Wojciech Roszak „Kajman”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Wojciech Roszak, urodzony 19 grudnia 1929 roku w Katowicach. Po wybuchu wojny znalazłem się w Warszawie i aż do wywiezienia do obozu jeńców po Powstaniu przebywałem w Warszawie.

  • Jak pan się znalazł w Warszawie w czasie okupacji?


Moja rodzina mieszkała w Warszawie i przyjechałem na wakacje do Warszawy.

  • W którym roku?


W 1939 roku. W zasadzie na Śląsku już wiadomo było, jaki jest rzeczywisty układ sił między Polską a Niemcami, dlatego bo moja rodzina miała bliskie kontakty z ówczesnym wojewodą katowickim Grażyńskim. Wiadomo było, że praktycznie biorąc, Śląsk będzie zajęty w bardzo szybkim czasie, dlatego nie wracałem po wakacjach do Katowic, tylko zostałem u mojej ciotki w Warszawie.

  • Gdzie mieszkała pana ciocia?


Mieszkała na ulicy Targowej 70 w dużym budynku kolejowym koło Dworca Wileńskiego. Jej mąż pracował na kolei w służbie drogowej, a równocześnie był porucznikiem rezerwy.

  • Ile miał pan wtedy lat?


W momencie [wybuchu] Powstania miałem czternaście i pół, a w [dniu] wybuchu wojny odpowiednio mniej – [dziewięć i pół].

  • Po wakacjach miał pan iść do szkoły w Warszawie?


Tak jest. To znaczy po kampanii wrześniowej był taki okres, że właściwie nie wiadomo było, co robić, ale potem zacząłem uczęszczać do drugiej klasy szkoły powszechnej numer 51, bodajże na ulicy Jagiellońskiej.

  • Kiedy zetknął się pan z konspirację?

 

Z moim wejściem do działalności konspiracyjnej było tak: obok nas mieszkał Czesław Rodkiewicz, który był absolwentem gimnazjum Władysława IV. Był po podchorążówce, brał udział w kampanii wrześniowej, potem uciekł z niewoli niemieckiej i mieszkał w tej samej klatce schodowej na Targowej 70. On działał w organizacji „Orlęta”. To była organizacja równorzędna, przypuśćmy, do harcerstwa, z tym że znacznie mniej liczna. On mnie wciągnął początkowo jako gońca, a potem miałem normalne zajęcia w ramach organizacji.
Brałem udział w dwóch obozach młodzieżowo-szkoleniowych „Orląt”, które były organizowane na skraju Puszczy Kampinoskiej w [Julinku pod Lesznem w przedwojennym Ośrodku Fundacji Bersonów].

  • Może pan powiedzieć o tych obozach? Jak one wyglądały?


Tak, to były kolonie młodzieżowe pod przykrywką RGO. Z postaci, które bardzo dobrze pamiętam, był porucznik Srzednicki pseudonim „Stach”. Człowiek obdarzony szaloną zdolnością przywiązywania do siebie młodzieży. Brał potem udział w Powstaniu i zginął w Powstaniu. Co myśmy robili na tych obozach? Musztra, podstawowe zasady organizacji wojskowej, ale to było raczej jeszcze wstępne przeszkolenie pod kątem działalności młodzieży w charakterze łączników.


  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania? Jak to pan zapamiętał?


W 1944 roku byłem na drugim obozie w [Julinku].

  • Gdzie wtedy państwo mieszkaliście?


To były baraki w samym lesie. W momencie zbliżania się sierpnia armia niemiecka w rejonie Warszawy była, praktycznie rzecz biorąc, w rozsypce. Obóz zlikwidowano, wróciłem do Warszawy do rodziny. To było mniej więcej tydzień-dwa tygodnie przed wybuchem Powstania. Na trzy dni przed Powstaniem dostałem wezwanie, żebym się zgłosił na Stare Miasto. Pamiętam ten moment, bo spałem w starym sklepiku na Starym Mieście, na półkach z towarem. Takie były warunki.
Dostałem polecenie roznoszenia wezwań mobilizacyjnych. 1 sierpnia roznosiłem takie wezwanie, trafiłem na Powiśle koło szpitala. Nie bardzo znałem te rejony. Wybuch [Powstania] zastał mnie na ulicy Czerwonego Krzyża w ślepym zaułku, bo z jednej strony ulica się kończyła, a z drugiej strony był niemiecki szpital wojskowy. Całą noc przenocowałem w piwnicy kamienicy przy ulicy Czerwonego Krzyża, potem wyszedłem...

  • Miał pan przy sobie wezwanie?


Tak. Wyszedłem, nie wiedząc, co robić, bo rodzina była po drugiej stronie Wisły. Zgłosiłem się do najbliższego oddziału na Tamce. Okazało się, że to było VIII zgrupowanie. Przydzielono mnie jako łącznika do porucznika Jastrzębskiego pseudonim „Aspira”.

  • Jakie były pana zadania w Powstaniu? Jakie były nastroje wśród pana towarzyszy na wiadomość o wybuchu Powstania?


Przede wszystkim, jak zobaczyliśmy powstańców z opaskami biało-czerwonymi na rękach, to była euforia. To była euforia radości, że jesteśmy sami, o sobie sami decydujemy, jesteśmy swobodni. Reakcja ludzi, szczególnie na Powiślu, była bardzo podobna.
Jakie były moje dalsze losy? Byłem przydzielony jako osobisty łącznik do porucznika „Aspiry”. Chodziłem z nim na wszystkie zebrania. On był na zebraniach i odprawach wojskowych, a ja czekałem w przedpokoju.

Było to trochę nużące, ale po jakimś tygodniu mniej więcej przydzielono mnie jako amunicyjnego do zrzutowego Stokesa, to taki moździerz. Nosiłem trzy pociski w specjalnym pojemniku aż do momentu, kiedy pociski zostały wystrzelone. Wtedy już nie było amunicji. Stokesa zakopano w ziemi, a mnie przydzielono jako amunicyjnego do karabinu maszynowego – cekaemu zdobycznego z rejonu elektrowni. [Muszę dodać, że w skład naszego oddziału to jest Kolumny Motorowej „Wydra” wchodziły dwa samochody opancerzone – zdobyczny „Szary Wilk” i legendarny „Kubuś”. Ten pierwszy był zdobycznym samochodem SS dywizjonu „Wiking”, drugi był wykonany podczas Powstania w warsztacie na Powiślu i brał udział w ataku na Uniwersytet. Replika „Kubusia” znajduje się wśród eksponatów Muzeum].


  • Jak pan zapamiętał zdobycie Elektrowni Warszawskiej? Jak pan to ocenia?


Zdobycie elektrowni, a przede wszystkim późniejsza działalność, to była rzecz, która moim zdaniem jest niedoceniana. Dzięki temu mniej więcej do połowy Powstania mieliśmy prąd. Dopiero potem sobie zdaliśmy sprawę, [jakie to ważne,] jak tego prądu zało. To była sprawa pompowania wody, to była sprawa gotowania, to była sprawa oświetlenia i tak dalej.

  • Przydzielono pana jako amunicyjnego, co działo się później?


Byłem przy cekaemie przez pierwszy miesiąc, kiedy właściwie Powiśle nie było specjalnie ostrzeliwane. Nie było celem ataków, bo wtedy ataki koncentrowały się głównie na Starym Mieście. Natomiast w ostatnim momencie miesiąca sierpnia, kiedy nastąpiły naloty i uderzenie sił niemieckich to było dosyć nieprzyjemne. Pożary, wybuchy, palące się domy, ewakuacja. Postawiono nas jako zabezpieczenie ewakuacji sił. To była ulica Szczygla, równoległa do Alej Jerozolimskich, malutka uliczka dochodząca mniej więcej do rejonu pałacyku na Foksal. Myśmy tam teoretycznie byli ostatnią strażą. Z tym że sprawa dosyć względna, bo myśmy mieli raptem dwieście pocisków do karabinu maszynowego, więc to nie była duża siła ogniowa.
Potem myśmy się wycofali przez rejon pałacyku na Foksal, przeskoczyliśmy przez Nowy Świat do ulicy Zgoda i tam nasz karabin maszynowy plus cztery osoby obsługi zakwaterowano w domu Wedla. Do dzisiaj ten dom istnieje, odbudowany. Na trzecim piętrze jest balkon, ile razy przechodzę, patrzę nie tyle z żalem, ale z jakimiś takimi refleksjami, jak to było.
Kamienica była dosyć ciekawa, bo była częściowo zrujnowana, obcięta. Tak że w mieszkaniu, w którym myśmy byli na trzecim piętrze, szło się korytarzem, otwierało się drzwi, nagle była obcięta przestrzeń dwa piętra pod spodem. Mieliśmy ostrzał na ówczesny plac Napoleona.

  • Czy brał pan udział w jakichś aspektach życia religijnego jak śluby, pogrzeby, msze?


To raczej po prostu przypadkowo, ale specjalnie nie. Nie byłem brany pod uwagę jako małoletni kandydat.

  • Jak wyglądały warunki sanitarne, jak było z żywnością w czasie Powstania?


Na Powiślu jeszcze było tyle o ile. Można było się umyć, była woda. Później przynoszono wodę w kubłach. Później już w Śródmieściu z wodą było znacznie gorzej.

Żywność – początkowo też nie było najgorzej, z tym że też przenosiłem w kolumnach transportowych. Była kaszka z browaru, którą się przenosiło, tak zwana zupka „pluj”. To było podstawowym wyżywieniem. Był chleb. Nie dużo, ale był. Nie było jakiegoś problemu głodu. W drugim miesiącu to było trochę gorzej. Zdarzyło się, że pierwszy i chyba ostatni raz w życiu jadłem kota i psa. Koledzy tym się zajmowali, natomiast ja po prostu z ciekawości. Pies był lepszy, bo był większy, kot był niedogotowany.


  • Czy miał pan styczność z żołnierzami niemieckimi?

 

Jeśli chodzi o kontakt z Niemcami, to miałem jeden. Przez jakieś dwa albo trzy lata po Powstaniu, jak sobie [to] przypominałem, to robiło mi się gorąco. W kolumnie motorowej „Wydra” były również miotacze ognia, robione w warsztatach na Powiślu. Była to duża butla z ropą naftową prawdopodobnie i butla ze sprężonym powietrzem. To były już ostatnie dni. W momencie uderzenia niemieckiego na Powiśle wysłano mnie do oddziału, który stacjonował vis à vis dzisiejszego teatru Jaracza, gdzie dawniej były związki zawodowe, wysoki budynek. Miałem tylko przekazać, że mają się wycofać. Ktoś coś do mnie krzyczał, nie zrozumiałem i popędziłem przez podwórko dalej, do tego budynku. Okazało się, że tam już byli Niemcy. Wszedłem do o budynku, na rogu stał nasz miotacz ognia, a po prawej stronie usłyszałem słowa niemieckie, zobaczyłem prawdopodobnie żandarmów niemieckich. Chciałem [go użyć], ponieważ szkolono nas, jak można otworzyć miotacz ognia, jak się nim posługiwać. Miał tylko jeden mankament, że był strasznie ciężki, jak na moje ówczesne możliwości fizyczne. Zastanawiałem się, czy go nie użyć, nie rzucić poprzez korytarz strumienia ognia, tylko stwierdziłem, że nie mam zapałek. Wobec tego czym go zapalę? Biegiem wycofałem się z powrotem. Wiem, że strzelano za mną, ale jakoś udało mi się uciec. W każdym razie to był bardzo nieprzyjemny moment, który przez parę lat wspominałem dosłownie z goryczą w ustach. Okazało się wtedy, że u mnie objawy strachu przejawiały się właśnie uczuciem goryczy w ustach. To stwierdziłem później.
Potem, już po wycofaniu się z Powiśla, mieliśmy na kwaterze inżyniera niemieckiego. Jeden z kolegów wyciągnął go z grupy jeńców i on pomagał w przygotowaniu jedzenia. Główny oddział mieścił się na ulicy Zgoda, on tam z innymi mieszkał. To był kontakt z tym Niemcem, którego widziałem. Robił bardzo przyzwoite, porządne wrażenie. To był Niemiec, który pracował w zakładach lotniczych w Warszawie.


Notabene dzięki listowi polecającemu, który napisał po zakończeniu Powstania [uratowało się kilku kolegów]. Wiem od kolegów, że z kolei oni uciekając z Niemiec, trafili na oddział SS, ale dzięki temu listowi, którego treści nie znali, zachowali życie. Musiała być [tam] bardzo dobra opinia o [nich].

  • Czy w kamienicy Wedla przebywał pan do końca Powstania?


Do końca Powstania, tam nastąpiła kapitulacja.

  • Jak pan zapamiętał kapitulację?


Przede wszystkim zebraliśmy się wszyscy razem. Śródmieście kapitulowało ostatnie. Szliśmy bezpośrednio do akademika na placu Narutowicza. Na podwórku zdawaliśmy broń. Z tym że każdy kto mógł, to w jakiś sposób tę broń uszkadzał albo zamek wyciągał, albo iglicę. Dalej konwojowani szliśmy pieszo do Ożarowa, do fabryki kabli, gdzie spało się na podłodze w halach jakieś trzy, cztery dni aż do wywiezienia do obozu jeńców wojennych.

  • W jakim obozie pan był i jak pan zapamiętał drogę do tego obozu, warunki?


To jest osobny rozdział. Przede wszystkim transportowano nas pociągiem towarowym. Mniej więcej w wagonie były czterdzieści dwie osoby, to jeszcze nie było tak najgorzej, bo każdy mógł siedzieć. Z tym że zachorowałem na rozstrój żołądka. Wypuszczano nas dwa razy dziennie, pociąg stawał i można było się załatwiać, wychodząc z pociągów. Część wagonów była zajęta przez kobiety, część przez mężczyzn. Jak ma się rozstrój żołądka, to dosyć tragiczna sprawa. Częściowo poradziliśmy sobie w wagonie, bo nożem wyżłobiono otwór w podłodze (to były deski w wagonach towarowych) korzystało się z tego ku rozpaczy reszty załogi w wagonie.

Co dalej? Żeby to jakoś opanować, a nie miałem żadnych lekarstw, po prostu nic nie jadłem. Tak nie jadłem przez cztery dni. Mój wygląd zachował się do dzisiaj na zdjęciu w dokumentacji przyjęcia [do] obozu, gdzie mam zapadnięte policzki. Notabene później porcje żywności, które wydzielano nam w obozie, były dla mnie aż za duże, po prostu tak się zagłodziłem.
Dostaliśmy barak chyba po jeńcach włoskich. Wiem, że była jedna sprawa – był strasznie zapluskwiony. Mieliśmy prycze trzypoziomowe. Pluskwy były tak rozpowszechnione, że wieczorem zapinaliśmy sobie kołnierze, rękawy się wiązało sznurkami, kto miał zapałki, to przypalał maszerujące z góry na dół pluskwy, żeby jakoś wytępić, ale one mimo to gryzły niesamowicie.
Pamiętam też oryginalne przeżycie, mianowicie rano wydzielano nam ziółka, pognałem chyba o godzinie szóstej po ziółka, wlazłem na moją pryczę, piłem, nagle czuję, że jest taki paproszek mały. Ale przypomniałem sobie, że przecież dostałem przezroczyste zupełnie ziółka, patrzę co, a to pluskwa skoczyła z góry na dół, wpadła mi do menażki. Do dzisiaj pamiętam i wiem, jak smakuje pluskwa. Tak trochę przypomina płyn maggi.

  • Jak długo przebywał pan w obozie?


Mniej więcej jeden miesiąc.

  • W jakiej to było miejscowości?


To był obóz XI-B Fallingbostel, a potem przewieziono nas do obozu VI-J w Dorsten w Westfalii. I aż do momentu uderzenia angielskiego w marcu przebywałem w tym obozie.

  • Jak pan zapamiętał natarcie alianckie?


Przed uderzeniem aliantów ewakuowano cały obóz. Byłem w kompanii młodzieżowej. To było około trzydziestu paru chłopców w tym samym wieku. Mieliśmy bardzo dobrego szefa, sierżanta, Polaka z kampanii wrześniowej, który zorganizował nam wózek dwukołowy, na który myśmy składali nasze bagaże. Sześć osób ciągnęło wózek, zmieniało się, a reszta szła w nogę, śpiewając sobie od czasu do czasu melodie marszowe.


Na terenie Westfalii przeżyliśmy pierwszy raz masowe bombardowania alianckie, tak zwane dywanowe. Nocowaliśmy po drodze, mniej więcej po odcinkach dwudziesto-, trzydziestokilometrowych pieszego marszu. Potem były to marsze nocne ze względu na bombardowania. Doszliśmy aż pod Celle, mniej więcej. Tam nas przeskoczył front.
Jeżeli chodzi o organizację obozu w VI-J, to była dobra. Mieliśmy Polaka, kolegę starszego, który był z grupy dorosłych, uczył nas angielskiego.

  • Co pan robił do zakończenia wojny, do maja 1945 roku?


Przebywałem w obozie VI-J, potem to okres ewakuacji, [byliśmy] konwojowani przez Volkssturm niemiecki, takich dziadków. Potem przeskoczył nas front i byliśmy skoszarowani koło miejscowości Celle. Tam przebywaliśmy mniej więcej jakieś parę miesięcy. Po paru miesiącach przeniesiono nas z kolei do poniemieckich koszarów w Belsen, bo tam był obóz koncentracyjny, ale były też koszary niemieckie SS. Stamtąd, ponieważ czas uciekał, łącznie z dwoma kolegami udaliśmy się do polskiego gimnazjum i szkoły powszechnej w Freren. Między innymi z nami też szedł kolega Ryszard Karger, który później przez wiele lat był dyrektorem PŻM w Szczecinie. Tam nadgoniłem zaległości szkolne. To znaczy [w czasie okupacji] chodziłem na komplety tajne w Warszawie.

  • Jak one przebiegały?


Jeśli chodzi o komplety tajne, to zbieraliśmy się w lokalach prywatnych w grupach cztery, pięć osób, wykładowcy byli z gimnazjum Władysława IV.
Wracając do czasów już po wyzwoleniu, potem, skończywszy w przyspieszonym tempie trzecią i czwartą klasę gimnazjalną w szkole w Freren, poszedłem do liceum przy 1 Dywizji Pancernej w Quakenbrück i stamtąd w 1946 roku na jesieni byłem repatriowany do Polski.

  • Czy w czasie okupacji, Powstania miał pan kontakt z rodzicami, z rodziną?


Ponieważ moja rodzina mieszkała w Katowicach, a w tym okresie Katowice były zaliczane do Niemiec, kiedy Generalna Gubernia była rejonem osobnym, z obozu napisałem do mojego stryja list pocztą obozową, że w ogóle żyję. Mój stryj był bardzo znanym lekarzem chorób dziecięcych. Potem, jak Polska została wyzwolona, a jeszcze byłem w Niemczech i rodzina nie wiedziała, gdzie jestem, to przez Katowice dostali wiadomość, że żyję.

  • Jaki wpływ wywarło Powstanie na pana dalsze losy? Czy z powodu uczestniczenia w Powstaniu był pan represjonowany?


Pytanie jest bardzo istotne, ale pytanie porusza trzy różne sprawy. Pierwsza rzecz, to jaki wywarło na mnie wpływ. Przede wszystkim to, że to był okres niezapomniany, to trudno opisać. Jeśli czternastoipółletni chłopiec zostaje sam, musi sobie sam radzić, widzi wszystkie okropności wojny… Na przykład dwa razy pomagałem przenosić rannych i dwa razy ci ranni mi na noszach umierali. Jeśli widzi się początkowo pogrzeby z bardzo oszczędną salwą honorową, potem tylko chowanie w szafach, bo już nie było trumien, a potem nawet, jak przy przejściach przez ulicę, widzi się wystającą z ziemi rękę zmarłego, to robi to duże psychiczne wrażenie. Ale to też powoduje pewnego rodzaju znieczulicę, spowszednienie kwestii życia czy śmierci. To byłby jeden moment.
Drugi moment to jest taki, że właściwie to jest okres nie do zapomnienia. Po prostu trudno jest sobie odtworzyć przy normalnym trybie życia to, co człowiek wtedy przechodzi.
Trzeci element, to raczej już element po Powstaniu, a okres wojny, okres wyzwolenia, okres, kiedy nie wiadomo było, co robić – czy wracać do kraju, czy zostać, czy udawać się do armii Andersa, bo też były takie możliwości – to mi wyrobiło pewien pogląd, że aby egzystować możliwie w życiu, trzeba mieć konkretny zawód. W związku z tym przede wszystkim nastawienie się na zawody typu technicznego, a nie humanistycznego – to jest jedna rzecz. Jak tylko było można, kończenie gimnazjum, liceum, politechniki i dalej.

  • Ówczesne polskie władze nie utrudniały panu dostępu do stanowisk? Nie miał pan przykrych wspomnień?


Szczerze mówiąc, to nie było specjalnie jakichś przykrych momentów. Może dlatego, że stosunkowo wcześnie się repatriowałem. To był jeszcze 1946 rok, gdzie wszyscy byli namawiani do powrotu do Polski, do odbudowy Polski. Osoby, które przyjeżdżały po 1946 roku brano bardziej pod lupę.
Druga sprawa, wtedy miałem piętnaście-szesnaście lat, to nie był okres wiekowy, gdzie mógłbym stanowić jakieś zagrożenie. Owszem, podejrzewam, że może w pierwszym roku studiów to mogło zaważyć, że nie dostałem stypendium, ale jakichś bezpośrednich przejawów negatywnego traktowania nie przeżyłem.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z tamtego okresu, jakiś jeden moment?


Na pewno pierwszy moment, kiedy zobaczyłem ludzi z biało-czerwonymi opaskami na rękach. Potem, owszem, na Powiślu organizowano koncerty chopinowskie w pałacyku Ostrogskich. Jak zagrano etiudę Chopina, zresztą szereg utworów, to było tak budujące, że to były szalenie podniosłe chwile. Były oczywiście potem też sprawy gorsze, sprawy bombardowania, ale te dwa momenty były [najlepsze]. Wiem, że grał wtedy profesor Kazuro, do dzisiaj pamiętam to nazwisko.

Warszawa, 27 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska
Wojciech Roszak Pseudonim: „Kajman” Stopień: łącznik, amunicyjny, strzelec Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter