Anna Teresa Rozwadowska „Hala”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się Anna Teresa Rozwadowska. W czasie Powstania byłam w Śródmieściu Północnym.] [Proszę powiedzieć kilka słów na temat pani rodziców i najbliższej rodziny? – pytanie nieobecne w nagraniu (red.)] …

  • Jeśli chodzi o punkt stacjonowania?

[Ojciec] był po prostu w wywiadzie, w „dwójce” był, tak że specjalnie mi się nie chwalił. Wiem, że jechał do Japonii w 1939 roku, bo mam całe jego wspomnienia dokładnie opisane. Babcia mi się kazała modlić za niego, bo jechał przez Związek Radziecki. Z tych wspomnień rzeczywiście wynika, że to była długa podróż tam i z powrotem. Z tych samych wspomnień wynika, że w 1939 roku został ewakuowany razem z rządem przez Kuty do Rumunii, następnie znalazł się we Francji. Na to wszystko też mam jego dokumenty, zresztą bardzo ciekawe: opis całej ewakuacji, tego wszystkiego, co się działo, Rumunii, potem Francji, gdzie był szefem sztabu (już nie pamiętam w tej chwili, jakiej jednostki) – to jest ciekawe, dużo ciekawsze niż moje opowiadania.

  • Proszę powiedzieć, czy pamięta pani polowania? Jak to wyglądało?

Pewnie, że pamiętam. Nawet „Rydz” Śmigły i Beck przyjeżdżali na polowania na kuropatwy w 1938 roku. Świetnie to pamiętam.

  • Czy mogłaby pani opisać?

Mnie tylko wprowadzali do stołowego, kazali mi się ładnie ukłonić. Był samowar i lody, które się paliły – teraz to wszędzie jest. Zamiast się przywitać z panem marszałkiem, to mówiłam: „Lody się palą, lody się palą” i tyle. Pan marszałek wziął mnie oczywiście na kolana i tyle z tego pamiętam. Jeszcze był pies, który się nazywał Beck. W ogóle było dużo psów w domu. Jeden się nazywał Beck i ktoś na niego krzyknął: „Beck, won!” – i ktoś się odezwał: „Proszę wyjść, panie ministrze”. Tyle z takich [anegdot]. Poza tym ciocia brała udział w różnych ziemiańskich naradach, nie naradach, ciągle byli goście w domu. Ale dzieci się wtedy nie liczyły. Zresztą byłam jedynaczką, moje cioteczne rodzeństwo przyjeżdżało tam, ale tylko na wakacje, ale oni byli starsi ode mnie, więc byłam bardzo szczęśliwa, jak oni przyjeżdżali. Ale oni się nie chcieli ze mną bawić. Mnie nie wolno się było bawić właściwie z nikim. To było dosyć smutne. Natomiast był piękny park, piękny ogród kwiatowy, storczyki w cieplarni były hodowane, jakieś takie rzeczy, to ja się tym bardzo interesowałam i tyle.

  • Czy miała pani kontakt na przykład z dziećmi albo mieszkańcami wsi?

Nie, poza moim ciotecznym rodzeństwem właściwie mnie nie wolno się było bawić z wiejskimi dziećmi, co strasznie przeżywałam. Do tego stopnia przeżywałam, że jak szłam do Pierwszej Komunii (ale to już była wojna, to już był rok 1940), w kościele mieliśmy ławkę kolatorską (czy jak to się nazywa) i właściwie z komunii najbardziej zapamiętałam to, że strasznie chciałam [siedzieć] przy balaskach razem ze wszystkimi dziećmi. Tak było.

  • Czyli było to przykre doświadczenie, że była pani wyizolowana?

Tak.

  • Proszę powiedzieć, czy wybuch wojny zastał panią w majątku czy w Warszawie?

W majątku.

  • Czy pani jako dziecko i sprytny obserwator miała jakąś wiedzę na ten temat, że są niepokoje, że będzie wojna?

Oczywiście, że tak, bo było radio w domu. Przy radiu wszyscy siedzieli, słuchali, co się dzieje, słuchali mowy Hitlera po niemiecku – ciotka świetnie znała niemiecki.

  • Ciocia państwu to tłumaczyła?

To było okropne wszystko razem, a potem już się działy rzeczy najgorsze.

  • Czy były zebrania w majątku?

Nie, żadnych zebrań. To był jeszcze 1939 rok. Potem przyjechała druga ciotka, jeszcze był Jerzy (mój najstarszy brat cioteczny, który był w hufcach junaków i wrócił) – właściwie były wszystkie ciotki, wszystkie trzy siostry mego ojca w 1939 roku były w Kobylnikach, mój brat cioteczny i siostra cioteczna, którzy potem bardzo szybko wyjechali do Warszawy, chyba na początku 1940 roku. Natomiast tam zamieszkał Egon Erdbrüger, który był Treuhänderem odpowiedzialnym za klucz majątków. To była Generalna Gubernia.

  • Czy on był folksdojczem?

Nie, on był Niemcem autentycznym, ale był tam też folksdojcz. W 1940 roku na wiosnę, kiedy już zostałyśmy we trzy (babcia, ciotka i ja), Niemcy zaczęli się tam tak zachowywać, jak ja nigdy nie słyszałam. Tak Rosjanie się zachowują, ale nie Niemcy. Pili, z kobietami wiejskimi mieli jakieś draki, załatwiali się na ganku, tak że myśmy siedziały jak myszy pod miotłą. Ciotka ich nienawidziła i właściwie to trwało krótko. To był kwiecień albo maj [czy] czerwiec. Właściwie zaczęło się lato. Najpierw Erdbrüger był grzeczny, bardzo grzeczny. Chciał z nami spędzać Wigilię, na co ciotka powiedziała: „Jest żałoba narodowa”. Świetnie to pamiętam. Stała tak i mówi: „Żadnej Wigilii nie będzie”. Potem zapytał, czy może dać prezenty dzieciom, to znaczy memu bratu ciotecznemu i mnie. Ona też powiedziała, że nie, ale myśmy do niego polecieli i on nam dał. Mnie dał – pamiętam – grę. U nas to się nazywa „Chińczyk”, a tam się nazywała Mensch ärgere dich nicht. Potem mieliśmy straszną awanturę od cioci, za to że w ogóle do niego poszliśmy i że wzięliśmy to, ale było jak było.

  • Jak państwo się dowiedzieli, że wybuchła wojna?

Radio było, więc chyba z radia żeśmy się dowiedzieli.

  • Czy to było w nocy, czy o świcie?

Chyba w dzień, bo jedna bomba gdzieś na pola upadła i wszystko. Tam nie było żadnych bombardowań. Była strzelanina w parku, potem babcia mnie prowadziła na zieloną ławeczkę. Było słychać dalekie strzały. Mówiła: „Mława, Działdowo”. Stąd wiedziałam, że tam są jakieś walki. Mówi: „Módl się, dziecko, tam giną ludzie”. Mówię: „Ale kto ginie? Polacy? Niemcy? Kto ginie? Za kogo się mam [modlić]?”. – „Wszystko jedno, giną ludzie”. Armaty spod Mławy pamiętam. Myśmy się jeszcze bawili z bratem w wojnę. Maski gazowe skądś były, nie wiem skąd. Nosiliśmy te maski, oczywiście o mnie już nikt nie myślał, żeby się mną opiekować, w związku z tym z dzieciakami żeśmy się naparzali kasztanami w alei kasztanowej, czym się dało, i z maskami żeśmy ganiali w tył i w przód. Tak to było, zanim jeszcze Niemcy przyszli.
Pierwsi Niemcy przyjechali na motorze, to pamiętam świetnie. Motocykl z koszem, bardzo eleganckich dwóch [mężczyzn] i pokazywali nam fenigi. O czym rozmawiali we dworze z ciotką, to nie wiem. Wiem, że ciotka do nich wyszła. W każdym razie byli bardzo grzeczni. Jeszcze po francusku jeden powiedział: C’est la guerre (to jest wojna). Potem przyprowadzili jeńców polskich. Nie wiem, z jakiej formacji. Nocowali w stodole, myśmy im tam nosili, co się dało, jedzenie, koce.

  • Czy Niemcy nie zabraniali przynoszenia?

Nie. Tylko tyle, że ich tam pilnowali. Nawet był tam generał, ale nie pamiętam nazwiska.

  • Polski generał?

Polski, bo to Polacy byli, jeńcy polscy.

  • Czy może mówili, skąd ich prowadzą?

Na pewno mówili, ale tego nie pamiętam zupełnie. Pamiętam tylko tłum żołnierzy polskich w stodole na sianie i chyba w stajni też ich trochę było. W każdym razie byli, tak to wyglądało.

  • Ilu ich było? Stu, dwustu czy więcej?

Ze dwustu na pewno. Dużo, bardzo dużo, ale czy więcej, nie potrafię powiedzieć. To jest tyle lat…

  • Co się później z nimi stało?

Gdzieś zostali odprowadzeni, prawdopodobnie do oflagu czy stalagu. Krótko byli, ze dwa, może trzy dni, ale bardzo żeśmy to zapamiętali.

  • Czy potem miały miejsce jakieś wydarzenia?

Potem na Wigilii skończył się 1939 rok, podobno Erdbrüger (który jeszcze wtedy zachowywał się bardzo przyzwoicie) uprzedził, żeby młodzież (bo moje rodzeństwo cioteczne było trochę starsze ode mnie) jak najszybciej wyjeżdżała do Generalnej Guberni. Tak się stało. Tak że zostałam tylko z ciotką i z babcią.

  • Jak dalej potoczyły się pani losy?

Dalej był rok 1940.

  • Co się wydarzyło?

Wysiedlili nas 20 lipca do sąsiedniego majątku chyba w ciągu pół godziny, do jednego z ziemiańskich majątków, do Orszymowa. W Orszymowie byłyśmy we trzy i była właścicielka Orszymowa, pani Wojsbunowa. Była jakaś folksdojczka, która tam pracowała. Nie wolno nam było wydalać się poza teraz ogrodu, parku. Też był park, tylko dużo mniejszy. Cała moja nienawiść skierowała się przeciwko Erdbrügerowi. Byłam tak głupia, że myślałam, że jak się jego zabije albo coś mu się zrobi, to w ogóle wrócimy do Kobylnik, wojna się skończy i wszystko będzie dobrze. Naprawdę. W grudniu aresztowali nas wszystkie trzy. Przeze mnie.

  • Pani próbowała go uśmiercić?

Nie miałam możliwości. Zastanawiałam się nad różnymi [sposobami], cały czas o niczym innym nie myślałam, z czego sobie ani babcia, ani ciocia nie zdawały w ogóle sprawy. Po prostu podpaliłam celowo stodołę.

  • Jaki był cel podpalenia?

Stodoła była pełna wszystkiego.

  • To były rzeczy Niemców?

Oczywiście. Przecież myśmy tam niczym nie dysponowali.

  • Co było dalej?

Przyjechało gestapo, przesłuchanie jedno, drugie i tak dalej. Ja się najpierw nie przyznawałam, potem się przyznałam, potem zabrali do więzienia w Płocku babcię i ciocię, a mnie z Płocka Erdbrüger zabrał do Kobylnik – bo nie byłam w więzieniu, tylko byłam na gestapo dwa albo trzy dni, siedziałam cały czas w pokoju. Tam byłam z nim chyba dwa miesiące. Babcię zwolnili. Zdaje się, że były wielkie starania hrabiego Potockiego w związku z aresztowaniem, a ciotka [została zabrana] do Oświęcimia. W Oświęcimiu zmarła albo ją zamordowali. Nie wiem. Mam jej listy.

  • Jak wyglądało przesłuchanie na gestapo w stosunku do młodej dziewczyny? Czy nie jest to zbyt drażliwy temat?

Oni mnie tam nie bili specjalnie, tylko mnie o ścianę [obijali] i strasznie krzyczeli. Nie znałam niemieckiego. Potem zaczęłam łowić poszczególne słowa. Było ich bardzo dużo, okropnie się zlękłam. Strach miałam taki straszny, że najpierw opowiadałam jakąś bajeczkę, bo oni bardzo szybko ustalili, że to ja. Bardzo szybko. To była ósma wieczorem, a ja się czułam taka dumna, jak stodoła się paliła. Spłonęła całkowicie. […] Tylko było potrząsanie mną.
  • A dwumiesięczny okres w Kobylnikach?

Był straszny. Nikogo więcej tam nie było, żadni jego koledzy nie przyjeżdżali. Cisza, spokój, zima. Siedziałam w pokoju. Nie wolno mi było wychodzić z tego pokoju. Przychodził do mnie i grał w loteryjkę, w Mensch ärgere dich nicht. Na obiad kazał mi schodzić do stołowego. Przy dużym stole siedzieliśmy naprzeciwko siebie i tak siedzieć, jeść. Co będzie dalej – nie wiedziałam nic. Potem na szczęście oddali mnie babci. Odwieźli mnie do Kutna na granicę, bo to była granica między Generalną Gubernią. Przyjechałyśmy z babcią do Warszawy.

  • Przyjechały panie do rodziny?

Do rodziny. Do drugiej córki na Piusa 23 mieszkania 7. To był 1941 rok, marzec.

  • Przyjechała pani do Warszawy…

Wszystkiego się bałam. Bałam się wychodzić na ulicę, bałam się schodzić z szafy, siedziałam cały czas na szafie. Tak to wyglądało.

  • Czy to minęło po jakimś czasie?

Minęło i to dosyć szybko. Potem było odwrotnie.

  • Porównując sytuację z majątku i późniejszą w Warszawie, kiedy się już pani odważyła wychodzić, to czy sytuacja w Warszawie była lepsza, gorsza, podobna?

To nieporównywalne w ogóle, to trudno powiedzieć, bo przecież jeszcze miałam okres Orszymowa i Erdbrügera. Trudno mi porównać.

  • Można założyć, że w porównaniu z tamtym była to większa swoboda?

O niebo [większa]. Oczywiście, że tak.

  • Co się działo dalej?

Dalej mnie oddano do domu dziecka.

  • Gdzie?

W Konstancinie. Dom dziecka prowadziły harcerki i tam mi było bardzo dobrze. One mnie tam odchuchały, tam była szkoła na miejscu, wszystkiego żeśmy się uczyli, co trzeba. Byłam tam dwa lata. Skończyłam szkołę powszechną i zostałam przeniesiona do internatu w Warszawie. Najpierw na 6 Sierpnia, potem na Pańską. W sumie to już są dla mnie osobiście dobre czasy.

  • Proszę opowiedzieć o Konstancinie. Były tam harcerki – czy pani od razu wstąpiła do harcerstwa?

Nie od razu. Poszłam tam w 1941 roku, a do harcerstwa wstąpiłam dopiero w 1943 roku. Z tym że tam były od początku stosowane metody harcerskie. Tam były dzieci w wieku szkoły powszechnej. To był świetnie prowadzony dom. Między innymi mieszkała tam przecież Łapińska, kierowniczka pogotowia harcerek, o czym oczywiście wtedy nie wiedziałam. Natomiast potem dowiedziałam się, że ona się tam ukrywa. Piękny dom, piękny teren. Tak że najpierw była nauka w domu, a szóstą klasę już kończyłam w szkole państwowej.

  • Jak wyglądała nauka w domu dziecka?

Przychodziła nauczycielka. To były maciupeńkie klasy, bo dzieci było w sumie około pięćdziesięciorga. Przeważnie to były dzieci połamane, wojenne, z różnych [rodzin]. Przyjeżdżał niby wujek, a okazywało się, że to jest ojciec. Tam każde dziecko miało jakąś historię. Klasy były maleńkie, to było po parę osób. Przychodziła nauczycielka, siostra księdza, która uczyła naszą klasę. Potem się zdawało egzaminy. Ze szkoły na Polnej przyjeżdżali jacyś nauczyciele i trzeba było zdawać egzaminy z każdej klasy. Już do ostatniej klasy, do szóstej, chodziłam do szkoły. To był chyba rok 1943. W każdym razie parę ostatnich miesięcy chodziłam do szkoły w Konstancinie.

  • Czy zdarzyły się sytuacje niebezpieczne, typu nalot Niemców albo niespodziewana wpadka?

Byli Niemcy. Cały czas wisiał portret Piłsudskiego. Cały czas. Nikt nie zdejmował. W ogóle jakby normalne życie szło.

  • Jak oni zareagowali?

Chyba się specjalnie nie przejmowali. Kiedyś blisko była łapanka. Myśmy sami zaczęli się organizować, zanim było harcerstwo. Nas sześcioro założyło Związek Rycerzy Rzeczpospolitej. Wiem, że tam się krwią coś podpisywało, w nocy na cmentarz [szło], ale to było między nami, nikt dorosły w tym nie uczestniczył. W każdym razie musiałam iść na cmentarz w Skolimowie, w nocy o dwunastej i wieniec gdzieś położyć. Potwornie się strachu wtedy najadłam. To zupełnie inaczej wygląda niż dzisiaj. Dzisiaj cmentarz jest niemal włączony w miejscowość, a wtedy się szło przez jakieś pola. Okropne. Wszystko jedno. Poza tym żeśmy wycinali różne bzdurki i naklejali w Konstancinie na słupach. Jak się zorientowały nasze wychowawczynie (świetne zresztą, starej daty harcerki), to [doszły do wniosku], że tak nie może być, że lepiej to skierować w jakiś kanał, trudno powiedzieć „legalny”, ale taki, nad którym się panuje i nie będzie się pozwalało na robienie głupot. Będzie się stosowało normalne metody harcerskie. Tak się stało. Nakryli nas. Myśmy się w nocy przez okna wydobywali, tam byli chłopcy i dziewczyny. Większość była chłopców, nas dwie było w grupie „Rycerzy”; nawet żeśmy mieli swój hymn.

  • Czy pamięta pani ten hymn?

Może trochę… Wiem, że było: „Wtedy niechaj świat się wali, niechaj płynie krew i łzy, tylko Polskę się ocali, bo z tej Polski to my” – coś takiego było. Ale tego nigdy nikt nie śpiewał, tylko myśmy przy jakichś okazjach mruczeli.

  • Przyłapali was, jak wychodziliście przez okno?

Tak. Była draka wielka, bo rygor jednak był i trzeba było być o ósmej czy dziewiątej w łóżkach. Światła prawie że nie było. Były malowane żarówki, bo przecież zaciemnienie. Wtedy miałam rozmowę z panią Tamarą, wychowawczynią, która była harcerką mocno już siedzącą we wszystkim, że tak nie może być. Z chłopcami też chyba coś zrobiono. Zresztą myśmy już kończyli tę szkołę powszechną, więc nas przenieśli do Warszawy do internatów. Chłopców i nas. Mnie przynajmniej, bo druga dziewczyna odmówiła potem wszystkiego, że ona nie chce się w nic włączać, bo ma matkę. Ja bardzo chętnie.

  • Czy pamięta pani nazwisko pani Tamary?

Tak, Labocha. Wtedy się nazywała Zacharow. Miała rosyjskie imię i nazwisko. Potem wyszła za mąż, nazywała się Labocha. Do jej śmierci utrzymywałam z nią kontakt.

  • Czy wraz z przeniesieniem pani do internatu w Warszawie złapała pani pierwszy kontakt? Czy on też przeszedł?

Chyba przeszedł. Jak sobie przypominam, to tam był zastęp „Zniczy”, założony jeszcze w Konstancinie. Potem, jak już przeszłam tutaj, to od razu przeszłam do 34. Drużyny „Dębów”. Mieszkałam w internacie na [ulicy] Pańskiej. Tam były głównie starsze ode mnie dziewczyny, sporo starsze, bo to już był wiek gimnazjalny, a ja byłam za wcześnie dwa lata, więc stąd w ogóle od razu zaczęłam sobie dodawać lat. Miałyśmy zbiórki różnego rodzaju. Uczyłam się wszystkich możliwych przejść. Doskonale nauczyłam się [alfabetu] Morse’a i semafora. Morse’em do tej pory jestem w stanie [się porozumieć]. Mimo wszystko jednak byłam trochę jeszcze niby mała.

  • Jeśli chodzi o naukę innych rzeczy, czy dostawały pani jakieś zadania, żeby coś obserwować, coś robić, gdzieś pojechać?

Tak, obserwować, to ciągle coś trzeba było. To nie były takie jeszcze [poważne zadania], ale przede wszystkim [trzeba było] uczyć się wszystkich możliwych przejść, dokładne mapy wszystkiego, gdzie co jest, gdzie stoją Niemcy, gdzie co się dzieje – takie różne rzeczy.

  • Czy pamięta pani, co pani kazali obserwować?

Dużo [rzeczy], nie pamiętam dokładnie.

  • Może coś wryło się w pamięć?

Nie pamiętam już dokładnie.

  • Jaka rzecz wryła się w pamięć oprócz obserwacji?

Pamiętam, ale to już przed samym Powstaniem, to był obóz w Kruszewie zorganizowany koło Grójca w lasach kruszewskich, koło [tej] miejscowości. Tam była już absolutna swoboda, flaga na maszcie. Chłopcy z lasu przychodzili, pierwszy raz miałam wtedy w ręku broń. Strasznie tym byłam napucowana. Potem ktoś przyjechał z Warszawy, to był już lipiec 1944 roku. Jeszcze gruchnęło, że Hitler zabity, więc śpiewaliśmy: „Zdechł kanarek, zdechł kanarek, zdechł”, po czym kazali nam iść do Warszawy do stacji Pawłowice Kopana. To świetnie pamiętam. To już są ostatnie dni przed Powstaniem. Był przepiękny świt, godzina trzecia czy czwarta. To akurat moje imieniny były, bo to 26 lipca czy jakoś tak. Chodziło o to, żeby nie wszyscy na raz wsiadali, bo tam nas było na tym obozie sporo. Ze trzydzieści, może trochę mniej. Tutaj, pamiętam, że we czwórkę żeśmy szły. Już było wiadomo (nie wiem skąd, nie wiem jak, nie potrafię powiedzieć, człowiek tego już nie pamięta), że będzie Powstanie, że już coś się dzieje. Jak śpiewali: „Hej chłopcy, jasny świt się roztoczy”, to myśmy to wyły całą drogę, idąc do stacji.
Przyjechałyśmy do Warszawy kolejką na Dworzec Południowy. Miałam byle jaki, parciany plecak zrobiony, a na dworcu nas obstawili ludzie: „Macie może kartofle, panienki?”. Byłam zbulwersowana. Myślę sobie: „Boże, my tutaj walczyć gdzieś idziemy, a tu pytają o kartofle”. Strasznie mnie to zniesmaczyło. Potem już cały czas od 26 lipca (jeszcze poszłam do babci oczywiście) wszyscy byli podekscytowani strasznie, że coś się będzie działo. Moje starsze, cioteczne rodzeństwo [i ja] – wszyscy żeśmy rozmawiali, że to już zaraz coś. Są tu zapisani: Tadeusz Sułowski, Maria Sułowska, Teresa Sułowska – tak się wtedy nazywali, teraz inaczej, zresztą Maria już nie żyje. Gdzieś szli, ciotka jeszcze przyszła, zaczęła się śmiać. Mówi: „No, mnie pytali (bo kupowała, już nie wiem co, w sklepie): »Czy pani też w pole?«, to ja mówię: »Nie, ale mam dzieci«”. Już całe miasto tym widocznie żyło, że to coś będzie. Mnie ciągle kazały te starsze harcerki po harcerskich tropach z kartkami, nie kartkami, ciągle chodzić. Mocno starsze [były]. Wiem, że u Łapińskiej wtedy byłam dwa razy na Skorupki 12 – to pamiętam. Co jeszcze pamiętam? Nic już nie pamiętam.

  • Czy pani tata w okresie okupacji wrócił, czy dopiero po wojnie wrócił?

W ogóle nie wrócił.

  • Jak pani babcia zapatrywała się na pani zapędy niepodległościowe?

Babci starałam się jak najmniej mówić na ten temat. Ciotce tak, ale babci wolałam nie [mówić]. Babcia się głównie modliła.

  • Jak nazywała się ciocia?

Ciocia nazywała się Kazimiera Sułowska. Ta, która była w Warszawie na ulicy Piusa. Tam był nasz dom, można powiedzieć.

  • Była pozytywnie nastawiona?

Pozytywnie, jak najbardziej.

  • Proszę powiedzieć, jak u pani wyglądał wybuch Powstania? Gdzie pani była, co pani robiła? Jak wyglądała mobilizacja?

Na Pańskiej 53 albo 53a był przygotowany punkt sanitarny. Tam miał być szpitalik. Pierwszego sierpnia tam byłam, tam się miałam zameldować. Tam byłam.
  • Czy udało się dotrzeć bez problemu?

Bez problemu. Byłam u babci najpierw i od babci poszłam. Jeszcze pamiętam, że mnie babcia odprowadziła do rogu Alej Jerozolimskich z Piusa. Dalej sobie szłam Marszałkowską, Pańską czy Sienną – w każdym razie zupełnie inaczej ulice wyglądały. Tam gdzie teraz jest Pałac Kultury, była ulica Wielka. Świętokrzyska chyba się kończyła na Marszałkowskiej, dalej chyba nie szła, tylko już była albo Pańska, albo Sienna. Jak już się zaczęły strzały na ulicy, to na rogu Twardej i Pańskiej (tam był mur od małego czy dużego getta ) jechał tramwaj. Tramwaj zatrzymano (nie wiem kto i co), widziałam pierwszego niemieckiego trupa koło tramwaju, kałuże były, bo tego dnia padał deszcz. O piątej nie padał deszcz, tylko wcześniej raz deszcz, raz słońce. Było dużo kałuż na ulicach. Potem pierwszą noc spędziłam na Pańskiej. Potem całą grupą (nie wiem, ile nas było, kilkanaście [osób], może dwanaście) poszłyśmy do drapacza, bo już był drapacz zdobyty i w drapaczu byłam długo, chyba trzy tygodnie.

  • Czy w tym czasie były ataki na Prudential?

Nie, ataków na Prudential bezpośrednio nie było. Był zdobyty bardzo szybko, chyba od razu drugiego dnia razem z Pocztą Główną na placu Napoleona. Natomiast od 15 sierpnia były bardzo ostre bombardowania drapacza z „krów”. Zresztą byłam tam, jak słynna „krowa” (nie wiem, czy jedna, czy więcej) [poleciała]. To okropne było. Wpadła, już się strasznie paliło. Wejście było od Świętokrzyskiej, ale cała klatka schodowa była już w dymie, że nic nie było widać. Wlazłam na pierwsze piętro, bo myśmy byli na pierwszym piętrze, i wtedy rąbnęło. Tam były jakieś długie korytarze i się zaczęło palić. Jakiś chłopak, harcerz z piętra wyżej, krzyczał na mnie, żeby przyjść, bo tam jest mleko w proszku. Był duży kosz jak na bieliznę. W tym koszu były puszki z mlekiem w proszku i on to ciągnął, ale absolutnie nie mógł sobie z tym poradzić, bo to było bardzo ciężkie. Do niego się wskrabałam po schodach, ale już częściowo zwalonych, i nie wiedzieliśmy, jak stamtąd wyjść. W końcu żeśmy zrzucili całe mleko na dół. Z dołu jakoś nam zaczęli pomagać złazić, ale wiem, że dla mnie to było wtedy duże przeżycie, dlatego że tu się paliło, część [była w] ogniu. Wtuliłam się, jak „krowa” [zawyła], we framugi, co tam były, a potem już tylko myślałam, jak się wydostać. Potem to jakoś ugaszono, żelbetonowy gmach, porządny.
Dalej to bombardowano ciągle, ale wyższe piętra. Na wyższe piętra też żeśmy ciągle po coś chodzili. Potem z drapacza do „Esplanady” na [ulicę] Zgoda. To była knajpa, „Esplanada”, tam była nasza kwatera. Jeszcze w drapaczu (to muszę powiedzieć) na dole w piwnicach były harcerskie kominki, odbywały się. Schodziło się do piwnic, na schodach były napisy: „Wódzia, wódziunia, wódeczka, wódeczność” i ja się tym okropnie gorszyłam, bo tam po prostu była knajpa na dole w piwnicach. Bardzo się gorszyłam i gorszyłam się brzydkimi słowami. Potem się nauczyłam, pod koniec Powstania klęłam jak szewc, ale na początku okropnie się gorszyłam tym wszystkim. Tam zawsze były raporty dzienne, śpiewanki, hasło się przynosiło. Każdego dnia zmieniano hasło. Po hasło chodziłam do PKO, po różne rzeczy. Wiem, że żeśmy przeprowadzali z Woli pogorzelców i tam chodziło się z pogorzelcami rozmieszczać [ich] po piwnicach. Gdzie mnie posłali, tam chodziłam, ale żebym pamiętała gdzie… Chodziłam na Czackiego, na plac Dąbrowskiego pod PAST-ę, bo PAST-ę dopiero potem [zdobyli]. Byłam tam, ale stałam na ulicy, jak Niemcy wychodzili.

  • Pamięta pani?

Świetnie! O Jezu, jak oni pięknie szli z podniesionymi rękami.

  • Czy była pani od początku, jak udało się ją w końcu zdobyć?

Nie. Parę razy był szturm na PAST-ę. Ale już byłam, jak już była PAST-a zdobyta, oni już wychodzili. Jakiś czas to trwało, poszłam tam po prostu w charakterze gapia. W „Esplanadzie” było bardzo dobrze, tylko strasznie śmierdziało krwią, bo tam przedtem zastrzelili sporo Niemów. W ogóle smród krwi jest straszny, a smród trupów jeszcze gorszy. Trupów dużo było dookoła. Ale tam były miękkie fotele, tam sobie można było wygodnie spać w „Esplanadzie”. Potem jeszcze byłam na Powiślu (ale to już była końcówka Powiśla) na Ordynackiej 9 albo 11, tam był tak zwany węgloblok.

  • Węgloblok?

Tak się nazywał. To były biura. Stąd to pamiętam, że tam była kobieta, straszny ostrzał był już z drugiej strony ulicy (przez okna, bo dosyć wąska ulica), tak że pamiętam, że położyłam się na podłodze. Stały puszki z różnymi środkami, nazywało się to bielidło. Strasznie zaczęłam się śmiać, wręcz histerycznie, że oni walą w to bielidło. Rzeczywiście, na półkach były ustawione (to był proszek do czyszczenia, dużo tego stało) i jak oni pruli w to bielidło, to wszystko się porozsypywało. Okropnie się śmiałam. Potem ktoś wpadł i mówi: „Wypierdalać stąd, ale już!”. Już wtedy wiedziałam, co to znaczy. Wobec tego wyskoczyłam na schody, na schodach nasz zabity chłopak. Widziałam, że mu głowa tylko podskakuje. Spadał ze schodów, podskakiwała głowa, a ja się dalej śmiałam. Zupełnie nerwowo, jakoś histerycznie. Ktoś mnie w końcu uspokajał. Jak już Powiśle padło (bo ono zaraz padło), to byłam na Złotej. Jeszcze w kinie byłam, w „Palladium”.

  • Jak to wyglądało?

Pięknie. […]

  • Pamięta pani, co wtedy było wyświetlane?

Nie pamiętam. To znaczy bardzo się ucieszyłam, że w ogóle mnie dali przepustkę do kina, bo wcale nie było łatwo do kina się dostać. Już nie wiem, czy był jeden seans, czy dwa seanse dziennie, może trzy, nie mam pojęcia. Ale wiem, że wcale nie było łatwo się tam dostać.
Była stołówka nasza na Świętokrzyskiej, nazywało się chyba „Niespodzianka” i tam była świetna baba, która gotowała. Ona jak mnie zobaczyła (byłam ciągle głodna, wszystko bym zeżarła), to najpierw mówi: „Gdzie to takie dziecko!? Matkę to bym tam!”. Okropnie klęła, ale potem mnie zaczęła przytulać: „Chodź tu, chodź tu, to ci dam tam coś!”. Ciągle tam chodziłam, czy trzeba, czy nie trzeba. Po co ja mówię o „Niespodziance”? Wiem, jak to psychicznie działa na ludzi. Kiedyś tam był ostrzał bliski i ktoś spuścił czarne rolety, bo się czarnymi roletami wszędzie zasłaniało okna i zaraz się jakoś uspokoiło, wszyscy się uspokoili.
Już potem w ogóle nie reagowałam na to, co się dzieje. Spałam kiedyś w sklepie z nasionami na Marszałkowskiej między Królewską a Świętokrzyską (na tym odcinku), to był duży sklep nasienny. Na nasionach świetnie się spało. Walił strasznie czołg tuż blisko od strony Ogrodu Saskiego. Nikt nie mógł spać, ja spałam jak zabita. W ogóle dobudzić mnie nie można było, zasypiałam natychmiast i wszędzie. Skończyło się.

  • Może zapamiętała pani coś jeszcze z innych momentów Powstania? Może akcję z Niemcami, może się państwo na coś natknęli? Jakieś przejście specyficzne, gdzie było trudno coś dostarczyć?

Przejścia były różne. Najczęściej chodziłam albo przez Nowy Świat (tam była barykada), dwa razy byłam na Śródmieściu Południowym.

  • Barykada była na jakiej wysokości?

Chyba przy Ordynackiej, tego też dokładnie nie pamiętam. Tutaj duży ostrzał był, póki w budynku PAST-y jeszcze byli Niemcy, to na Zielnej, na Marszałkowskiej – wszędzie. Albo się chodziło pod barykadą, to trzeba się było przychylić, albo piwnicami i podwórkami. Tam były wykute różne dziury w murach i się tamtędy chodziło. Bardzo często przez takie [wyrwy w murze chodziłam]. Z Niemcami bezpośrednio się nie zetknęłam, żadnego Niemca nie zabiłam, niestety. Myślałam, że każdy dorosły chłopak to już ma przynajmniej piętnastu – to też nie było prawdą, ale kilku takich było.

  • Czy państwo kogoś ratowali?

Często.

  • Co zapadło pani w pamięć?

To znana historia, ale to widziałam, było straszne. Na Jasnej 10 „krowa” uderzyła, w bramie była kupa ludzi. Spalili się, ludzie żywi, kompletnie nadzy, w nieprawdopodobnych zupełnie pozycjach powyginani. Podobno dawano im zastrzyki na śmierć, bo to się nic nie dało zrobić. Ale to był zupełnie makabryczny widok ludzi. Byli bez włosów, bez brwi, bez niczego, w nieprawdopodobnych, pokręconych pozycjach, jeszcze żywi. To okropne było. Tam był Szpital Maltański niedaleko. Do Szpitala Maltańskiego brało się ich stamtąd.

  • Może jeszcze inne zdarzenia?

Nie wiem.

  • Może śmieszne rzeczy? Coś wesołego, co się zdarzyło.

Śmieszne tylko, pamiętam, jak [ulicą] Czackiego szłam. Paliła się jedna strona, po drugiej stronie chłopcy siedzieli w oknach i się śmiali, jak zobaczyli mnie. Któryś wrzasnął: „Popatrz, popatrz, jaką mamy koleżankę!”. Wtedy zaczęłam im wygrażać pięścią. Ktoś mi wtedy zrobił zdjęcie. Bardzo żałuję, że tego zdjęcia nie ma, bo to by oczywiście było opisane, że tak Niemcom groziłam. Wcale nie Niemcom, tylko im, bardzo. W ogóle miałam ogromny kompleks z powodu wieku, bo się ze mnie niektórzy śmieli. Jak szłam przez piwnice różnymi [przejściami], to ludzi mówią: „O, o! Wzięła od starszej siostry opaskę i lata”. Szlag mnie trafiał. Okropnie dużo mnie to kosztowało.

  • Jak się ludność odnosiła do pani, gdy chodziła pani piwnicami?

Najpierw bardzo dobrze. Pod koniec nie, wymyślali. Pamiętam, jak wychodziła ludność cywilna już we wrześniu. Nie pamiętam, którego to było września, ale było zawieszenie broni chyba na parę godzin, a może na cały dzień. Wszystko jest gdzieś opisane. Ludzi dużo wychodziło. Z kolei myśmy im dokuczali. Mówiło się: „Zdrajcy! Zdrajcy!” – ale myślę, że to bardzo dobrze, że przynajmniej część tych ludzi wyprowadzono czy wyszli. To było przykre.
W ogóle najpierw myślałam, że Powstanie się skończy w ciągu trzech dni i że nic nie zdążę zdziałać, zrobić, zabić żadnego Niemca, bo zaraz się skończy Powstanie. Potem już byłam absolutnie pewna, że wszyscy zginą, ale że zwyciężymy. To był absurd do kwadratu, ale cały czas tak myślałam. Pamiętam rozmowę kiedyś (już nie pamiętam, gdzie to było), leżałyśmy na podłodze z różnymi koleżankami. Była rozmowa, że na wsi to ludziom dobrze, bo mają co jeść. Na co któraś się odzywa: „No tak, ale przez całe pole to barykady chyba nie zbudują. To jak oni będą [szli po jedzenie]?”. Słyszałam to i nie zareagowałam, bo też mi się wydawało, że rzeczywiście na całym świecie muszą być barykady. Tę rozmowę świetnie pamiętam, że nikt nie zareagował: „Co ty za bzdury opowiadasz?! O jakiej barykadzie na polu?”. Widać do wszystkich dotarło, że to tak a nie inaczej miało być.

  • Czy miała pani kontakt z jeńcami niemieckimi?

Miałam. Nawet widziałam egzekucję. Czaiłam się, bo przecież mnie by tam bezpośrednio do tego nie dopuścili. Czterech esesmanów.

  • Skąd oni się wzięli?

Jeńcy. Jeńców było dużo. Wodę nam nosili, bardzo grzeczni byli.

  • Rozumiem, że oni byli już gdzieś wcześniej złapani?

Oczywiście. To było jeszcze w sierpniu, chyba jeszcze na początku sierpnia na placu Dąbrowskiego. W czterech [byli]. Skąd wiedziałam, że ich prowadzą? Wszyscy wiedzieliśmy, że esesmani są od razu rozstrzeliwani. Tylko esesmani.

  • Wehrmacht był brany do niewoli?

Wehrmacht był brany do niewoli i bardzo przyzwoicie traktowany, kazano im odgruzowywać, gasić pożary, wodę nam nosić. Ich było bardzo dużo.

  • Jeśli chodzi esesmanów, to jak to się odegrało?

Zastrzelili ich po prostu w gruzach na placu Dąbrowskiego. Przyglądałam się temu z daleka z dużą satysfakcją – nie mówię, że nie.

  • Właściwie wet za wet…

Oczywiście.

  • Proszę powiedzieć jeszcze o żołnierzach Wehrmachtu.

Bardzo dużo ich było, ale ja z nimi bezpośredniego kontaktu nie miałam, tylko przynosili nam wodę, odgruzowywali.

  • Udało się może zaprzyjaźnić?

Broń Panie Boże, z nikim się nie zaprzyjaźniłam.

  • Jeśli chodzi o „ukraińców”?

Nie widziałam, oni byli gdzie indziej. Byli na Woli, byli na Ochocie. U nas chyba nie było „ukraińców”. Chyba nie, bo nie zetknęłam się z „ukraińcami”, gdzie indziej się zetknęłam.

  • Wspomniała pani jeszcze o silnym przeżyciu 15 sierpnia.

Była msza w PKO.

  • PKO, czyli bank bielański?

Nie, na Świętokrzyskiej był duży gmach PKO, w piwnicach był szpital. Często tam chodziłam, rannych odwiedzałam w tym szpitalu. Była msza 15 sierpnia, bo to było święto Wojska. Ksiądz ryknął: „Rycerze! Niech potomkowie rycerzy Grunwaldu…” – coś tam, coś tam. Tak z pompą. Mnie to strasznie wtedy wzruszyło, naprawdę miałam niemal wizję, że wszyscy mają husarskie skrzydła, choć pod Grunwaldem husarii akurat nie było, tylko gdzie indziej. Ale on nie mówił tylko o Grunwaldzie, o wszystkim ksiądz mówił. Strasznie dużo to nam dało zapału.
  • Czy w szpitalu odwiedzała pani kogoś konkretnego?

Tak. Już nie pamiętam w tej chwili dokładnie. Różnych ludzi odwiedzałam. Na dole bardzo głęboko w piwnicy (chyba dwa piętra pod ziemią) był szpital.

  • Jakie tam były warunki?

Że dwa piętra pod ziemią, to dobrze, a w ogóle, to leżeli ludzie pokotem. Były koce, przyzwoicie ten szpital wyglądał. Jak na szpital powstańczy, to całkiem nieźle, można powiedzieć. Czytałam i słyszałam o gorszych.

  • Czy jeszcze coś utkwiło pani w pamięci?

Nie wiem, dużo było rzeczy… Bardzo się bałam czarnych kotów. Jak przebiegnie drogę, a innej drogi nie było, to się bardzo bałam.

  • Wracała się pani?

Nie, tylko czekałam.

  • Aż ktoś inny przejdzie?

Tak. Jak było ciemno (bo przeważnie było już potem ciemno), to nie wiedziałam: „Może to nie czarny? Może to brązowy kot był? Może się nie ma czego bać?”.

  • Mimo wszystko pani przezornie czekała?

Tak.

  • Coś jeszcze pani zapamiętała?

Kapitulację przeżyłam strasznie.

  • Czy do państwa docierały informacje, że Powstanie chyli się ku upadkowi?

Cały czas myślałam, że wszyscy zginą i że wszyscy zwyciężą. Nie wiem, jak można być taką idiotką, ale naprawdę w to wierzyłam. W kapitulację nie wierzyłam. Właściwie się o tym nie mówiło. Myślę, że ludzie w ogóle mówili, musieli mówić, bo już we wrześniu było dogorywanie. Mokotów padł, Żoliborz padł, to już [koniec]. Były jeszcze zrzuty.

  • Czy pamięta pani zrzuty?

Pewnie, że pamiętam.

  • Skąd podejmowaliście zrzuty?

Z placu Napoleona.

  • Jak one wyglądały? Czy to był jeden, czy parę się udało?

Z tego, co ja pamiętam i przy tym byłam, to był jeden, ale w ogóle było więcej. Najbardziej pamiętam we wrześniu ogromny zrzut amerykański, ale nie wiem, gdzie to wszystko pospadało. Masa była wtedy tych samolotów. Myśmy myśleli, że to w ogóle desant, bo to w dzień było. Były w tych zrzutach (ale obawiam się, że się nigdzie nie zachowały) kartki, które piloci pisali do nas. Krążyły te kartki.

  • Co było w tych kartkach?

Pozdrowienia i żeby się trzymać, coś takiego. Miałam w ręku taką kartkę.

  • Takie krótkie wsparcie?

Takie krótkie wsparcie.

  • Proszę powiedzieć o zrzucie, który państwo podejmowali z placu Napoleona. Jak to wyglądało? Jak pani to pamięta?

Pamiętam, że z latarkami żeśmy tam stali.

  • Zrzut był w nocy?

W nocy. Latarki, ludzie byli porozstawiani z latarkami (to znaczy my) i zrzut w końcu był, ale do samego zrzutu już nie zostałam dopuszczona. Ktoś inny podejmował, ja tylko z latarką stałam czy leżałam na tym placu. Już nie pamiętam. Długo to trwało.

  • Proszę powiedzieć o kapitulacji.

Okropna… Ponuro…

  • Dostaliście rozkaz poddania czy ktoś przyszedł?

Jeszcze żeśmy w opaskach chodzili dosyć długo. Jeszcze miałam furażerkę z biało-czerwonym [znaczkiem]. Pamiętam jeden moment doskonale. To było na rogu Zielnej, tam była barykada i duży dół (pewno po bombie), przez który się przechodziło. Padał deszcz. To było już po kapitulacji. Ludzie (chyba Niemcy ich zagnali do rozbierania barykady) powoli w deszczu rozbierali barykadę przy przejściu. To było bardzo wąskie przejście. Stało dwóch oficerów niemieckich. Chwilę się zawahałam. Wiedziałam, że już jest po wszystkim, że już można. Przechodziłam tamtędy i oni mi zasalutowali. Nie odsalutowałam, bo nie wiedziałam, że tak się robi, tylko się rozpłakałam okropnie (nie wiem, czy w ogóle nie pierwszy raz), jak już ich minęłam. Oni stali nad ludźmi grzecznie, spokojnie. Powoli rozbierano barykadę. Nie wiem, kim byli ci ludzie, ale chyba to byli cywile. Powoli to się wszystko odbywało. Wiem, że zaraz potem (tylko nie pamiętam gdzie) nasza drużynowa kazała jeszcze zgromadzić jakieś środki opatrunkowe i środki opatrunkowe liczyć, gdzieś wszystko układać w piwnicy – zupełnie nie pamiętam, gdzie to było, na jakiej ulicy, nie mogę sobie tego przypomnieć. Wiem, że okropnie mi się chciało spać i w końcu zasnęłam. Ona zaczęła mnie strasznie ochrzaniać. Potem już razem (nie pamiętam, który to był, może 6 października) myśmy wyszły do Pruszkowa z ludnością cywilną. Wyszło nas kilka harcerek, z którymi byłam. Pruszków jak Pruszków.

  • Taki dostałyście rozkaz?

Tak, [żeby wyjść] jak patrol sanitarny, chociaż nigdy nie byłam w żadnym patrolu sanitarnym. Akurat wtedy jako patrol sanitarny do pomocy [wyszłam]. W każdym razie z tymi dziewczynami znacznie ode mnie starszymi (bo miały mniej więcej po szesnaście, siedemnaście lat, jedna była młodsza) wyszłyśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie już nic nie robiłam. Kawy się roznosiło.

  • Którędy pani szła do Pruszkowa?

Przez Wolę. Zupełnie jak przez mgłę tę drogę pamiętam. W Pruszkowie najbardziej zapamiętałam straszne latryny i tłumy ludzi, i absolutną, zupełną beznadzieję. Beton, tłum ludzi, coś takiego.
Potem nas wywieźli (całą naszą grupkę) do Jędrzejowa. W Jędrzejowie była jednostka niemiecka. Podkreślam, to nie był żaden obóz. To była jednostka niemiecka i Niemcy skierowali nas do jednostki do pracy: mnie do obierania kartofli, jakieś dziewczyny do czegoś innego. Siedziałam i obierałam kartofle w Jędrzejowie. Spałyśmy w słodowni. Było już wtedy okropnie zimno. Poza tym miałam potworne wszy, potworne, bo się właściwie prawie przez całe Powstanie nie myłam. Wiem, że miałam kamizelkę pod spodem i dopiero w Jędrzejowie pod studnią, pompą zaczęłam się myć. To było coś okropnego, wszy wszędzie, w ogóle nie do wytępienia. Przedtem ich w ogóle nie czułam. Dopiero tam, jak zobaczyłam, jak się umyłam – to było straszne.
Wtedy poznałyśmy jeńcow „berlingowców”, którzy też tam pracowali. Niedużo ich było, też pewnie z kilkunastu. Przy pracach elektrycznych [byli zatrudnieni] – nie wiem, co oni tam robili. Tam też była latryna. Chciałam uciec do partyzantki z dwiema koleżankami. Jedna miała rodzinę w Kielcach, powiedziała, że do Kielc chce się dostać. Druga była ze mną. „Berlingowcy” nam powiedzieli, że stamtąd można bardzo łatwo zwiać. To było zagrodzone drutami. Liczyli nas, ale byle jak. Wieczorem ktoś przychodził i liczył, rano liczył i tyle. Pomogli nam, wyłamali deskę w latrynie. Za deską już można było wyjść w pole. Była straszna mgła. To był już chyba koniec października, może początek listopada. Myśmy poszły do kościoła. Kościoły wtedy były otwarte, nie tak jak teraz. Gdzieś przez pola (okropnie długo to szło) do kościoła w Jędrzejowie. Tam nas zabrał stary ksiądz. Wiesia od razu pojechała do Kielc. Jej już tam potem nie było, a myśmy zostały z drugą, też Hanką. Powiedziałam, że chcę iść do partyzantki. Ksiądz powiedział: „Dobrze, dobrze”. Pamiętam, że nas tam nakarmili świetną, zacierkową zupą, wspaniałą. Jadłyśmy zupę. Potem ksiądz nas przenocował na plebanii, dał nam kartkę do Krakowa z jakimś adresem. Powiedział tylko, żebyśmy nie wsiadały w Jędrzejowie na stacji, bo nie wiadomo. Wątpię, żeby nas szukali, ale nie wiadomo, bo nas tam w końcu jakoś liczyli. Furką do innej stacji (nie pamiętam już jakiej) za Jędrzejów dojechałyśmy i tam żeśmy z kartką wsiadły w pociąg do Krakowa.
W Krakowie zgłosiłyśmy się [pod wskazany adres]. Okazało się, że to jest komitet RGO, który się zajmował pomocą więźniom, warszawiakom i wszystkim, komu trzeba. Była młoda, fajna dziewczyna, która nas zabrała do siebie do domu pod pierzynę. To pamiętam – pierwszy raz w życiu spałam pod pierzyną. Razem żeśmy spały. Spaliła nasze wszystkie możliwe ubrania, bo to było nie do odwszenia. Żeśmy siedziały pod pierzyną chyba ze dwa dni, zanim nam z komitetu przynieśli jakieś ubrania. Pamiętam, że dostałam buty na obcasie, sznurowane – bo butów mi nie zabrali, ale mi się rozwalały. Obcas odrąbałam od razu siekierą, bo nie umiałam i do tej pory nie umiem chodzić na wysokim obcasie. Potem zaczęłyśmy pomagać w RGO. Paczki żeśmy robiły dla więźniów. [Zaczęłyśmy] zwiedzać Kraków, co mi się bardzo podobało. Głównie chodziłyśmy na Skałkę, a na Skałce przemili zakonnicy. Jak się dowiedzieli, że my z Warszawy, to nam dawali pajdy chleba z fajną marmoladą i kawę z mlekiem. Na Skałkę ciągle potem chodziłam. Dalej już nic ciekawego. Potem byłam w internacie w Poroninie skierowana przez RGO. Do Poronina można powiedzieć, [że] doszłam. Już wtedy był styczeń. Muszę jeszcze powiedzieć, że w Krakowie w owym czasie był absolutny bzik z powodu łapania ludzi na kiełbasy. Nigdy potem po wojnie o tym nie słyszałam. Nigdy. Tam była psychoza kompletna w całym mieście. Wszyscy mi mówili: „Tylko uważaj, jak cię ktoś tam zechce gdzieś skierować do jakiegoś sklepu, broń Boże nie wchodź, bo tutaj łapią ludzi na kiełbasy. Tam są zapadnie”. To świetnie zapamiętałam, to był bzik w całym mieście. Nie wiem, czy to była prawda, czy nieprawda. Może coś takiego było, ale nigdy po wojnie nie zetknęłam się z żadną informacją na ten temat. W Poroninie chodziłam do szkoły. Do Gimnazjum w Zakopanem – Gimnazjum imienia Oswalda Balzera. Tam skończyłam klasę drugą i wróciłam.

  • Jak było z wyzwoleniem?

Wyzwalali mnie w Poroninie. Było tak, że był ogromny śnieg. Szła gromada ciubaryków na szosie i padali w śnieg. Ani jednego strzału, nic. Padali w śnieg, wstawali, szli dalej. Jeszcze widziałam, jak powiesili tych z Goralenvolku . Oni długo wisieli. Była tam bardzo rozwinięta partyzantka, ale ja już się do partyzantki nie pchałam, już miałam dosyć. Zresztą co ja w tych górach [mogłam zdziałać]? Już się nigdzie nie pchałam, przynajmniej tam na razie nie. W każdym razie grzecznie chodziłam do szkoły, bo szkoła zaczęła się bardzo późno, dopiero chyba w marcu. Poza tym handlowałam, żeby z czegoś żyć. Jak wychodziliśmy z Powstania, to nam dano dolary, żołd wypłacono. Nie pamiętam ile, dużo tego nie było, ale jakieś dolary miałam. Poza tym w Poroninie był straszny głód, więc zaczęłam handlować taśmą do kapcy góralskich. Była góralka, która skądś sprowadzała taśmę w dużych motkach. Do tej pory pamiętam, że ona chciała za to pięć złotych, a ja to sprzedawałam za sześć. Chodziłam od chałupy do chałupy, wtedy wszyscy górale nosili się jeszcze po góralsku, mieli kierpce. To była taśma do kierpców. W każdej chałupie kupowali ode mnie taśmę.

  • Wspomniała pani o powieszeniu.

Powiesili, powiesili, ale to już nie ja wieszałam. Oglądałam ich, a jakże, wisieli. Czterech.

  • Jak to się stało?

Pewnie ich złapano, bo jak inaczej. Wiadomo było, kto tam jest. Poza tym wtedy to było bardzo śmieszne, dlatego że po pierwsze myśmy nie wiedzieli, jak będzie przebiegać granica. Tatry Bielskie, (wtedy jak Cieszyn był zajmowany) były przed wojną wcielone do Polski. Granica szła inaczej przed wojną. Potem powrócono (i do tej pory) do starej granicy czechosłowackiej. Wtedy Tatry były absolutnie otwarte dla wszystkich i można było po nich chodzić w kratkę, z czego korzystałam skwapliwie, nawet się czasem urywając ze szkoły. W szkole mieliśmy samych profesorów wyższych uczelni w charakterze nauczycieli. Tam byli warszawiacy, pamiętam, była pani profesor biologii z Poznania. W każdym razie było bardzo wesoło wtedy w Zakopanem. Turystów nie było żadnych, głód był straszliwy, Tatry były otwarte, kolejka nie chodziła, ale po Tatrach sobie można było chodzić, jak kto chce – granicy nie było. Tak że lato 1945 roku wspominam bardzo miło. Drogi do Zakopanego z górami, ze wszystkim – to człowiek odżył trochę po Powstaniu.
  • Jak pani wróciła do Warszawy?

W 1945 roku, w październiku. Wyglądało to dosyć okropnie.

  • Czy została pani skierowana, czy poczuła potrzebę powrotu?

Potrzebę powrotu, poza tym wszyscy ściągali, więc się obijałam trochę tu, trochę tam. W końcu wylądowałam w internacie. Cały czas byłam w zbiorowych [miejscach zamieszkania]. Mnie historia dopadła. […] Dziś dostałam z IPN wezwanie w charakterze świadka na temat zbrodni i tak dalej. Miałam jeszcze wyrok piętnastu lat.

  • Za przynależność do AK?

Nie. Za przynależność do idiotycznej organizacji pod nazwą Związek Narodu Polskiego.

  • Jak to się stało, że dostała pani wyrok?

To jest już odrębna sprawa, mam wszystko w papierach. Wyrok jest duży.

  • Czy może to pani opowiedzieć własnymi słowami?

Nie chce mi się. Będę 8 listopada spowiadać się w IPN… To głupota była kompletna. Założyliśmy organizację na uniwersytecie. Byłam wtedy na pierwszym roku prawa. W owym czasie jak organizacja, to musi być broń. W związku z tym już zaplanowałam napad na studium wojskowe przy uniwersytecie, gdzie była przechowywana broń. Nas złapali i się skończyło.

  • Co miała na celu organizacja?

Jak miałam napisane: „Obalić przemocą ustrój państwa polskiego i zerwać sojusz ze Związkiem Radzieckim”. Tak miałam napisane w akcie oskarżenia i w wyroku zresztą też.

  • Nie bardzo się państwu podobała rzeczywistość.

Nie podobała się, ale to była głupota.


Warszawa, 31 października 2012 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Anna Teresa Rozwadowska Pseudonim: „Hala” Stopień: łączniczka, służby pomocnicze Formacja: Obwód I Śródmieście, Wojskowa Służba Społeczna, IV patrol łącznościowy Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter