Anna Przecławska-Sadkowska „Hanka”, „Sosnowska”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Przecławska, urodziłam się w Warszawie 9 sierpnia 1929 roku. Byłam sanitariuszką w kompanii harcerskiej Batalionu „Gustaw” na Starym Mieście i później w Śródmieściu. Pseudonim „Sosnowska” albo „Hanka”.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych, o swoich rodzicach, czy miała pani rodzeństwo?

Tak. Całe moje życie było związane z Warszawą. Mama była lekarzem dentystą, a ojciec urzędnikiem państwowym. Miałam starszego ode mnie o osiem lat brata, który zginął w czasie Powstania na Starym Mieście. Był szefem kompanii harcerskiej. Moja mama była lekarzem dentystą, ale równocześnie była asystentką Ludwika Krzywickiego, socjologiem, studiowała na Wszechnicy, a więc była człowiekiem o bardzo wszechstronnych zainteresowaniach i możliwościach.

  • Jak pani wspomina lata przedwojenne? Jakie to było wychowanie? Jaka była wtedy Warszawa?

Bardzo dobrze wspominam moje dzieciństwo, bardzo byłam związana z Warszawą. Byłam zresztą już wtedy związana z harcerstwem. Byłam w zuchach, chodziłam do szkoły harcerskiej, która była zorganizowana właśnie na zasadach harcerskich. Rzeczywiście wspominam dzieciństwo jako bardzo spokojne, bardzo radosne, bardzo ciepłe i to na pewno w jakimś sensie zaważyło czy ukształtowało moje późniejsze życie.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?

Przed wojną mieszkałam na Żelaznej w domu kolejowym, mój ojciec był urzędnikiem na kolei. Stamtąd przeniosłam się już w czasie okupacji. W czasie wojny Niemcy nas wysiedlili, dom został zajęty przez kolejarzy niemieckich, bo to było na Żelaznej (Żelazna róg Alej Jerozolimskich, zaraz nad torami) i tworzone było getto.

  • Dom jeszcze stoi?

Dom jeszcze stoi.

  • Wysoka wieża.

Szara kamienica.

  • Miała pani w Warszawie swoje ulubione miejsca przed wojną? Gdzie pani lubiła chodzić?

Owszem, chodziłam do ogródka jordanowskiego przez kilka lat. Szkoła była zresztą harcerska na ulicy 6 Sierpnia. Ogródek jordanowski to było takie miejsce, w którym spędzałam wszystkie wolne godziny po szkole. Pamiętam zresztą z przedwojennego okresu, jak wyszłam, bo ojciec przyszedł po mnie do ogródka jordanowskiego, poszliśmy w Aleje Ujazdowskie i wpadłam pod nogi Rydzowi-Śmigłemu, który wychodził wtedy z głównego inspektoratu, który był w Alejach Ujazdowskich. Zasalutował mi, powiedział: „Przepraszam mała panienko”. Do dziś pamiętam, jest to na pewno jakiś moment, który zostawił mi sympatię do Rydza-Śmigłego, niezależnie od wszystkich jego późniejszych losów.

  • Dla pani jako dla małego dziecka to było wyróżnienie.

Tak, „mała panienko” to pamiętam do dzisiaj.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?

[Chodziłam] do harcerskiej szkoły na ulicy 6 sierpnia. Szkoła była zorganizowana na zasadzie, że nauczycielki były druhnami i w klasach były gromadki zuchowe. Byłam zuchem. Mój brat chodził do Zamoyskiego, był związany z 2. Warszawską Drużyną Harcerską. Moja mama była bardzo zaangażowana w Koło Przyjaciół Harcerzy, tak że wielokrotnie co roku jeździliśmy z wizytą na obozy – „Dwójki” harcerskie. Stąd moje związki, nieraz mówię, że się prawie urodziłam w harcerstwie.

  • Wybuch wojny, czy się mówiło o tym, czy się czuło, że będzie wojna?

Tak. Wiosną były już ćwiczenia przeciwlotnicze, zakładanie masek gazowych. Ostatnie tygodnie przed wojną czuło się, że coś się dzieje. Myśmy byli wtedy w Legionowie, mieliśmy domek i trochę ogrodu, na wakacje zawsze tam jeździliśmy. Pod koniec sierpnia byliśmy w Legionowie i pamiętam jak dziś ten piątek, kiedy zaczęły wyć syreny i okazało się, że jest wojna. Pamiętam zresztą pierwsze dni wrześniowe, kiedy byłam w Legionowie i z moimi kolegami z sąsiednich posesji, stojąc przy płocie w malinach, prowadziliśmy dyskusje polityczne na temat, jak to na pewno Anglia i Francja już wypowiedzą wojnę. Później 3 [września] wypowiedziały wojnę i byliśmy absolutnie z moimi przyjaciółmi przekonani, że to bardzo szybko się skończy.

  • Kiedyś młodzież była inna. Wyobraża sobie pani teraz u dziesięciolatków dyskusję?

Ta różnica jest ogromnie w tej chwili widoczna, niezależnie od tego, że później oczywiście już dojrzewałam bardzo szybko, ale wtedy już chyba byłam dojrzalsza niż dzisiejsze dziesięciolatki. Tak pamiętam moje polityczne dyskusje z sąsiadami z sąsiednich posesji – stykały się ze sobą, staliśmy w rogu przy płocie i dyskutowaliśmy.

  • W którym to było miejscu w Legionowie?

Nie ma w tej chwili już tego miejsca, to było na Kordeckiego, ale nie wiem nawet, czy ulica może jeszcze jest, ale domu już nie ma, w tej chwili są pobudowane zupełnie inne tereny.

  • Wrzesień 1939 pani przeżyła w Legionowie?

Nie. Początek września, później myśmy wrócili do Warszawy, po 3 września… Już nie pamiętam, czy to był czwarty, czy piąty. Pierwszy to był piątek, niedziela to musiał być początek następnego tygodnia. Mój ojciec był ewakuowany w ramach urzędów państwowych, Ministerstwo Komunikacji było też ewakuowane. Rodzice zdecydowali, że ponieważ byłam bardzo wrażliwa, że pojadę z ojcem, a mama zostanie tutaj, bo moja cioteczna prababcia była staruszką już, i dziadek, ojciec mamy, zostawał w Warszawie, więc mama też została. Witek, czyli mój brat, był zmobilizowany jako kierowca Głównej Kwatery Związku Harcerstwa Polskiego, był po maturze, w 1939 roku. Pojechałam z ojcem i byliśmy najpierw w Małyńsku, a później w Wilnie i pierwszą zimę spędziłam w Wilnie.

  • Co pani najbardziej utkwiło w pamięci z 1939 roku?

Oczywiście bombardowania, zwłaszcza jak jechaliśmy. Najpierw zatłoczone ulice, jak ludzie wyjeżdżający czy uciekający, czy ewakuowani opuszczali Warszawę. Później pociąg, który był bombardowany, a więc zatrzymywany niekoniecznie na stacjach w czasie tych bombardowań. Później Małyńsk i wejście 17 września, bo to było przecież tuż na granicy. Myśmy 17 września zobaczyli naszych „przyjaciół”, czyli żołnierzy radzieckich. Później pojechaliśmy właśnie do Wilna.

  • Jak wyglądali Rosjanie? To nie był dla was jakiś szok, że oni się tu znaleźli?

Miałam dziesięć lat, to były wydarzenia wojenne, nie umiem na to w tej chwili odpowiedzieć. Był pewno szok, bo nagle się okazało, że jesteśmy [zagrożeni], choć miało to być bezpieczne i miało się później wrócić z powrotem do Warszawy. Zresztą ciągle wrzesień, w którym nie było wiadomo, co się dzieje. […] Później jechaliśmy do Wilna takimi wagonami – lodówką. Dobrze pamiętam. Chodziło o to, żeby się nie zamknęło, bo jak się zamknie, to nie będzie można otworzyć. Jechaliśmy z takimi wiszącymi hakami, bo normalnie [tymi wagonami] było przewożone mięso. W Wilnie już właściwie (w Małyńsku jeszcze to nie była grupa jakoś zorganizowana) było więcej znajomych i przyjaciół. Mieszkaliśmy najpierw w Kolonii Wileńskiej pod Wilnem, później już w samym Wilnie. […] W Wilnie zachorowałam bardzo ciężko. Po anginie dostałam zapalenia wsierdzia, tak że leżałam przez kilka miesięcy. To był jeszcze czas, kiedy nie było penicyliny. Nie było tych wszystkich możliwości, które by mi dzisiaj nie spowodowały kalectwa. Wyszłam z wadą serca. To generalnie zmieniło moje życie w sensie fizycznym. [Wcześniej] byłam bardzo wysportowana, wygimnastykowana. Po prostu to wszystko się dla mnie zamknęło. Wróciliśmy z ojcem do Warszawy.

  • Łatwo było wrócić?

Nie tak łatwo, ponieważ Wilno zostało zajęte przez Niemców. Ojciec nie zdecydował się wracać ze mną przez zieloną granicę do Warszawy. Po tej chorobie byłam bardzo ograniczona w możliwości ruchu. Była oficjalna ewakuacja. Można było zgłosić się, zapisać. Rzeczywiście myśmy się zgłosili, zapisaliśmy się i wyjechaliśmy. To chyba było w połowie marca. Zamiast do Warszawy trafiliśmy do stalagu pod Grunwald. Siedzieliśmy dwa miesiące. Ojciec był z mężczyznami, ja byłam z kobietami w osobnych pomieszczeniach. […] Na dzień przechodziłam do obozu, w którym był ojciec. Gdyby nie upadek Francji to prawdopodobnie jeszcze dużo dłużej byśmy siedzieli. Po prostu jeńcy, którzy przyszli z wojsk francuskich, kolorowi zresztą, zmusili Niemców do tego, żeby nas stamtąd wypuścili i zawieźli transportem do Warszawy. Nie było to bardzo łatwo.

  • Niemcy z Wilna wszystkich Polaków zamiast do Warszawy…

Do stalagu.

  • Musieliście jakoś pracować?

Nie.

  • Byliście jakoś w okrutny sposób traktowani?

Nie. To był stalag. To nie był obóz pracy ani koncentracyjny. To był właśnie stalag. Nie powiem, żeby były warunki luksusowe, oczywiście było straszne robactwo. Piętrowe prycze w dużych salach w barakach.

  • Niemcy was wypuścili, żeby zrobić miejsce dla jeńców.

Dla jeńców. To było pod samym Grunwaldem.

  • Pani powiedziała, że wojsko było kolorowe?

Byli Francuzi, Murzyni i jeńcy byli w różnych kolorach. Można powiedzieć, że jak ich prowadzili to było bardzo interesujące – w sensie widoku. Dwa miesiące wtedy siedziałam.

  • Wreszcie Warszawa?

Wreszcie Warszawa. Jeszcze na Żelazną, a później na Sosnową.

  • Czyli przyszli Niemcy i dali jakiś czas, żeby opuścić mieszkania?

Nie pamiętam. Z takich anegdotek – w tym czasie, kiedy jeszcze mieszkaliśmy na Żelaznej, już oczywiście mama była w konspiracji, a ja i Witek byliśmy w Harcerstwie Polskim. Moja mama była naczelniczką Harcerstwa Polskiego. Ojciec zresztą był raczej bardziej na lewo, mama bardziej właśnie na prawo, ale oczywiście wszyscy byli już zaangażowani w konspirację. To był dom kolejowy. To był taki dom (dzisiaj to zupełnie nie można sobie wyobrazić), gdzie dozorca spał przy drzwiach, tak żeby pilnować i żeby otwierać. O dwunastej w nocy dzwonek do drzwi. Łatwo się domyślać, co czują ludzie, którzy w czasie okupacji o dwunastej są budzeni dzwonkiem, wszyscy zaczęli się rozglądać po domu, co gdzie schować, wetknąć. Mama, która mówiła trochę po niemiecku otworzyła drzwi. Stał kolejarz niemiecki, który powiedział, że szuka kogoś i podał kogo, czy tu może mieszka. Nie chciał budzić dozorcy, bo on spał, więc chodził po mieszkaniach i budził wszystkich, pytając się, czy tutaj nie mieszka jego znajomy. Oczywiście była to pełna ulga. To była anegdotka z ulicy Żelaznej.

  • W ogóle był taki rejon, że w kamienicach prawie w co drugim mieszkaniu byli ludzie w konspiracji.

Myślę, że nie w co drugim, tylko niemal w każdym. Oczywiście słynny kawał: „Karbidu nie potrzebuje, a zbiórka podchorążówki jest piętro wyżej” – bardzo dobrze oddawał atmosferę tamtego czasu.

  • Pani wróciła do Warszawy, a wejście w harcerstwo było jak gdyby automatyczne.

To nie były „Szare Szeregi” [tylko] Harcerstwo Polskie. W tym przypadku jest to dość duża różnica w sensie organizacyjnym. Boże Narodzenie 1940 roku, czyli druga zima okupacyjna, to już właśnie zostało powołane Harcerstwo Polskie. „Dwójka” już zaczęła działać. W następnym roku już też zostałam oficjalnie harcerką.

  • Była jakaś uroczystość, składała pani przysięgę?

[…] Składałam przyrzeczenie w 1942 roku. Oczywiście tak, ale nie od razu.

  • Pamięta pani ten moment?

Oczywiście.

  • Jak on wyglądał?

Było to w naszym mieszkaniu, właśnie już na Sosnowej, czyli tym drugim. Był zastęp, którego zresztą byłam zastępową i było złożenie przyrzeczenia: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść świętą pomoc bliźnim i być posłusznym prawu harcerskiemu”. Do dzisiaj je pamiętam. Później, bo to była niedziela, pojechaliśmy z tym zastępem na wycieczkę do Natolina.

  • Czy miała pani jakieś zadania w czasie okupacji?

Oczywiście, że tak. [Mieliśmy] całe szkolenie sanitarne. Przenoszenie gazetek – tośmy raczej nie nosili, właśnie ewentualnie jakieś meldunki. Przede wszystkim szkolenie i praca harcerska, bo tutaj akurat Harcerstwo Polskie kładło bardzo duży nacisk na to, żeby jednak działa się normalna praca harcerska. Zresztą dość dużo chorowałam, jeszcze leżałam tygodniami albo miesiącami z powodu tego serca. Oczywiście chodziłam do gimnazjum, które wtedy było pod przykrywką szkoły. Najpierw jeszcze, na samym początku wojny, kończyłam szkołę podstawową. Później było gimnazjum. To było gimnazjum Słowackiego, które działało w szkole panny Goldmanówny. Ich było trzy siostry, dwie pracowały w szkole. Przy czym to była szkoła, która nazywała się szkołą zawodową, a oczywiście było to normalne gimnazjum na Filtrowej.

  • Pamięta pani jakieś szczególne wydarzenia z lat okupacji, może jakieś łapanki, rozstrzeliwania?

Pamiętam dobrze tutaj zamach na Kutscherę, bo akurat wtedy zginął jeden z naszych kolegów z „dwójki”. W czasie okupacji z wydarzeń, które na pewno bardzo dobrze pamiętam – moi rodzice byli aresztowani w czerwcu 1944 roku. Brat wyjechał do lasu, we dwóch jechali z Jankiem, jego starszym kolegą. Złapał ich patrol niemiecki. Oni uciekli. Brat miał broń, strzelał, postrzelił Niemca. To był 12 czerwca 1944 roku. On uciekł, ale Niemcy przyszli wieczorem do nas do domu. Aresztowali rodziców, mnie zostawili. Wyszłam z domu zaraz wieczorem, jeszcze przed godziną policyjną. Później zresztą usiłowali mnie sprowadzić. To się nie udało. Oczywiście jest to wydarzenie, które dobrze pamiętam. Pamiętam też wszelkiego rodzaju szkolenia.

  • Jak ci Niemcy usiłowali panią sprowadzić, na czym to polegało?

Ukrywałam się. Nie byłam w domu, [mieszkałam] trochę u przyjaciół, trochę u znajomych. Podjęto próby, tak jak się wtedy robiło, żeby spróbować wyciągnąć rodziców z Szucha, później z Pawiaka. W tych rozmowach cały czas była mowa, że owszem, [można próbować], jeśli ja przyjdę, żeby na ten temat rozmawiać. Ci przyjaciele, którzy się tym zajmowali, zdecydowali, że to w ogóle jest bez sensu. To jest właśnie próba, żeby mnie ściągnąć. Na tym się to skończyło. Rodzice wyjechali. Mama była w Ravensbrück, później w obozie Koeningsbergu, nie w Królewcu, tylko pod Berlinem. Ojciec był w Gross-Rosen, później w [niezrozumiałe].

  • Przeżyli?

Tak. Przeżyli. Mama wróciła w marcu 1945 roku, ojciec wrócił już w maju. Ojciec wrócił w lecie, ale wyzwolony był dopiero w maju.

  • Jak się nazywała mama?

Sadkowska. Hajdukowska z domu.

  • A imię?

Halina.

  • A tata?

Henryk.

  • Pamięta pani może pseudonim mamy?

Nie potrafię tego powiedzieć. Byłam w trudnej dla siebie i bardzo niewygodnej sytuacji, ponieważ znałam prawdziwe nazwiska wszystkich działających osób z naczelnictwa Harcerstwa Polskiego. Ponieważ mama była dentystką, prowadziła w domu prywatny gabinet, miała taką ręczną maszynę. Przyjmowała pacjentów. Pod przykrywką przyjmowania pacjentów miała pozapisywanych w domu jako pacjentów tych wszystkich, którzy przychodzili nie tylko w celach leczniczych. Stąd rzeczywiście znałam wszystkich, co było dla mnie zawsze bardzo trudne. Bałam się po prostu, że nie wytrzymam. Leżało się w nocy, nie spało się, słuchało walenia w bramę. Człowiek zawsze myślał czy to już…

  • Czy pani wiedziała o tym, że jednym z warunków wypuszczenia rodziców jest, żeby pani poszła do Niemców?

Tak. O tym wiedziałam. W pewnym sensie nie traktowano tego jako rzeczywistą obietnicę.

  • Pani sama nie chciała iść, złamać wszystkich reguł i pójść?

Jednak zdawałam sobie sprawę, że nie mogę tego robić bez jakiejś zgody i akceptacji. Mimo wszystko byłam już zorganizowana. Nie byłam prywatną osobą. A po drugie po wszystkich dyskusjach rzeczywiście też myślałam, byłam przekonana, że to nie jest uczciwa gra.

  • W akcji na Kutscherę zginął pani kolega?

Zginął jeden z chłopców z „dwójki” – Janek. Znaczy nie w akcji, tylko był rozstrzelany po akcji.

  • Znała pani może „Kamę” albo „Dewajtis”?

„Kamę”, oczywiście, że znałam. Nie w czasie okupacji tylko później ją znałam. Była kierownikiem redakcji pedagogicznej w PZWS-ie ówczesnym, po prostu wtedy miałyśmy kontakty zawodowe. Oczywiście wiedziałam, kim ona jest.

  • Ale w czasie okupacji nie znała pani?

Nie. To była inna organizacja.

  • To był czerwiec 1944.

Tak.

  • I pani ukrywała się u jakichś znajomych?

Znaczy u jednych jedną noc, drugą noc tu, trzecia noc gdzie indziej. Powiedzmy dwie noce tu, dwie noce tu. U znajomych z zastępu, rodziców tych dziewczyn. Mój brat wtedy (bo on wrócił do Warszawy) zmienił nazwisko, nazywał się Żeleźniak. Widywaliśmy się rzadko, czasami na mieście.

  • Było Powstanie. Już wcześniej były alarmy.

Przed samym Powstaniem, ostatnie dni, kiedy już było wiadomo, że właściwie Niemcy uciekają, to był bardzo charakterystyczny widok Warszawy. Mieszkałam u mojego wujostwa, u siostry mojej mamy… Zresztą Witek się pojawił. Już było wiadomo, że to już jest jakiś końcowy etap. 29 lipca była pierwsza koncentracja, w której nie brałam udziału, tylko wiedziałam, że kompania harcerska była już zgrupowana w szkole na Złotej. Mój brat był szefem kompanii. Następnego ranka koncentrację odwołano i dopiero 1 sierpnia była ta właściwa koncentracja.

  • Jak pani zapamiętała pierwszy dzień Powstania?

Trudno powiedzieć – zabawnie, ale bardzo charakterystycznie. Około wpół do pierwszej byłam umówiona z moim przyjacielem na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Z nim się spotkałam, pożegnaliśmy się. Wracając, zaszłam do komendantki naszego punktu sanitarnego. Od niej się dowiedziałam, że jest koncentracja. W związku z tym o trzeciej mamy być na punkcie, na rogu Trębackiej i Koziej, tam była lecznica i punkt sanitarny. Mieliśmy być punktem odwodowym naszej kompanii, która miała na obecnym placu Piłsudskiego atakować Komendę Miasta. Przyszłam właśnie do wujostwa, u których byłam na Złotej. Powiedziałam, że wychodzę. Zrobiła się rozpacz, awantura – dzieci do Powstania nie chodzą. Zaczęłam pakować torbę. Powiedzieli, że mnie nie wypuszczą. Powiedziałam: „Wyskoczę przez balkon”. Po czym wyszłam, oczywiście z zapakowaną torbą sanitarną. O trzeciej, tak jak to miało być, byłam na punkcie sanitarnym. O piątej szczekaczki zaczęły ogłaszać: „Domy, z których padną strzały do Niemców to…”. Myśmy wyciągnęli opaski, zaczęliśmy zakładać. W pierwsze dni Powstania nasz punkt był cały czas pod Niemcami. Może 3 sierpnia zaczęły się palić domy na Trębackiej, naprzeciwko naszych okien. Okazało się, że atak na komendę miasta w ogóle nie miał miejsca. Oni zatrzymali się na Senatorskiej, dalej już nie poszli. 5 sierpnia z punktu sanitarnego przeszliśmy trochę piwnicami na Stare Miasto. Później brałam udział w defiladzie, która była w niedzielę.

  • Defilada była piętnastego.

Nie. Defilada była w pierwszą niedzielę Powstania, na Długiej. To był 6 sierpnia. Myśmy przeszli na Starówkę chyba czwartego w nocy, nie wiedząc zresztą, gdzie jest nasza kompania. Dostaliśmy punkt sanitarny na Miodowej, w obecnym Ministerstwie Zdrowia. Pamiętam defiladę, spotkałam mojego kolegę z Legionowa, sąsiada…

  • Jak się nazywał kolega?

Już nie wiem. Byłam w punkcie sanitarnym na Miodowej do siódmego, gdzie spotkałam przypadkiem kogoś z kompanii harcerskiej. Dowiedziałam się, że oni są na Kilińskiego. Wtedy już przeniosłam się na Kilińskiego do właściwego miejsca. Byłam sanitariuszką w szpitalu.

  • Pani miała 9 sierpnia urodziny.

Tak.

  • Pamięta pani ten dzień?

Tak. Oczywiście. Dostałam puszkę szynki i w prezencie od moich przyjaciół. Puszkę szynki chyba od Witka dostałam, czyli od mojego brata. Troszkę jeszcze tak było, że to można się spotkać, nie miałam już dyżuru w szpitalu, byłam po dyżurze, spotkaliśmy się w jakimś takim zakamarku na drugim piętrze. Spędzaliśmy moje urodziny w takiej grupce.

  • Były jakieś śpiewy?

Akurat na tych urodzinach nie. W ogóle tak. Pamiętam z okresu starówkowskiego, jak 15 sierpnia było świetlicowe spotkanie ze śpiewaniem. Początek Starówki to jeszcze był bardzo charakterystyczny czas. Rzeczywiście Starówka była jakimś takim okresem, w którym było bardzo oczywiście trudno, druga połowa to były czasy ciągłych nalotów. 13 sierpnia był [wybuch] czołgu, który przecież zostawił [ogromne spustoszenie], bardzo dużo ludzi zginęło.

  • Gdzie pani wtedy była?

[…] Byłam w szpitalu na Kilińskiego, miałam akurat dyżur. Dzięki temu prawdopodobnie ocalałam. Wszyscy, którzy właśnie byli wolni, polecieli do czołgu, żeby nacieszyć się z tego powodu. Pamiętam ten moment, akurat mierzyłam rannym gorączkę. Później rzeczywiście widok był [straszny]. Po wybuchu czołgu byłam ranna, przez moment straciłam przytomność. Później się obudziłam, zobaczyłam ogień, nie wiedziałam, czy się pali. Było tak, że po balkonach wisiały nie rzeczy, tylko ludzkie strzępy. Wtedy zginęło wielu chłopców z oddziałów pomocniczych, łączników oddziału pomocniczego, który był przy kompanii harcerskiej z I plutonu, który nie był na barykadzie. Na barykadzie był III pluton. Było bardzo dużo rannych, dużo było osób, nie umiem powiedzieć konkretami, ale rzeczywiście stan kompanii się zmniejszył. To jeszcze był czas, kiedy na Starówce było względnie, trudno powiedzieć „normalne życie”, ale jeszcze można się było jakoś poruszać. Druga połowa sierpnia to rzeczywiście co pół godziny były naloty. Przy czym nastrój Starówki był zupełnie inny niż nastrój Śródmieścia.

  • Pani miała dyżury?

Miałam dyżury w szpitalu. Czasami zadania łącznikowe, gdzieś z jakimś meldunkiem szłam, ale generalnie miałam dyżury w szpitalu. 21 sierpnia mój brat był ranny w głowę, umarł następnego dnia. Był szefem kompanii. Po nim został szefem kompanii Tolek Sawicki, naczelnik Harcerstwa Polskiego, który był też w kompanii. Wtedy przeszłam do pocztu dowódcy jako pomocnik szefa do prowadzenia ewidencji spraw porządkowo-organizacyjnych.

  • Ktoś przyniósł pani wiadomość o tym, że pani brat jest ranny?

To się działo na podwórzu, byłam przy tym. Byłam kilka kroków. Byłam później przy jego śmierci. Był ranny w głowę, dlatego że nie wziął hełmu na głowę, przechodząc przez podwórze. To było na naszym podwórzu, gdzie była kwatera. Zabrali go do szpitala na Długą, żeby próbować zrobić trepanację czaszki, wyjąć odłamek. Okazało się, że to jest nie możliwe. Przyniesiono go z powrotem na kwaterę. Leżał w pomieszczeniu dowództwa kompanii. Był przez noc i następnego dnia rano umarł.

  • Był przytomny?

Już przy samej śmierci nie. […]

  • Później był pogrzeb?

Oczywiście. Pogrzeb był tego samego dnia wieczorem. Zdobyto, co już nie było łatwe, trumnę. Cmentarz był na podwórzu, byli wszyscy chowani. W 1945 roku przyjechałam z Krakowa po to, żeby zrobić ekshumację i przenosić go na Powązki Wojskowe.

  • Ile brat miał lat, jak zginął w Powstaniu?

Dwadzieścia trzy. Był osiem lat starszy ode mnie.

  • Jaki miał pseudonim?

„Żelazny”, od ulicy Żelaznej [na której] mieszkał, a „Sosna” od Sosnowskiej. Najprostszy taki.

  • Rodzice byli w obozach, brat zginął i pani została sama.

Tak.

  • Nie było momentu załamania?

Wtedy nie było czasu na to. To nie ten czas. 30 sierpnia przechodziłam kanałami z transportem rannych do Śródmieścia. Śródmieście już było bardzo trudne. Znaczy nastrój Starówki i nastrój Śródmieścia, w którym wydawało nam się, że jest cicho, spokojnie, co oni tak narzekają, że jest im ciężko, jak jeden czy dwa naloty dziennie, a nie co pół godziny.

  • Pani miała jakiegoś rannego do przetransportowania w kanałach?

Rannych się prowadziło. Niestety tych, którzy leżeli na noszach kanałami nie można było w zasadzie transportować. Dlatego na Starówce została wtedy grupa rannych. Ojciec Tomasz Rostworowski został z tymi rannymi, których nie można było ewakuować.

  • Nie mieliście wyrzutów sumienia, że musicie ich zostawić?

To jest troszkę tak, że po pierwsze, miałam piętnaście lat, w ogóle nie wiedziałam, że ktoś z rannych zostaje. Ci, którzy zostawiali rannych, mieli bardzo trudną decyzję do podjęcia. Zresztą właśnie został z nimi kapelan, czyli ojciec Tomasz Rostworowski. Został chyba też ktoś z sanitariatu.

  • Wejście do kanału było niebezpieczne.

Tak. Wejście do kanału było na placu Krasińskich, oczywiście pod obstrzałem.

  • Jeszcze miała pani obok rannego.

Rannych było wielu. Szło się z transportem rannych. Nie było tak, że ktoś z nas miał jednego rannego. Grupa sanitariatu prowadziła rannych, którym trzeba było jakoś pomóc.

  • Jak wyglądało przejście kanałami?

To było na pewno trudne. Szło się jakiś czas burzowcami. Rzeczywiście niektóre kanały były już bardzo wąskie. Szło się po kolana albo i wyżej nie w wodzie, a w czymś innym. Szło się już prawie zgiętym. Oczywiście trzeba było iść bardzo cicho, bo się przechodziło pod studzienkami, przy których stali Niemcy. Wiadomo było, że wrzucali granaty. Myśmy szli koło pięciu, sześciu godzin. Wyszliśmy na rogu Wareckiej i Nowego Światu.

  • Inny świat w ogóle.

Zupełnie inny świat. Bezpośrednio po wyjściu z kanałów poszliśmy do swoich rodzin, żeby się umyć, jeśli ktoś miał możliwość taką, trochę odespać, w każdym razie odpocząć. Potem już się z powrotem podjęło pracę. Później byłam na Mokotowskiej [tam był taki] trochę punkt sanitarny, trochę taki mały szpital.

  • Gdzie dokładnie na Mokotowskiej?

Koło Wilczej, nie pamiętam, który to był dom. Poza tym już żeśmy prowadzili trochę prac typu harcerskiego, to znaczy jakąś opiekę nad dziećmi, trochę jakichś takich zajęć z dziećmi, w miarę możliwości. Później wychodziłam z ludnością cywilną…

  • Był wybór, że można było wyjść z cywilami, można było jako żołnierz. Pani podjęła decyzję…

Tak. Wyszłam z moimi przyjaciółmi. Z zaprzyjaźnioną rodziną. Moi starsi przyjaciele zdecydowali, że to będzie dużo rozsądniej.

  • Którędy pani wychodziła?

Wychodziłam przez Pruszków. Nie byliśmy w obozie. Przed Pruszkowem uciekliśmy z transportu. Później pojechaliśmy do Piotrkowa i później do Krakowa. Byłam w Krakowie.

  • Koniec wojny?

Koniec wojny. Zresztą mogę opowiedzieć prawdziwą anegdotkę. Jak już byłam w Krakowie, byłam o dwa lata młodsza [w dokumentach] niż naprawdę. Ponieważ mogły mi wszystkie dokumenty zginąć, więc mój wiek był podany dwa lata niżej. Chodziłam na komplety sióstr urszulanek i do normalnej szkoły podstawowej. Przyszło wyzwolenie Krakowa. Warszawa to był 17 stycznia, Kraków to był 18 stycznia. Po prostu przestałam chodzić do szkoły podstawowej. Poszłam normalnie do już oficjalnie istniejącego gimnazjum. Byłam w czwartej klasie sióstr urszulanek. Póki chodziłam do tej szkoły, wszyscy mnie błagali, żebym nie była za mądra, żeby nie pisać za mądrych wypracowań, żeby się nie okazało, że jednak jestem starsza niż naprawdę. Przerwałam szkołę. Już byłam na studiach w Warszawie, dostałam wezwanie do Krakowa na kurs dla wtórnych analfabetów, ponieważ przerwałam naukę w siódmej klasie szkoły podstawowej.

  • Gdyby miała pani znów piętnaście lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Myślę, że jakbym miała piętnaście lat, to bym poszła. Myślę, że jakbym miała więcej lat, to bym poszła, ale z poczuciem, że istnieje pewna lojalność, istnieje konieczność. Natomiast miałabym poczucie bezsensu samego Powstania… Myślę, że bym poszła. Na osoby piętnastoletnie, jednak nawet dojrzałe, takie jeszcze refleksje nie [przychodzą]. Starówkę wspominam jako coś bardzo dobrego. […]Wtedy [gdy] był remont szkoły na Pięknej (dawniej była szkoła pielęgniarska, w czasie Powstania był szpital, to była chyba Platerówka właśnie), znaleziono pewne materiały w murze. Stamtąd odzyskałam moją legitymację akowską.
Warszawa, 14 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Anna Przecławska-Sadkowska Pseudonim: „Hanka”, „Sosnowska” Stopień: Sanitariuszka, pomocnik szefa kompanii Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter