniędzy. Kupiłam wózek i miałam na mleko, tak że nosiłam do niej mleko i coś gotowałam. Pani, u której mieszkałam, też co mogła, to pomagała. Ona była z Poznania i była bardzo uboga. Miała mieszkanie wynajęte w Krakowie i pracowała. Jej syn też jakoś zarabiał, pracował trochę, studiował też. Bardzo prosiłam tę Czeszkę (Kleine się chyba nazywała), żeby przyszła do mnie, ale powiedziała, że nie będzie sprawiała kłopotu, pierwszym możliwym transportem pojedzie do Czech. Pojechała do Czech, później mi dała znać, że ten chłopiec umarł w drodze. Tak że została sama. Napisała smutny list, że właściwie po tych przeżyciach, które przebył, to może lepiej, że nie żyje, bo to musiało zostawić na nim jakieś piętno. Później pojechała do Ameryki i pisała jeszcze trochę. Chorowała, przestała pisać, nie wiem, co dalej było z nią.
A ja byłam sama w Krakowie i miałam pieniądze od przyjaciół z AK, którzy się podzielili. W pewnym momencie akowcy podzielili te pieniądze, które mieli w Krakowie, miedzy sobą. Moja szefowa podzieliła się znowu ze mną.

Opowiadałam, jak mnie Niemcy złapali razem z materiałami. Wtedy mój szef powiedział: „Już trzy razy cię Niemcy złapali, to już starczy”. Skierował mnie do „IKO”, od grudnia [1943] do 1944 roku, do sierpnia, do Powstania pracowałam w „IKO”. „IKO” to „Irena Konarska”, to był pseudonim zwierzchniczki komórki, która utrzymywała kontakt z obozami jenieckimi. Myśmy mieli Murnau i Woldenberg. Pracowałam z Mieczyńską. A „Konarska” (jej prawdziwie nazwisko było Nieniewska) pracowała z polskimi obozami pracy. Ja pracowałam u Mieczyńskiej, ona była zwierzchnikiem i były jeszcze dwie panie. Przesyłaliśmy paczki, w tych paczkach były pieczone bułeczki i ciasta. Zapiekałyśmy w tym rozkazy i jakieś dane, to co było potrzebne dla oficerów, drogi, którymi mogli uciekać. Raz się zdarzyło, że starszy pan generał, a może pułkownik, nie pamiętam już, w każdym razie wyższy rangą, zjadł całą bułeczkę razem z nadzieniem. Jeden zwitek ubył. To się przesyłało na kartkach pocztowych, które były bardzo cenne. Rzadko oficerowie w tych dwóch obozach dostawali te kartki do porozumiewania się z rodzinami. Na pewno z bólem serca, bo woleliby, żeby to rodziny odpisywały… Miałam szyfr podany i szyfrowałam to w takich głupich [zdaniach], że Ala cię całuje, a ciocia teraz się źle czuje. Takie wiadomości, w których był podany szyfr. Nocami pracowałam nad tymi szyframi, nad tymi kartkami. Tego nie było dużo, przynajmniej dla mnie, na pewno jeszcze ktoś szyfrował.


A z Krakowa wyjechała ta pani, a ja zostałam sama z malutką. Bardzo była słaba, tak że musiałam wzywać nieraz lekarza. Myśmy mieli jako akowcy bardzo dobrych lekarzy, tak że nic nie płaciłam, oni leczyli i malutką, i mnie. Miałam zapalenie piersi ropne, bardzo silne, z dużą gorączką. Gruca wtedy był w Krakowie i on mnie uratował, bo już był stan bardzo ciężki. Gdyby nie dał mi penicyliny, której w ogóle prawie nikt nie miał wtedy, to bym nie przeżyła tego. Tak że byłam jakiś czas w Krakowie.
Jak tylko mogłam, to się przedostałam do Katowic, gdzie mieszkała moja teściowa i pracowała w kuratorium katowickim. Mąż mnie przewiózł z malutką do Katowic. Tam dostałam szkarlatyny, tak że byłam strasznie ciężko chora, więc nie mogłam dalej jechać. Mąż był w Cieszynie. Tam dostał pracę jako kierownik kulturalny. Nie pamiętam dokładnie, jak to się nazywało, w każdym razie jeździł na rowerze (bo wtedy nie było połączeń innych) do różnych wsi jako kierownik kulturalny do koronkarek, do malarzy obrazów. Po całym Cieszyńskim jeździł. Później, jak wyzdrowiałam, to zabrał mnie do Cieszyna i w Cieszynie mieszkaliśmy, aż Małgosia skończyła dwa i pół roku. Później mieszkaliśmy w Bytomiu i tam się urodził mój syn.
W Cieszynie miałam kontakt z przyjaciółmi akowskimi. Moja kierowniczka dostała mieszkanie od AK na Saskiej Kępie i zapraszała mnie. Z mężem i z córeczką byłam w Cieszynie chyba dwa i pół roku, dokładnie nie pamiętam. Później przenieśliśmy się do Bytomia. W Bytomiu mieszkaliśmy, mąż miał pracę, trochę lepiej zarabiał, było lżej. W Cieszynie było bardzo ciężko. Właściwie starczało nam na zupę dla mojej córeczki. Trzeba było kupić kolanko cielęce i zupę na tym ugotować, cielęciny trochę jej dawać, serek biały, jakieś owoce dla niej trzeba było. Owoców trochę kupowaliśmy, ale więcej niż na chleb i czasem na zupę, żeby zjeść coś pożywniejszego, nie było. Mąż miał obiady (dla mnie też) w pracy, ale te obiady były takie, że wychodziliśmy głodni. W Bytomiu już było dobrze, tak że gotowałam. Jeszcze wtedy nie pracowałam, dopiero jak z Bytomia przyjechaliśmy do Warszawy.

