Stanisława Scisło

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Gdzie pani mieszkała przed wybuchem wojny? Czy miała pani rodzeństwo?

Mieszkałam na Moczydle w Warszawie do samego Powstania. Miałam rodzeństwo – dwie siostry i dwóch braci. Jeden brat, kiedy weszli Niemcy, zapisał się do jakiejś podziemnej organizacji i zaraz jakiś kolega ich wydał (bo to nie tylko jednego, tylko kilku młodych) i zabrali go do Oświęcimia, potem do obozu Neuengamme. Tam był do Powstania. To był jeden z braci, Janek, miał ze dwadzieścia dwa lata. Jak go zabrali, to już było bardzo źle. Dwa tygodnie przed Powstaniem mieliśmy jeszcze list, że od nas zależy jego życie, że prosi o smalec psi, bo to jest na gruźlicę. Od tamtej pory ślad po nim zaginął. Matka płakała całe cztery lata. Do szkoły chodziłam na ulicę Bema. To były trudne warunki za czasów niemieckich. Chodziłam na Bema, tam były trzy szkoły w jednym bloku. Niemcy zajęli i potem chodziliśmy do szkoły na Wolskiej. To były baraki. To były prawdziwe baraki i to była niższa szkoła. Z [niezrozumiałe] Niemcy zajęli naszą szkołę i my żeśmy tylko chodzili z książkami, mieliśmy podwójne zeszyty i wymienialiśmy się co dwie godziny. Nauka była marna.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Przed wojną ojciec był woźnym w Arsenale. Brat Stacho był w Muzeum Narodowym. Brat Janek pracował u Klawego. Kiedyś nie mówiło się adresami, tylko na przykład: „Mieszkał u Hankiewicza, mieszkał u Millera, mieszkał u Wiśniosa”, dlatego adresów nie pamiętam. Potem ojciec pracował u Boguckiego. Teren, gdzie mieszkałam, to byli sami badylarze. To był Muszyński, Zajkowski, Bogucki. Właśnie u tego Boguckiego mój ojciec pracował. Bogucki tam nie mieszkał, mieszkał gdzie indziej i dlatego mój ojciec tam się tym wszystkim opiekował. Bogucki wybudował sobie nowy dom, gdzie nie było jeszcze futryn, nie było drzwi, nie było schodów, a ponieważ to był badylarz, to wybudował sobie wielką piwnicę. Oprócz tego był stary dom, ktoś tam mieszkał. Były inspekty. Mój ojciec w Powstanie tam nas do siebie wziął, do tej piwnicy. Nie tylko my [tam przebywaliśmy], ale cała Elekcyjna, bo każdy się liczył z tym, że nie będzie miało się co palić. Tam było bardzo dużo ludzi. Brat Stacho był już wtedy strażakiem i mieszkał obok, na Elekcyjnej – nie wiem, czy to był [numer] 6, czy 4. My żeśmy tam poszli. Wszystkie rzeczy żeśmy zebrali i tam poszli do piwnicy i siedzieliśmy. Zanim poszliśmy do tej piwnicy, zaczęło się Powstanie, ale pierwszego dnia myśmy bardzo nie odczuli.

  • Czy mama pracowała, czy była w domu?

Mama była w domu.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?

Wyszłam na Wolską i patrzyłam, jak wchodzą. To wszystko. Taka mała jeszcze byłam, miałam trzynaście lat. Patrzyłam tylko, jak wchodzą i to wszystko. Potem się zaczeło, głód był bardzo [dokuczliwy]. Za Niemców matka jeździła, gdzie się dało. [Również] do Sochaczewa, żeby kartofli kupić. Jeszcze po drodze Niemcy nieraz zabrali. Odmroziła sobie nogę, przechodziła gdzieś przez wodę. Miała guźlicę kości w kostce, chodziła z gipsem o kulach. Jakie było życie za Niemców? W szkole [jedzenie] było na kartki. Pamiętam marmoladę z buraków, chleb dawali i cukier. Resztę mięsa chyba nie dawali. Tragedia była właśnie, bo nie było nawet czym palić w domach. Mieszkałam tam, gdzie trzeba było palić w piecu. Tragedia była w ogóle, strasznie było.

  • Czy brała pani udział w tajnym nauczaniu w szkole?

Nie. Tam nie było się gdzie uczyć, a jeszcze tajnie. Z czterech szkół w jednym baraku chodziliśmy. Książki miałam pod ręką i co dwie godziny żeśmy czekali, żeby się zwolniło, żeby nam wymienili. Mieliśmy podwójne zeszyty. Oni nam zadawali, my żeśmy odrabiali, tak to szło. Tak było do końca. Pod koniec siedem klas jako tako skończyłam. Nie pamiętam, żebym miala zakończenie roku.
Matka jeździła i wszyscy żeśmy jeździli. Później moja siostra poszła na Szeligi, to jest zaraz za Jelonkami. Tam była dziedziczka, to był majątek i tam, jak ktoś pracował, to trochę sobie zarobił – czy marchwi, czy kartofli i my żeśmy tak poznali Szeligi, o których bardzo dużo będę opowiadała. Tak żeśmy jakoś przeżyli do Powstania.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania?

Pierwszy dzień, to gdzieś o piątej jakieś strzały były i to wszystko. Ale na drugi dzień od Wolskiej do Moczydła ludzie krzyczeli, uciekali. Poszłam do koleżanki na Wolską, bo mieli deputat węglowy odebrać od „Gerlacha”. Ci, co pracowali, to mieli czym palić. Ci, co dla Niemców nie pracowali w fabrykach, to nie mieli. Wtedy już nie dali (na drugi dzień to było, gdzieś dziesiąta, jedenasta) węgla. Już ledwo przeszłam ulicę Wolską, żeby przyjść do domu. Wtedy już nie tylko ja uciekałam z Wolskiej, bo tam się zaczęło. Jak przyszłam do domu (jeszcze byliśmy w mieszkaniu), matka dała mi chleb, żebym zaniosła mojej siostrze, która mieszkała u Franaszka na Wolskiej. Jeszcze nie było tam wtedy dużo Niemców. Ja z chlebem szłam Górczewską. Już leżały trupy, ale szłam. Doszłam do Działdowskiej. Tam był front Powstańców. Pytali się mnie, gdzie byli Niemcy, gdzie kwaterowali, ale wtedy to jeszcze nie było tak bardzo [wiadomo].
Na rogu Działdowskiej był dom Wawelberga, którym od Górczewskiej do Wolskiej można było przejść, bo takie były te budynki. Doszłam tam. [Pozostało] tylko przejść przez ulicę. Moja siostra tam mieszkała, miała troje małych dzieci. Chciałam pójść tam z chlebem, tylko przejść przez ulicę, ale co już ruszyłam, to ktoś strzelił mi pod nogi, to się cofnęłam. Postałam trochę – znowu chciałam przejść, ale znowu ktoś mi strzelił pod nogi. To już się zlękłam i wróciłam z chlebem. Wszystko matce opowiedziałam i już wtedy poszliśmy właśnie do piwnicy. Tam żeśmy siedzieli chyba dwa dni, głodni. Matka mówi (a to było cztery domy dalej): „Byście poszły do mojej siostry Poli, byście poszli coś ugotowali do domu”. No i żeśmy poszli. Jak poszliśmy i ugotowali rosół, kurę – nie pamiętam – już wtedy naszło dużo Niemców i „mongołów”. To byli nieduzi ludzie, twarze mieli okrągłe, mieli krzyże na czapkach, byli śniadej cery. Jeździli na koniach. To nie były kucyki ani duże [konie], tylko średnie. Jeździli też wozami. Jak Cyganie mieli – nie duże, nie malutkie, tylko takie [średnie]. To oni spalili Warszawę. Niemcy może im to nakazali, bo oni współpracowali z Niemcami. Naszło Niemców. Wyglądałam przez okno, już nie było możliwe iść, bo strzelali. Widziałam to miejsce z okna, bo to było zaokrąglone. Zaczęłam strasznie płakać, bo się paliły inspekta tam, gdzie moi rodzice byli. Już się inspekty paliły, dom się palił i zaczęłam strasznie płakać. Podszedł do mnie Niemiec i mówi: „Wy ino nie płaczta, bo was pozabijają”. Po polsku [mówił], to był jakiś poznaniak. My mówimy, że tam, gdzie się pali, jest nasza matka, my nie możemy do niej pójść, ona jest chora, ma nogę w gipsie. Niemiec poszedł tam. To już był czwarty dzień. Przyszedł i mówi: „Już ich nie ma, już są inne”. Czyli już ich wyprowadzili, a inni naszli, bo też liczyli się z tym. Wtedy on powiedział, żebyśmy uciekali.
Żeśmy się jakoś przeczołgali. Było nas trzech lokatorów. Dwóch nie było – nie wiem, co się z nimi stało. Jak żeśmy poszli po sąsiedzku (też do badylarza Muszyńskiego), tam byli Niemcy i też mu kazali uciekać. Jak żeśmy przeszli, wziął nas na wielką furę z końmi (bo to badylarz), to była platforma. Wyjechał od podwórka. Chciał jechać do Górczewskiej, nie od ulicy. Wziął nas, siedliśmy, tam byli jeszcze jacyś ludzie, jakiś kolejarz – już nie pamiętam, ale około dziesięciu, dziewięciu osób tam było. My żeśmy wyjechali od strony pola. Tam stał domek Wiśniewskich – mieszkało strasze małżeństwo, chyba kiedyś mieli krowę, bo się tam po mleko chodziło – stamtąd wyjechał „mongoł” na koniu. Już się to paliło. Jak my żeśmy wyjeżdżali, to on siedział na koniu i trzymał granat. Nie rzucił. Nie wiem, co [zdecydowało], że nie rzucił. Wyjechaliśmy polami do Górczewskiej. Jak zobaczyli, że tu Niemcy, to skręcił i tak żeśmy wyjechali do… Babic.
Tam była matka Muszyńskiego. My żeśmy tam byli w szopie. Ale niedaleko było do Szelig, które już żeśmy znali. Trzy kilometry żeśmy poszli na Szeligi i tam byliśmy. Ale ja nie wiem, jak my żeśmy w ogóle przeżyli. Nie miałam ani grzebienia, ani łyżki, ani miski – nic kompletnie. Tylko w stodole była słoma i pokoje były porobione z gałęzi. Tam było dużo ludzi. Nawet byli tacy ludzie, którzy pouciekali i byli na cmentarzu w pieczarach, było kilka takich osób. Żeśmy tam byli i oczywiście żeśmy tam pracowali.

  • Po ucieczce z Warszawy pani cały czas przebywała w tym majątku?

Potem tylko siedziałam trochę u Muszyńskiego. Potem przyszliśmy tu, nawet żeśmy pracowali, żeśmy pielili. Nie mieliśmy co jeść, ale gdzieś tam był bober, to dwa tygodnie bobrem żyliśmy, bo tylko bober był. Ale jakoś żeśmy przeżyli. Po wyzwoleniu pojechałam na Ziemie Odzyskane do Bielawy. Jak tam pojechałam, to myślałam, że to raj. W ogóle nigdzie się nie paliło. Warszawa tak śmierdziała, że ja parę lat czułam ten smród. Tam byłam i myślałam, że już nigdy do Warszawy nie wrócę. Jak chodziłam do kina i zobaczyłam kronikę filmową, jak patrzyłam, że odbudowuje się Warszawa, to po czterech latach wróciłam.

  • Czym się pani zajmowała, będąc w majątku?

Pieliliśmy, żeśmy makówki rozrzynali, cebulę żeśmy obrzynali, marchew. Tak jak się robi w polu.

  • Czy dostawali państwo coś jeść?

Tak, tylko dzięki temu żeśmy przeżyli.

  • Czy pani od razu dowiedziała się czegoś o losie swoich rodziców?

Jak przychodziliśmy na to miejsce, to wszyscy mówili, że to z tych domów. Tam był mój brat strażak z żoną, z dzieckiem. Jeszcze była bratowej siostra. Też miała troje dzieci, tylko nie wiem, jak ona się nazywała. Wiem, że moja bratowa i jej siostra były z domu Sas, ale reszty nie wiedziałam. Wiem, że miała dwie dziewczynki i chłopca. Ten chłopiec, Wojtek, nie został rozstrzelony. Miał może dziesięć lat. Ja z nim nie rozmawiałam, tylko ludzie mi mówili. Upadł. Tam przychodziła jedna ekipa – zabijali, a druga ekipa przychodziła i palili. W tym czasie, kiedy oni odeszli, to on podobno uciekł przez cmentarz gdzieś do ciotki. Dlatego wiemy dokładnie, bo tam było kilka dołów. W którym dole moi rodzice [zginęli]… W kościele Wawrzyńca wzięli te kości, tam pozrzucali, pełno było spinek, kluczy (to się nie spaliło), pochowali na cmentarzu Wolskim w mogile. Podobno było siedem trumien – nie wiem tego, nie byłam przy tym. Później wróciłam do Warszawy i moja siostra ze mną.

  • Porządkowanie odbywało się po zakończeniu Powstania?

Po zakończeniu, przecież w Warszawie nie wolno było nikomu być. Wszyscy byli wysiedleni, w ogóle pouciekali. Nam się udało. To wszystko było już po wyzwoleniu. Jeszcze bardzo ciekawa historia mojej siostry, co mieszkała u Franaszka.
  • Tej, której nie doniosła pani chleba?

Nie doniosłam. Ona też uciekła. W jaki sposób? Jak Powstanie się zaczęło, to przyszli Niemcy do Franaszka, bo to była fabryka papierów wartościowych. Tam był domek, [w którym] ona mieszkała. Jak przyszli Niemcy, to wzięli mężczyzn do kopania okopów. Wzięli jej męża. Ona z dziećmi. Dzieci były od pięciu do dziesięciu lat, rok po roku. Tam był zrobiony wyłom do zakładu Franaszka. Ci, co byli wzięci na okopy, to przeżyli. Mój szwagier przeżył, bo też uciekł stamtąd i na Szeligi przyszedł. Moja siostra i troje małych dzieci patrzą, że idą Niemcy – to tak było trochę od ulicy. Wszyscy pouciekali do wyłomu. Ona zanim zebrała dzieci, [to trochę trwało], bo nie wiedziała gdzie, jak Niemcy przyszli, to oni popadali. Niemcy strzelali w tę stronę piwnicy, w tę [stronę]. Jak Niemcy poszli, to oni wstali. Siostra wzięła te dzieci i szła. Szła przez barykady i szła… Niemcy jej pomagali. Dzieci cały czas miały ręce w górę. Wyszła i przyszła na Szeligi. Dlatego my żeśmy się tam spotkali wszyscy.

  • Siostra i jej mąż?

Uratowali się. Co ciekawe, ten mąż w ogóle nie znał Szelig tak, jak myśmy znali, ale jak uciekał, to szedł tą drogą. Patrzy, a siostra siedzi, też uratowana. Jak poszliśmy do Muszyńskiego, żeby nas zabrał, to poszły jeszcze dwie sąsiadki. Jedna była narodowości rosyjskiej, starsza i dwie siostry. Wiem, że się nazywały Kotrówny. U Muszyńskiego stali Niemcy i też mu kazali uciekać. One chciały jechać, tylko chciały, żeby on im zabrał wszystkie rzeczy, bagaże. On nawet nie miał gdzie. One zostały. Jak moja siosra poszła na to miejsce, to były trzy spalone. Widać było niedopalone piersi – trzy ciała były tam spalone. Tak człowiek przeżył.

  • W majątku Szeligi przebywała pani do wyzwolenia?

Tak, do wyzwolenia.

  • Czy dużo osób tam było?

Tak, ale potem gdzieś się ulotnili. Nie wiem. Zostałam i dwie moje siostry. Wszystko się gdzieś porozjeżdżało.

  • To już po zakończeniu wojny?

Tak.

  • Jaka atmosfera panowała wśród uchodźców z Warszawy?

Jak żeśmy przeżyli, to panowała dobra. Tak było do zimy, bo w stodole można było spać. To było lato. Potem była zima, to kobieta, która tam mieszkała, wzięła nas do kuchni. My żeśmy w tej kuchni [przebywali], chociaż ona miała sześcioro czy siedmioro dzieci. Ona była w pokoju, a my w kuchni. Ci ludzie też nie mieli [za wiele], to byli biedni ludzie.

  • To był wiejski dom?

To były baraki, gdzie mieszkali pracownicy, [którzy] tam pracowali. Właśnie jedna z tych pracownic nazywała się Kozłowska. Wzięli nas do domu, a potem już jakoś pałac rozdzielili, że każdemu dali jakieś mieszkanie. Tak żeśmy żyli.

  • Mieszkania dawano robotnikom?

Nie. Tym, co zostali po Powstaniu. Tak jak nam – my żeśmy dostali kuchnię i żeśmy tam mieszkali. Siostra z dziećmi i ja z siostrą Polą.

  • Wtedy miała pani kilkanaście lat. Czy nawiązała pani jakąś znajomość? Zaprzyjaźniła się pani z kimś?

Zaprzyjaźniłam się. Była rodzina, gdzie były dwie siostry. Jedna była w moim wieku, a druga była w wieku mojej siostry Poli. Zaprzyjaźniliśmy się, bo przecież tam ani ręcznika nie było, ani nic, ani umyć się – nie wiem, jak my [sobie radziliśmy]. Oni mieli w ogródku balię, kąpali się i nam nieraz pozwolili po sobie się wykąpać. Tak się z nimi zaprzyjaźniliśmy, bo byli w naszym wieku. One tam były stałymi pracownikami.

  • Czy dostawali państwo informacje na temat tego, co się działo w Warszawie?

Tylko tyle, co żeśmy przychodzili na Wolę i spotykali znajomych. Tylko tyle.

  • To już było po zakończeniu Powstania. A jeszcze przed wyzwoleniem?

Przypominam sobie, że miałam jeszcze cioteczną siostrę, która też uciekła. Ale oni uciekli, bo ich prowadzili. Najgorzej było na Woli, a ona mieszkała na Elektoralnej, to już ich wyprowadzali gdzieś do Pruszkowa. Po drodze uciekli. Jakaś kobieta ich przyjęła w Piastowie. Potem żeśmy się dowiedzieli i żeśmy się spotkali. Z Piastowa jeździł pociąg. Brał ludzi na kopanie okopów. My żeśmy właśnie tam należeli, wsiadali w ten pociąg. To nie było zorganizowane, tylko kto chciał, to wsiadał. To jeszcze po drodze nieraz coś zdobyliśmy. Przypominam sobie, że na Dworzec Główny nas wozili. Tam były pociągi, nawet odkryte – pełno tam było rzeczy. Nieraz tam nam się coś udało wziąć. Blisko, na Wolskiej 102 był duży, wielki dom i my żeśmy tam kopali okopy. Ale to było blisko do tej piwnicy, gdzie zginęli moi rodzice. To była już zima. My żeśmy tam poszli. Wszystko już było porozgrzebywane. Już ktoś tam był i brał, co chciał, bo matka wszystko wzięła. Tylko zdjecia porozrzucane były. My żeśmy się tam zlękli i przylecieliśmy do grupy. Wszystko było puste, jeszcze dom stał. Teraz to wszystko to jest park. Jak idę, to poznaję po gruszce, co była. Stoi gruszka i orzech.

  • Co się udawało zdobyć w trakcie kopania okopów? Czy coś do jedzenia?

Nie, do jedzenia nic, tylko z ciuchów coś się zdobyło. Nie mieliśmy nic. Nie wiem, jak myśmy przeżyli. Teraz sobie myślę, że to jest niemożliwe. Ja, która to przeżyłam, myślę sobie, że to niemożliwe. Chciałam jeszcze coś powiedzieć. Tam, gdzie myśmy mieszkali, to wszystko były tereny rolne. Nie wiem, czy to było w 1939 roku… Leciał pocisk. Byłam jeszcze mała. Pocisk mnie przewrócił i sam upadł. Dobrze, że się nie rozerwał, bo jakby się rozerwał, to już by mnie nie było. Czyli miałam takie przejście. Mało tego… Nie było czym palić. Myśmy ze szkoły szli po torach, wszędzie i tak żeśmy zbierali. [Czasem] nam ktoś rzucił z pociągu kawałek. Żeśmy chodzili na szósty posterunek – to jest… Tam były parowozy i zrzucali odpady w kanał, a nasypywali węgiel. My żeśmy tam chodzili. Niby nam pozwolili sobie wybierać koks z tego, co się nie wypaliło. Ale strzelali do nas, nie było nam wolno. Raz tam żeśmy poszli, a tam dwie szubienice, a na szubienicach wisieli ludzie. Od tamtej pory już nie chodziłam, już mi nawet matka nie pozwoliła. Moja matka całe cztery lata płakała i wierzyła w kościół. My żeśmy się sprzeciwiali, bo chodziła i wymieniała kwiaty, śmierdzące przynosiła do domu, to my żeśmy tego nie chcieli. Matka powiedziała: „Kto w kościół włoży, to się nie zuboży”. I tak zubożała: gruźlica kości i jeszcze zastrzelona, spalona, a my żeśmy cierpieli z tego powodu, bo więcej pięniedzy szło na kościół.

  • Jakie było pani najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?

Może w czasie Powstania najgorszy to był ten [„mongoł”], co stał [z granatem]. Jeszcze jak myśmy po torach chodzili (kilka nas z jednej klasy), to znaleźliśmy paczkę. To było drutem [związane]. [Wyglądało] jak serce, miało zaczepy. Nie wiedzieliśmy, co to jest, bo to było spawane. Wzięłam kamienia bokiem i rozbiłam. Patrzę, że tam jest srebro i złoto. Dzieciak byłam. To były dwa zapalniki i proch. To mi się wysypało, a trzy przyniosłam do domu. Przyszłam i pytam się, co to jest. Mój szwagier (ten, co był u Franaszka) był na wojnie. On mówi, że nie wie. Wzięłam młotek. Jak on to zobaczył, jak się wysypało… żeby to płasko nacisnąć, to by mnie rozerwało i jego, i wszystkich. Zrobił się blady i usiadł. To były najgorsze chwile. Teraz, jak myślę o tym i mówię, to mnie aż pot zalewa. Takie były wtedy nieszczęścia.

  • Jakie było pani najlepsze wspomnienie z okresu Powstania?

Chyba po Powstaniu, jak dostałam mieszkanie. Ale dopiero dziewięć lat po Powstaniu. Tu w Alejach, gdzie mieszkam.

  • Jak pani pamięta moment wyzwolenia? To był styczeń?

Byłam u mojej siostry ciotecznej w Piastowie. Jechały czołgi. Mówię: „Maryśka, to są nasi!”. Ona mówi: „To niemożliwe!”, bo nie wierzyła. Wzięli nas na czołgi, dowieźli nas do Warszawy i powiedzieli, że nie możemy dalej jechać, bo Warszawa jest zaminowana. [Ta kuzynka] też się uratowała, ale – jak powiedziałam – z Elektoralnej szła i uciekła.

  • Czy jeżdżąc na kopanie okopów, zdarzało się państwu wypuszczać do Warszawy?

My, takie małe, młode, to żeśmy się wypuszczali.

  • W ruinach spotykali państwo znajomych?

Nieraz się znalazło coś, ale potem Niemcy kazali nam wyrzucić, nie było wolno brać.

  • Zdarzało się natknąć na patrol niemiecki?

Tak. Był patrol niemiecki i kazali nam wrzucić do piwnicy. Ale [dziwne], że nas nie rozstrzelili… Takie były wyłomy (Dworzec Główny, tam dom stoi), takie dziury, że myśmy potrafili kilka ulic przejść.

  • Po wyzwoleniu pojechała pani na Ziemie Odzyskane. Czym się pani tam zajmowała?

Pracowałam w fabryce. Byłam tkaczką.

  • Po czterech latach wróciła pani do Warszawy?

Tak, wróciłam.

  • Czym się pani zajmowała w Warszawie?

Pracowałam w CPN, na stacji benzynowej. Później, jak zmienili na etylinę, już kobiety nie mogły pracować, to pracowałam u „Kasprzaka” do emerytury.

  • Jak pani ocenia Powstanie po latach?

Sama w to nie wierzę. Jak to było możliwe? Wtedy człowiek nie myślał o śmierci, o niczym, o zabijaniu. To była normalna rzecz. Tak mi się udało. Cała rodzina zginęła. Brat z bratową, Janek w obozie. Tylko my, trzy siostry żeśmy się uratowały. Jestem bez rodziny.





Warszawa, 28 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Stanisława Scisło Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter