Anna Cichowska „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Cichowska, z domu Zalewska, urodziłam się w Łodzi 1 marca 1926 roku. Pseudonim „Hanka”, pełniłam funkcję sanitariuszki. Zgrupowanie „Sosna”, Batalion „Gozdawa”. [Pełniłam służbę] początkowo na Woli [w innym oddziale], później na Starym Mieście [i] po upadku Starego Miasta w Śródmieściu [w Zgrupowaniu „Sosna”].

  • Proszę mi opowiedzieć o latach przedwojennych. Urodziła się pani w Łodzi...

Tak, w dzielnicy bardzo biednej, na Bałutach, przy ulicy Zgierskiej. Rodzice mieszkali w oficynie. Ponieważ często chorowałam, przenieśli się w okolice Widzewa pod Pabianicami, tam gdzie mieszkał mój dziadek. Dzieciństwo miałam szczęśliwe. Chodziłam do szkoły powszechnej w Ksawerowie, do starej szkoły. Budynek był wzniesiony [przed pierwszą wojną światową]. Kierował [nią] pan Bronisław Franke, wspaniały Polak. Po 1939 roku większość nauczycieli z naszych okolic, z Pabianic i z Łodzi, była więziona na Radogoszczu. [On również].

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam siostrę młodszą o sześć lat. Mieszkałyśmy w majątku pań Herse i Loth, córek fabrykanta z Pabianic, Kindlera. [W centrum majątku był pałac], a my mieszkałyśmy w domu niedaleko tego pałacu, na obrzeżu pięknego parku, gdzie rosły ogromne wiązy, właściwie pomniki przyrody.

  • Czym się zajmowali Pani rodzice?

Byli księgowymi. Mama pracowała w gminie, tam też pracował mój dziadek, był sekretarzem gminy [Widzew, powiat łaski]. Na jednym miejscu przetrwał przez pięćdziesiąt lat. Mama pracowała razem z dziadkiem do wybuchu wojny w 1939 roku.

  • Jak pani wspomina Łódź, jakie to było miasto przed wojną?

Ja do Łodzi często nie wyjeżdżałam, ale była miastem gwarnym, różnojęzycznym, słyszało się język niemiecki. I oczywiście było sporo ludności żydowskiej. Chodziłam do szkoły na wsi, więc po skończeniu klasy szóstej miałam przejść do gimnazjum, ale nie w Łodzi, tylko w Pabianicach. Miałam lepszy kontakt z Pabianicami niż z Łodzią.

  • Czuło się, że wybuchnie wojna?

Jeśli chodzi o nastroje, to czuło się, że wojna wisi w powietrzu. W majątku pani Herse stacjonował oddział lotników z okolic Lwowa, [161 i 162 eskadra myśłiwska]. Jedno z pól było zajęte pod lotnisko polowe. Ostatnie wakacje, które spędziłyśmy z rodzicami, to były wakacje nad morzem i gdy wracaliśmy, to cały ten oddział lotniczy stacjonował pod wielkimi drzewami, pod wielkimi topolami. Oczywiście po to, żeby być ukrytym. Ta okolica, gdzie myśmy mieszkali, Ksawerów i podległe gminie Widzew wsie, były zaludnione sporą ilością ludności niemieckiej, dawnych osadników. My w szkole nie zwracałyśmy uwagi na pochodzenie, [przyjaźniliśmy się].

  • To znaczy, że do szkoły chodzili i Polacy, i Niemcy?

Tak. [Większość rodzin, choć miała pochodzenie niemieckie, była spolonizowana i później w czasie okupacji starała się nie szkodzić i częściowo pomagała Polakom].

  • To była wtedy gmina Widzew?