  • W którym roku pani wróciła do Warszawy?


W Bytomiu urodził się synek i miał trzy miesiące, jak wróciłam do Warszawy. W 1948 roku wróciłam do Warszawy.

  • Czy pani praca jako łączniczki miała jakiś wpływ na pani życie powojenne? Czy była pani z tego powodu represjonowana?


Niestety, do 1956 roku były polowania na nas wszystkich, którzy pracowali. Nie tylko na panów, ale na łączniczki też. Tak że do 1956 roku mąż mnie trzymał pod kluczem, że tak powiem, nie chciał mnie wypuszczać do miasta. Mieszkaliśmy tu, gdzie teraz mieszkam, na Ochocie. Trafiło się takie nieszczęście, że jedna z najlepszych łączniczek, jaka była (najbardziej ceniona, za granicę jeździła, znała masę języków, była bardzo bogatą, elegancką panią), nie wiadomo dlaczego zaczęła służyć Służbie Bezpieczeństwa. Do tego stopnia, że wsiadała w samochód, jeździła i wyłapywała nas po mieście. Tak że nawet na ulicach nie było bezpiecznie. Wszyscy moi bliscy siedzieli po cztery lata, taka była stawka widocznie. Nawet „Kortumowi” mówiłam, że czuję się jak dezerter, bo siedzę sobie na Ochocie cicho i ocalałam. Naturalnie „Kortum” mówił, że to głupstwo, że chwała Bogu, że chociaż ktoś jeden z Komendy Głównej, bo łączniczki albo siedziały, albo były za granicą, albo w obozach. Nie było łączniczek chodzących, o ile wiem.

  • Jak ta pani się nazywała, która współpracowała ze Służbą Bezpieczeństwa?


Nazywała się „Marysia”. Teraz nie powiem, ale to w każdej książce można znaleźć, bo to jest opisane. Ona później wydała swojego narzeczonego, którego bardzo kochała. Obiecał jej ten główny, który nas mordował, że go wypuści. Z jakichś względów zmusił ją, bo po co w ogóle mówiła, że ma narzeczonego? On został aresztowany i rozstrzelali go. Ona została wypuszczona, ale długo nie była na wolności, bo popełniła samobójstwo.

  • Jakie teraz, po latach, ma pani spojrzenie na Powstanie Warszawskie?


Takie samo jak w czasie Powstania. Według mnie to była konieczność zupełna, dlatego że nie można było wpuścić Rosjan. Poza tym już z doświadczenia wiedziałam, że w każdym mieście, z którego Niemcy wychodzili, zbierali mężczyzn. Z Mogielnicy, po drodze ze wszystkich miasteczek i miast, zbierali przed wyjściem i rozstrzeliwali. O tym wiedzieliśmy, że listy mężczyzn… Co prawda oszukiwaliśmy, jak mogliśmy, nazwiska były nie te, adresy nie te. Ale wszystkich mężczyzn, według list mieszkańców, rozstrzeliwali. Wszyscy nie, bo to niemożliwe, ale wielu mężczyzn by zginęło. Uważam, że Powstanie było konieczne ze względu na młodzież, która była zupełnie przygotowana. Miałam u siebie tylko środki opatrunkowe, u znajomych były karabiny czy inne tego rodzaju rzeczy, żeby walczyć z Niemcami. Uważam, że Powstanie było w tym momencie konieczne.




Warszawa, 9 i 22 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Anna Baranowska Pseudonim: „Małgosia” Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter