Anna Cieplińska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Cieplińska z domu Reppel, mieszkam w Warszawie [..].

  • Kiedy się pani urodziła?

W 1930 roku. Jestem od urodzenia warszawianką na Żoliborzu.

  • Jak wyglądało pani życie przed wybuchem II wojny światowej? Gdzie pani mieszkała? Czym się pani zajmowała?

Jak mówiłam, od urodzenia mieszkałam na Żoliborzu na ulicy Słowackiego 35-43 naprzeciw straży pożarnej koło ulicy (wtedy tylko wytyczonej) Stołecznej, teraz Popiełuszki. Mieszkałam z rodzicami i dwojgiem starszych braci. Miałam dziewięć lat (bo urodziłam się w 1930 roku), jak się wojna zaczęła. Starszy brat był o dwa lata starszy, a następny o cztery. [Miałam] dwóch braci. Mama nie pracowała. Pracowała, dopóki dzieci się nie urodziły, bo przed wojną był kryzys i jeżeli ojciec pracował, to kobiety już nie mogły pracować. Była jeszcze z nami babcia. To było mieszkanie spółdzielcze, duża spółdzielnia „Zgoda”, która została w czasie Powstania spalona i już nie odbudowali.

  • Czy uczęszczała pani do szkoły?

Uczęszczałam od siedmiu lat, to [skończyłam] już dwie klasy – w siódmym roku i w ósmym. Miałam rozpocząć trzecią klasę. Pamiętam ten moment. Oczywiście było gorąco. Tata się szykował do pracy, a mama poszła po zakupy. Na Żoliborzu pełno zieleni i [robiła] jakieś zakupy spożywcze. Jak wróciła, tata jej powiedział: „Zaczęła się wojna”. O tym, że zbliża się wojna, to już wiedzieliśmy, bo była taka atmosfera. Z mamą i z braćmi byliśmy jeszcze w sierpniu nad morzem na Helu i tata szybko zawiadomił, żeby wracać, bo zbliża się wojna. Widać było te okręty niemieckie, które stały. W końcu sierpnia żeśmy wrócili. Wszyscy się spodziewali, ale optymizm wielki, bo to wszystko potrwa króciutko. Pierwsze dni pamiętam, jak wychodziliśmy na dwór, obserwowało się bitwy lotnicze. Tak właściwie jak zawody. „Ach, to jeszcze trzy dni i już będzie koniec”. Takie były pierwsze wrażenia.

  • Jak bardzo zmieniło się pani życie już w trakcie wojny, kiedy wiadomo było, że to nie będzie chwila?

Bardzo się zmieniło. Ojciec pracował w dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowej. Jak wszyscy urzędnicy państwowi byli ewakuowani z dokumentami, wyjeżdżali na Wschód z dokumentami i przeważnie z rodzinami. Ale rodzice moi się nie zdecydowali, żeby jechać, bo to była straszna udręka. Wiadomo, czym to się kończyło. Troje dzieci, babcia staruszka, więc myśmy zostali, a ojciec pojechał. Na Słowackiego od Bielan jest dojazd z Puszczy Kampinoskiej i tutaj się toczyły bitwy. Ponieważ dom był od frontu ulicy, żołnierze prosili, żeby cywile, którzy zostali, się przenieśli. W oficynie był jak gdyby szeregowy dom i [mówili], żeby tam się przenieść. Myśmy mieszkali na parterze, więc [układaliśmy] worki z piaskami i tak dalej; był obstrzał. Myśmy wszyscy byli właśnie w piwnicach bocznego domu. Bardzo pamiętam pierwszy dzień, jak wojsko prosiło, żeby się przenieść. Gwieździsta noc. Do dzisiaj pamiętam: szkło, jakby kryształy lśniące w świetle księżyca. I myśmy się tam przenieśli.
Oczywiście jak to w czasie działań – było ciężko. To trwało prawie miesiąc. Ostatni dzień działań też był dla nas tragiczny, bo moja babcia [umarła]. Myśmy siedzieli (dzieci) jak gdyby w piwnicy. Mama w ostatni dzień działań wojennych (27 czy 29 września, nie pamiętam) poszła rano po wodę, bo wodę zdobywało się zawsze rano. Babcia bała się schodzić do piwnicy, bała się wojny, nalotów, bombardowania, bo przecież to wszystko się tam działo. Zawinięta w kołdrę wyszła, chciała pójść do toalety. Otworzyła drzwi do piwnicy i wpadła głową. Straciła przytomność i po paru godzinach umarła. Została pochowana na podwórzu, bo na Żoliborzu było duże, zielone, na środku figura Matki Boskiej, klomb. Tam się chowało i w 1939 roku, i w Powstaniu tych, którzy zginęli. Tak że to był taki pierwszy [tragiczny moment]. Potem ojciec wrócił. Myśmy się przenieśli do swojego mieszkania. Pamietam jeszcze dobrze głód, to jak zwykle.

  • Jakie warunki panowały w piwnicach?

W piwnicach, co mieliśmy, to się jadło. Żoliborz o tyle był lepszy, lepsze miał, że tak powiem, warunki i w 1939 roku, i szczególnie w Powstaniu, że było dużo zieleni. W czasie wojny taka była organizacja, że każdy trawniczek był podzielony, każdy miał kawałek swojego kwietnika, działki. Każdy metr był [zagospodarowany] – tu marchewka, tu pietruszka, tu kartofle. W związku z tym jedzenie było w pobliżu.

  • W porównaniu do innych dzielnic było lepiej?

Tak. Ale to było w 1939 roku. W Powstaniu było o tyle ciężko, że za domami na Słowackiego była tak zwana prochownia. Teraz tam są Sady [Żoliborskie], domy żoliborskie. Dalej były pola, instytut chemii, tory kolejowe i obstrzał niemiecki. [Nie było możliwości] wyjść, w ogóle głowy wychylić, dlatego że osoby, które to zrobiły, ginęły.

  • Proszę opowiedzieć o powrocie taty.

Tata wrócił z koniem. Nie wiem, dokładnie nie pamiętam, [jak to było]. To była wędrówka ludów ze wschodu. Tych, którzy byli ewakuowani, uciekali przed frontem, a tam spotkali się z frontem drugim. Powrót. Bardzo dużo osób ginęło, bo Niemcy się zniżali, strzelali – to było straszne. Ojciec wrócił i zaczęło się życie okupacyjne. Już tam nie pracował, [gdzie wcześniej]. O ile pamiętam, [pracował] w jakichś biurach zaopatrzenia węgla – coś takiego było. Jak Niemcy wkroczyli doWarszawy, to myśmy (nawet dzieci) demontstracyjnie głowy odwracali, żeby nawet nie przatrzeć na ich triumfalizm, jak oni kroczyli. Zresztą tam potem też Hitler przejeżdżał, bo był w Warszawie po upadku w 1939 roku. Pamiętam jeszcze, że oni pokazowo, do filmowania dawali ludziom żywność. Ponieważ byliśmy bardzo wygłodzeni, [to skorzystaliśmy]. Pamiętam, ja z naczyniami po drugiej stronie, kotły wojskowe, zupy gęste. Do dziś pamiętam smak tej zupy wojskowej. Rozdawali kawę prasowaną. Bo to wszystko u nich ersatz, zorganizowane w kostkach z cukrem. Kawa zwykła, zbożowa, którą myśmy traktowali jako słodycze i żeśmy jedli. To pamiętam. To było filmowane i potem na Zachodzie pokazywane, jacy oni są dobrzy, że pomagają. Propaganda.

  • Czy w czasie okupacji w ramach działalności mamy czy taty spotkała się pani z formą konspiracji?

Oczywiście. Ojciec był w AK, najstarszy brat był w AK. W piwnicy było radio i króliki, które żeśmy jedli, a one się bardzo mnożą. Z futerek robiło się różne ciepłe rzeczy. Było radio, które [obsługiwał] najstarszy bart.

  • Jakich rozgłośni słuchano?

Nie wiem, tego nie wiem. W każdym razie były nasłuchy. Ojciec pracował w finansach i był skarbnikiem jakiegoś fragmentu organizacji AK. Zresztą nadzwyczaj uczciwym. Jako dziecko odbierałam tylko pewne rzeczy, o tym się nie mówiło, bo – dziecko wypaple. Wiedziałam, że po Powstaniu, jak się wszystko spaliło, można było wracać do Warszawy. Ojciec był w takim stanie, że nie miał możliwości, ale mama z bratem pojechała. Ojciec powiedział, gdzie są zakopane pieniądze konspiracyjne w puszkach w piwnicy. Ale ponieważ dwupiętrowy dom się zawalił i spalił, to te pieniądze były takie, że dmuchnąć i się rozlecą. Pieniądze były prawie zwęglone.

  • Ten dom był spalony podczas Powstania?

Tak, specjalna okoliczność. Wszystkie domy ocalały. To znaczy były bombardowane pociskami, ale potem odbudowane. A nasz nie. Nasz był naprzeciw straży. […] Spółdzielnia nazywała się „Zgoda”. „Nareszcie »Zgoda« płonie!”. Powstańców, którzy w tej części Żoliborza mieli ostatni bastion w straży pożarnej (która dotychczas tam jest rozbudowana) ostrzeliwali Niemcy, którzy już ten budynek zajęli i nie można ich było, że tak powiem, wykurzyć. Jakimś zapalającym [pociskiem] zapalili. Radość była u Powstańców: „Nareszcie »Zgoda« płonie!”. My wtedy byliśmy wypędzani z drugiej części Żoliborza. Cały pochód, który szedł na bocznice kolejowe gdzieś za Powązkami (gdzie nas wywozili do Pruszkowa) oglądał się. Widzieliśmy dym, ale nie wiedzieliśmy, że to jest nasz dom.

  • Proszę powiedzieć jeszcze coś o czasach okupacji.

Bieda była okropna. Na kartki dostawaliśmy bardzo małe ilości okropnego chleba. Ale jeden z mych braci był, nazwijmy to, łakomy i zawsze za dużo zjadł i dla innych nie zostawało. Mama poszyła woreczki z materiału, dzieliła i każdy dostawał swoją porcję. „Zjesz rano – nie bedziesz miał wieczorem” – i tak dalej. Każdy miał swój woreczek z kawałkiem chleba. Mydło się robiło. Pamiętam straszny smród. Jakieś kości, soda – gotowało się w garze i mama potem to [przerabiała].

  • Kto to wszystko robił?

Mama.

  • Posiadała takie umiejętności?

Sytuacja [zmuszała]. Poza tym mama wychowana była w Estonii i tam przeżyła rewolucję właściwie w samym Petersburgu. Zaczęła studia medyczne w Petersburgu i tam ją zastała rewolucja. Warunki, wiadomo – burżujka i tak dalej. Zawsze nam mówiła: „Nie grymaście, bo nie wiecie, co to jest głód. Tam jeden kartofel – pół się zjadło, a pół kopało, żeby było na drugi dzień. Tak że to jest głód” – [mówiła], jak myśmy jako dzieci grymasili. Na budowie pracowała – straszne warunki. [Doświadczenia] przydały się i zaradność. Tak że wszyscy podobnie w rodzinie jakieś sery topili śmierdzące. Poza tym, jeżeli chodzi o wyżywienie, to jak powiedziałam, cały Żoliborz był podzielony na działki. Każdy miał tu kartofle, tu marchewkę, tu to, tu siamto.
Poza tym do sióstr zmartwychwstanek z bańką po zupę chodziłam z kuzynką. Radziło się w różny sposób. Bardzo było przykre, że Niemcy nas wysyłali do odwszalni, żeby dostać kartki. Oczywiście nikt nie miał wszy, ale oni się strasznie bali. Poza tym w pobliżu była przychodnia i chyba łaźnia. Żeby dostać kartki, to trzeba było mieć zaświadczenie, że się tam było. Mama ze mną, ojciec z synami, z braćmi. Brało się najgorsze ciuchy, bo one szły do dezynfekcji. My wszyscy pod prysznice i potem było zaświadczenie, że można było dostać kartki na ten podły chleb i margarynę czy coś [innego]. Dorabialiśmy, coś się zarabiało. Dzieci, wszyscy musieli być zaradni.

  • Czy pani w jakiś sposób też dorabiała?

Tak. W tej samej spółdzielni, w tym domu mieszkał plastyk, pan Wiercholski, który robił różne buty, drewniaki, plecione wierzchy ze sznurka. To się robiło. Torby, sznurki papierowe. Poza tym odpowiednie organizacje wysyłały [to] do obozu, a on produkował i dzieciakom dawał dorobić. Na przykład na Boże Narodzenie choineczki: patyczek, składane kolorowe gałązki, gwoździki. Trzeba było wbijać gwoździk. To wszystko było składane w kopertę i mogło trafić do obozu, potem sobie można było rozłożyć choineczkę z papieru; na Wielkanoc papierowe malowane jajka z masy papierowej i tak dalej. On jako plastyk to wszystko robił, a my mieliśmy jakiś wkład swojej pracy, żeby zarobić.
Najstarszy brat [był] bardzo zdolny. U mojego wujka na Woli pracował w firmie elektrycznej. Poduszki elektryczne, jakieś inne elementy. Średni brat miał smykałkę do handlu. Jechało się na Kercelak, kupowało, sprzedawało. Robił cukierki: gotował krówki i rano dzieci przychodziły, w kolejce [stawały i pytały], czy są już te krówki. Pieczątka z kartofla, myśmy zawijali – taka pół zabawa, pół [praca]. Pamiętam, że robiłam na drutach rękawiczki – każdy co umiał, to jakoś dorabiał. [Robiło się], co było możliwe, żeby sobie dorobić. Panie piekły różne bułeczki. Trzeba było żyć. Potem najstarszy brat dostał zajęcie. Kartki też (tak jak u nas po wojnie) były wycinane i sklep musiał to wszystko przyklejać na arkusze i oddawać, bo się rozliczał. Brat właśnie miał taką funkcję, że jeździł po Bielanach do sklepów, zbierał, myśmy przyklejali na arkusze. Różne formy [dorabiania].
  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?

Wybuch Powstania [zapamiętałam] szczególnie, dlatego że moja ciocio-babcia, starsza [kobieta] leżała w szpitalu na Czerwonego Krzyża. Miała złamane biodro. Mama mnie wysłała jak Czerwonego Kapturka z jedzeniem do cioci, żeby jej zawieźć do szpitala. Już w ogóle była atmosfera, front się zbliżał, warunki w ogóle ciężkie, w szpitalu tym bardziej. Byłam, wracam na Żoliborz przez wiadukt na górę. Tramwaje już się zatrzymywały, dalej nie jechały. Już coraz więcej ludzi wysiada, słychać strzelaninę gdzieś od strony placu Wilsona. Jak już wspomniałam, tam Powstanie rozpoczęło się koło drugiej, bo Powstańcy przenosili gdzieś broń, Niemcy zauważyli, zaczęli się bronić, zaczęła się strzelanina i już regularne Powstanie się tam zaczęło. Jak się teraz dostać do domu? Wszyscy jakoś [próbowali], większość ludzi szła ulicą generała Zajączka, na lewo, aleja Wojska Polskiego, potem były pola i daleko instytut chemii na Rytgera. Wszystko było bardzo porozrzucane, było osiedle domków oficerskich (teraz nie ma śladu po tym). W każdym razie duża część ludzi tam czekała, to pamiętam. Nie wiedziałam [co zrobić], może się ściemni, może się gdzieś wydostaniemy. Z instytutu był obstrzał, strzelali do ludzi.
Jakaś pani mnie pytała: „A ty dziewczynko, gdzie ty chcesz?”. „Ja tutaj, na Słowackiego”. Ona mówi: „Słuchaj, to trzymaj się mnie, bo ja mam punkt zborny na piątą”. Obok była przychodnia i ona na Powstanie miała tam swój punkt. „Trzymaj się mnie, to razem jakoś tam dobrniemy”. Taka była sytuacja, że już się troszeczkę robiło szarawo, ludzie machali białymi chustami, żeby Niemcy nie strzelali. Instytut, pole, pole i dopiero przy Krasińskiego domy. Blisko Wilsona. Przestali strzelać. Ludzie biegli. Nie wiem, jak inni, ale ja z tą panią żeśmy biegły. Na chodniku, niedaleko (teraz Stołecznej) na Krasińskiego, gdzie się zaczynały domy, po drugiej stronie był klasztor. Niemcy leżeli na chodniku i strzelali do nas z karabinu maszynowego. Myśmy obie leżały jak placki. Tylko pamiętam, jak czerwone kulki leciały nad głową. Jakby podnieść [się], to [śmierć]. Co teraz robić? Bez wyjścia. Tu pusto, tu ulica – na ulicy jeszcze bardziej będziemy [narażone], tam klasztor, do którego można byłoby [iść], ale to było nierealne. Dwóch leżało i strzelało do nas. Co nas uratowało? To, że byłyśy po tej stronie, gdzie były Sady Żoliborskie. To były rzeczywiście sady, działki ogrodzone drutami kolczastymi. Ona mnie wciskała pod druty w wysokie krzaki, działki zarośnięte. Oczywiście ubranie poszarpane, wszystko, ale najważniejsze, że wcisnęła mnie. A oni strzelali. My robiłyśmy wszystko przy [obstrzale]. Wtedy ja pomagałam jej się wcisnąć. Obie już byłyśmy po stronie tych działek. Oni jeszcze strzelali, ale już nie mieli widoczności i nie wiedzieli, czy trafili, czy nie. Już im się to znudziło. Powoli żeśmy się przeczłapały dalej i dalej. Tam była tak zwana prochownia, gdzie teraz są jeszcze domy i Sady Żoliborskie. Tam już przy Słowackiego stał nasz dom. Jak już się robiło ciemno, to ona na swój punkt, a ja do domu.

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich z okresu Powstania Warszawskiego?

Strasznie. Już pierwszego dnia ktoś przebiegał przez ulicę i od razu był obstrzał. [Zabitych] ściągali w nocy mężczyźni, żeby ich gdzieś pochować na podwórzu. To był ogród, nie podwórze. Bezpośrednio kontaktu z Niemcami na razie nie mieliśmy. Żyliśmy w pinicach, bo obstrzał był i z góry. Bombardowanie bez przerwy. Przestałam się bać burzy, bo tak myślałam: „Żeby to była burza, a nie to bombardowanie”. Taki upalny był sierpnień i wrzesień, ani jednej chmurki i oni mieli wspaniałą widoczność. Wieczorem wisiały jeszcze zapalane lampiony, że rozświetlali i dalej mogli rąbać, jak chcieli. Obstrzał przy wodzie, bo woda była gdzieniegdzie, [między innymi] na Suzina na Żoliborzu. Rano skoro świt ludzie tam chodzili i bardzo dużo ginęło, bo jednak musieli się jakoś wychylać zza domów. Bardzo dużo osób ginęło. Słyszeliśmy tylko, jak były gdzieś bliżej potyczki Niemców. Tutaj była moja druga babcia, dlatego że rodzina z Poznańskiego była wysiedlana. […] Kazali im się w piętnaście minut zebrać, babcia ponad siedemdziesiąt lat, małe dzieci. To, co wezmą w rękę, więcej nie wolno [zabrać], nawet dla małego dziecka pieluszek. Do pociągów i do Generalnej Guberni, tak moje dwie rodziny – jedna z Kalisza, druga z Turku – były wysiedlone. Mężczyźni [trafili] do obozów, z których zresztą nie wrócili, zginęli. Kobiety i dzieci oczywiście do nas. To były siostry mojego ojca, my mieliśmy większe mieszkanie. Babcia, która była z Turku, w Powstanie była z nami w piwnicy. Wtedy miała już osiemdziesiąt sześć lat. Było bardzo ciężko z chodzeniem i ze wszystkim.
Żoliborz dosyć długo się trzymał, bo już tylko trzy dni potem padło Śródmieście: [najpierw] Mokotów, Żoliborz i Śródmieście. Już bitwy, potyczki dochodziły blisko, [nadchodzili] „ukraińcy”, których żeśmy się strasznie bali. Słychać było: my w piwnicy, a tu na górze Powstańcy z nimi [walczą]. Już było na tyle niebezpiecznie (Niemcy podchodzili), że Powstańcy zarządzili, żeby ludzie się ewakuowali. Nie tylko na Żoliborzu były przebijane dziury w piwnicach, a między domami okopy. Tak że można było przejść względnie bezpiecznie. Tak myśmy wszyscy się ewakuowali, oczywiście w wielkim popłochu. W jednej piwnicy był wylot na Słowackiego. Pod asfaltem między nami a strażą pożarną było przekopane. Tam można się było dostać na drugą stronę (bo z tej był obstrzał) do następnych domów, z których po trzech dniach Niemcy nas wyrzucili. Najpierw strzelając, żeby się upewnić, wystraszyć, no i z rękami do góry [wychodziliśmy].
Olbrzymi pochód przez Powązki na daleką Wolę, na bocznicy stały pociągi. Wiadomo było, jak to było ciężko dla nas, a co dopiero dla mojej babci, to była właśnie tragedia. Dwie moje babcie, które były wysiedlone z Poznańskiego, niosły starsze siostry (miały już osiemnaście, szesnaście lat) w kocu. Małego, czteroletniego brata na plecach. Po bokach Niemcy i psy. Chorych, rannych kazali zostawiać po boku, jak widzieli, że ktoś nie może iść. Kazali babcię zostawić, pomimo że ją dźwigały. Oczywiście krzyczą, karabinem [walą] po plecach, żeby położyć. Babcia przerażona, błogosławiła i prosiła, żeby one odeszły; poszły, bo bała się, że je zastrzelą. Została i to był ostatni moment, w którym się ją widziało. Właśnie moja cioteczna siostra (potem przeżyła obóz) mówiła, że ona nie może, po prostu nie wytrzyma tego psychicznie, jak musiała zostawić [babcię].

  • Czy wiadomo, co się stało z babcią?

Nie, nie wiadomo. Część zbierali, bo była w Pruszkowie jedna hala chorych, starych. Krążyły między nimi pielęgniarki, pseudo pielęgniarki, jakaś znajoma, która nas zobaczyła: „Babcia – pani Troplowa – jest tam, siedzi, tylko nic nie je. Siedzi i płacze”. Inni mówili, że nie – potem były poszukiwania. Po wojnie [prowadzone były] poszukiwania i nawet jeszcze w czasie wojny, bo niekórych starych zabierały zakonnice. Była taka akcja, że z Milanówka, z podwarszawskich miejscowości zabierali. Babci ani nie znaleźli wśród żywych, ani wśród umarłych. Nie wiadomo, czy tam ją zabił, bo też tak robili – trudno powiedzieć. Tak że jedna zginęła w 1939 roku, [druga w 1944 roku]. Jeszcze miałam trzecią babcię, bo moja mama miała dwie [matki]. Jedną właściwą matkę na Woli, która mieszkała na ulicy Ludwiki. Też niewiadoma – a na Woli było bardzo tragicznie. Kazali się kłaść ludziom i czołgi przejeżdżały, zmasakrowane ciała są pochowane na Woli, przewiezione i jest tam kopiec Powstańców, groby zbiorowe koło cmentarza prawosławnego. Taki był los mojego starszego pokolenia, babek.

  • Czy pamięta pani, jaka panowała atmosfera wśród ludzi, z którymi pani żyła? Jak pani postrzegała Powstańców?

Wspaniale. Cywilna ludność miała swoje zadania. Mieliśmy na przykład dyżury na karmienie, gotowanie dla Powstańców. Pamiętam, jak moja mama [miała gotować] (dyżur wypadł na nas), było pełno warzyw, wszystkiego, a nie było dostępu, bo Niemcy strzelali. Z jedną sąsiadką rano skoro świt wybrałyśmy się, oczywiście czołgając się w tych krzakach, na Sady Żoliborskie, bo tam wszystko aż kipiało. Pomidory wisiały, wszystko. Jadłyśmy. Już chciałam uciekać, bo się bałam, a ona mówi: „Jedz jeszcze, jedz!”. Zbierałyśmy to do kosza, bo był zaplanowany barszcz ukraiński, żeby ugotować te wszystkie warzywa, żeby to było pożywne dla Powstańców. Tak rzeczywiście było. Ona dostała kulą w siedzenie, bo za bardzo wypięła. Niemcy strzelali, obstrzał był stale, tylko trzeba się było umieć w tym znaleźć, chować. Jakoś żeśmy dotarły do domu z powrotem i był obiad.
Jeżeli chodzi o Powstańców, to się robiło bandaże z prześcieradeł. Tragicznie pamiętam, jak przez przejścia piwniczne przechodzili Powstańcy. Młodzi chłopcy w hełmach. Rano idą w jedną stronę, potem po jakichś potyczkach niosą albo nieżywych, albo rannych. Straszne to było.

  • Czyli pani życie w Powstaniu Warszawskim w dużej mierze polegało na organiowaniu pomocy.

Tak, pewnej pomocy, bo ludność cywilna pomagała. Mój średni brat był łącznikiem. W grudniu 1939 roku mały dziesięcioletni chłopak z drugim rozkręcali granat. Starszy stał i pokazywał – jak to chłopcy. Granat oczywiście wybuchł i jemu palce poobrywał, oko. Pamiętam, jak on leciał do domu. Na parterze żeśmy mieszkali: palce, krew, oko… Pod kran, żeby [przemyć]. Potem nie mógł walczyć. Palce miał grube, jakoś były zoperowane, że jak kluski [wyglądały]. Oka jednego nie miał, ale był łącznikiem. Przecież nie wysiedziałby. Piętnaście lat i żeby tylko siedzieć w piwnicy – nie było w ogóle mowy. Jaką funkcję kiedyś spełnił? W naszym domu mieszkał mężczyzna w sile wieku, który jakoś się nie garnął do kopania okopów. Trzeba było przebijać [ściany], kopać okopy – młodzi to robili, a on się nie [garnął] i w rezultacie dostali rozkaz (mój brat i jeszcze inny łącznik), żeby go doprowadzić na chłostę, bo co można z nim zrobić? Jak go ukarać? Dosłownie mężczyzna dostał. Doprowadzili go do sztabu Armii Ludowej i musiał się podporządkować chłopakom. Doprowadzili go, dostał karę chłosty i chodził potem kopać, bo przecież nie można było inaczej.
Kiedyś do piwnicy przyszedł mój brat. Przyprowadził dużego psa niemieckiego. Mój brat był dosyć wesołek. To przecież dwa miesiące życia. Przyprowadził psa, ludzi rozbawiał, [mówił] do niego po niemiecku, bo on po polsku nie rozumiał. Dawał mu polecenia po niemiecku i ten pies się odpowiednio zachowywał. Pewnego dnia psa nie ma. Co z psem? Zjedliśmy go. Obok w domu był rzeźnik i zrobił z niego cielęcinę i ludzie go zjedli. Przecież coś trzeba było jeść. Tak że takie też były sytuacje. Jeszcze bardzo tragiczna [sytuacja], nie mogę nie powiedzieć. Mój najstarszy brat został złapany. Miał w roku Powstania (w 1944 roku) siedemnaście lat. Został złapany w łapance chyba na Saskiej Kępie. Był w AK i mieli ćwiczenia, jak gdyby przysposobienie wojskowe. Niby to gimnastyka i tak dalej, ale oczywiście ktoś wydał. Kocioł – wszystkich chłopaków wygarnęli. To już był koniec wojny, oni potrzebowali siły roboczej. W Warszawie, w szkole na Skaryszewskiej Niemcy umieszczali wszystkich z łapanek i stamtąd wywozili. Była selekcja i tak dalej. Trafił do Worcławia. Tam był targ ludzki. Przyjeżdżali przedsiębiorcy niemieccy z różnych miejscowości niemieckich, ze wsi i tak dalej, potrzebowali siły roboczej, bo wszystko było na froncie. Wybierali tego, tego i tego. On był młody, silny chyba dosyć i trafił do przedsiębiorcy budowlanego z Jeleniej Góry, Hirschberg im Riesengebrige. Tam pracowała grupa osób, którą ten przedsiębiorca wybrał z transportu. Pracowali, budowali w Sudetach bunkry. On akurat w grupie, która pracowała u tego przedsiębiorcy, był najmłodszy z nich wszystkich. Zdawało się, myśmy nawet w Powstaniu myśleli, że on tam przeżyje (bo na Śląsku działań nie było dużo), a tymczasem młody chłopak dostał dyfterytu i niestety umarł.
Potem dotarliśmy na miejsce z mamą (znała niemiecki), Niemcy nie byli jeszcze wysiedleni. Dotarliśmy na miejsce, podróżując kilka dni do Jeleniej Góry na dachu pociagu. To była wędrówka ludów po wojnie we wszystkie strony. Liczyliśmy, że on żyje. Już była jakaś wiadomość, że on nie żyje, ale trzeba było to zobaczyć naocznie czy tak, czy nie. Mówili, że widzieli go gdzieś na Zachodzie. Niektóre osoby tam zostały, bo już nie miały po co wracać. Potem to było do Polski przyłączone – w każdym razie zostali w Jeleniej Górze. Zdali relację. Z mamą byłyśmy w szpitalu. Wszyscy jeszcze byli, to było tuż [po wojnie], strasznie się bali. Mama znała niemiecki, więc rozmawiała z lekarzami. Oni się bronili, że już nic nie mogli zrobić. Jego gnali do pracy, a on już miał taką gorączkę, że felczer pozwolił mu zostać i nie iść do pracy. Jak wrócili, to po zbijanym stole chodził, miał gorączkę, w ogóle bredził. Oni wtedy, niewiele myśląc, wzięli go w koc i zanieśli do szpitala, żeby mu udzielić pomocy. Szpital jest między Cieplicami a Jelenią Górą. Za to poszli do obozu, że zrobili to samowolnie. Niemcy oczywiście go nie uratowali. Umarł. Tak że dla nas to była też strata. Bardzo dużo osób z rodziny poginęło.

  • Proszę opowiedzieć o ewakuacji.

Uciekliśmy pod asfaltem na drugą stronę, potem już było podpisanie kapitulacji na Żoliborzu. Za dwa dni ogólna kapitulacja. Wtedy Niemcy wypędzali. Stali przed wejściem do klatki. Wszystko życie było w piwnicach, najpierw strzelali i strzelali, żeby postraszyć i nie wiedzieli, czy tam są Powstańcy. Raus! Raus! Hände hoch! Wszyscy wychodzili i tworzył się olbrzymi szpaler. To jest na filmach: pochód ludzi do wagonów do Pruszkowa.

  • Czy pani też była transportowana?

Tak, oczywiście.

  • Jakie warunki tam panowały?

Straszne. Tego momentu nigdy nie zapomnę. Nas już tam przywieźli wieczorem. Wagony otwierali i wszyscy wychodzili prosto w bramę tego terenu. To były zakłady naprawcze, więc hale, kanały rewizyjne pełne śmierdzącej wody, kawałki betonu i znowu kanał naprawczy. Na tych betonach ludzie [siadali]. Była ich taka ilość, że bałam się, by nie stanąć na czyjejś głowie. Już nie było miejsca, żeby się dalej [przesunąć]. Tutaj ludzie napierali, bo Niemcy gnali. Zapach, bo gdzieś ognisko rozpalli, w puszce coś sobie grzali. Nawoływanie, modlitwy. W rezultacie gdzieś znaleźliśmy kawałek miejsca. Na następny dzień zaczęły się selekcje. W dzień wypędzali wszystkich, szpaler, Niemcy z psami po bokach i ten na prawo, ten na lewo, kogo do obozu, kogo do pracy, kogo w kraju. Była mama, brat średni, który żył (ale okaleczony) i ja. Byliśmy jednak wyrośnięci. Mama mówi: „Skulcie się, żeby [nas nie rozdzielili]”. Bo widzimy, że na prawo są zdrowsi, silniejsi, a na lewo z małymi dziećmi. Nas jednak zakwalifikowali do tych na wywiezienie do Niemiec do obozu. Mama jakoś sprytnie zaczęła się cofać (bo to były tłumy), żeby jeszcze raz włączyć się do tej selekcji. Już wiedziała, o co chodzi, i po niemiecku [mówi], pokazuje rękę chłopaka i oko, że niezdatny do pracy. Niemiec machnął ręką i skierował nas na kraj. Powiem jeszcze jedno o Powstaniu, bo to bardzo znamienne. Znany ksiądz Trószyński na ulicy Gdańskiej (to się nazywa Na Górce) był do końca społecznikiem. Potem był więziony po wojnie, bo udzielał Powstańcom pomocy. Chodził po piwnicach do wszystkich, do chorych. W domu, gdzie mieszkaliśmy, była spółdzielna, duży, długi dom i coś à la świetlica. Tam były odprawiane msze. Ludzie szukali pomocy u Boga, modliliśmy się, on przychodził. Pamiętam mszę, wszyscy klęczeli jak w ewangelickim – on mówił grzechy, a każdy sobie na głos lub w duchu powtarzał, wszystkim dał rozgrzeszenie i minimalnie komunię. To też było bardzo wzruszające.

  • Mówi pani o uroczystościach religinych?

Tak, podnosiły [na duchu]. Zresztą świadczył jakąkolwiek [posługę] duchową. Bo tu ranny, tu już umierający – ksiądz udzielał pomocy.

  • Wróćmy do obozu w Pruszkowie.

Selekcja – zostaliśmy. Przegnali nas (tych, którzy się zakwalifikowali) do pustej, opróżnionej hali. Dla tych, których wywozili, stały wagony. Też były straszne sceny. Jeszcze stali Niemcy, jeszcze wyławiali. Jednak tego tu, tego tu, ktoś się może przemknął. Pamiętam scenę, kiedy młoda dziewczyna [była] zakwalifikowana na wyjazd do Niemiec i matka chciała z nią, [bała się] ją samą [puścić], chciała jechać. A ci, że nie, jeszcze ją wyrwali z tego wagonu. Wszystko jedno gdzie, ale chciała być z córką. Tak że działy się najrozmaitsze sceny, straszne. My [dotarliśmy] do pustej hali szczęśliwi, że jest miejsce. Jakiś przewrócony stół, maty. To był błąd: myśmy biegiem pod stół na maty. Wszy nas oblazły, których potem nie można było wytępić, bo nie mieliśmy żadnych ubrań, tylko to, co na sobie, więc pranie – to było okropne.
Selekcje były trzy razy. Z hali do hali i tak dalej. Niemcy niby przywozili chleb, po kawałku [dawali]. Ludzie lecieli, żeby [odebrać], a tam jeden stał i rzucał kawałki chleba, a drugi chlastał po ludziach. Każdy wyciągał rękę, wszystko jedno – oberwie, ale coś ewentualnie [dostanie]. Myśmy mieli jakieś suchary. Już były słuchy, że do obozu do Pruszkowa [jedziemy], że głód. Nie wiem, skąd były te suchary, ale okazały się robaczywe; trochę mieliśmy tych sucharów. Po selekcjach załadowano nas do wagonów: mama, brat, ja i wszyscy. Dwa miesiące była pogoda, słońce, ani chmurki, nic, wszystko Niemcy widzieli doskonale, obstrzał był [ułatwiony]. Zaczęły się deszcze. Nas przywieźli do Pruszkowa zamkniętymi wagonami. A to węglarki otwarte i dwie doby wozili nie wiadomo gdzie. Myśmy nie wiedzieli, [dokąd jedziemy]. [Nagle] stoi, nie wiadomo co [będzie]. Ale jak się zatrzymywał gdzieś w jakiejś miejscowości w Polsce, to ludzie wrzucali [jedzenie], łapało się jakiś chleb.
  • Dokąd pani dojechała?

Najgorsze były potrzeby fizjologiczne. Puszki, które były do tego, żeby ewentualnie pić, były zużyte do innego celu. Po dwóch dniach w deszczu otworzyli [wagony] pod Krakowem, tam przeważnie przywozili: Słomniki, Miechów. Wtedy otworzyli wagony. Ponieważ deszcz padał przez co najmniej dwie doby, wiec było okropne błoto. Miejscowość na górze i myśmy się w tym błocie ciągnęli. Raus! Raus! Raus! Wszystkich [poganiali]. Pootwierali wagony i wszystkich wygonili. Tak jak w Warszawie wszyscy szli. Polacy tam zorganizowani, była pomoc, transporty ze wsi, chłopi przyjeżdżali furmankami, zabierali na wieś – w różny sposób. Myśmy mieli rodzinę pod Warszawą – Miedniewice między Żyrardowem a Sochaczewem. Ciocia z Kalisza (była nauczycielką), po wysiedleniu tam zaczęła pracować. Trochę u nas, a potem tam się z córkami ulokowała. Cała rodzina ściągała tam. To był punkt zborny jak najbliżej Warszawy, jak będzie możliwość, żeby wrócić do Warszawy. Tam żeśmy się [zbierali]: ten wrócił, ten nie wrócił. Tam żeśmy się dowiedzieli, że brat nie żyje – ten, co był w Jeleniej Górze, w Hirschberg im Riesengebirge.
Ludność była zorganizowana, chłopi przyjmowali warszawiaków. Bardzo dużo tam było, był podobno Bardini, jacyś inni. W Miedniewicach jest klasztor. […] Rozlokowywali w różnych miejscach. Myśmy u młodego małżeństwa z dziećmi doczekali wyzwolenia. To znaczy, że ruscy przyszli. Potyczki były nieduże, ktoś zginął, ale były nieduże. Warunki bytowe już ciężkie, ale można było coś jeść, jakieś spady, kartofle. Ludzie okropnie chorowali. Mój ojciec był na Starówce podczas Powstania. Był w AK, ale miał już sześciesiąt dwa lata i nie był w czynnej służbie, tylko w medycznej, w sanitarnej. Chciał się dostać na Żoliborz, ale został wcześnie odcięty. Pracował w Centrum, został na Starówce w kościele bonifratrów. Tam był szpital umysłowo chorych i szpitał powstańczy. Spali na ławkach w kościele, rannych znosili, grzebali i tak dalej. Wrócił w stanie opłakanym. Owrzodzenia, bez siły – to już był jednak starszy człowiek. On wcześniej (wtedy, gdy Starówka była zlikwidowana) poprzez Pruszków podobną drogą [się dostał]. Potem wszyscy z rodziny przyjeżdżali do Miedniewic, bo wiedzieliśmy, że tam się spotka, kto żyje. Wszyscy się tam spotykali. Uczyliśmy się u sióstr w szkołach – bardzo było wszystko zorganizowane i pomoc jako taka.
Po wyzwoleniu mama (bo ojciec był w takim stanie, że chodzić nie mógł, był bardzo chory i ranny) z bratem powędrowali do Warszawy, żeby zobaczyć. Nie wiedzieliśmy, że domu nie ma w ogóle. Ale wszyscy chcieli nawet i na gruzy. Stwierdzili, że tylko jest pogorzelisko. Wróciliśmy. Mieliśmy rodzinę w różnych miejscach Warszawy. Między innymi na Saskiej Kępie mieli duże mieszkanie. Byli na letnisku pod Warszawą. Bardzo prosili, żebyśmy tam przyjechali. Ludzie przyjeżdżali, swoje domy mieli spalone i zajmowali mieszkania, jakie były wolne. Mnie by to nie przyszło do głowy. Za tydzień przyjdzie właściciel, dobrnie i nie ma gdzie mieszkać. Takie sytuacje były masowo. Mieszkań ocalałych było bardzo mało, ale jednak. Myśmy zdecydowali oczywiście przyjechać na Saską Kępę do rodziny. Długie lata był kołchoz rodzinny, bo to duże mieszkanie.
Wszyscy, którzy byli po [drugiej] stronie warszawskiej, nie mieli do czego wracać. Wynajęło się jakąś furkę (to też znamienne) z RGO – to była organizacja pomocy, Rada Główna Opiekuńcza. Dostaliśmy olbrzymią, starą pierzynę, dwa koce i poduszki z papieru. Niemcy wszystko potrafili i robili tkaniny z papieru, jakby plecione ze sznurka papierowego. To wypychane słomą. Takie poduszki żeśmy zabrali ze wsi. Skrzynkę obitą papierem (to była niby szafka), pierzyna, dwa koce i na furkę. Gospodarz miał nas zawieźć do Warszawy. Zima była okropna, Wisła skuta, że się po niej jeździło saniami, wozami, samochodami. Wozem przewiózł nas na stronę praską. Powiedział: „Koń ustał, dalej nie pojedzie!”. Już blisko było, a nie pojedzie i koniec. Wywalił nasze rzeczy, dostał jakąś zapłatę, nie wiem [ile]. Dalej nie [pojechał]. Mama jakoś zorganizowała, ojciec był w takim stanie, że się tylko trzeba było nim opiekować. Gdzieś znajomi na Pradze zorganizowali transport nas tych rzeczy na Saską Kępę. Mieszkaliśmy dwadzieścia lat w tym kołchozie. Nie było już potem mieszkania. Mama na Starym Mieście, ja z mężem i dziećmi w dalszym ciągu na Saskiej Kępie, tylko już w spółdzielni mieszkaniowej.

  • Czy pamięta pani z okresu Powstania Warszawskiego najlepsze i najgorsze wspomnienia?

Trudno powiedzieć, co najlepsze. Z nami w piwnicy koczowała pierwsza żona premiera Sławoja Składkowskiego, on kupił jej mieszkanie. Mój brat był wesołek. Ona go bardzo lubiła. Sama była, z nami w piwnicy jednej i drugiej mieszkała. Ale to nie było jakieś specjalne [przeżycie]. Zabita koleżanka, ojciec przy wodzie na Suzina – to było straszne. Wodę trzeba było jakoś [nabrać], tylko się wychyliło, to już strzelania. Była też taka sytuacja chyba zaraz w pierwszym dniu Powstania, jak się zaczęły potyczki na Żoliborzu, na Suzina i tak dalej, że Powstaniec uciekał podwórkami. Niemcy go gonili, strzelali. On wpadł (chciał się uratować) do ostatniej klatki schodowej. Myślał, że [znajdzie] ratunek, a dozorca mu zamknął drzwi przed nosem i tu poległ. Tutaj było zielono, ogrody i co się jakiś Powstaniec pokazał – padał. Nie było wiadomo, co. Brat zauważył na drzewie strzelca wyborowego, siedział na drzewie i strzelał, jak się tylko gdzieś pokazali. Przejściem pod asflatem [dostał się] do straży, bo tam mocno byli Powstańcy osadzeni i powiedział im. Przyszli i zabili [strzelca]. Potem ten Niemiec wisiał, ale już było spokojniej. Przy okopach też się działy różne rzeczy.
Najgorzej wszyscy baliśmy się „ukraińców”. Jak już było słychać ich szwargot, jak się bili (oczywiście „ukraińcy” w armii niemieckiej), to wiadomo, co się działo na Woli. Myśmy szczegółów nie znali, bo nie docierało, ale niemniej to było najgorsze. Ich rabunek, gwałty i mordy. Ale nam się udało.
Poszła też wyprawa po oliwę, olej (bo tam była olejarnia) – wytłukli ludzi okropnie.
Pamiętam zrzuty. Wszyscy liczyli, że 15 sierpnia będzie cud nad Wisłą, bo przecież ruscy już zajęli, stali po praskiej stronie. Tu się działy straszne rzeczy, a oni sobie [tam stali]. Cicha noc, słychać, jak jeżdżą sobie po stronie praskiej samochodami, muzyczka gra. „Będzie cud nad Wisłą!”. Nawet była jakś przeprawa kilku zwiadowców. Przygotowywali się, bo wiedzieli, że w rezultacie muszą sforsować Wisłę, jak już się Warszawa wykończy. Były jakieś kontakty z Polakami. Poza tym były zrzuty. Było wiadomo, gdzie będzie zrzut, była wiadomość. Trzeba było rozkładać prześcieradła i naokoło karbidówki, żeby samoloty z góry widziały, gdzie [zrzucać]. Niedaleko nas też był zrzut, ale niestety większość wpadała w ręce niemieckie. Wiatr [znosił]. Tu było wyznaczone miejsce, a wiatr przeniósł i wpadało w ręce niemieckie. Tak że tak to wyglądało.

  • Jak pani ocenia wybuch Powstania Warszawskiego?

Wszyscy byli (dzieci tak samo) zaaongażowani, patrioci. Brat mojej koleżanki pierwszego dnia został zastrzelony, bo też był w AK. Myśmy strasznie boleli nad tym, że Powstańcy musieli się ujawniać, bo przecież tak było, jak ruscy weszli. Jeszcze wojna była, jak byłam na Saskiej Kępie. Tak się bałam bombardowania. To już były potyczki, resztki do maja. Powstańcy musieli się ujawniać jak zbrodniarze, a przecież to wszystko padało. Ojciec też był w kanałach, tylko się wrócił, bo się nie przebił. Wiemy, co się działo. Ci bohaterowie musieli się ujawniać. To było straszne, dlatego się nie rozmawiało o tym. […] Ojciec przeniósł w bucie legitymację bratanka z numerem i wszystkim.

  • A jak pani ocenia Powstanie z perspektywy czasu?

Wszystko żeśmy stracili bliskich, ale racjonalnie mówiąc, to nie miało szans powodzenia, bo jeszcze zatrzymało front ruski i koniec. Niech się wyrżną, niech się wybiją – oni potem wyzwolą pustą, zniszczoną Warszawę. Niemcy tam chodzili i wszędzie podpalali, grabili. Potem, ponieważ myśmy to przeżyli, to nie mogliśmy ścierpieć takiego podejścia. Ile osób, z tych którzy walczyli, wywieziono i nie wrócili? Z obozów ruskich, nie wiadomo gdzie, ze zsyłki. Brat sam widział: na Pradze na Cyryla i Metodego była policja […] – wieczorem prowadzili Powstańców na Dworzec Gdański. Ledwo szli obdarci, ładowali [ich] do pociągów i na Wschód. To się przecież nóż w kieszeni otwierał. Tak że dla nas warszawiaków czas się liczył na przed Powstaniem i po Powstaniu. Jak się coś mówiło, to że było przed Powstaniem. Nie, który rok, nawet nie, że przed wojną, tylko przed Powstaniem i po Powstaniu. To były zupełnie inne czasy, inna epoka. Wodę żeśmy nosili z Wisły na Saskiej Kępie w bańkach. Przecież nie było niczego, jeździło się po lodzie.

  • Wskazując na wszelkie trudności, przeżycia – czy uważa pani, że Powstanie było potrzebne?

Teraz mówię, że trudno powiedzieć. Racjonalnie nie rokowało żadnych szans. Powstania, które były w różnych miastach na wschodzie Polski, które miały za zadanie przejąć władzę przez przedstawicieli Zachodu w ramach akcji „Burza” – wszystkie były niepowodzeniem. Tutaj nie było szans. Jak podają historycy i na filmach [mówią], w rezultacie był jakiś rozkaz, żeby wstrzymać, ale już było za późno, bo to już trwało. Mnie jest trudno to [ocenić]. Ci, którzy nie przeżyli, mogą bardziej racjonalnie do tego podchodzić.





Warszawa, 13 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadził Maciej Kryczka
Anna Cieplińska Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter