Antoni Szczęsny „Antek”
Nazywam się Antoni Szczesny, urodziłem się w Warszawie w październiku 1926 roku. Walczyłem w batalionie „Miłosz”, na Śródmieściu Południe, z tym, że jest to faza drugiej części Powstania. Początek był na Woli, w rejonie Wroniej i Żytniej, stamtąd później ewakuacja była do Śródmieścia. Pamiętam, że to było z 6 na 7 sierpnia, w godzinach późnego wieczoru, ulicami Ogrodową, przez plac Żelaznej Bramy, na Królewską, na słynną barykadę obok Królewskiej 13, przejście obok PAST-y i później do Śródmieścia. [Pierwszą noc] nocowaliśmy na ulicy Kruczej, [a później już na ulicy Wiejskiej].
- Może najpierw cofniemy się do czasów okupacji. Jak pan w ogóle trafił do konspiracji?
Większość trafiała przez znajomych, przez kolegów po prostu, bo mimo wszystko podskórnie czuło się zaufanie do tych ludzi. Konspiracji to trzeba się było nauczyć, to nie jest takie proste i takie łatwe, ale ja miałem co najmniej kilka dróg. Jeden z kolegów już był, więc przywoływał innych kolegów, też z tego samego rocznika, albo z tej samej szkoły, albo z tego samego podwórka. Pierwsze kontakty konspiracyjne miałem w 1942 roku, zapisałem się do Gimnazjum Poniatowskiego na Żoliborzu. Zbieg okoliczności, ale to było na ulicy Krechowieckiej, taki dostałem adres, mieszkanie, nazwisko Pilecki. Później okazało się dosyć znane to nazwisko, być może to była rodzina rotmistrza Pileckiego. Tam była rekrutacja, po prostu do szkoły zapisywali, to były komplety tajne, wiem, że tam wszyscy konspirowali. Tam na ogół nikt się nie dopytywał, nikt się przed drugim nie ukrywał, ale za dużo nie gadał, taka była zasada, żeby jednak za dużo nie mówić: „Jak nie wie, to nie powie”.
Po Powstaniu to tutaj były trzy drogi, jedna była oficjalna, że pewne grupy zostały zgodnie z warunkami kapitulacji do pilnowania i oczyszczania miejsc, usuwania barykad, oni później zostali wywiezieni do obozów. Większość, tak jak ja, wyszła zdając broń w budynkach Ministerstwa Obrony Narodowej przy Chałubińskiego i tamtędy wyjście Filtrową do Ożarowa, do fabryki kabli. Tam było gromadzenie wszystkich wyprowadzonych już kombatantów i później pociągami do obozów na terenie Niemiec.
- 1 sierpnia, tak od samego początku Powstania…
My jako grupa konspiracyjna mieliśmy zbiórkę na ulicy Żytniej, w dawnej fabryce Paschalskiego, to było bliżej Okopowej. Obok był teren spalonej fabryki, tylko komin sterczał, przejścia były. Byliśmy w tej fabryce, bo ojciec jednego z kolegów był pracownikiem tej fabryki, więc tam mieliśmy zapewnione miejsce, bo i dom rodzinny tam był. Zresztą znałem jego rodziców, wychowywaliśmy się wspólnie przed wojną, wspólnie wyjeżdżaliśmy na wakacje, tak że był zaprzyjaźniony ten dom i tam było pierwsze zebranie. Później doszło mnóstwo innych osób, bo nie wszystkie oddziały od razu były skoszarowane, powiadomione w odpowiednim czasie, że mieli czas przyjechać, zebrać się, wszystko przygotować. Dużo ludzi jeździło w ostatniej chwili, kiedy już strzelanina była na mieście, to było dosyć trudne. Do nas też kilku kolegów nie dojechało, bo już problem był przejechać przez Aleje Jerozolimskie na drugą stronę. Ta grupa co była, to się zebrała i jeszcze do tego doszły [przypadkowe osoby] i w ten sposób powstała grupa, która zaczęła działać w najbliższym rejonie.
Działania polegały, między innymi, na organizacji informacji, jeszcze wszystkie telefony działały, więc można jeszcze było dzwonić, pytać, rozmawiać, jakieś meldunki przychodziły. Obok kilka kroków, na Okopowej, na Żytniej było zebranie, bardzo duże, grupy „Radosława” z batalionami harcerskimi, które tam były. My do nich doszlusowaliśmy na dwadzieścia cztery godziny. Później rozmowy na jakimś szczeblu się odbywały, przeciętni szeregowcy, jak ja właściwie niewiele mieli do powiedzenia i nikt tu nie robił wieców tylko podoficer, czy oficer tam rozmawiał i dostawał polecenie do wykonania, a wykonywał lepiej lub gorzej, tak jak warunki pozwalały. Miała być ewakuacja przez Powązki poza miasto, okazało to się później odwołane i te oddziały zostały. Oddziały „Radosława” zostały na Woli, tam miały ciężkie walki obronne, a my jako grupa, nie wiem na jakiej podstawie, czy to był rozkaz czy to była, umownie mówiąc samowola, w każdym razie ten oddział, zresztą wiele innych z Woli ewakuowały się, tak jak my, między innymi przez Plac Żelaznej Bramy do Śródmieścia i tam znowu zameldowaliśmy się w tamtych komendach dzielnic i dostaliśmy przydział, że mamy obsadzić te i tamte linie frontu miejskiego, który był bardzo słabo obsadzony przez naszych ludzi. W ten sposób trafiliśmy na południe Śródmieścia, w rejon ulicy Frascati, Wiejska, tam gdzie dzisiaj jest Dom Czytelnika. On był spalony zresztą, ale już można było chodzić po tym budynku. Budynki mieszkalne obok, w czasie okupacji stanowiły dzielnicę niemiecką. Były tam jeszcze pozostałości, zostały tam skrzynki, zostały pierzyny, zostały jakieś części garderoby, umeblowania, to, co nie zdążyli wywieźć z sobą i to się wykorzystywało, tak jak pierzyny puchowe. Lato i jesień raczej były gorące, więc pierzyny nie były tak potrzebne, ale były, można było z tego korzystać.
- Kontaktował się pan z rodziną w czasie Powstania?
Nie. Mieszkaliśmy przed wojną w Warszawie, przed samą wojną ojciec kupił dom poza miastem, między Legionowem a Zegrzem i tam się wyprowadziliśmy w 1939 roku, bo w mieście trzeba było płacić, a środki finansowe i dochód się gwałtownie skończyły. Ojciec miał własny zakład pracy, trzeciego dnia po wkroczeniu Niemców przyjechało dwóch panów w kapeluszach i od razu powiedzieli: „To na złom, to na złom, a to zabieramy dla siebie”. Skończyła się firma i skończyły się dochody. Poza tym, to podlegało pod Wydział Propagandy Niemieckiej Rzeszy, wobec tego prywatna drukarnia nie miała prawa istnieć. W ten sposób została rozkradziona, trudno mówić zlikwidowana, bo to było wbrew woli właściciela. Nikt go zresztą o to nie pytał.
Tak się skończyło i trzeba było sobie inaczej życie ułożyć, zupełnie inaczej, bo przed wojną ojciec utrzymywał cały dom. Nas było w domu trzech chłopców, mama i ojciec, to już piątka była, to już było komu dać jeść, kogo ubrać, a tu się nagle środki skończyły, więc trzeba było wypracować jakąś koncepcję przeżycia tej afery, która się nazywała wojna.
- Niech pan powie, jak ludność cywilna odnosiła się do Powstańców w czasie Powstania?
Ludność cywilna generalnie biorąc była przychylna i współpracowała, to nie ulega wątpliwości, współpraca była. Były poszczególne przypadki niechęci, czy nawet słownych utarczek, wymyślania: „Zachciało się wam to, tamto”. Ale to było raczej na podstawie tego, że ludzie, którzy w czasie okupacji bardzo intensywnie prowadzili życie w ten sposób, że handlowali i tutaj powstawały fortuny, to nie ulega wątpliwości i Powstanie popsuło im interes, to ja się nie dziwię, że oni byli niezadowoleni. Niektórzy ze strachu po prostu: „Wam się zachciało robić Powstanie, a tutaj przyjdą Niemcy i nas wymordują, albo nam dom spalą, albo nas wyrzucą z mieszkania”. Stąd były poszczególne ekscesy, ale to nie były tego rodzaju wydarzenia, które by rzucały cień na pierwsze tygodnie, bo później to każdemu mógł się dom zawalić na głowę, mogła trafić bomba czy ewentualnie nawet seria z karabinu maszynowego, nieprzewidziana w tym miejscu. Tego rodzaju przypadki mogły się każdemu przydarzyć, czy ktoś był cywilem, czy nie był cywilem, to nie miało znaczenia.
- Życie religijne jakieś istniało? Czy pan sobie przypomina, czy pana batalion miał księdza, miał kapelana?
Mieliśmy, na Woli nie, bo na Woli może za krótko byliśmy. Na Woli byliśmy na ulicy Ogrodowej, na Lesznie, przy Placu Kercelego, dzisiaj z tego placu już niewiele zostało. Tylko tyle, że tam mogliśmy obserwować, co się dzieje, bo tam niemieckie oddziały nadchodziły od strony kościoła świętego [Wojciecha] na Woli przy ulicy Wolskiej. Tam był olbrzymi pogrom ludności cywilnej, tak że mieliśmy pośredni kontakt z masowymi zabójstwami ludności cywilnej, gromadzonej na dziedzińcach, na podwórkach czy wreszcie na ulicach. Dochodziły do nas odgłosy, nawet poszczególni ludzie przychodzili, którym się udało stamtąd wyjść, wybiec, bo to trwało dzień i noc, więc w nocy łatwiej było jak ktoś potrafił czy wiedział, przez okno wyskoczył na dach sąsiedniego budynku i mógł w ten sposób uciec. Czy na długo się uratował, to trudno powiedzieć, ale relacje tych ludzi bezpośrednie dochodziły. Prosili o pomoc, bo rodzinę zgromadzili na podwórku i tyko patrzeć jak ich tam wystrzelają. To nie było jakieś wyrozumowane, bo o pomoc do każdego wołamy, niezależnie czy ta osoba, czy ta sytuacja pozwala na to, żeby tej pomocy udzielić.
Akurat na placówce byłem z kolegą, miałem karabin typu mauzer, kolega miał pistolet typu nagan, nas dwóch, a tam oddziały silnie uzbrojone i liczne, więc to była taka dysproporcja, że nie było mowy o tym, żeby jakiejkolwiek militarnej pomocy udzielić. Ale ci ludzie przychodzili, bo co mieli robić, oni byli w szoku i martwili się o swoje rodziny, które mogły zginąć i rzeczywiście zginęły, bo później już było wiadomo, jak było uprzątanie miasta, ile tam wtedy było ludzi, tam były dziesiątki tysięcy zamordowanych na Woli w pierwszych dniach.
- Pan mówi, że i pan i kolega mieliście broń. Od początku Powstania państwo mieliście broń?
Nie, przyjechałem z paczką granatów ręcznych niemieckich. To były trzonkowe granaty, miałem [je] już wyjeżdżając z domu. Na zbiórkę przyjechałem z tą paczką granatów. Nie było dokładnie ustalone kiedy, ale wyjechałem trzy dni wcześniej. Ponieważ ten dom był zaprzyjaźniony, wobec tego miałem gdzie zatrzymać się i kwestia spania, wyżywienia, nie była problemem. Za dwa dni już tam przyszło powiadomienie, że o tej godzinie jest zbiórka, żeby się zwoływać, więc już od południa się zwoływaliśmy. Jak ktoś dostał wiadomość, to jechał po mieście i innych zawiadamiał, że jest zbiórka o tej i o tej godzinie, bo akcja się rozpoczyna. Stąd był taki wzmożony ruch przed godziną siedemnastą, ale wcześniej, sporadycznie już były na mieście jakieś zdarzenia, jakieś strzelaniny, ale to właściwie było normalnym objawem życia w Warszawie okupowanej.
Przed Powstaniem tak samo gdzieś na mieście, jak nie łapanka, to strzelanina była gdzieś, wszystko jedno z jakiego powodu. Najczęściej żołnierze niemieccy albo uczestniczyli w łapance, albo po prostu robili „kocioł” na dworcu i ludzi, którzy wysiadali z wagonów zawsze z tobołkami, zawsze z czymś, przecież żywność na plecach dowoziło się do Warszawy, bo to, co przydziały dawały, to nie wystarczało. Szmugiel istniał i oni wtedy rabowali tą żywność dla siebie, tłumacząc, że jest to potrzebne dla rannych żołnierzy w szpitalu. Rabowali wszystko co było, więc różne bywały odruchy ludności, w większości kobiet, które przywoziły mleko, jajka i jeszcze jakieś nabiały. Jeżeli ich zaskoczyli już na ulicy czy na dworcu, to była trudniejsza sprawa. Jeżeli dostali wiadomość, że oni obstawiają dworzec, a pociąg wjeżdżał na dworzec, no to najczęściej kobiety nie wysiadały, tylko wylewały mleko do ubikacji i koniec, po to żeby im nie dać mleka, bo i tak to mleko stracone, a jak im zabrali bańkę, to później jeszcze kazali ją wykupić, jeszcze kilka złotych trzeba było stracić i ta strata była tym większa. Można powiedzieć, że to był odruch trochę patriotyczny, miał taki wydźwięk: „Ja mu nie dam i już, bo on jest ten nieproszony gość”.
Tak że strzelaniny bywały również we wcześniejszej fazie. Kiedy getto nie było zamknięte, przez cały okres okupacji dojeżdżałem do Dworca Gdańskiego. Tutaj służba kolejowa była na poziomie. Jeżeli były jakieś poważne łapanki, to już na Pradze dowiadywaliśmy się od kolejarzy, co jest i można było tam wysiąść. W ogóle tutaj nie wysiadać, żeby nie ryzykować jakiegoś zatrzymania, bo jak zatrzymali, złapali, to było wątpliwe, żeby się udało wydostać i wtedy jak nie do obozu, czy nawet na Gęsiówkę, na terenie dawnego getta, przy ulicy Gęsiej, można było przypadkowo na Aleję Szucha się dostać. To jeszcze gorzej, jeszcze trudniej się stamtąd wydostać. Najczęściej tych, co na ulicy połapali, jak nie wyglądał specjalnie podejrzanie, to go odwieźli na ulicę Skaryszewską do Gimnazjum generała Jasińskiego. To chyba było III Gimnazjum Miejskie i tam po przetrzymaniu dwadzieścia cztery godziny, był prowadzony pod eskortą do wagonów kolejowych i: „jazda na roboty do Niemiec”. Albo pracowali na roli u chłopa niemieckiego albo w fabryce, na którą to leciały bomby angielskie, czy amerykańskie. Ryzyko było wszędzie, u chłopa ryzyko było najmniejsze, tam było tylko ryzyko, że można było trafić na podłego człowieka, który źle traktował swoich robotników, których tam miał. Bywali ludzie na wysokim poziomie, zdarzało się to, ale generalnie biorąc, to raczej byli źle traktowani.
- Jakie zdarzenie najbardziej pan zapamiętał z Powstania?
Trudno powiedzieć, każdy dzień coś przynosił.
- Może takie zdarzenie, kiedy czuł pan największy strach.
Czy ja wiem, właściwie nie było czasu na to. Na odczucie, analizowanie. Poza tym strach potrafi z wiekiem narastać, bo wtedy bardziej przeanalizować można sytuację, ocenić, co się straci, co się zyskuje, czy się ryzykuje. Tutaj to raczej była harcerska odwaga, sposób działania.
Pierwsze dni, dosłownie po paru godzinach, mieliśmy informację, że obok na ulicy Ogrodowej jest szkoła zajęta przez Niemców,
nota bene tam tylko kilku ludzi było z Wehrmachtu, którzy pilnowali tego. Szkoła była ogrodzona drutem kolczastym od ulicy, nad wejściem był z drewna zrobiony bunkier, buda obłożona workami z piaskiem, więc umocniona, tak że tam normalnie nie można było spacerować sobie, trzeba było jakoś tam próbować. Nasza grupa z takim uzbrojeniem, jakie miała, zaatakowała ten budynek, kilka granatów, wybuchy, tamci się poddali, bo tam było trzech, czy czterech starszych ludzi z Wehrmachtu, oni nie mieli ochoty wojować. Zresztą zdawali sobie sprawę, że wojna i tak się kończy, więc oni Europy nie podbiją. To już minęło, poddali się raz, dwa, ręce do góry, wpadliśmy tam i reszta się dozbroiła. Było kilka karabinów, dobra amunicja, granaty, hełmy, trochę części mundurowej i w ten sposób ten budynek przestał być dla nas już zagrożeniem. Już nie pamiętam czy ktoś go pilnował, czy nie, bo to było na Ogrodowej blisko Placu Kercelego.
- Proszę powiedzieć czy pan z kolegami rozmawiał o tym czy Powstanie ma sens? Ono się przedłużało i przedłużało, a przecież miało trwać tak krótko.
Właściwie to tak prawdę mówiąc, nie mieliśmy pojęcia w ogóle, ile to może trwać. Założenia niby były takie, takie informacje mogły być, ale te ostatnie dwa dni przed Powstaniem, to widać było totalny chaos. Nam się tak wydawało i tak było widać, bo oni zawsze byli, oni – mówię o okupantach, doskonale zorganizowani. Jednak to było imponujące. Pamiętało się nasze defilady przed wojną, gdzie jechała kawaleria i to, i tamto, a tutaj już wszystko zmotoryzowane, samolotów w brud jak widać było w czasie okupacji. I dywizje pancerne, bardzo skuteczne i doskonałe. Później to potwierdzili alianci, którzy z nimi wojnę toczyli na różnych frontach. Tutaj był chaos, było widać mnóstwo żołnierzy, raczej tyłowych oddziałów, nie frontowych, bo frontowe to w porządku się wycofały do ostatniej chwili, tam nie było paniki, oni byli tak wprawni i doskonale zorganizowani, że mimo wszystko to mogło robić wrażenie. Tutaj były oddziały pomocnicze, to uciekali już. Furmanka, na furmance siedzi kilku ciubaryków, krowę mają uwiązaną, konia prowadzą. To już nie jest ta potężna, sprawna armia z czołgami, z samolotami, tylko już ludzie, którzy uciekają, myślą o tym, jak się najszybciej do domu dostać. Na myśl mu nie przyjdzie zdezerterować, bo wie, że za pierwszym zakrętem go zastrzelą jego rodacy. Na froncie tak szybko wyglądało rozprawianie.
Dawało wyobrażenie, ten ogrom furmanek i to się spotykało z tym, że jak się trafiła grupa zorganizowana, to zaraz rozbroili tych Niemców, a oni byli zachwyceni, że w ogóle żywi wyjechali. Poradzili im, żeby szybko wyjechali z Warszawy, bo tutaj coś gorszego może ich spotkać. Oni i tak byli zmęczeni, jechali bez odpoczynku, bez jakichś kwater sensownych. Poza tym był upał, to się chce pić, chce się jeść, a tutaj trzeba uciekać, bo strach goni, bo już widać słupy dymu, jak się obejrzeli do tyłu.
Na dwa dni przed Powstaniem było już ich widać na wysokości Radzymina i Tłuszcza, już tam były oddziały frontowe, które opóźniały wejście wojsk sowieckich w marszu na zachód. To napawało jakąś nadzieją, jeśli ta armia już w tej chwili tak wygląda, no to ta sprawa nie będzie aż taka poważna, aż taka ciężka. Poza tym przeciętny żołnierz nie zdawał sobie sprawy, jakie są zadania, co on ma robić i które oddziały co mają atakować i zdobywać albo czego bronić. To dopiero w czasie walki wynikało. Trzeba pamiętać, że to jednak była konspiracja, więc większość nie wiedziała dokładnie, znali jednego czy dwóch starszych, ewentualnie swojego dowódcę i na tym się kończyło. On znał następnych, po to żeby w razie wpadki nie ginęło tylu ludzi czy nie trafiało do obozów, żeby zmniejszyć ryzyko.
Miało to też strony ujemne, że później reszta to trochę jak stado owiec biegała, nie bardzo wiedziała, co robić. Dopiero zwoływanie, dopiero kontakty, to wymagało czasu. W pierwszych dniach była, tak jak powiedziałem, ta szkoła na Ogrodowej czy przy Lesznie w pobliżu, dzisiejsza siedziba Urzędu Gminy Wola mieści się w dawniejszym gmachu szkoły powszechnej na rogu Żelaznej i Leszna, obok jest Szpital Położniczy świętej Zofii. Tam Niemcy byli, bo szpitale były zajęte, więc była próba zdobycia tego, ale oni tam dostatecznie się bronili. To było już właściwie w samym narożniku getta, bo wzdłuż Leszna,
vis-à-vis Sądów, już był mur, chodnik był murem ogrodzony i część północna już tworzyła obszar getta, które tutaj było zniszczone w dziewięćdziesięciu procentach, gruzy były wywiezione [nad Wisłę u podnóża Cytadeli], ale część budynków została, między innymi ta szkoła, to było dobre miejsce na zakwaterowanie żołnierzy, obok był szpital, znów dla wojska potrzebny. Tam się Niemcy bronili dosyć skutecznie, tak że odbicie tych budynków, w tym momencie się nie udało, więc oddziały się wycofały na Żytnią.
W rejonie Wroniej kilka budynków obsadziliśmy, można było próbować jakoś sobie tutaj zorganizować i co będzie dalej, to zobaczymy, bo dowództwo gdzieś będzie i oni mają lepsze pojęcie i rozeznanie, co potrzeba i jak. Później się okazało, że w tym rejonie niedaleko, przy ulicy Kaczej czy Wolność, bo one biegły tutaj promieniście, było pierwsze zebranie dowództwa Armii Krajowej i stamtąd później już przeszli do Śródmieścia, a pierwszych kilka dni oni tam siedzieli i stamtąd próbowali organizować całą akcję i pokierować tym.
- Proszę powiedzieć, czy z Ożarowa trafił pan od razu już do obozu?
Z Ożarowa tak, to trwało oczywiście kilka dni…
- Proszę opowiedzieć coś o obozie, o warunkach.
To był obóz Sandbostel na terenach bagiennych, z lichą roślinnością, około sześć kilometrów od miasteczka, gdzie kolej dochodziła. Tam był wyładunek, później dojście pieszo. Był to duży obóz, podejrzewam, że on był jeszcze przed wojną zorganizowany, mniej więcej na trzydzieści tysięcy ludzi. Podzielony był na dwie części, w jednej części byli szeregowi i podoficerowie, tam gdzie my byliśmy, druga część była przewidziana dla oficerów i tam byli nasi oficerowie [z Powstania].
Dopiero kilka dni przed ewakuacją, już w roku 1945, w marcu, z obozu oficerskiego wydzielono cztery lub pięć baraków drutem kolczastym, zresztą i tak one ciągle podzielone były na różne sektory i tam przywieziono „w prezencie” więźniów z obozu koncentracyjnego Neuengamme, on był na przedmieściach Hamburga. Ludzie w bardzo złym stanie fizycznym, część przyszła a resztę dowieźli, bo już nie mieli siły chodzić, ale byli szczęśliwi, że ich dowieźli. Dwa dni później opuściliśmy już ten obóz, przynajmniej część z nas.
Na drugi dzień jeszcze byliśmy z wizytą u więźniów obozu koncentracyjnego. Komendant niemiecki, podobno przyzwoity człowiek, nie widziałem go, nie rozmawiałem, nie bywaliśmy u siebie, wobec tego jest mi trudno powiedzieć, czy on taki był, czy nie, ale przestraszony był ciężko, mówił że jak przyjdą Amerykanie, to go powieszą za to, że ma ludzi w takim stanie. Byliśmy grupą sanitarną, więc pozwolił nam wejść, tam weszło nas trzydziestu, czterdziestu ludzi, lekarz z nami był i jeszcze miał dwóch, czy trzech pomocników, studentów medycyny. Weszliśmy tam z nadzieją, że może spotkamy tam kogoś z rodziny, jednak z Polski dużo ludzi było w obozach koncentracyjnych i na robotach, zawsze można było szukać tam. Okazało się, że tam nie tylko nasi byli, ale byli też Belgowie, byli Francuzi, chociaż mniej ich było, naszych było najwięcej w tej grupie, więc można było zasięgnąć języka, czegoś się dowiedzieć.
Jeżeli chodzi o pomoc, to weszliśmy tam z pomocą raczej tylko duchową, bo właściwie nie było z czym. Żywność, jak oni przyszli, to co kto miał, to im przez druty rzucił. Nawet były takie odruchy, że kto miał papierosy, to rzucił, zresztą bardzo źle to się skończyło, bo to były mocne amerykańskie papierosy. Tamten jeżeli był palaczem, dorwał dobry papieros, zaciągnął się trzy razy i zmarł. One były za mocne dla nich i zaraz poszła informacja, żeby papierosów nie dawać, bo one są zbyt poważnym zagrożeniem życia. Oni i tak umierali. Przyjechali stamtąd, część tylko, grupka przyszła, a reszta już była przywieziona wywrotkami. Kolejka miała sześćset milimetrów rozstaw torów, koleby i tam było wrzuconych pięciu czy dziesięciu ludzi żywych. Jak przyjechali, to obsługujący wywrotkę przewrócił [zawartość], wytoczył na piasek. U tych ludzi, to już były tylko odruchy. Zdawał sobie sprawę, że tam jest brama, trzeba iść tam, bo jak tu zostanie, to przyjdzie czarny i zastrzeli go, nawet na łokciach się wciągali na teren dla nich przeznaczony, tam mógł sobie odpocząć. Jeśli doszedł do siebie, no to jakoś do baraku wszedł i usiadł gdzieś pod ścianą czy się na plecy położył. Rzeczywiście to nie były żarty, bo my dwa dni później wychodziliśmy, część drogi mieliśmy tą co oni, bo oni szli ze stacji sąsiedniej, tam było około sześciu, siedmiu kilometrów. Tam było mnóstwo zastrzelonych. Jak my szliśmy, to tam obsługa obozu szła, czarni Niemcy, oni mieli czarne mundury i jak ktoś został a żył, to go tam dobijali strzałem i już. Kto miał siłę to szedł do obozu sam, nikt go nie prowadził, wiedział że jak zostanie, to go tam zastrzelą, więc szedł do obozu, żeby mieć szansę przeżyć. Ten, co nie miał siły, przewrócił się, został, nikt mu już nie pomógł, bo ten drugi też nie miał siły go podnieść i prowadzić, a ci akcję prowadzili, no bo porządek musi być.
Później (to już mi kolega opowiadał, bo ja już w tym obozie nie byłem), część więźniów przerwała się przez druty i wybiegła poza obóz. To nie było szczęśliwe rozwiązanie, ale ludzie się ratują jak mogą, bo i tak nie wiedzieli, jak to długo będzie trwało. Jednostki angielskie czy amerykańskie pokazały się w pobliżu, niemiecka obsługa uciekła, no to ci wyrwali się i uciekli. Okazało się, że tamci przyjechali tylko na zwiad i wrócili, to i Niemcy wrócili i zaczęli swoje porządki prowadzić, więc znowu sporo ludzi zginęło. Jak się nie zdążył schować, to go mogli zastrzelić, ale część przeżyła jednak z tego obozu koncentracyjnego. Ci ludzie, którzy byli u nas w barakach, ci co pozostali, to większych nieszczęść nie mieli, dlatego że wojska brytyjskie i amerykańskie wiedziały doskonale gdzie są, bo z góry wszystko widać jak na dłoni.
Jeszcze jak byłem w obozie, to było duże bombardowanie tego miasta, do którego dojechaliśmy wagonami transportowymi z Warszawy. Wtedy wyszliśmy do pracy poza obóz, odkrywać kopce, kartofle ładować i przywozić do kuchni. Spór był z wartownikiem, bo on był jak zaczarowany, on uważał że Niemcy wygrają jeszcze, że Hitler ma nową broń i w ogóle był pełen entuzjazmu. Mówiliśmy: „No to popatrz. jak tam bebechy [lecą z] tego miasta. Tam ani połowy tego miasta nie zostanie, bo to wszystko w powietrze fruwa”. Kilka kilometrów, to widać było, teren był płaski, niezalesiony, było widać słupy ognia i samoloty latały, tłukły w to miasto bombami. On się zaperzył, że w rozmowie użył wreszcie ostatniego argumentu, jaki miał, a miał karabin. Była taka rozmowa, że kilku bardziej energicznych kolegów, którzy rozmawiali po niemiecku, to mu podparli widłami pod żebra (widłami kartofle kopaliśmy), to on wtedy już zrezygnował z tej rozmowy siłowej, nie karabin tylko jakoś się po swojemu brzydko wyraził i odszedł po prostu, dał spokój już. Nie chciał tego zrozumieć, że oni rzeczywiście już są przegrani, jakoś mu to było trudno zrozumieć.
Później na tyle było to niemądre z ich strony, że któryś z amerykańskich samolotów wracał z bombardowania, nisko leciał nad ziemią, to mogło być dwieście, trzysta metrów, forteca amerykańska, przelatywał no to skrzydłami pomachał. To były pozdrowienia koleżeńskie, bo widział że to jest obóz jeniecki, machaliśmy jemu, on nam pomachał skrzydłami, ale któryś z głupków, z wieży wartowniczej, bo to był mniej więcej obóz kilometr na kilometr, tak że to był dosyć duży teren, strzelił do nich z karabinu. Myślał, że on strzeli do takiego potężnego samolotu i będzie niezauważony, ale oni to zauważyli, wrócili z powrotem i postrzelali z karabinów maszynowych, a ich tam było chyba ponad dziesięć ciężkich karabinów maszynowych, to były potężne samoloty z potężnym uzbrojeniem. My tylko widzieliśmy jak wartownik już nie schodził na nogach, tylko na pośladku po schodach zjeżdżał do dołu, w którym miał wykopany przeciwlotniczy schron. On jeszcze raz pomachał skrzydłami mówiąc: „Ty nie próbuj jeszcze raz, bo tutaj mogą wrócić i jakąś bombę przyfasować”. Tutaj nie rzucali bomby ze względu na nas, żeby jeńcom nic się nie stało z tego tytułu.
- Proszę powiedzieć, czy już po powrocie do Polski, miał pan jakieś problemy z tego powodu, że był pan Powstańcem?
Właściwie nie miałem, dlatego że później jeszcze byłem w 2 Korpusie, więc jeszcze drugi polityczny minus. Tak że mało, że z Powstania, to był jeszcze od Andersa. Skończyło się na tym, że zameldowałem się po powrocie w RKU i po pół roku zostałem przeniesiony do rezerwy i właściwie nikt mnie z tego tytułu się nie czepiał.
Zacząłem chodzić do szkoły, później miałem przerwę w studiach, to pracowałem w resorcie budownictwa. Był to resort dosyć wygodny. Wszyscy, którzy przedtem w innych gałęziach pracowali, to było źle widziane przez miejscowy reżim, a w budownictwie można było się uchować i tam mało kto specjalnie z tego tytułu dokuczał. Nawet swego czasu miałem propozycję wstąpienia do partii, jako już pracownik kilkuletni tej firmy, ale powiedziałem, że urodziłem się bezpartyjny, tak i umrę. I mi dali spokój, już później propozycje nie były ponawiane.
Poza tym był ostatni argument: „No dobrze, ale wiesz jak już dyskutujemy na te tematy, to powiedz mi, który socjalizm jest gorszy, ten narodowy, czy międzynarodowy?”. „Narodowy to niemiecki, a międzynarodowy to był sowiecki”. On mówi: „Dlaczego?”. Odpowiedziałem: „Dlatego, że Powstanie to [strzelali] Rosjanie w niemieckich mundurach, wiesz. To dlatego pytanie, który jest gorszy”. Na to nie umiał odpowiedzieć, na tym się kończyły te dyskusje. Gdzieś zanotowane było w komitecie partyjnym tejże jednostki, robił, to robił, dali spokój. Tak że z tego tytułu nie miałem jakichś specjalnych kłopotów. Tyle, że gdybym występował o jakieś specjalne rzeczy, czy nawet chociażby o przydział kwaterunkowy na mieszkanie, to na pewno byłbym ostatni w kolejce. I tak było zresztą.
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch
Warszawa , 20 stycznia 2006 roku