Gmina Widzew. Sporo wsi było podległych pod tę gminę. Wiadomo było, że część ludności niemieckiej [nie jest wrogo nastawiona], ale cześć była pod naciskiem osób [z dywersji], które przyjeżdżały z Niemiec i pracowała pod ich dyktando. O wszystkich ruchach wojsk polskich strona niemiecka wiedziała. Podczas pierwszych działań, lotnicy starali się miasto [Łódź i okolice] ochronić przed nalotami, [ale] Niemcy urządzili masakrę. Nalecieli na zgromadzone samoloty i cześć została spalona. Jeśli chodzi o bitwy powietrzne, to sporo było działań ze strony lotników polskich, bo to były jednostki wspaniale wyszkolone, ale nie miały [zbyt wiele sprzętu i dodatkowych] samolotów. Tam stacjonowały też zwykłe RWD, które nie były przygotowane do walk powietrznych. Cześć lotników zginęła i jest pochowana na cmentarzu w Pabianicach, w specjalnej kwaterze.

  • Była pani tam aż do wkroczenia wojsk niemieckich?

Tak, myśmy mieszkali tam od lat trzydziestych, chyba się w 1930 roku wprowadziliśmy i mieszkaliśmy długo, aż do 1945 roku. Ojciec był w rezerwie, więc starał się dostać do jakiegoś oddziału podczas pierwszych działań we wrześniu 1939 roku, więc byłyśmy tylko z mamą i dziadkami.

  • Jak to się stało, że pani trafiła do Warszawy?

Po wkroczeniu wojsk niemieckich [uczyłyśmy] się konspiracyjnie. Szkoły polskie zostały otwarte na krótki okres. Ponieważ zdawałam w czerwcu 1939 roku egzamin do Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi [w Pabianicach], więc uczęszczałam tam do grudnia. W grudniu wszystkie szkoły zostały zamknięte. Jedna z naszych cioć była nauczycielką, prowadziła konspiracyjne grupy i uczyła wszystkie dzieci z całej naszej rodziny. Przerabiałyśmy różne klasy. Moja siostra przerabiała z ciocią klasę pierwszą szkoły powszechnej, ja pierwszą i drugą gimnazjalną. Kuzyn o jedną klasę wyżej, i oczywiście jeszcze przychodziły do cioci dzieci z okolicy. Starałyśmy się uczyć.
Później, gdy skończyłam piętnaście lat, czy nawet wcześniej, trzeba było rejestrować się w niemieckim urzędzie pracy. Byłam zarejestrowana, ale rodzice dowiedzieli się okrężnymi drogami, że jestem przeznaczona do wywiezienia do Niemiec w ramach zniemczania dzieci. Nie chcieli do tego dopuścić i starali się mnie uchronić. Ponieważ mieliśmy rodzinę w Warszawie – mieszkała tam siostra mojej mamy i kuzynka mojego taty [nauczycielka] – doszli do wniosku, że powinnam przekroczyć granicę Generalnego Gubernatorstwa i przedostać się do Warszawy. Dosyć długo trwały te przygotowania, dlatego że nie było łatwo przekroczyć granicy. Ktoś musiał o tym wiedzieć i ktoś musiał mnie pokierować dalej do Warszawy. Z ojcem i z jedną z cioć, która pracowała w jednym z urzędów niemieckich, pojechaliśmy do Tuszyna i tam za Tuszynem sama przekroczyłam granicę,. Kazano mi iść do pewnego gospodarstwa. To była bardzo mroźna zima z dużymi opadami śniegu. Moją walizkę ktoś przewoził jakąś inną drogą, na saneczkach, a ja szłam tak jakby do swojego wujka do gospodarstwa, po stronie Generalnego Gubernatorstwa. Tam w tym gospodarstwie rzeczywiście [dobrze] mnie przyjęto. Wszyscy ci, którzy mieszkali nad granicą, byli w konspiracji. Przewieźli mnie do Piotrkowa, tam oddali pod opiekę kolejarzom i tak znalazłam się w Warszawie. Jedni kolejarze przekazywali mnie drugim. Przed wojną byłam kilkakrotnie w Warszawie, u siostry mojej mamy, więc znałam drogę. Dojechałam kolejką do Nowogrodzkiej, a później Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem doszłam do Ordynackiej. Ciocia mieszkała pod numerem dziesiątym. Czekała już na mnie.
Mieszkanie było duże, to było mieszkanie wujka, który był geodetą, więc miał swój gabinet [i pracownię. Pracownie były] puste, wujka nie było, uciekł przez granicę przed Niemcami. Ciocia mieszkała z córkami: jedną jedenastoletnią, drugą [czternastoletnią]. Trzeba było się uczyć mimo trudnych warunków materialnych. Ciocia nie pracowała, żyła z tego, co wyprzedawała z dawnych zasobów, jeszcze przedwojennych. Rodzice [moi] przysyłali przez granicę co mogli. Trudno nam było. Zapisano mnie do szkoły na ulicy Moniuszki 8, to była prywatna szkoła gospodarcza, ale [właściwie] gimnazjum Hoffmanowej. Chodziłam tam od stycznia 1942 roku, do drugiej klasy, skończyłam drugą klasę gimnazjalną, później przeszłam do trzeciej [i] skończyłam trzecią gimnazjalną [3 lipca 1943 roku].
Warunki życiowe były tak trudne, że postanowiłyśmy [ze] starszą kuzynką pracować. Ona pracowała jako goniec w banku, [wcześniej] roznosiła pieczywo. Znalazła nam pracę w gospodarstwie ogrodniczym. To była gmina [jeziorna, wieś] Dorocin. Tam pani, która miała kwiaciarnię na placu Trzech Krzyży [inżynier Kuszewska-Marz prowadziła] swoje gospodarstwo ogrodnicze, i tam nas zarejestrowała. Pracowałyśmy w ziemi w ogrodzie i szklarniach]. Ja zawsze lubiłam ogródki i znałam się na hodowli kwiatów i warzyw, bo dziadkowie mieli swój ogród, więc traktowałyśmy to jako przyjemność. Pracowałyśmy tam do maja 1944 roku. W maju rodzina doszła do wniosku, że ponieważ coś szykuje się w Warszawie, jest niespokojnie, to trzeba [nas] ściągnąć i trzymać dzieciaki razem. Kuzynka wtedy dostała pracę gdzieś indziej, a ja zostałam zatrudniona w fabryce trykotaży J. Matuszewskiego na Czerniakowie, [na ulicy Jedwabniczej 2]. Pracowałam tam do lipca. W lipcu dostałam dwa tygodnie urlopu i byłam u rodziny, w Warce nad Pilicą.
  • Należała pani do konspiracji?

Kiedy chodziłam do szkoły [gospodarczej] pani Skockiej, należałam do drużyny harcerskiej, która tam była założona. Moje pierwsze kroki harcerskie właściwie polegały na uczeniu się Warszawy. Miałyśmy zbiórki w prywatnych mieszkaniach i poznawałyśmy Stare Miasto, taki był nasz cel. Widocznie tak mi było pisane, bo później znalazłam się na Woli i na Starym Mieście. Mieszkałam raz u jednej cioci, raz u drugiej. Ta, która była nauczycielką, była zaangażowana bardzo w konspirację, pracowała w oddziałach minerskich.

  • Jak się nazywała?

Mieczysława Martynkówna.

  • Pseudonim?

„Sławka”. Ale ja nie znałam tego pseudonimu, nie wiedziałam, że ciocia jest aż tak zaangażowana. Bała się o mnie. Musiała przechowywać jakieś paczki czy broń w mieszkaniu, nie w samym mieszkaniu, bo w piwnicach w domu nauczycielskim na Woli, na ulicy Bema [76/10]. Do pewnego czasu mieszkałam właśnie u tej cioci, ale później, jak już [wiedziała], że musi zmienić miejsce zamieszkania ze względu na swoje bezpieczeństwo, to ja powróciłam na Ordynacką, do siostry mojej mamy. Przed wybuchem Powstania przeniosłam się do cioci nauczycielki, „Sławki”, która zmieniła mieszkanie na ulicę Wawelską 60 mieszkanie numer 33. Tam nas zastała godzina „W”. To było popołudnie, miałyśmy przygotowane plecaki, wyszłyśmy przez plac Trzech Krzyży, przeskoczyłyśmy później Aleje Jerozolimskie, już były wtedy pierwsze strzały, wiec trzeba było wyczekać taki moment, żeby [znaleźć się po drugiej stronie ulicy].

  • Gdzie panie miały się dostać?

Na Wolę.

  • Gdzie był punkt na Woli?

Na Woli? Nie pamiętam.

  • Ale jest pani pewna, że z ulicy Wawelskiej?

Tak. [Naprzeciw naszego domu przy ulicy Wawelskiej 60 była niemiecka baza transportowa. Ukryte przy oknie liczyłyśmy wyjeżdżające na wschód i powracające z frontu samochody. „Sławka” dostarczała meldunki gdzieś w pobliżu placu Trzech Krzyży i dlatego 1 sierpnia tam się znalazłyśmy].

  • Przez plac Trzech Krzyży?

Przez plac Trzech Krzyży, później przez Aleje Jerozolimskie na Wolę. Przeszłyśmy przez szpital na Woli i na którejś z uliczek Woli był punkt zborny mojej cioci. Tam przebywałyśmy do upadku Woli.

  • Przepraszam, ale wydaje mi się, że to był plac Narutowicza. Musiała pani przejść przez plac Narutowicza i później przez Aleje Jerozolimskie.

To był plac Trzech Krzyży. [...]

  • I jak dostała się już pani na Wolę...

Byłyśmy na Woli do upadku Woli. [Niemcy okrutnie niszczyli ludność Woli. Znałam wiele dzieci z tej dzielnicy ze świetlicy na Górczewskiej i z półkolonii organizowanych przez RGO. Mali i dzielni mieszkańcy].

  • Jak pani wspomina te dni na Woli, dostała pani tam jakiś przydział?

[Początkowo było radośnie. Jedni drugim pomagali]. Jeszcze była możliwość [prania] bandaży i gotowania bardzo prostych posiłków. Starałyśmy się być użyteczne. Walki trwały tam dosyć krótko, zaledwie kilka dni. Spychano nas z coraz to innej uliczki w następną ulicę. Którejś nocy [wykrwawione] oddziały przeniosły się przez getto, zburzone getto, na Stare Miasto. Stare Miasto było wtedy jeszcze prawie całe. Ulica Długa była z domami [i z dużym szpitalem]. Tam nam dano właściwy przydział, do 2. grupy szturmowej pododcinka „Gozdawy”. Dostałyśmy torby sanitarne. Porozdzielano nas na poszczególne placówki. Z każdym dniem było coraz trudniej.

  • A pani gdzie dostała przydział, na jaką placówkę?

Na ulicy Długiej, w kilku miejscach, bo nas przenoszono. Początkowo to był duży szpital, a później z tego szpitala do mniejszych oddziałków, tam gdzie można było się jeszcze schronić. Pamiętam te przydziały panterek z magazynów, przydziały możliwych puszek, przydziały cukru. Wyżywienie na Starym Mieście było względne – póki jeszcze były magazyny, można było stamtąd coś wynieść. Sytuacja robiła się coraz trudniejsza w związku z nalotami, z ostrzeliwaniem z tych sławetnych „szaf”. Coraz to inne domy waliły się ludziom na głowę. Najtrudniej było żyć ludności cywilnej, my przenosiliśmy się z miejsca na miejsce, a ludność siedziała w piwnicach, w ciemności czy przy zapalonych świeczkach. Nastroje robiły się coraz bardziej ponure. Przez cały sierpień oddziały się trzymały, ale stopniowo poszczególne ulice też się kurczyły. I zasadniczo został tylko ten odcinek z włazem na placu Krasińskich i okoliczne barykady.

  • Co należało do pani obowiązków? Czy pani się opiekowała rannymi w szpitalu?

Nie. Opatrywałam rannych wtedy, kiedy zostali postrzeleni, czy ewentualnie nosiło się rannych do szpitali.

  • Czyli była pani sanitariuszką liniową?

Tak. Nie pracowałam w szpitalu.

  • Ale to chyba było bardzo niebezpieczne, podbiec do rannego i wziąć go na nosze?

Ależ ile osób tam było [dzielnych], ileż osób się wykazywało odwagą. A najbardziej odważni byli ci, którzy zginęli. Uchroniono nas i kiedy przyszedł czas ewakuacji, [uratowano]...

  • A pani taki najgorszy dzień na Starym Mieście?

To zejście do kanałów, bo nie wiadomo było, czy my dojdziemy, czy zostaniemy po drodze zabici. Ci ranni, których prowadzimy – czy dotrą z nami do Śródmieścia? Bo były próby przebicia górą do Śródmieścia.

  • I pani szła w takim szturmie?

Nie. W tym oddziale była moja ciocia „Sławka” i niestety, cała ta grupa, która miała się przebić, zginęła.

  • To ciocia też zginęła?

Też zginęła, ale ja o tym nie wiedziałam. Oni się przebijali górą, a my wychodziliśmy kanałami ze Starego Miasta. Dowiedziałam się o tym, że zginęła, dopiero po przejściu do Śródmieścia, jak ostatnie oddziały przeszły kanałami.

  • Jak wyglądało to zejście do kanałów?

To było straszne, dlatego że do włazu puszczano pojedyncze osoby, a dookoła była zgromadzona i ludność cywilna, i oddziały, które wycofywano, więc to właściwie było piekło na ziemi. Nie wiedzieliśmy, co zastaniemy w tych kanałach, czy nie wrzucą nam tam granatów – wtedy już zostaniemy tam na zawsze. Z Bożą pomocą udało nam się po trochu, po trochu, w całkowitej ciszy przejść tę drogę: Miodową, Krakowskie Przedmieście do Wareckiej. Ile to godzin trwało, to nie wiem. [Gdy] schodziliśmy, była już noc, [gdy] wychodziliśmy, to jeszcze był półmrok. Człowiek cieszył się, że wyszedł cało, bez szwanku i liczył się z tym, że może zobaczy się z ciotecznymi siostrami, ale niestety nie zobaczyłam ich. Spotkałam tylko na Ordynackiej, pod dziesiątym, dozorczynię, która mnie poznała i pokazała album, który wyniosła z mieszkania [i] chciała ocalić, [a] jeżeli ktoś się zgłosi, album oddać. Z tego albumu wyciągnęłam kilka zdjęć, które po wojnie oddałam ciotecznym siostrom.

  • A dlaczego ich nie było w tym domu?

Dlatego że przed samym Powstaniem [moja] ciocia, matka moich ciotecznych sióstr, zachorowała i odwiozłyśmy ją w lipcu do rodziny do Częstochowy, a same zostałyśmy przydzielone – one do ciotek z rodziny ojca, które mieszkały na Krakowskim Przedmieściu, a ja do cioci Mieczysławy.
Ja ze „Sławką” przeszłam ten szlak na Wolę, a kuzynki były wyciągnięte z Krakowskiego Przedmieścia i jako żywa osłona czołgów gnane [z innymi] na Stare Miasto. Tam Powstańcy wyciszyli [swój] ogień. Przez megafony kazali im się rozbiec na boki i one ocalały. Były na Starym Mieście, ale ja o tym nie wiedziałam.

  • A później wyszły z ludnością cywilną?

Wyszły z ludnością cywilną. Były trzy razy stawiane do rozstrzelania, przeżyły bardzo ciężko ten okres. Trudniej miały niż ja.

  • Dlaczego?

Bo z ludnością cywilną się nie liczono. Już myślały, że [będą zabite aż…] trzykrotnie. Ale jakoś udało im się wyjść stamtąd. Przeszły przez Pruszków i zostały wywiezione do Niemiec.
  • Jakie były pani dalsze losy po wyjściu na Wareckiej?

Nasz oddział skompletował się, znalazłyśmy się na placu Napoleona i w podziemiach „Prudentialu”. Roznosiłyśmy rozkazy, pracowałyśmy jako sanitariuszki, przechodziłyśmy kilkakrotnie Aleje Jerozolimskie. Najpierw barykada była prawie górą, bo to były worki z piaskiem, ale tak zniszczone, że trzeba było się czołgać, jeśli chciało się coś przenieść [i to pod ciągłym ostrzałem]. Później zaczęto robić przekopy od piwnic, więc przejście było trochę łatwiejsze. Tak wytrwaliśmy do kapitulacji. Co można było, to co nam zlecili przełożeni, to wykonywałyśmy.

  • A taki najgorszy dzień w Śródmieściu? Bo rozumiem, że pani w tych podziemiach nocowała?

W różnych miejscach myśmy nocowali, bo oprócz placu Napoleona byłyśmy na ulicy Widok i na ulicy Chmielnej. To były [przedziwne] miejsca. Z tych najgorszych [dni, to były ostatnie chwile bombardowań, bo naprawdę nie było się gdzie schronić. Padła cześć Nowego Światu i Powiśle. Zaczął się kurczyć stan posiadania. Jakoś trwaliśmy, ale to było bardzo, bardzo ciężkie.

  • A jak przyszedł rozkaz kapitulacji Powstania, to jaką pani podjęła decyzję?

Nam kazano iść z rannymi do Szpitala Dzieciątka Jezus. Dlaczego? Dlatego że chcieliśmy zostać w Polsce, nie chcieliśmy iść na niewiadomą poniewierkę i do obozu. Kazano nam przebrać się w cywilne ubrania i z grupą sanitariuszek, z rannymi przeszliśmy do Szpitala Dzieciątka Jezus. Tam byliśmy dość krótko. Tyle jedzenia, ile można było zdobyć, to się zdobywało. Chodziliśmy na działki pod ostrzałem pojedynczych żołnierzy niemieckich, na Pola Mokotowskie czy jakieś inne [miejsca], i stamtąd przynosiłyśmy [ziemniaki], pomidory, cebulę i rozdawałyśmy to chorym w szpitalu. Przejście potem też na niewiadome, bo nie wiedziałyśmy, gdzie nas później zawiozą, nie chciałyśmy się dostać do obozu w Pruszkowie. Drogami konspiracyjnymi kolejarzy wywieziono nas do Grodziska, a z Grodziska do Pławna za Radomsko. Tam dano nam przydział, pokój z kuchenką u gospodarza i tam doczekałyśmy wyzwolenia.

  • Wróciła pani później do Łodzi?

Nie [od razu]. Nas była grupa dziewięciu osób: był z nami kapitan „Viktor” i jego żona, jego córka [Hanna], dyplomowana pielęgniarka, i młodsza [córka Maria], która też brała udział w Powstaniu jako dziecko. Następnie koleżanka córki państwa Majewskich, [również] dyplomowana pielęgniarka, z sanitariuszek ja, Krystyna Ernest i Danuta Dworakowska. Wyszła z nami też [z Warszawy] żydówka Rena, nie znam jej nazwiska. Bałyśmy się mówić, wiec tylko używałyśmy imienia.

  • Ona też walczyła w Powstaniu?

Nie wiem, jakim sposobem się znalazła, do nas dołączyła gdzieś w Śródmieściu. Ona pierwsza wyjechała z Pławna. Miała w Warszawie synka zostawionego pod opieką niani, więc chciała [go] znaleźć, chociaż się dowiedzieć o losach swojego dziecka. A my, ponieważ część osób [była] z Warszawy, ja byłam z Łodzi, więc tak jak można było się dostać pociągiem, to pojechaliśmy najpierw do Anina, do rodziny państwa Majewskich, a później odwieźli mnie do mamy pod Łódź. Ojca nie było, mama była sama z moją siostrą w domu. Ojciec w 1944 roku w styczniu został zabrany po jakiejś wpadce komórki akowskiej w Pabianicach. Został uwięziony w Łodzi, a później przez Poznań dostał się do obozu [koncentracyjnego] w Mauthausen [jako więzień polityczny].

  • To znaczy, że tata działał w konspiracji w Pabianicach? Jak tata się nazywał?

Stanisław Zalewski.

  • A pseudonim?

„Żyżka”.

  • Odnalazła pani ciało cioci na Starym Mieście?

Nie, na Starym Mieście to jej mama dowiadywała się... Jest ekshumowana i pochowana w kwaterze pododcinka „Gozdawy” [na Powązkach].

  • Jak pani szła do Powstania Warszawskiego, miała pani osiemnaście lat?

Tak.

  • Gdyby miała pani jeszcze raz osiemnaście lat, poszła by pani do Powstania?

Tak. Dlatego że wtedy czuliśmy się wolnymi.




Łódź, 14 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Anna Cichowska Pseudonim: „Hanka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Gozdawa”, Zgrupowanie „Sosna” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter