Apolinary Matczak „Pospieszny”

Archiwum Historii Mówionej

Dzień dobry. Apolinary Matczak, pseudonim „Pospieszny”, obecnie miejsce zamieszkania – Olsztyn. W ogóle urodziłem się w Ciechocinku, w miejscowości letniskowej. Ojciec pracował jako główny księgowy w Urzędzie Miasta. Mama nie pracowała, tak było zwyczajem przed wojną.

  • Jak pan pamięta dzieciństwo?

Dzieciństwo spędziłem w miejscowości uzdrowiskowej Ciechocinek, która działała w zasadzie tylko w miesiącach letnich, ale ponieważ ojciec pracował w Urzędzie Miasta jako buchalter, mieszkaliśmy tam na stałe z mamą i starszym bratem. Przebywaliśmy tam do wybuchu II wojny światowej.
1 września ojciec próbował nas ewakuować z Ciechocinka. Wynajął wóz konny i żeśmy pojechali na wieś.
Po zajęciu przez Niemców tych terenów wróciliśmy z powrotem. Niemcy wprowadzili już na początku 1939 roku [rozporządzenie], że już chodziłem do szkoły niemieckiej, uczyłem się pisania gotykiem, tudzież piosenek niemieckich.
W grudniu 1939 roku z rodzicami i starszym bratem wyjechaliśmy do Warszawy. Nie dowiedziałem się, jak ojciec dowiedział się, że będą jakieś represje ze strony Niemców w stosunku do Polaków. Ale domyślam się – miał współpracownika, który pochodził z Kolonii niemieckiej i prawdopodobnie on uprzedził ojca, że będą jakieś represje. Oficjalnie pociągiem przyjechaliśmy do Warszawy.
W Warszawie mieszkaliśmy na początku w Alejach Niepodległości. Chodziłem do szkoły i brat na Narbutta. Potem nie wiadomo dlaczego, ale przeprowadziliśmy się na ulicę Belgijską, z Belgijskiej na ulicę Barbary róg Poznańskiej. To było ostatnie miejsce naszego zamieszkania w ciągu trzech lat. W międzyczasie starszy brat, który wcześniej zaczął działać w konspiracji, w „Szarych Szeregach”, przy okazji i mnie wciągnął do tej organizacji. Byliśmy na obozie za Otwockiem pod przykrywką Rady Głównej Opiekuńczej, że to jest kolonia letnia dla dzieci.
Ale była taka sytuacja, że Rosjanie bombardowali, nam się wydawało, że Warszawę. Uzgodniłem, że zobaczę, czy rodzicom nic się nie stało. Wyjechałem do Warszawy. Trochę kłopotów było, część linii była zerwana, trzeba było przejść pieszo. W każdym razie dotarłem do domu.
W dniu 1 sierpnia mama nie chciała mnie nigdzie wypuścić z domu. W końcu powiedziała, żebym poszedł do apteki w niedalekiej odległości od domu. Jeszcze poszedłem sobie na lody. Zanim doszedłem do apteki to wybuchło akurat Powstanie. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, posiedziałem w piwnicy. Taka okupacyjna – wiadomo, że jak głośno to trzeba się chować.
Na drugi dzień zgłosiłem się do najbliższego dowódcy, że członek „Szarych Szeregów” zgłasza się do służby. Zostałem przyjęty na łącznika do kompanii kapitana „Jura”, która miała zdobywać lotnisko Okęcie, bo oni przygotowywani byli właśnie do takiej akcji.
Różnie to było na początku, [dużo] małych chłopców. Niemcy atakują bazę, dali nam na korytarzu butelki z knotami, że jak Niemcy będą szli to żeby rzucać. Jakoś udało się, że Niemcy nie doszli. Miałem dość dużo szczęścia. Dosłownie chwile dzieliły mnie od większych nieszczęść. Po prostu miałem przebiec na drugą stronę podwórza z butelkami zapalającymi za pasem, z paczką amunicji w ręku, bo takie było zaopatrzenie, większego nie.
Kolega mnie zawołał, zdążyłem wbiec do klatki schodowej, jak pociski z granatników uderzyły w to podwórko. Wystarczył jeden maleńki odłamek, żebym zamienił się w pochodnię. Tak jak jeden z moich kolegów, który chciał rzucić butelkę z benzyną, odłamek trafił w butelkę i całą prawą stronę mu spaliło i zginął.
Tak samo dość dramatyczne były chwile, kiedy Niemcy próbowali zniszczyć naszą placówkę przy pomocy czołgów „goliatów”, tak zwanych mini-goliatów. Przez to, że jednocześnie wybuchły trzy „goliaty” byłem kontuzjowany. W związku z tym jestem autentycznym inwalidą wojennym, bo była utrata przytomności i słuchu. Ale jakoś szczęśliwie przeżyłem całe Powstanie bez większych zadraśnięć.
Po upadku Powstania, po kapitulacji, Śródmieście szło ostatnie. Żeśmy pochowali, co koledzy [mieli]. W zasadzie nie miałem, co chować, ale oni pochowali jakieś pistolety, nie pistolety.
Poszliśmy do Ożarowa. Stamtąd nas załadowano w wagony towarowe – po osiemdziesięciu do wagonów – i wieziono cztery dni do obozu jenieckiego Lamsdorf 344. Teraz mam kontakt z władzami obozu. To był jeszcze obóz jeniecki z I wojny światowej, Niemcy mieli. Potem właśnie w drugiej wojnie mieli Rosjan, a potem właśnie nas.
Pierwsza rzecz to żeśmy wyrzucili Holzwolle to znaczy taką wełnę drzewną, bo wszy pełno było. Żeśmy leżeli na gołych deskach. Najgorsze było to, że był głód. Nauczyłem się jeść dosłownie wszystko. Dawano nam półtorakilogramowy bochenek chleba na jedenastu, kostkę margaryny na dwudziestu dwóch, pół litra zupy z brukwi czy z czegoś i trzy kartofle w łupinach. Jak już był kapuśniak, było więcej kalorii i były po dwa kartofle w łupinach.
Tam byliśmy ponad miesiąc. Potem grupę najmłodszych załadowano do wagonów towarowych. Mieliśmy jechać znowu jeden dzień, jechaliśmy trzy dni. Tak że jak nas wypuścili na jakimś postoju, żeby się załatwić, to brukiew się z pola brało. Pojechaliśmy do następnego obozu Stalag IV B Mühlberg koło Miśni.
W porównaniu z obozem poprzednim to było zupełnie co innego. Po pierwsze na przykład wydawało nam się, że jeńcy angielscy, francuscy mają lepiej z wyżywieniem niż ci strażnicy, którzy ich pilnowali. Każdy dostawał przez szwajcarski Czerwony Krzyż pięciokilogramową paczkę (nie wiem, jak często, ale dość często) a w paczkach papierosy, bo to była w obozach największa waluta.
Ale dobry czas nam się skończył. Grupę pięćdziesięciu najmłodszych – dano nam opiekuna z 1939 roku, kaprala Wojska Polskiego – przypisano na listę cywilną i wywieziono do huty szkła w Brockwitz, gdzie jednocześnie robiono kadłuby samolotowe. Chodziło o to, że tacy mali mogli wejść (bo samoloty były nitowane) w ogon, przytrzymać, a ten z zewnątrz mógł wtedy nitować. Zbuntowałem się, że nie chcę, to za karę musiałem wywozić odpadki.
Pod względem wyżywienia było już trochę lepiej. Wprawdzie nie dostawaliśmy żadnych paczek. Na święta ktoś z obozu podesłał nam kilka paczek.
Potem przeżyłem nalot amerykański na Drezno, w schronach ziemnych to piasek się sypał. Potem nas, ponieważ front się zbliżał, ewakuowano i wylądowaliśmy w miasteczku Dippoldiswalde. Pieszo musieliśmy iść cały czas. Tragicznie skończyło się dla trzech kolegów, bo też jak zwykle owało chleba, jedzenia. Był wóz, na którym był chleb. Ten wóz się palił. Nikt nie widział, że pod chlebem są pięści pancerne. Jak to wybuchło to jednego zabiło na miejscu, drugiego jak Rosjanie wkroczyli, to zabrano do szpitala. Jeszcze kilku było mniej poszkodowanych. Nie ucierpiałem nic, bo nie byłem przy tym.
Potem było polowanie na rowery u Niemców, bo trzeba wracać do kraju pieszo. Zdobyliśmy rowery i jechaliśmy. Właśnie wtedy przejeżdżałem też przez Drezno. Dziwiłem się, że takie duże miasto nie ma kawałka asfaltu tylko sam bruk. Dopiero potem z lektury dowiedziałem się, że najpierw był zrzucany napalm, żeby to się wszystko rozpalało, a potem rzucali nową tonówkę i kwartał ulic się zawalał.
Później dojechaliśmy do najbliższej stacji kolejowej, gdzie już był przygotowany transport szyn kolejowych do zwycięskiego Związku Radzieckiego. Załadowaliśmy się na szyny kolejowe i jechaliśmy do Polski. Na następnej stacji akurat na nieszczęście transport się zatrzymał, podszedł taki z pepeszą: Dawaj wielocypat. Wprawdzie wtedy nie wiedziałem, co to znaczy wielocypat, ale jak złapał ręką za rower to wiedziałem, o co mu chodzi. Dojechaliśmy do granicy z Polską. Na granicy z Polską zabierają wszystkie środki lokomocji, takie ruchome.
Na szynach kolejowych dojechaliśmy do Łodzi, bo dalej już nie było transportu. W Łodzi przeważnie miejsce wolne było na dachu. Jechaliśmy na dachu. Całe szczęście, że jak zacząłem przysypiać to przypomniałem sobie, że to może być krawędź dachu. Dojechaliśmy do Warszawy.
W Warszawie przyszedłem pod dom, zobaczyłem, że jest spalony, z domu została tylko brama. Zgłosiłem się do najbliższego PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny) i mówię, że wróciłem i chcę dostać bilet do Ciechocinka. Dostałem bilet do Ciechocinka. [W Ciechocinku zostali moi dziadkowie i z nimi zamieszkałem do powrotu mamy z obozu].

  • Pan wrócił do domu rodzinnego?

Do domu, bo rodzina nie wróciła. Ojciec zmarł w szpitalu w Gorzowie. Chorował na żołądek wcześniej. Mama wylądowała w Ravensbrück, a ojciec w Sachsenchausen. Ojciec zmarł w Gorzowie. Mama natomiast ocalała, wróciła do Polski, na Zachodzie poznała przyszłego mojego ojczyma. Potem mieszkałem z ojczymem i z mamą najpierw w Toruniu, bo ojczym był przed wojną wykładowcą w Oficerskiej Szkole Artylerii w Toruniu. Potem utworzyli Szkołę Artylerii numer 2 w Olsztynie i jego [wybrali] na szefa do spraw wyszkolenia. Tym sposobem mieszkam do tej pory w Olsztynie.

  • Czy był pan po wojnie represjonowany?

Nie. Tylko początkowo, jak powstawał związek uczestników II wojny światowej, pytano się mnie, jakie funkcje dowódcze pełniłem w wojsku. Powiedziałem, że poza funkcją łącznika to żadnym dowódcą nie byłem. Tak że z tego powodu nie. Raczej już potem, ze względu... Jeszcze potem ojczym był szefem Związku Uczestników Walki Zbrojnej o Wolność i Demokrację i tak dalej. Tak że raczej byłem zaangażowany – i to czynnie – i w środowisku Synów Pułku, i potem w Związku Inwalidów Wojennych i Wojskowych. A poza tym od pewnego czasu jeszcze ciągle śpiewam w chórze.





Warszawa, 03 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Apolinary Matczak Pseudonim: „Pospieszny” Stopień: starszy szeregowy Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter