Apolonia Talarska „Pola”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Apolonia Zalewska, to jest moje nazwisko panieńskie. Urodziłam się w Warszawie w 1927 roku. W czasie Powstania przebywałam bardzo krótko w Śródmieściu, w okolicy Hali Mirowskiej, ulica Zielna i Żelazna.

  • Jak wybuchła wojna, była pani właściwie dziewczynką. Zanim przejdziemy do czasów okupacji, wojny, proszę powiedzieć jak pani dzieciństwo wyglądało przed wojną, jak wyglądał pani dom, kim byli pani rodzice? Do jakich szkół pani chodziła?

Rodzice oboje pracowali. Tata pracował w firmie „Haberbusch i Schiele”, mama prowadziła chałupnictwo. Dzieciństwo upływało dobrze, rodzice cały czas pracowali, a ja z bratem chodziłam do szkoły.

  • Jednego brata pani miała?

Tylko jednego brata, młodszego ode mnie chyba półtora roku. Najpierw chodziliśmy do szkoły na Woli, a później na ulicę Leszno, chociaż to też należało do Woli: szkoła powszechna numer 100, Leszno 109. Nie wiem, co więcej mogę powiedzieć.

  • Proszę jeszcze troszeczkę więcej powiedzieć o swoim dzieciństwie. Czym się pani zajmowała, czy należała pani do harcerstwa?

Należałam do harcerstwa już w 1938 roku, właśnie w tej szkole podstawowej. Dzieciństwo było normalne. Na wakacje wyjeżdżaliśmy na tak zwane letniaki. Uczyliśmy się z bratem chyba względnie dobrze. W szkole uczestniczyłam w przedstawieniach, w recytacjach, bo były takie szkolne przedstawienia. Gdy odzyskaliśmy Zaolzie, to te dzieci przyjeżdżały tu. U nas też gościł chłopiec, pamiętam jego imię, Alojzy Czeczotka, z którym później żeśmy utrzymywali kontakt, bo pisywał do nas.

  • Jak wyglądała Warszawa przed wojną?

Ciasne podwórka, ponure. Chociaż tu gdzie mieszkałam, nie było tak – był prześwit. Ale podwórka były bardzo brudne, chociaż ulice były ładniejsze jak teraz, bo było dużo ludzi, dużo reklam. Była bardzo żywa Warszawa, szczególnie wieczorami, oświetlona, pięknie wyglądała. Jako dzieci chodziliśmy do cyrku, bo był też piękny cyrk.

  • Gdzie był cyrk w Warszawie?

Bracka, Warecka, tam w dole, „Cyrk Staniewskich”, to pamiętam. Chodziliśmy z rodzicami. Razem z rodzicami zwiedzałam Wilanów, piękny zamek, piękne ogrody. Święta były zawsze przyjemne, dużo rodziny było, z babcią z dziadkiem.

  • U państwa były organizowane?

U nas też, ale Wigilia, pierwszy dzień świąt Wielkiej Nocy zawsze się odbywały u babci, w dużym gronie dzieci babci, wnuków. Uroczyście było, przyjemnie, sympatycznie.

  • Pamięta może pani może prezent, taki który był…

Owszem, były prezenty, nie tak bogate jak teraz, bo nie było komputerów, ale pamiętam łyżwy, które dostałam. Komplet granatowy (to się teraz dres nazywa), do tego niebieska czapeczka moherowa i szalik niebieski. No i jeździłam na łyżwach z bratem – na Wenecji na Wolskiej, tu jak domy towarowe przy Młynarskiej. Lodowisko było płatne, ale było.

  • Dużo miała pani koleżanek, przyjaciół?

Tak, dużo koleżanek miałam ze szkoły, spotykałyśmy się i na zbiórkach harcerskich…

  • Od kiedy pani należała do harcerstwa?

W 1938 roku (tylko nie pamiętam, czy [w roku szkolnym] 1938 na 1939, ale [ogólnie] w 1938 roku) w każdym bądź razie byłam już w harcerstwie. Na obozy wtedy nie wyjeżdżałam jeszcze żadne. Na gwiazdkę książki, bajki wtedy były „Z tysiąca i jednej nocy”, „W krainie bajek” i „O rysiu, myszce i żabkach”. Pamiętam te tytuły, piękne. Z bratem dostaliśmy też jednego roku pamiętniki, w które wtedy dzieci, młodzież wpisywała się, wieże ładne malowała nieraz. Pamiętniki były piękne. Dostałam w bordowej oprawie, skórzanej, a brat w brązowej. Nasze monogramy były też na tych pamiętnikach.

  • Jakie książki pani czytała?

Z książkami było gorzej, bo bardziej interesowały mnie te obowiązkowe, ale czytałam. „Stara baśń”, „W pustyni i w puszczy”… Nie pamiętam, czy z tego okresu też jeszcze była książka „Dzieci pana majstra”. Też tą książkę z malowankami, czarno-białe były te malowanki. Rodzice lubili śpiewać, zresztą mama miała bardzo ładny głos, na bandżoli tata grał i często żeśmy tak wieczory spędzali przy radiu, przy „Podwieczorku przy mikrofonie”, był wtedy też już „Szczepcio i Tońcio”.
Później wybuchła wojna. Ogród Saski był bardzo ładny, bo tam często chodziliśmy na spacery. Grób Nieznanego Żołnierza, który jest teraz inaczej, bo tam jest zniszczone wszystko.

  • Chodziła pani do kina przed wojną?

Chodziłam, nawet pamiętam na Wolskiej kino „Roxy”. Było kino parafialne przy Chłodnej. Róg Grzybowskiej i Żelaznej było kino, do którego chodziliśmy z rodzicami albo nawet sami nieraz z bratem na poranki. O, jeszcze była też ważna rzecz. „Kometa” na ulicy Chłodnej, gdzie odbywały się koncerty dla dzieci, tak jak są teraz w radio. Była taka ciocia Jadzia chyba, jeżeli pamiętam. Włosy miała do góry jak kogut uczesane i prowadziła śpiew. Byli też artyści śpiewacy, którzy… Ale była muzyczna nutka prowadzona, dzieci były zaznajamiane. Raz byłam chyba też tuż przed wojną w filharmonii…

  • Przejdziemy już do okresu tuż przedwojennego. Czy były jakieś sygnały, że do wojny dojdzie?

Tak, mówiło się już na ten temat.

  • Od kiedy pani pamięta, że zaczęło narastać jakieś napięcie?

Ostatni rok, 1939. Jeszcze przed zakończeniem szkoły już dużo mówiło się na temat Hitlera, nawet były jego karykatury. Odpowiednio złożone cztery świnie, ogonami chyba były spięte i po odpowiednim złożeniu wychodziła twarz Hitlera. Miałam to jeszcze przy sobie w czasie okupacji.

  • To niebezpieczne.

Niebezpieczne, tak. Ale głupoty, tak jak młodzież robi często.

  • Jak pani zapamiętała sam moment wybuchu wojny?

Dzień przed wybuchem (bo wojna rano wybuchła) już były zaciemnione ulice, dużo ludzi na ulicach było, chodziło, przynajmniej w tym odcinku, gdzie byłam. Okna pozaciemniane, żeby już nie było świateł. Rano wybuchła wojna, już przez radio nadawano. Pamiętam, mama nas z bratem wzięła na ulicę Wolską prędko mąkę kupić, bo na Wolskiej był sklep, młyn tak zwany. Wielka kolejka była. Wiem, że oni nie mieli drobnych pieniędzy, żeby wydawać reszty. Mama na całe szczęście miała, więc dała swojej siostrze i kupiły pięciokilowe woreczki mąki. Kiedy wracaliśmy, już był nalot i przy Chłodnej (ten dom stoi, bo widziałam go), przy Wroniej, tam nas spotkał pierwszy nalot. Później pamiętam, jak byłam na Młynarskiej. Już nie wiem w jakich okolicznościach, ale też tam bomba poleciała. Cała frontowa ściana była zwalona, więc meble częściowo wisiały w powietrzu. Później – strach nalotów. Później, jak już w gimnazjum byłam, na placu Unii Lubelskiej, na Bagateli, tam chodziłam do gimnazjum. Też nalot był, wszystkie szyby wyleciały. Pergaminem były pozaklejane chwilowo okna, na jak długo, też nie pamiętam.

  • Czy ktoś z rodziny, czy pani rodzice uczestniczyli w obronie Warszawy?

Brat cioteczny był w wojsku, bo ani mama, ani tata nie byli pobrani do wojska. Pamiętam, że brat cioteczny – mam nawet zdjęcia, bo zachowały się u rodziny. Na tydzień przed wojną był skoszarowany na Pradze. Pojechaliśmy do niego i mamy właśnie na tydzień przed wojną, zrobione zdjęcie pamiątkowe z nim już jako wojakiem. W onucach był. Później już się zaczęła wojna, ucieczka. Później, już pod koniec września, jak zaczęli nawoływać, żeby mężczyźni opuszczali Warszawę, bo już Niemcy wchodzą i groźba…

  • Jeszcze w trakcie obrony Warszawy, zdaje się.

W trakcie obrony Warszawy, tak. Pamiętam, że mój tata nie chciał iść. Tak strasznie płakałam, żeby poszedł, żeby go Niemcy nie zabili w Warszawie. A później płakałam, że go nie ma, że nie wraca. Też bardzo rozpaczałam za bratem ciotecznym, on był starszy ode mnie zresztą. Też powiedział, jak szedł, że jeżeli będzie kaleką, to sobie odbierze życie, a też nie wracał długo. To były takie ciężkie przeżycia…

  • Moment, jak wchodzą Niemcy, zaczyna się okupacja. Ojciec wrócił do Warszawy?

Wrócił później. Pamiętam, bo mimo woli poszłyśmy na ulicę Chłodną, Wolską, właśnie jak Niemcy wkraczali do Warszawy. Trzaskali butami.
  • Widziała pani defiladę niemiecką?

Nie wiem, czy to była defilada. Wkraczali, szli ulicą Wolską, Chłodną i dalej do Warszawy, ale to chyba było ich wkroczenie, a nie defilada. To pamiętam i ucieczkę ludzi. Później jedna z nauczycielek, która zresztą później była naszą drużynową, pani Janina Górnicka, organizowała pomoc dla ludzi, którzy uciekali, byli na dworcu. Donosiłyśmy chleb. Był budynek, chyba „Dom Junaka” się nazywał, róg placu Kercelego, Okopowej i Wolskiej, stamtąd w garze żeśmy niosły zupę na Dworzec Główny. Później zakazy niemieckie, oddanie radia, wszyscy musieli pozdawać radia.

  • Pani rodzina też oddała radio?

Oddaliśmy.

  • Gdzie się oddawało te radia?

Były chyba punkty, nie wiem, może w komisariatach, już tego nie pamiętam. Ale wszyscy powinni radia zdać.

  • Dużo ludzi oddawało radia?

Dużo, ale dużo chowało. Z tego co pamiętam, to rodzice oddali radio, bo to w razie…

  • Groziło śmiercią?

Tak, przynajmniej więzieniem, jeżeli nie śmiercią. A nigdy nie można było być pewnym, czy ktoś nie powie, że w tym domu było radio. Pomału zaczęły się spotkania i znowu organizowanie harcerstwa. Rodzice mieli dobry kontakt właśnie z tą nauczycielką, panią Górnicką, która nas zwerbowała do „Szarych Szeregów”.

  • Czy jak zaczęła się okupacja, pani chodziła jeszcze do szkoły, do gimnazjum?

Do gimnazjum nie, chodziłam wtedy jeszcze do szkoły podstawowej, która była na Lesznie 109. Ale nie pamiętam, czy w pierwszym roku okupacji, czy w drugim, Niemcy zabrali ten budynek i szkołę przeniesiono nam na Młynarską 1, gdzie była szkoła tramwajarzy, tramwajarze tam chyba mieli szkołę dla swoich dzieci. Ale już nie chodziłam do tej szkoły. Jak na Chłodną tą „setkę” przenieśli, to jeszcze… Gdzieś chyba przed Żelazną to było, ale już nie pamiętam tego dokładnie. Już wtedy zaczęłam chodzić do gimnazjum na ulicę Bagatela. Dwa lata, a potem był wymóg, bo Niemcy tak układali, to się nazywało Handelsschule für Mädchen.

  • Szkoła handlowa?

Tak, dla dziewcząt, i to było przy Bagatela 12. Tam byłam dwa lata, później na Nowogrodzkiej chodziłam do trzeciej klasy, ale to już była szkoła prywatna. Ponieważ chyba był wymóg niemiecki, że ta szkoła na Bagateli mogła być tylko dwa lata, a później musiałyśmy iść na praktyki. Miałam lewą praktykę, że miałam dokumenty. Nie chodziłam na tą praktykę normalnie, tylko uczyłam się w prywatnym gimnazjum, w trzeciej klasie, a dokumenty miałam, że jestem zatrudniona, że mam praktykę.

  • To był jakiś rodzaj tajnego nauczania?

Nie, tylko że prywatna, bo była ta jedna państwowa, miejska. Reszta to były prywatne szkoły. Na Bagateli po drugiej stronie, też było gimnazjum, ale prywatne.

  • Czy Niemcy kontrolowali…

Były [kontrole], raz pamiętam. Również na Bagateli jak i na Nowogrodzkiej. To byli cywile. Zresztą na Bagateli to na jednym piętrze (bo to był czteropiętrowy budynek), to wiem że pod nami, chyba trzecie albo drugie piętro, Niemcy byli. Jak to się nazywało?… Tak jak kuratorium, tylko Niemcy mieli pieczę nad polskimi szkołami. Chyba to był rodzaj kuratorium. Właśnie też z nimi były kłopoty, bo jak normalni młodzi ludzie, młode dziewczęta, latałyśmy, skakałyśmy, i oni przychodzili do dyrektorki na skargi. Uciszali, że nas wyrzucą w ogóle stamtąd. Ale to już są takie mało znaczące chyba rzeczy.

  • Ale czy można było swobodnie w takiej szkole się uczyć wszystkiego, geografii?

Nie, polski był oczywiście, ale ograniczony. Ale profesorki więcej nas tego uczyły, historię wprowadzały między wiersze.

  • Bo nie było takiego przedmiotu?

Przedmiotu historii nie było, przynajmniej nie pamiętam, żeby był. Nie było historii. Czy geografia była, nie potrafię powiedzieć. Matematyka na pewno, fizyka była, to pamiętam, że była fizyka. Polski, niemiecki był, no to już obowiązkowo… Nie pamiętam. Uczyłam się trochę francuskiego, chociaż to było zakazane. Nie wolno było, tylko niemieckiego można się było uczyć. Ale już prywatnie chodziłam na lekcje [francuskiego].

  • Jednego języka obcego, niemieckiego można się było uczyć, tak?

Tak. Cóż, więcej chyba nie pamiętam.

  • Przepraszam, przerwałam pani wspomnienia związane z harcerstwem. Jak pani właśnie znowu włączyła się w harcerstwo, sam moment…

To były spotkania, już nie w takim dużym gronie. Przecież jak? Początkowo to były drużyny, zastępy oficjalne, miałyśmy spotkania. A później to już tylko rzadko i w niektórych ich mieszkaniach. U nas, w naszym domu brat się spotykał i ja się spotykałam.

  • Czy w jednej drużynie żeście byli z bratem?

Nie, początkowo była wspólna, a później już nas rozdzielono. Chłopcy byli oddzielnie i dziewczęta były oddzielnie. Ale w którym to było roku?…

  • Na czym polegały zbiórki harcerskie? Co się robiło podczas zbiórek?

Różnie, rozmawiało się o tym, co Niemcy robią, jak prześladują, czy kogoś aresztowali, czy zamknęli. Oprócz tego to trochę historii było na tych lekcjach.

  • Czyli takie uzupełnianie programu?

Tak, tak samo jak i polskiego. Bo też pani Janina Górnicka właśnie, zresztą z którą już później, po wojnie byłam po imieniu, bo uważała już, że jesteśmy na tyle dorosłe, że już z nami może być na ty. Zmarła, bardzo jej było szkoda, była bardzo fajna jako nauczycielka, była pełna energii, humoru.

  • Jakiego przedmiotu uczyła?

Śpiewu, ale nie pamiętam, czy gimnastyki też, nie pamiętam tego. Polskiego uczyły już inne, pani Bejówna, która też była w konspiracji, która też była w harcerstwie. Nie wiem, czy nie była hufcową nawet na dzielnicę Wola, nie pamiętam tego. Ale pamiętam jej mieszkanie, jej dom na Płockiej, bo tam coś nosiłam.

  • Jakieś gazetki, tak?

Jakieś paczki dwie, nieduże, w książkach.

  • Co jeszcze oprócz właśnie takich spotkań, dyskusji?

Było uczenie ratownictwa, tylko też w jakim okresie, to nie pamiętam. Bandażowanie, udzielanie pierwszej pomocy, jak się należy obchodzić z chorymi, jak go ruszyć; jeżeli nie wiadomo, co mu jest, żeby ostrożnie. Również łączność, nawet były gry łącznościowe. Jedna na ulicy Przyokopowej mi nie wypaliła, nie spotkałam się z łączniczką. Za długo chodziłam, aż Niemcy mnie zaczęli zaczepiać, bo tu było dużo Niemców, przecież tu były bocznice kolejowe. Wtedy poszłam do punktu, z którego żeśmy wyszły. Oczywiście, że tamta łączniczka pomyliła gdzieś coś i dlatego dostałam burę, że za długo chodziłam po tej ulicy, że mogłam się narazić.

  • Panie były przygotowywane do pracy w konspiracji, tak?

Harcerstwo było konspiracją.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało wtedy życie w Warszawie. Wiem, że była godzina policyjna. Jak można było się poruszać po Warszawie?

Tramwaje były, jeździły chyba po ósmej jeszcze, po dziesiątej, bo letnią porą to był taki rok czy dwa, że można było do dziesiątej chodzić. Ale to było niebezpieczne, bo nigdy nie wiadomo… Jak szedł patrol, to nigdy nie wiadomo, oni mogli zaczepić, a mogli strzelić z tyłu. Wyświetlali filmy propagandowe. To było na rogu Marszałkowskiej i Alei Jerozolimskich. Stał olbrzymi ekran i tam podawano. Kiedyś usiłowałam zobaczyć to, ale…

  • Na ulicy stał ekran?

Na ulicy stał ekran.

  • To nie było kino, tak?

Nie, to nie kino. Olbrzymi ekran właśnie stał na rogu Marszałkowskiej i Alei. Oni tam wyświetlali filmy z frontu, filmy propagandowe, jak oni zwyciężają, jak są silni. Byłam tam, usiłowałam to zobaczyć letnią porą, ale i tak nie zdążyłam do godziny dziesiątej i w domu miałam za swoje.

  • To rodzina pewnie bardzo się denerwowała?

Tak, bo już po godzinie policyjnej wróciłam do domu, niedużo, ale już po. Chciałam chociaż zobaczyć moment, jak to się zaczyna, co oni tam robią.

  • Dużo ludzi wtedy przychodziło?

Przychodziło dużo ludzi, przynajmniej wtedy było, ale z opowiadania wiem, że przychodziło dużo ludzi, oglądali to. To nie znaczy, że byli tym zachwyceni, ale przychodzili.

  • Pamięta pani szczekaczki uliczne, te megafony?

Tak, jak nadawali. O! Też tragiczny moment pamiętam na ulicy Leszno, kiedy powiesili ludzi vis à vis Sądów. Też poszłam to zobaczyć. Wtedy jakiegoś Niemca chyba zabili, coś było, jakaś akcja była i po tej akcji właśnie więźniów z Pawiaka czy z łapanki powieszono.

  • W biały dzień?

W biały dzień. Były szubienice postawione…

  • Ruch uliczny nie był wstrzymany?

Nie, jeszcze chcieli, żeby to ludzie oglądali. Nie wiem, trudno mi jest tak… Przypominam sobie z takich tragicznych momentów… Człowiek się bał. Aha, ze szkoły wracałam z Nowogrodzkiej, bo wtedy [uczyłam się] na Nowogrodzkiej. Co nas zaniosło na plac Bankowy? Był dużo mniejszy jak teraz. Pośrodku stała jakaś figurka, ale był mniejszy. Stoi pałac – już nie pamiętam, czyj to jest – a po drugiej stronie były domy i był teatr chyba. Szłam z koleżankami, nie było dużego ruchu w tym momencie, szło dwóch oficerów niemieckich i mijali nas. Za nimi w pewnej odległości szli cywile. Jedna z koleżanek mówi: „Słuchajcie, czy to nie będzie egzekucja?”. Zdążyła to wymówić, padły strzały, zabito tych Niemców, oni padli. Wtedy ludzie zaczęli uciekać. Jak pamiętam, to tam chyba był teatr.

  • Czyli to był zamach na Niemców, tak?

Na Niemców, tak. Ona wyczuła intuicyjnie. Oczywiście też żeśmy uciekały, bo wtedy dostać się w ręce Niemców to mógł być koniec.
  • Czy pani rodzice byli zadowoleni, że pani jest w harcerstwie?

Jakoś na ten temat specjalnie się nie mówiło. Pewnie że byli, bo mój tata też był w Armii Krajowej, też przychodzili ludzie, tylko wtedy nam nie wolno było wyjść do przedpokoju. Musieliśmy siedzieć w kuchni. Zarówno jak do brata przychodzili, to mnie nie wolno było wychodzić do przedpokoju. W ogóle była zasada, żeby nie widzieć nikogo, kto przychodzi.

  • Mało wiedzieć, mało widzieć.

Tak, mało wiedzieć, mało widzieć.

  • Dlaczego tak starano się unikać?

Przecież to było takie normalne. Przecież jak gdzieś złapali na jakieś zeznania, to przecież: „Kto u was bywa?”. Wmawiali jeszcze i wtedy można było powiedzieć coś niepotrzebnego.

  • Czy w harcerstwie składaliście przysięgę?

Tak.

  • Jak ta przysięga się odbywała?

Pamiętam swoją u nas w mieszkaniu. Były cztery dziewczyny tylko, bo mój zastęp był mały. Niektóre, jak później się dowiedziałam, były większe. Była nasza drużynowa i była składana przysięga, której teraz nie powtórzę, nie pamiętam. Na wierność ojczyźnie, Bogu… Nie pamiętam.

  • Pamięta pani może jakieś rysunki czy akcje małego sabotażu, może sama pani brała w nich udział?

Nie, w małym sabotażu nie. Ulotki kilkukrotnie roznosiłam, to nie wiem, czy to był mały sabotaż, czy nie.

  • Pewnie też. Pamięta pani, co to były za ulotki, czego dotyczyły?

Dotyczyły frontów niemieckich, że Niemcy się kończą, tego rodzaju.

  • Gdzie pani te ulotki roznosiła?

Raz to bardzo mądrze poszłam na Marszałkowską do domu niemieckiego. Znałam tam jedną osobę, a wejście było tak jak teraz u nas się stosuje. Naciskało się do mieszkania, do którego się szło. Poszłam tam, bo ją znałam. Jej ojciec przyjął folkslistę. Ale jak się później dowiedziałam, to on działał na rzecz Armii Krajowej. Ona chodziła do naszej szkoły, w pewnym momencie przestała chodzić i tak jak powiedziała, to nie chodziła i do niemieckiej, z czego mieli przykrości jakieś. Wtedy do niej nacisnęłam guzik, weszłam i się tylko zapytałam o coś i wychodząc, zostawiłam na klatce schodowej, żeby mnie ktoś nie zobaczył. Nie rozsypałam tego, tylko tak zostawiłam. To był taki głupi pomysł, bo to się mogło bardzo źle skończyć, mógł ktoś wyjść na którymś piętrze i mogli mnie złapać przy tym. Już później nigdy tego nie robiłam. Na klatkach schodowych po prostu się chodziło i rozrzucało, nawet na swojej klatce schodowej, mając pod sobą folksdojczów z Hitlerjugend.

  • To bardzo niebezpieczne.

Dziewczyna była bardzo niedobra.

  • Proszę powiedzieć, czy zetknęła się pani z prasą konspiracyjną?

Tak stykałam się, bo tata ją dostawał, więc te gazetki żeśmy czytali.

  • A sama pani roznosiła takie gazetki?

Nie, ulotki tylko.

  • Na zbiórkach czytało się takie gazety?

Nieraz, ale to nie zawsze, raczej się przekazywało ustnie. Ale ulotki to nieraz się przenosiło.

  • Jeszcze chciałam zapytać, czy w pani okolicy widoczne były kotwice Polski Walczącej?

Tak.

  • Czy to było często malowane na murach, czy długo mogło być umieszczone?

Różnie to było, nieraz było zamalowywane. Na Grzybowskiej, chyba w pobliżu getta była namalowana. Tak mi się wydaje, ale już nie pamiętam.

  • Właśnie, pani mieszkała bardzo niedaleko murów getta.

Ono później zostało zniesione, to było chyba tak zwane małe getto i do Chłodnej aż chyba było przeniesione. Pamiętam to przejście nad ulicami, kładkę.

  • W związku z tym ma pani jakieś wspomnienia, jakieś obrazy?

Mam obrazy.

  • Proszę powiedzieć.

Dzieci, ludzi starych leżących, wyschniętych, słabych. Tłum ludzi stale był na ulicy, oni stale chodzili ulicą. Widziałam tylko raz na Żelaznej, bo weszłam, jak oni zbierali z ulicy na wóz. Sami Żydzi ciągnęli ten wóz, policjanci żydowscy i wrzucali takiego trupa leżącego z chodnika na wóz. Okropny widok tych dzieci obdartych, głodnych.

  • Czy można było jakoś im pomóc?

W miarę kiedy można było… Oni wychodzili często na ulice.

  • Poza mury getta, tak?

Poza mury getta. To co można było, jak była jakaś okoliczność.

  • Ludzie starali się im dawać jedzenie?

Starali się dawać jedzenie. Było różnie, byli też tacy, co nie dali. Ale to było, dla mnie przynajmniej, do dnia dzisiejszego mam takie przekonanie, że trudno jest przejść koło człowieka, któremu się źle dzieje, krzywda i mu nie podać ręki w miarę, jak można ją podać.

  • Pani to robiła?

Tak.

  • Proszę jeszcze powiedzieć o pracy ojca. W czasie wojny ojciec był zatrudniony, tak?

Tak.

  • Cały czas pracował?

Cały czas pracował w firmie „Haberbusch i Schiele”.

  • Czyli miał mocne papiery.

Dlaczego? Tam pracował przed wojną.

  • Bo był zatrudniony.

No tak. Jeszcze na terenie firmy „Haberbusch i Schiele” (zresztą to chyba na terenie wszystkich dużych zakładów) była tak zwana straż fabryczna, która pracowała normalnie, ale na noc mieli dyżury, że w razie nalotu, w razie jakiegoś pożaru, żeby pomóc ratować. Mój tata był w tej straży, w związku z czym miał również przepustkę nocną, że w razie czego, jakby musiał dokądś iść, nawet w swojej działalności, to miał tą przepustkę, że mógł w miarę bezpiecznie się poruszać, bo oni też nie wszystko honorowali. Jak często z tego korzystał – nie pamiętam.

  • Teraz już właściwie chciałabym pytać bardziej o sprawy związane z Powstaniem Warszawskim. Czy spodziewaliście się walki w Warszawie?

Trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie był nastrój, że się coś dzieje, że coś będzie. To na pewno była ta atmosfera. Ponieważ jak wspomniałam, kilka dni przed Powstaniem nie byłam w Warszawie, przyjechał po nas tata i przywiózł mamę. Mama była chora na serce, ona się poruszała, ale była chora. Przywiózł nas do Warszawy. Nie miałam kontaktu w tym momencie ze swoimi koleżankami, z harcerkami. Nie pamiętam, którego dnia (ale może będę mogła to ustalić) przyszło dwóch chłopców po mojego brata, bo on przecież też był w harcerzach. Poszedł z nimi. Po dwóch dniach mnie przyszło do głowy, żebym też poszła. Poszłam do firmy „Haberbusch i Schiele”, bo tam stał jakiś oddział, tak to nazwę, chociaż… Jak oni się nazywali? Zgrupowanie, ale nie wiedziałam, jakie to jest, w ogóle nie miałam pojęcia o tym. Ale chciałam iść i poszłam tam. Powiedziałam, że jestem harcerką. Spytali, czy byłam sanitariuszką, czy byłam szkolona? Odpowiedziałam: „Tak”. Z miejsca mnie dołączono do trzech dziewczyn i od razu nas wysłano w okolice Żelaznej Bramy. Adresu nie znam, bo jedna z tych dziewczyn była już poinstruowana, dokąd ma iść. Poszłyśmy w okolice Żelaznej Bramy, tam był punkt, lekarz, a stamtąd posłano nas na Zielną po rannego. Tutaj to już przeżycie było dla mnie za duże.

  • Pierwszy raz pani się zetknęła z rannym?

Pierwszy raz zetknęłam się z rannym, ale oprócz tego strzelano, obok nas leciały kule. Jak myśmy przebiegły na drugą stronę ulicy, nie jestem w stanie powiedzieć. Ale wbiegłyśmy w bramę i stamtąd zabrałyśmy tego rannego. Którędy go niosłyśmy nie pamiętam. Dopiero przy Prostej… Nie wiem, jak ta ulica nazywała się wtedy – od Żelaznej Bramy, teraz nazywa się Jana Pawła II. Tu nadleciały samoloty i z tym rannym usiłowałyśmy wejść do bramy. Ale pomogli ludzie, jakoś weszłyśmy i poleciały odłamki. Pokaleczoną mam rękę i maleńki ślad na twarzy. To mi się paskudziło przez kilka tygodni, wiecznie szła ropa, ale zagoiło się. Szramy są, ale zagoiło się.

  • Czyli w pierwszych dniach pani sama została zraniona.

To były lekkie rany i to się później paskudziło długo. Pamiętam tylko fragment wejścia do szpitala na Śliskiej, wzdłuż ścian dużo noszy ustawionych, tego rannego, co żeśmy przyniosły i tu się urywa. Później strach przed bombardowaniem, bardzo bałam się tego.

  • Wróciła pani do domu?

Wróciłam, tylko nie pamiętam jak. Pamiętam tylko, [jak byłam] później w domu z mamą.

  • Mama była tylko w domu? Ojciec…

W piwnicy, bo wtedy mieszkaliśmy na czwartym piętrze. Też nie pamiętam, czy jak przyszłam, to tata mój już wrócił, czy wrócił w dwa, trzy dni po moim przyjściu.

  • Tata też poszedł?

Poszedł na Boernerowo, wtedy to się Boernerowo nazywało, ale nie dotarł tam, bo już na Młynarskiej przy cmentarzu ewangelickim, z tego co z opowiadania wiem, Niemcy wyłapywali mężczyzn. Po kilku dniach wrócił do domu. Brat natomiast był do września, na Starówce też był, szedł kanałami, wychodził i wrócił.

  • Był harcerzem, tak?

Harcerzem, tak.

  • Też był w łączności?

Z tego co wiem, to w czasie Powstania był łącznikiem. Z jakiejś kwatery coś niósł na Starówkę i później wracał stamtąd. Tu są luki, bo człowiek niewiele specjalnie rozmawiał, a czas swoje robi.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć, jak wyglądało życie już w domu w czasie Powstania. Wielki strach, tak?

Przynajmniej się tego nie wstydzę, trudno – ja się bardzo bałam. Potem jak jeszcze byłam na Złotej przysypana raz... Bomba walnęła w dom, poleciały gruzy, tynk, kurz. Właśnie byłam po wodę na podwórku, w tym domu, gdzie ta bomba poleciała, w kolejce. Zresztą nie ja jedna, tylko cała kolejka ludzi. Nadleciały samoloty…

  • Studnia była?

Wykopana chyba studnia była, tak. Staliśmy w kolejce po wodę, nadleciały samoloty i zaczęły zrzucać bomby. Kazali nam prędko rozchodzić się po klatkach schodowych. Uderzyła bomba, chyba właśnie w ten budynek, gdzie byłam, tylko gdzieś na początku. Ale to wszystko zatrzęsło się i kurzu, brudu było [dużo]. Jak wyszłam, to już oczywiście naczynia nie znalazłam. Przeżyłam to też okropnie. Przez kilka dni nie wychodziłam z piwnicy, bo bez przerwy słyszałam samoloty i bomby. Chyba psychicznie już tego nie wytrzymywałam.

  • Dużo ludzi było w piwnicy?

[Byli ludzie] z różnych domów, przecież nie byłam w swoim domu już później. Byliśmy u kuzynów na Złotej, bo 15 sierpnia musieliśmy nasz dom opuścić.

  • Dlaczego?

Bo już Niemcy przychodzili, „ukraińcy”.

  • Jak to wyglądało?

Nie wiem. Kazali nam prędko się zwijać, to chyba ciemną nocą było. Pamiętam tylko kawałek ulicy Wroniej. Z trzeciego podwórka jakimś przejściem lokatorzy wychodzili i szliśmy wszyscy prosto ulicą Wronią. Ale dalej nie potrafię powiedzieć, jak żeśmy doszli…

  • Niemcy was pędzili?

Nie, jeszcze Niemców nie było, właśnie podchodzili. Kto nam kazał? Nie wiem, może nawet z Armii Krajowej. Kazali nam się usuwać prędko stąd, że Niemcy idą, mogą wejść. Przecież oni wpadali, jak mieli jakąś lukę. Z tego co żeśmy później słyszeli, to właśnie spalili prędko nasz dom, a te dwa zostały. Jeden był trochę nadpalony, środkowy, a ten stoi przecież do dzisiaj. Przyjechałam wcześniej i poszłam tam kawałek.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak długo pani była na Złotej?

Chyba trzy tygodnie, bo w pierwszych dniach września wyszliśmy z Warszawy. Nie pamiętam, którego to było, 8 września czy… W pierwszych dniach września. Były rzucone ulotki, żeby ludność opuszczała Warszawę.

  • Niemcy rzucali, tak?

Niemcy rzucali, że jest bezpiecznie, że nie będą strzelać. Wiem, że był tłum ludzi…
  • Którzy chcieli wyjść.

Tak, bardzo dużo. W ogóle cała, wielka kolumna. Tylko pamiętam już później na Dworcu Zachodnim, jak nas w pociągi pakowali do Pruszkowa. Pruszków kilka dni, trzy dni… Nie wiem, nie pamiętam.

  • W obozie przejściowym był pani z całą rodziną? Rodzice i brat, tak?

Tak.

  • Jak wyglądał obóz przejściowy, też tłumy ludzi?

Brud, bo [mieszkaliśmy] w halach fabrycznych. Ani na czym usiąść, ani zjeść co, bo nie było przecież nic do zjedzenia. Tatuś poszedł pod mur, gdzie rzucało się pieniądze. Ludzie pisali kartki, zawijali pieniądze i wyrzucali z prośbą o kupienia chleba, żeby coś do jedzenia kupić. Ale do nas nie wróciły ani pieniądze, ani paczka.

  • Zdarzało się, że rzeczywiście przychodziły za te pieniądze jakieś paczki?

Ludzie, którzy byli poza murem, łapali pieniądze, co myśmy wyrzucali. Były kartki z prośbą, żeby kupili chleb przeważnie, kiełbasę, żeby coś do jedzenia kupili i nazwisko było podane, kto daje, żeby potem tą paczkę, torbę rzucili z nazwiskiem. Ale nie udało nam się.

  • Innym się udawało? Inni dostawali paczki?

Brali ludzie paczki. Może wzięli [i naszą], bo leciało i dlatego myśmy swojej nie dostali.

  • Jak można było przeżyć bez takiego wyżywienia? Były jakieś zupy dawane przez Niemców?

Już tego naprawdę nie pamiętam, może i dawali jakąś zupę. Przecież był tam Czerwony Krzyż, jakieś siostry były na pewno.

  • Zakonne czy sanitarne?

Nie, cywilne w białych fartuchach. Może od nich żeśmy nawet jakąś zupę dostawali, nie wiem, bo po prostu nie pamiętam tego.

  • Jak długo pani była…

Dwa, trzy dni, segregacja, w pociągi towarowe i do Niemiec.

  • Z całą rodziną?

Nie, rozdzielono nas.

  • Proszę opowiedzieć, jak to wyglądało.

Ile dni jechałam? Nie wiem, nie pamiętam.

  • Jak wyglądała segregacja, jak wyglądało rozstanie?

Niemcy stali… Rozstanie, jedni i drudzy nie wiedzieliśmy, co z nami będzie przecież. Do jakiego obozu, co z nami zrobią? Później się żeśmy w Niemczech odnaleźli, bo pisało się listy, mając…

  • Pani sama pojechała?

Z mamą byłam.

  • A ojciec z bratem?

Tak.

  • W osobnym transporcie, tak?

W osobnym.

  • Jakoś żeście się umówili, że się gdzieś spotkacie, jak to wyglądało? Proszę opowiedzieć.

Tak. I żeśmy znaleźli kartkę na wypalonym domu.

  • Gdzie?

Na Grzybowskiej.

  • Już po powrocie z obozu?

Tak. Wieźli nas dwa, trzy dni. W każdym bądź razie pamiętam, jak się pociąg zatrzymał dwa razy i pozwolono nam wysiąść. To już nawet było chyba na terenie Niemiec. Pozwolono nam wysiąść za swoją potrzebą po prostu. Ale tam nas już nigdzie nie dożywiano. Jeżeli ktoś coś miał, to tylko swojego.

  • Dwa dni bez jedzenia, bez wody?

Nie dawali nic.

  • Wody też?

Nie pamiętam, żeby nam dawali wodę.

  • Dużo było ludzi w wagonie?

Tylko koło siebie siedzieliśmy. Do Drezna nas zawieźli, w Dreźnie był obóz przejściowy, tam też kilka dni byliśmy. Robactwo, dechy, na dechach się spało, naloty.

  • Drezno było zniszczone?

Później, w drodze powrotnej szliśmy też przez Drezno, które było zupełnie zniszczone. Ale o dziwo ulice były uprzątnięte, przynajmniej te, którymi żeśmy szli. Gruzy były zsunięte na spalone domy, a po bruku ulicznym, po kostce ulicznej można było iść normalnie, do dworca, który też był bardzo zniszczony. Nie wiem, czy to był ten sam dworzec, na który żeśmy przyjechali, czy inny.

  • Już pani mówi o powrocie?

O powrocie, tak. Wszystko było spalone. Żeśmy się dostali na platformy po prostu, ale tu już było luźno, bo kto chciał, to jechał. Nie to, że przymus. Dojechaliśmy do jakiegoś miasteczka. Był duży budynek stacyjny… Rauchen chyba się nazywał, ale nie pamiętam. Tam było już wojsko polskie i ruskie, bo to było już w drodze powrotnej. Wieźli dużo żywności czy mąki i jeden wagon, może nawet niecały [był wolny], ale pozwolili nam wejść do tego wagonu, bo oni jadą do Polski. Warunek, że nie wolno się nam w ogóle odzywać. Jak ktoś będzie podchodził do wagonu, to nie wolno się odzywać, bo to mogą być ruscy, a wtedy by nas stamtąd wyrzucili.

  • Kto?

Żołnierze rosyjscy. Dowieziono nas w okolice Poznania.

  • Przepraszam, ale jeszcze pani nie opowiedziała, jak z Drezna pani jechała do Niemiec. Co się działo, gdzie pani była?

Do Limbach[-Oberfrohna].

  • Co pani tam robiła?

Też był obóz, z tym że to było w budynku pofabrycznym. Początkowo nie było tam nic, pusta przestrzeń. W jakimś czasie, nie wiem, czy w tydzień, czy w kilka dni postawiono prycze, bo na razie żeśmy spali na dechach.

  • Na podłodze, na ziemi.

Tak, ale już nas przydzielono do fabryk, do pracy. W tych fabrykach już dano nam talerz zupy.

  • W jakiej miejscowości?

W Limbach, to jest niedaleko Chemnitz.

  • Co to była za fabryka, w której pani pracowała?

Fabryka śrubek, maleńkie takie. Przy maszynie nie mogłam jeszcze ręką ruszać. Miałam taką [maszynę] jak maszyna do pisania, siedziałam bardzo elegancko na krześle. Miałam małą maszynę i śrubki… One były zrobione, tylko należało je na zegarze sprawdzić, czy są dobre, i odrzucać, jak są dobre.

  • Dużo Polaków pracowało w tej fabryce?

Tak, dużo, moja mama też. Tylko było tak ułożone, że na różne zmiany pracowałyśmy. Pracowałam dwanaście godzin, od siódmej do siódmej. Byłam w [porannej] grupie pracowników. Mama moja natomiast miała zmianę nocną, pracowała na noc, przy innej maszynie. Ale jedno co mogłam zrobić, zrobiłam to raz czy dwa, śrubek nazbierałam, włożyłam w kieszeń, poszłam do toalety i to wszystko wyrzuciłam w toaletę.

  • Dlaczego?

Żeby mniej ich było.

  • A, sabotaż.

Sabotaż.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć, jak wyglądały warunki w Limbach.

Hala pofabryczna, na parterze były Ukrainki, a na pierwszym piętrze Polki.

  • Jaki był kontakt z Ukrainkami? Czy był?

One też pracowały gdzieś w fabrykach. Musiałyśmy z nimi rozmawiać, bo…

  • Nie było wrogości, bo pani opowiadała, że w Powstaniu…

Co innego Powstanie, a co innego tam. One tak samo były w obozie jak i my, więc nie było wrogości. Były żywione też w tej samej obozowej kuchni, co my. Też miały michy. W kolejce stałyśmy razem po zupę. Nie było tam wrogości. Nawet Lagerführer w Limbach to był Ukrainiec, ale on był niesympatyczny. To był już starszy pan, ale… Znał polski, dobrze rozumiał i „lagerfürerką” była Niemka. Jak prycze już nam wstawili, to wióry położyli, na te wióry koce ciemne i drugi koc do przykrycia. To było wszystko, co można było… Miski…

  • To była zima?

Tak, a jeszcze nie powiedziałam, jak nas do mykw prowadzono. Śnieg roztopiony i kawał drogi nas prowadzili do tej mykwy. Tam dopiero nałapało się robactwa, bo wzięli niby do komór. Musiałyśmy się rozebrać, Niemcy w mundurach nas pilnowali, rozebrane. Ubrania nam dawali, wtedy wesz siedziała jedna przy drugiej.

  • Jak można było sobie z tym poradzić?

Przecież wróciłam z tak zanieczyszczoną głową… Chociaż był taki okres, widocznie Niemcy handlowali też, bo za złote polskie można było kupić pończochy. Przychodziła Niemka chyba, która to przynosiła i sprzedawała, biorąc od nas polskie pieniądze. Przecież nie miałyśmy niemieckich pieniędzy w pierwszym okresie. Mama mi kupiła, bo nie miałam, ona też nie miała.

  • W fabryce dostawało się jakieś pieniądze za swoją pracę?

Niewielką ilość, bo potrącano za wyżywienie. Tak że parę groszy dawali nam, ale to nie było dużo, a przecież nam nie wolno było iść do sklepu kupić. Zresztą jak się wychodziło na miasto i jak złapała policja niemiecka, to można było później sobotę i niedzielę odsiedzieć w kozie. Miałam przyszytą literę „P” jako wisiorek, tak że chowałam go pod klapę.

  • Czyli wszyscy byli ubrani tak samo, tak?

Nie, tam nie było [jednakowych ubrań], bo to był obóz pracy. Kto w czym miał.

  • W swoich cywilnych ubraniach?

W swoich cywilnych ubraniach.

  • Na te ubrania przyszywano literę „P”?

Powinna być przyszyta na ubranie. Nas kilka zrobiło tak, że żeśmy miały zrobione jako wisiorki. Z jednej i z drugiej strony litera „P” była i przyszyta do kołnierza, że na klapie leżała. Tak że można było sobie ją schować w pewnych momentach pod klapę. Jak nas do mykwy pędzili, to było takie błoto, śnieg rozpuszczający się, a ja w letnich pantoflach szłam. To znaczy nie tylko ja, bo więcej takich ludzi było.

  • No tak, bo wychodziła pani z Warszawy we wrześniu.

Zresztą nie ze swego domu żeśmy już wychodzili, nic nie mieliśmy. Kilka miesięcy się tam przesiedziało. Naloty były, też straszna rzecz, bo i w nocy. Co tam jeszcze było?
  • Może jakieś radosne wydarzenie z tego obozu? Wigilię chyba tam przeżywaliście.

Tak, przeżywaliśmy Wigilię. Na Wigilię uszykowano nam, rzeczywiście podkreślili to, że jest Wigilia, sałatkę à la jarzynową. Kartofle, cebula, może marchewka była w tym jeszcze, posłodzona, olejem trochę polana. Nie pamiętam, żeby coś więcej było.

  • Jaka atmosfera? Czy mogliście śpiewać kolędy?

Kolędy śpiewaliśmy.

  • Był opłatek?

Nie wiem, czy był opłatek, chociaż tam chodziłam do kościoła ewangelickiego. Zresztą chodziło nawet sporo Polaków. Ale muszę powiedzieć nawet w tej chwili dopiero o tym, że nikt z Niemców nas nie wyprosił, chociaż na pewno żeśmy się różnili od nich.

  • Już pani mówiła trochę po niemiecku, potrafiła się pani porozumieć?

Tyle co ze szkoły. Nawet majster mój znał polski, inżynier Linde, to pamiętam. On był w Polsce, nie wiem jak długo, w zakładach w Ursusie pracował.

  • Przed wojną pewnie?

Nie, w czasie wojny pracował i później tam wrócił. Nie wiem dlaczego, bo przecież nie było widać, żeby on był niesprawny fizycznie. Najczęściej tylko byli niesprawni fizycznie, robotnicy może. Zresztą Niemców, mężczyzn tam prawie nie było, majster jeden, drugi. Jeden już był bardzo stary nawet. Linde rozumiał wszystko, przychodził, mówił po niemiecku, odpowiadało się po polsku i sprawa była załatwiona. On wiedział, o co chodzi. Pracując w Limbach we fabryce… Zresztą to była Handschuhe Fabrik – fabryka rękawiczek, taki był szyld oficjalny, a metal robili. Niemki przy naszej szatni w suterenie, w tej fabryce, miały niewielkie pomieszczenie, w którym był ciekawy kocioł, większy, ale właśnie kwadratowy z pokrywą i tam kiedyś zajrzałam. Patrzę, a tam stoją garnuszki z jedzeniem, więc na drugi raz przyniosłam ze sobą łyżkę i zaczęłam z tych garnuszków po trochu wyjadać codziennie. Z jednego łyżkę, z drugiego łyżkę, z trzeciego łyżkę. Więcej nie można było, żeby się nie poznały. Więc może ten jeden moment wesoły, humorystyczny.

  • Jednak głód był.

Głód, bo jak [miałam] bochenek chleba na cały tydzień.

  • Jeden bochenek na cały tydzień?

Jeden bochenek, ale oprócz tego zupy. To trzeba było sobie tak podzielić, żeby wystarczyło na tydzień. Przynajmniej tak robiłam, wytrzymałam w tym, że miałam wydzieloną kromkę czy półtorej kromki dziennie i więcej nie zjadłam, bo bym jutro nie miała.

  • Proszę mi powiedzieć, jak wyglądał plan dnia. Rano wstajecie…

Na siódmą do fabryki.

  • I był jakiś posiłek wtedy dawany?

Nieraz w fabryce, bo Niemki, te które pracowały na tym dziale też dwanaście godzin, dostawały w południe chyba, w filiżankach, to była chyba kasza manna na mleku albo jakaś zmiksowana zupka. Nieraz Herr Linde przychodził i prosił nas na górę. Nas było sześć Polek. Prosił nas i dostawałyśmy, jak im zostawało, bo niecodziennie było. Dawała nam niemiecka kucharka w filiżankach do wypicia. Ale to niecodziennie było, a tak to trzeba było czekać. Aha, jeszcze na obiad… Fabrykę, w której pracowałam, miałam tuż przy obozie, więc to był wydzielony czas, nie pamiętam, czy pół godziny, że należało wpaść, wziąć michę zupy, zjeść i wrócić do fabryki.

  • W obozie, tak?

Tak.

  • Co to była za zupa? Co to było?

Różne były. Były takie, że brukiew niedobra, bardzo żylasta, że jak się brało, to po prostu kłuło w podniebienie, nie można było tego jeść. Różne były. Najczęściej albo w sobotę, albo w niedzielę było trochę pokrojonego mięsa wrzuconego, ale też tylko warząchew.

  • Tylko micha zupy na obiad?

Tak, a chleb po to dostawaliśmy, żeby był na śniadanie i na kolację.

  • Półtorej kromki chleba, tak?

Tak mniej więcej wypadało.

  • Ile to było kalorii mniej więcej? Liczyła pani kiedyś?

Nie, nie zadałam sobie takiego trudu.

  • To chyba było poniżej tysiąca kalorii, dużo poniżej.

Nie wiem. W każdym bądź razie wróciliśmy wszyscy chudzi.

  • Ile pani mniej więcej mogła wtedy stracić na wadze?

Nie wiem.

  • A po ubraniach? Spadały z pani?

Pewnie tak, naprawdę nie pamiętam tego.

  • Czy miała pani jakieś wieści od swoich bliski, ojca, brata?

Właśnie miałam powiedzieć. Było to rozpowszechnione, że ludzie zdobywali adresy do różnych obozów. Wtedy pisało się kartkę na zdobyty adres, czy w tym i w tym obozie [ktoś się znajduje], adresowało się na ten obóz…

  • Odkrytą kartkę?

Odkrytą, tak. Czy w tym i w tym obozie przebywa na przykład Zalewski Stanisław czy Zalewski Jan, czy Zalewska Anna, Zalewska Apolonia. Właśnie wtedy mając jeszcze rękę zabandażowaną, chyba przez tydzień czy dwa nie chodziłam do pracy, bo to na samym początku było. Listonosz czy „lagerführerka” przynosiła na salę i rzucała na stół wszystkie listy, które przychodziły. Patrzę, po charakterze poznałam pismo swojego ojca. Pięknie pisał, kaligraficznie, bardzo ładnie. Patrzę, leży karta, Zalewski Stanisław, czytam. Pisze: „Poszukuję żony, córki”. Wymienia nazwiska. Nim mama wróciła z pracy, to ja tą chorą zabandażowaną ręką napisałam list i wysłałam, żeby jak najszybciej się skontaktować z ojcem.

  • Gdzie oni byli?

W Pelicach.

  • To było daleko od was?

Koło Szczecina. Od nas, drugi koniec. Ja Saksonia, a on Szczecin.

  • Ale była już wiadomość, że żyją.

Tak, że żyjemy.

  • Jeszcze była jakaś korespondencja między wami?

Jeszcze chyba były dwa czy trzy listy. Nawet nie wiem, czy nie mam jeszcze zachowanych, musiałabym przejrzeć papiery.

  • Jak długo pani była w Limbach?

Łącznie z dniem wyjazdu, do zakończenia wojny, do 9 maja. Tam przyszli w końcu kwietnia Amerykanie, byłam po stronie amerykańskiej. Prawie dziewięć miesięcy.

  • Proszę opowiedzieć o tym momencie, kiedy wojna się kończy, kiedy pani widzi Amerykanów. Jak to wyglądało?

Wjechali czołgami czy jakimiś samochodami na główną ulicę. Wszyscy ich witali, Niemcy też.

  • Niemcy też?

Tak, byli tacy.

  • Czyli też się cieszyli, że wojna się skończyła?

Pewnie, że się wojna skończyła, bo chyba wśród nich była też psychoza, że oby jak najszybciej był już koniec. Oni się później skumali z kobietami.

  • Żołnierze?

Tak.

  • Poznała pani kogoś z żołnierzy?

Przychodzili początkowo do obozu, czekolady przynieśli. Z kilkoma można było rozmawiać. Był wśród nich jeden, który znał polski, był z rodziny polskiej. Ale cóż oni mieli do obozu przychodzić, jak tam nic nie było, były prycze, brudne koce. Nie, kontaktu osobistego czy towarzyskiego nie było. Dzień dobry, jak do obozu przychodzili, zawsze coś przynieśli z jedzenia, jakąś puszkę, poczęstowali. Ale tak to było nieduże miasto przecież.

  • Jak wyglądał powrót do Polski.

Właśnie powrót już powiedziałam. Dotarliśmy chyba do Rauchen [?], uszliśmy z życiem. Byliśmy na stacji, pozwolili nam nocować. Naczelnik tej stacji czy komendant wojska, bo już wojska polskiego było dużo, pozwolił nam zatrzymać się na tej stacji. Ktoś z tych żołnierzy czy z dowódców przyszedł i kazał nam już iść do wagonu, co mówiłam, że nam przeznaczyli. Wyszliśmy i w nocy ten budynek wyleciał w powietrze, bo nastąpił jakiś wybuch. Tak że uszliśmy z życiem. Później już ruszyliśmy tymi wagonami, dojechaliśmy do Ostrowa Wielkopolskiego. Też to będę wiedziała, bo jak bym nie wiedziała, to mam dokument niemiecki i stempel stacji, że żeśmy przyjechali, żeby można było dalej jechać do Warszawy. Do Ostrowa Wielkopolskiego dowieźli nas nasi wojacy w wagonie, z terenów Niemiec.

  • Nasi wojacy, czyli?

Polskie wojsko.

  • W jakich warunkach?

W wagonie bydlęcym.

  • Ale już było co jeść i co pić.

Już nam dali, tak. Przecież oni jechali transportem. To był duży transport wojskowy, może i żołnierze też tam jechali, ale wagony, które były koło nas, były załadowane mąką, zbożem, w każdym bądź razie takie ładunki tam były.

  • Proszę opowiedzieć o atmosferze. Ludzie się cieszyli, że wracają? Jak to wyglądało? Czy byli zafrasowani sytuacją?

W ogóle chyba byli, ale to nie wszyscy, nie wszyscy jednakowo przeżywali to…

  • A pani z mamą?

Jak najprędzej wrócić do domu. O! Jeszcze pominęłam jedną sprawę. Jak nas rozdzielali, to brata dali z ojcem, ale mama podeszła i prosiła Niemca, żeby syna jej oddali. Ten Niemiec zawrócił mojego brata i [brat] poszedł razem z nami. Rozdzielili go z ojcem.

  • Pani jeszcze mówi o Pruszkowie, tak?

O Pruszkowie, tak. Po prostu ucieka z głowy.

  • Dobrze, dobrze, to tak bywa.

Czy się cieszyli? Na pewno myśmy się bardzo ucieszyli. Ale jak mi wiadomo, bo spotkałam się z kilkoma osobami później w Warszawie, to niektórzy zostali dużo dłużej. Już nie w obozie, a poszli mieszkać do sąsiednich wsi.

  • Na terenie Niemiec, tak?

Koło Limbach właśnie.

  • Dlaczego zostali?

Nie wiem, na co czekali, myśmy chcieli jak najszybciej [wrócić]… Zresztą dużo było takich, którzy chcieli zostać w tej grupie. Myśmy wracali zwartą grupą, nawet nie wszyscy z tego samego obozu, tylko żeby być razem po drodze. Znane są przygody z żołnierzami radzieckimi.

  • Wtedy już mówiło się, że Rosjanie są niebezpieczni.

Kobiety gwałcili, kradli, co im się tylko… Zegarek z ręki zabrał i nie było mowy. Dlatego żeśmy się trzymali całą paczką z mężczyznami, z chłopcami. Kobiety dorosłe, tak jak moja mama ze mną, były jeszcze panie, które były z córkami i z synami. Żeśmy się trzymali razem, żeby się nie rozbić, bo wtedy byłoby niebezpiecznie.

  • Wtedy pani była już siedemnasto, osiemnastoletnią dziewczyną. Czy wtedy już pani zdawała sobie sprawę, że Polska nie będzie wolna?

Szłam do wolnej Polski. Wyszli Niemcy i Polska będzie wolna – a było to, co było.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć o samym momencie, jak pani wraca do Warszawy.

Wracam do Warszawy… Koleżankę spotkałam w obozie, tego też nie powiedziałam, bo mi uciekło. Jej rodzice byli we Włochach pod Warszawą. Ona mieszkała w Warszawie, ale mieli domek we Włochach. Wracając, wysiedliśmy z pociągu, żeśmy się zatrzymali u niej, bo przecież do Warszawy nie wiadomo było gdzie, do kogo się zwrócić. Od niej mama, brat i jeszcze jedna pani, bo z jej córką żeśmy szły do Warszawy. Szłyśmy z Włoch do Warszawy pieszo. Pierwsze kroki skierowałam na Grzybowską i patrzę, jest kartka: „Jestem u Geni na Racławickiej”. To była siostrzenica mojego ojca.

  • Ojciec zostawił kartkę, tak?

Nakleił, bo tak się umówiliśmy, że jak wrócimy, to naklejamy albo u Haberbuscha, albo na swoim domu, albo na Wroniej u cioci, bo niedaleko mieszkała. Jak zobaczyłam kartkę, przeżycie okropne, pobiegłam na Wronią, zobaczyłam kartkę. Pisze ciocia, że oni są w Legionowie, dziadkowie, że żyją, że są. Stąd pieszo poszłam na Racławicką, to jest vis à vis kościoła Świetego Jakuba. Ocalało częściowo mieszkanie, duży pokój spalony zupełnie, kuchnia częściowo, przedpokój. Został maleńki pokoik i łazienka tylko, które nie zostały spalone. Bez drzwi, bez okien, ale tam mieszkali. Weszłam, zobaczyłam się z ojcem. Przerażeni są, że jestem sama.

  • Że nie ma mamy.

Że nie ma mamy. Jeszcze w tym momencie wchodziłam do tego domu od Olkuskiej, a mój tato od Racławickiej. Żeśmy się spotkali na ulicy. Dostałam szlochu niesamowitego, nie mogłam z siebie wydobyć słowa, a oni się cały czas pytali, co jest z mamą i co z Jankiem. Dopiero po kilku minutach jakoś się opanowałam i powiedziałam. Tego samego dnia z Włoch przyszłam na Grzybowską, na Puławską i w tym momencie tata mój i jego siostrzeniec: „Idziemy do Włoch”. Do mamy, żeby zabrać ją stamtąd. Jaki maraton!

  • Jak ojciec wyglądał, jak go pani zobaczyła? Połowa człowieka?

Jak zresztą wszyscy.

  • Bardzo się zmienił, w sensie posiwiał, postarzał?

Nie wiem, czy posiwiał, nie pamiętam tego. Może miał więcej szpakowate włosy.

  • Wszyscy się odnaleźli.

Wszyscy żeśmy się odnaleźli, tak. Tylko że później były perypetie.

  • Proszę o nich opowiedzieć.

Na razie nie jesteśmy w Warszawie, bo tu nie ma nic. Nie ma babci [mieszkania], dom spalony, jedna ciotka, druga ciotka czy brat mamy, brat ojca, nie ma nikt mieszkania. Jedna siostrzenica [miała], ale przecież gdzie tam tyle ludzi [miałoby się pomieścić]. Dowiadujemy się, że jedna z sióstr mamy jest w Łodzi, pojechała do Łodzi po zakończeniu wojny, cioteczna siostra. W Łodzi mieli się gdzie zatrzymać, bo teściowa tej siostry miała dom, zresztą stoi do dnia dzisiejszego. Miała lokum, gdzie mogła pomieścić się, zatrzymać się chociażby na krótki okres czasu. Tam żeśmy też dobili, [dotarli]. Byliśmy u nich dwa czy trzy dni może tylko i wynajęliśmy mieszkanie, dziurę po prostu, w Łodzi.

  • Co to znaczy „dziurę”?

Taka klitka mała i nic w niej nie było, szafka. Później nam dali dopiero dwa łóżka z deskami i na tych deskach żeśmy przez kilka nocy spali, bo nie było przecież na czym. Później żeśmy wynajęli tą chałupę, tata dostał pracę. Żeśmy spotkali jeszcze pana dyrektora z Haberbuscha, był też w Łodzi. Spotkałam go przypadkowo na Dworcu Fabrycznym. Jak się dowiedział, że rodzice są w Łodzi, to wziął adres i na drugi dzień był u nas. Tata mój miał już pracę w Urzędzie Miasta Łodzi. Tam też był dział straży miejskiej […], która miała pod sobą nieruchomości. W każdym bądź razie trzeba było z nimi współpracować, od nich zbierać pieniądze, coś takiego było. W Urzędzie Miasta w każdym bądź razie to się mieściło. Nas posłali do szkoły.
  • Do której klasy pani wróciła?

Do czwartej gimnazjum. Żeśmy skończyli szkołę, a w międzyczasie, jak to takie rozmowy bywają wśród ludzi z Warszawy. Jak to tam było? Jak było w czasie okupacji? Człowiek naiwny i mówił. Tata też opowiadał, że był w Armii Krajowej i znaleźli się „opiekunowie”. Był wzywany kilka razy do UB (Urzędu Bezpieczeństwa). To musiał zrobić ktoś z pracowników, z kolegów. Czort wie, nie wiem. Albo nawet tam ktoś z UB pracował. [Ojciec] opowiadał, że miał broń, bo miał broń. Ale przecież nie wyszedł z bronią. Między innymi też o to… Po jednym posiedzeniu został w ogóle zwolniony z pracy, bez prawa podjęcia jakiejkolwiek innej pracy.

  • Bez środków do życia państwo zostali?

Mama pracowała w spółdzielni, bo szyła bieliznę męską, więc nie była krawcową taką na razie. Ale tam nie było szans zostania. Kończyliśmy już liceum.

  • Czy wie pani, jak wyglądały przesłuchania ojca?

Nie chciał wiele mówić, mówił tylko, że przesłuchania były nieprzyjemne. Z tego co pamiętam, raz przesłuchiwał go bardzo młody człowiek, który był bardzo agresywny.

  • Był bity podczas przesłuchania?

Chyba raz. Brat też był już w liceum. On był w męskim gimnazjum mechanicznym w Łodzi i tam chodzili z wojska, z WAT-u dosłownie, werbować na studia WAT-owskie. Ponieważ tata jest bez pracy, to wtedy były jeszcze ostatnie dni, on się zapisał na WAT i studiował. Ale jeden rok niecały, bo znowu się przyznał do tego, że był w „Szarych Szeregach” i wyleciał do kompanii karnej do Orzysza. Przesiedział w kompanii karnej dwa i pół roku, ale w każdym bądź razie [nie] dłużej. Właśnie w tym momencie się skończyły już nasze [problemy], bo tata dostał pracę w Warszawie.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Chyba w 1949 roku i już jako tako normalnie się zaczęło.

  • Co pani robiła po powrocie do Warszawy?

Jeszcze chodziłam do szkoły, a później zaczęłam pracować… Jeszcze w Łodzi zaczęłam pracować, właśnie dzięki panu dyrektorowi, którego spotkałam w składnicy, w zakładach, gdzie pracował, i dostałam służbowe przeniesienie do Warszawy, żebym nie traciła. Ale chodziłam do szkoły.

  • Czy pani była bardziej powściągliwa, raczej się nie chwaliła swoją działalnością konspiracyjną?

Nie.

  • Wiedziała pani, że to jest niebezpieczne.

Po prostu nie.

  • W domu też się raczej nie mówiło o tym, co się robiło w czasie Powstania?

Niewiele się mówiło.

  • Ale właśnie dlatego, że się obawiano?

Po prostu chyba to odbierało chęć do życia, do rozmowy. Pamiętam tylko jedną rozmowę, kiedy siedzimy przy kolacji i mama mówi do taty: „Stasiu, wiesz co? Już chyba o tobie zapomnieli”. Za kilka godzin już go nie było. Właśnie ostatni raz był zatrzymany, na drugi dzień, bo przychodzili do pracy po ojca, nie z domu zabierali, tylko z pracy.

  • W Warszawie?

Nie, w Łodzi jeszcze.

  • Czyli on kilka razy był przesłuchiwany?

Trzy razy i właśnie na drugi dzień przychodzi z pracy ktoś, chyba kolega ojca, i mówi, że zabrali dzisiaj znowu Stacha.

  • Długo trwały takie przesłuchania?

To ostatnie pamiętam, że tydzień czasu. To był Wielki Tydzień, przed świętami akurat.

  • Cały tydzień był?

Cały tydzień był tam trzymany.

  • To właściwie w areszcie był.

Tak, był w UB.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zaczęła już normalne życie dorosłe, już w Warszawie, czy w jakiś sposób to, że była pani w „Szarych Szeregach”, że pani rodzina była w Armii Krajowej, miało znaczenie, jakoś odbiło się w pani losach dojrzałych, dorosłych?

Nie, po prostu wiedziałam, że było wtedy inaczej, teraz jest inaczej. Jakoś nie potrafię tego w tej chwili powiedzieć.

  • Proszę powiedzieć właśnie o pozytywnej rzeczy. Czy to, że była pani w „Szarych Szeregach”, miało dla pani osobiste znaczenie?

Osobiste tak, ale nie dzieliłam się z tym, bo może w otoczeniu nie miałam nikogo, kto by był, w tym okresie właśnie. Bo jak później przyjechałam do Warszawy, to brat, wiem, że miał kontakt, a ja jakoś nie miałam kontaktu. W pewnym momencie też nawiązałam kontakt właśnie z drużynową Janiną Górnicą, z Haliną Wojewodą, później Wiśniewską. Nawet byłam początkowo w jej zastępie, a później już miałam swój zastęp. Z nią się spotykałam najczęściej. A tak nie miałam kontaktu, bo te dwie dziewczyny, które były w moim zastępie, one dokądś wybyły z Warszawy. Tylko wiem o tyle, że nauczycielka, która była moją wychowawczynią i jej wychowawczynią, już jak byłam w Warszawie… Który to był rok? Nie wiem. Przyszła, odnalazła mnie, chyba poprzez Górnicką, bo właśnie ta Edwarda wyrabiała sądownie poświadczenie, że chodziła do szkoły, którą szkołę kończyła. Chodziła jeszcze na Bagatelę, to było gimnazjum czy liceum, ono się nazywało: „Dla przedszkolanek”. To wiem, że przed sądem jako świadek potwierdzałam jej dane, że tak, zgadza się. Ale ona wtedy nie mieszkała w Warszawie, gdzieś w Polsce była. Adresu nie wzięłam, a ona mnie znalazła poprzez naszą wychowawczynię i właśnie wtedy świadczyłam o jej danych. To byłoby wszystko.

  • Harcerze to trochę inni ludzie. Czy panią życiowo ukształtowało harcerstwo, czy coś pani w cechach charakteru…

Uważam, że to była wspaniała organizacja, która jednak nas uczyła dużo dyscypliny, patriotyzmu, którego w tej chwili nie ma, rzetelności i taki człowiek został chyba do dnia dzisiejszego, to zostało. Niech sobie ludzie mówią co chcą, że religia to, że religia tamto. Uważam, że dziecko od małego powinno chodzić do kościoła, powinno. Później niech sobie zrobi, co chce, ale to w nim zostanie: uczciwość, rzetelność, pobożność – nabierze dobrych cech. W późniejszym wieku też różnie bywa z ludźmi, ale to chyba jednak gdzieś zostaje.

  • Czy jest coś, co chciałaby pani powiedzieć, o czym mogła pani zapomnieć, a w tej chwili się pani przypomniało, że jest ważne, że coś jeszcze umknęło w czasie naszej rozmowy?

Nie wiem, co mi się przypominało, to wracałam.

  • Jeszcze pani mówiła, że w harcerstwie, jak żeście byli w konspiracji, to robiliście paczki.

Tak, do oflagów, do stalagów. Nasza drużynowa zdobywała adresy do tych obozów. Ona przynosiła najwięcej i my zbierałyśmy. Każda, która mogła, wśród dzieci nawet nienależących do harcerstwa… To było robione w szkole, zbierałyśmy to. Tak że kto co mógł, to przynosił, i paczki żeśmy pakowały. Ona miała adresy i żeśmy wysyłali.

  • To były paczki żywnościowe?

Żywnościowe, tak. Może nawet się coś kładło, koszulkę, nie wiem. Trudno już mi w tej chwili powiedzieć, ale były robione paczki. Przeważnie chyba właśnie żywnościowe. Pamiętam cebulę, chyba w puszkach smalec i chleb, suchary, to pamiętam, krojone, sama kroiła mi mama, do piecyka wsuwała i suszyła.

  • Te paczki dochodziły do żołnierzy?

Chyba tak, bo żeśmy wysyłały.

  • Ale były jakieś potwierdzenia? Pisali, że dostali?

Chyba były listy jakieś, to znaczy już nie do nas, tylko nasza drużynowa.

  • Często były robione takie wysyłki?

Kilka razy na pewno.

  • W czasie okupacji to było bardzo trudne, bo w ogóle z wyżywieniem było trudno.

Było ciężko z wyżywieniem, ale cebulę to jakoś można było jeszcze zdobyć.

  • Bardzo pani dziękuję za rozmowę.



Warszawa, 10 luty 2009
Rozmowę prowadziła Zofia Zańko
Apolonia Talarska Pseudonim: „Pola” Stopień: harcerka, sanitariuszka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter