Barbara Aleksandrowicz-Kot „Basia”, „Baśka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Aleksandrowicz-Kot. Urodziłam się 30 marca 1929 roku w Warszawie.

  • Proszę nam opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, w jakim domu się pani wychowała?

Miałam przede wszystkim wspaniałych rodziców, którzy nas przygotowywali, że w życiu trzeba pomagać innym. Byli wspaniali, bardzo ich kochałam. Miałam jeszcze dwóch braci: jeden starszy ode mnie, Waldemar, i młodszy, Zdzisław. Mój tata po pierwszej wojnie światowej skończył szkołę policyjną, był komisarzem na Kresach Wschodnich. Wiem, że [pracował] gdzieś w Nieświeżu. Ale niestety później musiał z tego zrezygnować, bo moja mama miała za duże serce, nad wszystkimi się litowała. W czasie niewoli, po pierwszej wojnie światowej, gdzieś w Jugosławii, na Węgrzech był, nauczył się piekarstwa i zajął się tym. I to się bardzo przydało, zwłaszcza w czasie wojny i w czasie Powstania.

  • Ile miała pani lat w czasie wybuchu drugiej wojny światowej, we wrześniu 1939 roku?

Miałam już ukończone dziesięć lat. Chodziłam do szkoły, która mieściła się przy ulicy Dolnej, to była 124 Szkoła Powszechna w Warszawie. Ze szkoły pamiętam moje wstąpienie do harcerstwa. Bardzo chciałam być harcerką, wreszcie dopięłam swego. Po I Komunii Świętej powiedzieli, że przyjmą mnie, chociaż byłam młodsza od innych dzieci, nie było wtedy zuchów w naszej szkole. To było na przełomie 1937 i 1938 roku. W okolicy Bożego Narodzenia składałam przyrzeczenie. Chodziłam na zbiórki, na zebrania. Na obóz w 1938 roku nie wyjechałam, bo mama się nie zgodziła – jakieś panie powiedziały, że to niewłaściwe, że lepiej nie.
W 1939 roku byłam z rodzicami, dopóki nie nastał stan wojny. Byliśmy na wakacjach, wracaliśmy, już wtedy było jakoś tak niespokojnie. W związku z tym tata powiedział, że musi się z Warszawy przenieść, a myśmy zostali z mamą. W okresie nalotów na Warszawę i bombardowania mama zabrała nas do Śródmieścia, do wujostwa Lewentich, że tam na Żurawiej będzie spokojniej. To były pierwsze dni września. Ale okazało się, że tam wcale nie było spokojniej, bo obok jakiś budynek się palił, więc wróciliśmy z mamą z powrotem do Królikarni. Ach, tego nie powiedziałam, mieszkaliśmy na Puławskiej 113, chyba 113b, to było blisko kościoła. Na terenie tego parku, gdzie mieszkaliśmy, był pałac hrabiny Krasińskiej. Było tam wspaniale dla dzieci, nadzwyczajnie. W czasie bombardowań prawie wszyscy z tego domu, w którym mieszkaliśmy, przenieśli się do pałacu, do piwnicy, jakby suteryny, trochę niżej. W pewnym momencie zaczęło coś tam szurać na terenie tego pałacu, coś spadało, coś się kruszyło, coś się waliło. Zastanawiali się, co to może być. Jeden z młodych chłopców – chyba miał piętnaście lat – wyszedł z tej piwnicy, zobaczył i okazało się, że pałac się pali, mury się już walą. Była tam z nami gospodyni zatrudniona u hrabiny Krasińskiej, wyprowadziła nas podziemiem. Nie wiem, czy widzieliście państwo taki budynek, który nazywaliśmy „Okrąglak”, taki jak baszta. Jedno wejście było u góry, ale można było przejść z pałacu pod ziemią. Myśmy tak przeszli, a później schroniliśmy się na najniższym poziomie, przy wąwozie, gdzie było następne wyjście.

  • Czy pani pamięta, który to był dzień września?

Nie, nie pamiętam. Początek września. Był taki moment, że Niemcy weszli i zeszli do piwnicy, zabrali wszystkich mężczyzn, nawet takiego chłopaka, który miał siedemnaście lat. Później, jak się już Niemcy zadomowili się na terenie Warszawy, to myśmy wyszli z tej piwnicy. Na terenie parku Giżyckiego zebrał się tłumek ludzi i coś rozkopywali. Dzieciaki jak dzieciaki, musiały zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że tych mężczyzn, których wyprowadzili, rozstrzelali na terenie parku Giżyckiego. Dorośli odganiali nas, ale słyszałam, jak ktoś mówił, że niektórzy byli tylko ranni i oni ich ziemią przysypali i tak się to skończyło. Ale nie pamiętam nazwisk tych, którzy tam zginęli. Jeszcze z innych domów blisko parku Giżyckiego też kogoś rozstrzelali. [...] Ludzie to rozkopali parę dni później i pochowali ich, gdzieś chyba na Wałbrzyskiej, na tym cmentarzu. I to było pierwsze zetknięcie, coś strasznego.
Później oczywiście moja mama jak zwykle: kogoś poznała, komuś pomogła. Okazało się, że mąż jednej znajomej pani, adwokat, prawnik – ale nie wiem w którym roku, 1941 czy 1942, był w AK, w sądzie AK. Nie wiem, czy był prokuratorem, czy sędzią. Aresztowali go i był na Pawiaku przez dłuższy czas.

  • Czy pani pamięta, jak się ten pan nazywał?

Bednarski. Klemens Bednarski. Oni mieszkali w mieszkaniu, w którym, podejrzewam, że przed wojną mieszkała Wiera Gran. To była piosenkarka? aktorka? – nie wiem. Trzeba było pomóc tej pani Mieci, która została sama z dwojgiem dzieci. Jeden chłopiec miał cztery latka, drugi dwa może – takie małe. Często tam byłam, ona jeszcze gdzieś tam umykała, żeby nie być w domu, to ja czasami zostawałam z tymi dziećmi. Czasami z jednym, bo jedno, to młodsze, gdzieś tam ulokowała.

  • Gdzie w tym czasie państwo mieszkaliście?

W Królikarni, cały czas. Z tym że po wojnie zrobiło się ciasno – mieliśmy jeden pokój i kuchnię. [...] Mama pomagała tej pani [i] każdemu, kto potrzebował jakiejś pomocy. Tata nie miał żadnych zastrzeżeń co do tego. To była pierwsza taka sprawa. Druga ważna sprawa to było [to], że na terenie Królikarni, na dolnym odcinku, przy Idzikowskiego były stawy, dalej warzywnik, ogród. Administrator, pan Kowalczyk, przywoził Żydów do pracy. Oni jakieś grosze zarabiali. W pewnym momencie jakaś kobieta, Żydówka z mężem, pokazała się u nas w domu i rozmawiała z mamą. Mama była przerażona, nie wiedziała, co ma zrobić. Prosili, żeby przyjęła dziewczynkę do siebie. Ta dziewczynka była może rok młodsza ode mnie, Lucia miała na imię. Coś okropnego. W każdym razie, mama poszła do księdza, bo tam był ksiądz Wojtczak, w tym kościele obok – bardzo uczynny, bardzo dobry człowiek. I mama pytała księdza, co ma zrobić, a ksiądz doszedł do wniosku, że powinna pomóc. Ksiądz też ukrywał Żydów u siebie na tej posesji.
I mama ją przyjęła. Lucia była niewiele ode mnie mniejsza. Zimą, na jesieni, jak już ciemno się robiło, jakieś pół godziny przed godziną policyjną, wychodziłam z nią na spacer na ulicę. Żeby nie [chodzić] na terenie parku, bo możemy kogoś spotkać z lokatorów, który gdzieś mógłby donieść, że jakieś dziecko żydowskie jest. Ona była podobna [do Żydówki]. To była rodzina wyjątkowo kulturalna, Lucia była nieśmiała, spokojna, czysta, nie to, co z getta nieraz pokazywali, że brudne, w łachmanach. Nie, ona była czysta, dobrze ubrana, warkocze, nie miała żadnego robactwa we włosach. Była u nas przez parę miesięcy, więc tylko jesienią, zimą, kiedy ciemno się robiło. Raz, pamiętam, śnieg padał, wiatr wiał i myśmy biegły Puławską – to się nazywa Okolska, naprzeciwko Odyńca – przechodziłyśmy po stronie nieparzystej, przechodziłyśmy na stronę parzystą i biegłyśmy z powrotem do Królikarni. Na budynku, który był na rogu Odyńca i Puławskiej, od strony Puławskiej była skrzynka pocztowa. Ja tak blisko biegłam tych murów, że uderzyłam głową, ale nic mi się nie stało, musiałam się otrząchnąć i pobiegłyśmy dalej, bo bałam się, żeby nikogo nie spotkać, bo już później, jak była godzina policyjna, to chodziła żandarmeria.

  • Czy w tym czasie chodziła pani do szkoły?

W tym czasie to już nie chodziłam do szkoły. W 1942 roku, jako ta najmłodsza, skończyłam szkołę podstawową.

  • A po wybuchu wojny chodziła pani do tej samej szkoły cały czas?

Po wybuchu wojny chodziłam do tej samej szkoły, na Dolną. Przenieśli ją najpierw w aleję Szucha, [to był] pierwszy budynek po prawej stronie od placu Unii [Lubelskiej]. Później stamtąd nas wyrzucili do willi Smosarskiej na Naruszewicza. Przenieśli tę szkołę znowu gdzieś, ale ponieważ tam się wprowadziła szkoła z Narbutta – osiemdziesiąta czwarta, to ja przeniosłam się też do tej szkoły, bo to było bliżej domu. W 1942 roku skończyłam tę szkołę podstawową i na razie prywatnie uczył mnie pan profesor Lewicki. Jak on miał na imię – nie pamiętam. Ale był okres, że był dyrektorem na Myśliwieckiej, w tej szkole, po wojnie już. Mieszkał wtedy na Naruszewicza.

  • I uczył panią wszystkich przedmiotów?

Może nie wszystkich, ale sporo.

  • Przychodził do państwa do domu?

Nie, to ja tam chodziłam. Mieszkał w willi na rogu Naruszewicza i Krasickiego, gdzie mieszkała pani Przybylska z chłopcami. Tam go poznałam. Mieszkał wysoko, na takim poddaszu.

  • Czy z panią chodziły inne dzieci?

Nie, tylko ja. Miałam indywidualne [lekcje]. Ja nie wiem, czy on działał w podziemiu, ale chyba oficjalnie to z tą pracą nie bardzo mu wychodziło. Nie wiem, czy nie mógł, czy nie chciał, czy gdzieś tam jeszcze uczył. Świadectwa żadnego nie dostałam z tego okresu, ale to nie było najważniejsze. W 1942 roku przyszła do mnie „Wacka”, to znaczy Alicja Sikorska, którą znałam z Aleksandrowa Kujawskiego.

  • A co pani robiła w Aleksandrowie Kujawskim?

W Aleksandrowie Kujawskim mieszkała moja ciocia, siostra mojej mamy, i często tam jeździliśmy. Alusię Sikorską poznałam właśnie przez tę rodzinną koneksję, bo jej matka była chrzestną matką mojej siostry ciotecznej. I w 1942 roku, tak mi się wydaje, może coś mi się poplątało, przyszła do mnie na wiosnę i ona mi właśnie na temat „Szarych Szeregów” opowiadała. Siedziałyśmy w pokoju, cichutko, nikogo więcej nie było. Wydaje mi się, że to był właśnie 1942 rok, dlatego że jeszcze wtedy nie było u nas Luci – tej Żydówki. I w ten sposób trafiłam do „Szarych Szeregów”. Drużynową była Łucja Górecka, pseudonim „Ewa”. Ale później z 49. drużyny powstała 50. drużyna „Lotnicza”. Nie wiem dlaczego, ale „Lotnicza” się nazywała. I 49. [drużynę] Łucja przekazała „Wacce” właśnie. To była bardzo dzielna dziewczyna – „Wacka”.

  • I pani była w tej 49. drużynie, tak?

Tak. Często spotykaliśmy się, z różnych drużyn. Na Odyńca są jeszcze takie działki i myśmy na jedną działkę chodzili, bo tam była koleżanka. Jak były jakieś uroczystości państwowe, to myśmy tam chodzili, spotykali się. Oczywiście nie gromadnie, więcej jak dziesięć osób to tam się nie mogło naraz spotkać.

  • I co robiłyście panie na tych spotkaniach?

Czytałyśmy jakieś ważne książki, już w tej chwili nie pamiętam jakie.

  • Patriotyczne?

Patriotyczne, oczywiście. Jakieś wiersze. Nie zachowywałyśmy się głośno, bo to było niemożliwe. I chłopcy przychodzili. Takich dwóch braci Makoskich czy Makowskich. Ich rodzice mieli gdzieś wytwórnię win. W każdym razie ten kontakt był.
Do Wacki jeździłam, mieszkała na ulicy 3 Maja. I to było nadzwyczajne, myślę, że to było specjalnie wybrane mieszkanie. Wchodziło się od ulicy 3 Maja. Była brama, blok duży, później podwórko, znowu taka sama brama, blok duży i następne podwórko. Oni mieszkali na parterze. Za oknem jednego z pomieszczeń było wyjście na inną ulicę. Tak jakby celowo to było zrobione, żeby w razie jakichś kłopotów wydostać się stamtąd. Nawet kiedyś, jak poszłyśmy na taki egzamin z opatrunków, widziałyśmy karabin. Tam mieszkał też młodszy brat Wacki i widziałyśmy, jak on na stole trzymał i coś tam koło niego robił. W każdym razie ten karabin pamiętam.

  • Czyli te spotkania polegały nie tylko na czytaniu literatury, poezji?

Nie, te na działkach to były takie przypadkowe, raz na jakiś czas. A do „Wacki” częściej [chodziłam]. Kiedyś dostałam takie zadanie u niej – poza tymi sanitarnymi – zanieść paczkę. Szłam Solcem do Tamki. Była taka ciężka, ja byłam takie chuchro, że uginałam się pod tą paczką. Była przyzwoicie zapakowana, sznurkiem obwiązana. Nie wiem, co tam było.

  • Ale dostarczyła pani na miejsce?

Tak. Miałam się z kimś spotkać. Ale nie pamiętam już tak szczegółowo.
  • W każdym razie misja została zakończona pozytywnie?

Tak, misja [została] spełniona. Następna historia, którą zapamiętałam dobrze, to jak ci Żydzi przychodzili do pracy w ogrodzie. Taki starszy człowiek, był przypuszczam farmaceutą, magistrem. Prowadził aptekę w Nowym Mieście. Już wtedy miałam ze trzynaście, czternaście lat. Dał mi jako znak rozpoznawczy jakąś ampułkę, dosyć dużą, z bezbarwnym płynem. I coś jeszcze, nie wiem, czy to była gaza, czy coś takiego zawiniętego. Podał mi imię i nazwisko jakiegoś mężczyzny, że on tam w tej aptece powinien być. Żebym do niego się zwróciła, bo on chciałby, żeby ten mężczyzna dał mi pieniądze, żebym mu przywiozła. Może chciał się gdzieś ulokować i potrzebował. […] I pamiętam, że to był rynek i ulica. Na rogu tej ulicy, po schodkach wchodziło się do apteki. Weszłam, było tam chyba dwóch czy trzech młodych mężczyzn. No i go spotkałam. Nie pamiętam, jak on miał na imię. Dałam mu to i powiedziałam, z czym przychodzę. A on powiedział, że nie ma pieniędzy. Że nie da, bo nie ma. Z niczym wróciłam do Warszawy. Kolejką, tak zwaną ciuchcią. No i nic z tego nie wynikło.
Wiosną 1943 roku matka Luci weszła do nas na piętro i powiedziała, że musi Lucię zabrać, a przyprowadzić Henia. Pamiętam, jak stałam z Lucią, trzymałyśmy się za ręce. Powiedziałam, że ja nie chcę chłopaka. Nie miałam siostry. „Wolę, żeby Lucia była”. – „Lucia do ciebie przyjdzie, ale jak załatwimy coś dla Henia”. No i zabrali Lucię.

  • Spotkała pani ją jeszcze kiedyś?

Nie. Wyjechałam do Wiązowny, to było jakoś przed Wielkanocą czy po Wielkanocy. Zobaczyliśmy łunę nad Warszawą. Nie wiedzieliśmy, co się pali. Przeczuwaliśmy, że to w Warszawie. I jak na drugi dzień dowiedziałam się, że to getto, to przede wszystkim pomyślałam: „Lucia”.

  • Rodzice Luci mieszkali w getcie cały czas?

Tak, cały czas. Tylko przyjeżdżali do pracy. Wiem, że nie dawali moim rodzicom żadnych pieniędzy. Ale ona przynosiła, a to narzutkę, a to jakiś kostium, mama to sprzedała. […] Tak, niestety, został Henio, a oni pewnie zginęli.

  • A ile Henio miał lat?

Pięć, sześć lat. Kiedy Henia przyprowadzili, weszła też na górę kobieta. Wtedy nie orientowałam się, ale jak dziś o tym myślę, to ona może miała dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Wysoka, chuda, przygarbiona – prawie tak jak ja, okropnie. Na wsi kiedyś nosili takie chusty, które nazywali jesionkami. Takie grube, w kratę. Jeszcze po wojnie takie nosili, stąd wiem. I ona była tak owinięta, i dziecko w pieluszkach. Nie wiem, czy w pieluszkach, czy w szmatkach. W każdym razie owinięte. Przyniosła to dziecko i mówi, że je zostawia. No i nie wiadomo, co z tym zrobić. U sąsiadki mama zostawiła to dziecko. Bo ona [ta kobieta] zaraz wyszła. Zostawiła [dziecko] i wyszła. Mama pojechała do Wiązowny. Bo kiedyś, jak mieszkaliśmy w Wiązownie, to mieszkała przy rodzinie, przy bracie, starsza już – jak to mówią – stara panna. Mama do niej pojechała, ubłagała ją. I ona to dziecko wzięła. Mam nawet zdjęcia tej dziewczynki. Po wojnie gmina żydowska się do niej zgłosiła, ale ona powiedziała, że jest ochrzczona. Wyszła za mąż. Ona przeżyła. Natomiast jeżeli chodzi o Henia. […] Jak dorosłam, to doszłam do wniosku, że łatwiej go było ukryć, bo on był sprytny, zwinny, jakoś tak inaczej niż Lucia. Wielka szafa była, rzeźbiona. Tata mu zrobił schowek w szufladzie. Ściął część szuflady, zrobił odpowiednie otwory, żeby powietrze dochodziło. Wiadomo było, że jak jakieś zagrożenie, to on się tam chował i zasuwało się szufladę. A z zewnątrz szafa była odsunięta od ściany, wbity wielki gwóźdź i różne płaszcze tam powieszone. Bo jak ktoś wchodził [nawet] na chwilę, on musiał się schować, to wchodził za te szmaty, za te płaszcze.

  • Długo był Henio u państwa?

Do Powstania. Jeszcze przed Powstaniem przychodził taki z naszego domu człowiek i mówił: „Pani Aleksandrowiczowa, pani mi pożyczy pieniądze”. Bo on chyba kochał rodzinę, ale najbardziej z rodziny kochał wódkę. Mama mówi: „Nie mam, no niestety, nie mogę panu pożyczyć”. – „A ja wiem, że pani ukrywa Żydziaka”. I okazało się później, że on administratorowi powiedział, że u Aleksandrowiczów to jest Żydziak. Ale pan administrator przykazał mu, że nie wolno nigdy nikomu tego powiedzieć. Podziwiałam też mojego młodszego brata, który był prawie pięć lat ode mnie młodszy, dzieciak. On nigdy nikomu nie powiedział. Nikt się od tego dzieciaka nie dowiedział, co się działo.
Henio był dzieckiem inteligentnym, bardzo ładnie mówił, nawet pacierz. Nauczyli go chyba w domu pacierza. I zupełnie dobrze się zachowywał. Mój tata piekł w czasie Powstania pieczywo. […] Henio miał zrobiony w piwnicy schowek. Nie było tam z cementu podłogi, tylko ziemia. Tata wkopał w ziemię dużą beczkę. Nadzwyczajny był ten mój ojciec. Tam coś wyścielili, jakieś zapasy na wszelki wypadek [zgromadzili]. Ale tata na noc wnosił Henia na górę, żeby z nim był i mu pomagał. Zadowolony był, że może ojcu mojemu pomóc. Piekł chleb.

  • Jakie pani przeszła szkolenia w „Szarych Szeregach” przed wybuchem Powstania?

Właściwie poza tym sanitarnym i poza pomocom innym ludziom, to jeszcze roznosiłam [paczki] – nie wiem, co było zapakowane. Między innymi na Starościńską materiały opatrunkowe [nosiłam], bo tam miał być punkt sanitarny. Poza tym to – blisko Powstania – dyżury u „Wacki”. Codziennie inna dziewczyna, inna harcerka była na dyżurze. Ja kiedyś przyszłam. Parę dni przed Powstaniem przez nasze podwórko przechodziła jakaś grupa, niby uzbrojona. Szli gęsiego, jeden za drugim. Ale tam może był jeden karabin, jeden granat. Pusto w ręku.

  • Pani nie miała do czynienia z bronią?

To znaczy miałam pojęcie, bo musiałam się orientować. Ale i tak bym nie strzelała. Bo ja nie nadaję się na takiego bohatera. Byłam drobniutka, malutka, wyglądałam na młodszą niż byłam. Kiedyś, specjalnie chyba, dali mi siatkę. W tej siatce były jakieś słoiki i jakieś gazety. W jednej z tych gazet był pistolet. Ale o tym dowiedziałam się później. I to zawiozłam, już nawet nie pamiętam gdzie. Z kolei mój ojciec miał kontakty ze swoimi kolegami. Kiedyś przyszedł do nas taty kolega, który miał papiery innego kolegi, który był w Londynie. I przypadek: dwóch żandarmów jechało dorożką i wiozło jakiegoś Polaka, mężczyznę. Ten przy naszym domu – podwórko, brama otwarta, park – uciekł im, wyskoczył. I oni później szukali. Zaczęli szukać od naszego domu. Mama jak zobaczyła, że on wchodzi po schodach, ten żandarm, rozlała wodę na podłodze w kuchni. I udawała, że szoruje podłogę. I z tego, co ja pamiętam, to on wszedł, a u nas był właśnie ten kolega taty. Ale jak zorientował się, to wszedł za tę szafę. Henio już był schowany w szufladzie. Niemiec tam podszedł, zajrzał. Ale [albo] nie widział, albo udał, że nie widzi. Może się przestraszył, może tamten wyjął broń. W każdym razie jakimś cudem nie zobaczył. Bo on ukrywał się po prostu, ten kolega. O, takie historie. […]

  • Gdzie pani była 1 sierpnia 1944 roku? Jak się pani dowiedziała o wybuchu powstania? I gdzie miała się pani stawić?

Byłam w domu. Usłyszałam strzały. Dwa dni wcześniej byłam u „Wacki”. Powiedziałam, że jakiś oddział przemykał się u nas. Prosiła, żebym poobserwowała i dała jej znać. W dniu [wybuchu] Powstania miała mieć dyżur nasza koleżanka, ale spóźniła się do „Wacki”. Jak szła do niej, to Powstanie złapało ją na Rynku Starego Miasta. I już nie dotarła. Bo ona powinna być rano i zawiadamiać nas o tym, gdzie mamy się spotkać. Była mowa o ulicy Starościńskiej, że tam będzie ten punkt. Ale dojście do Starościńskiej było zbyt trudne, nie wszystkie mogły tam być. Dlatego, tak jak powiedziałam, część poszła do Śródmieścia. „Wacka” zginęła 4 września, i jeszcze jedna z koleżanek, na ulicy Świętokrzyskiej.

  • A pani gdzie się udała?

Ja zostałam w domu. Kościół był blisko i zaraz zaczęły się jakieś potrzeby. Że ktoś tam przyszedł, że ktoś się schronił, że ktoś jest ranny, że ktoś jest poturbowany. To był taki mały kościół. A później to było różnie. Raz tylko przechodziłam przez ulicę Puławską, przeczołgałam się. Naprzeciwko Królikarni był taki drewniany dom, parterowy. Wokoło było ogrodnictwo, były pomidory. Obsługiwał ten, co tam mieszkał. Przychodzili do niego chłopcy, bo taki zakład poprawczy był blisko kościoła Świętego Michała. […] Stamtąd przychodzili. Kiedyś z koleżanką czołgałam się, a pod 107 numerem na ulicy Puławskiej był jakiś snajper niemiecki. I on strzelał. Do nas też, jak myśmy się czołgały w tych pomidorowych resztkach, co tam były. I od czasu do czasu ten snajper zabijał, ja nie wiem, jak to było. Parę razy znaleźli kogoś, kto zginął od jego kuli, gdzieś na tym mostku w Królikarni. Jak tędy przechodził ktoś, on spod 107 numeru, ze strychu – było [tam] takie małe okienko – strzelał. Kiedyś w wąwozie siedzieliśmy, chyba ze trzech chłopaków. Mówią, że muszą się do niego dobrać. Ale nie wiem, czy się dobrali, czy się nie dobrali. W każdym razie była taka mowa. Zbombardowali na Idzikowskiego forty. To było straszne, tłum.

  • Pamięta pani, kiedy to było? Czy to był sierpień, wrzesień?

Właśnie nie pamiętam, ale to nie był początek Powstania. To musiało być później. Szedł tłum. I cywile, i Powstańcy. Jeden taki chłopak, tak z siedemnaście [lat], słychać było w jego głosie płacz. Wołał: „Płotka! Płotka! Nie widzieliście Płotki?”. I bez przerwy tak wołał. A później dopiero dowiedziałam się, że Płotka to jego starszy brat. I on zginął tam na fortach.

  • Czy ten tłum był prowadzony przez Niemców?

Nie, sami szli, przez wąwóz, na stronę, gdzie byli Polacy. Niemcy to byli bliżej Wilanowa. Ostrzał był w naszym kierunku, z ulicy Nowoursynowskiej. Tam gdzie Dominikanie, ten klasztor. To stamtąd był armatni ostrzał. I później już, jak Niemcy atakowali Królikarnię, to w nocy odbywała się bitwa. Słychać było, że raz Polacy, Powstańcy odpychają Niemców, a raz Niemcy Polaków. Myśmy wtedy siedzieli w tym naszym domu, skuleni. Była taka piwnica. Od strony parku było dosyć duże mieszkanie. Schodziło się do piwnicy, po schodkach w dół. Była taka klapa, piwnica na dole. Niemcy siedzieli tam na górze, a my na dole. I już jak się uspokoiły te walki, to Niemcy w dalszym ciągu tam byli. I wreszcie ktoś z tych, co w naszej piwnicy byli, zaczął wychodzić. I cisza, i spokój. Oni [Niemcy] byli z drugiej strony, nie widzieli nas. No ale nas zaraz zobaczyli i pognali.
  • Kiedy to było?

24, 25 września? Myślę, że tak. Pognali nas w kierunku Wyścigów Konnych. Ja nie jestem bohaterka, nie. Ale na dole mieszkał ogrodnik z żoną i dwojgiem dzieci – dwóch chłopców. Ona była chora, ledwo szła. Z jednej strony ja ją prowadziłam, a z drugiej strony jej mąż. I jeszcze tych chłopców małych. Ile ja miałam? Piętnaście lat skończyłam. I tak doszliśmy do Wyścigów. Myśleliśmy, że przejdziemy. Tak każdy myślał. Ale zagnali nas do stajni, cała masa ludzi. I w pewnym momencie wjechał jakiś na koniu, po ludziach tratował. Okazało się, że „ukrainiec”. Niemcy wpadli, jacyś oficerowie i wyciągnęli go stamtąd. [Kiedy szliśmy] jeszcze w kierunku Wyścigów, z okna wychyliła się – od Ksawerowa, ten pierwszy czy drugi budynek mieszkalny – kobieta. Zobaczyła, że ja jestem tylko w bluzce i w spódnicy. [Zawołała]: „Poczekaj!”. Wyrzuciła mi płaszcz. Wełniany, ale bez ocieplenia. Buty miałam takie do wyrzucenia, ale dobrze się chodziło w nich.

  • Rodzice szli z panią?

Nie. Tata, jak Niemcy nacierali, poszedł bardziej w kierunku centrum Mokotowa. Gdzieś koło ulicy Berlińskiej był chyba. I wcześniej ich wygnali stamtąd na Wyścigi. I on nawet namawiał jeszcze dwóch panów, żeby uciekali. On miał doświadczenie z pierwszej wojny światowej widocznie. Jak wychodzili – później nam opowiadał – z bramy, to on od razu w kartoflisko. I jemu się udało w ten sposób wyjść. A nas prowadzili. To było i śmieszne, i tragiczne. Jak nas prowadzili, to ile tam było walizek, tłumoków, plecaków wypchanych. Ludzie wynosili z Warszawy, co mogli. I później rzucali, no bo gdzie z tym? Prowadzili nas do Pruszkowa. W pewnym momencie, na szosie Krakowskiej, ktoś się odwrócił i zobaczył, że jeden Niemiec z tyłu idzie tylko, żołnierz. A inni przeszli do przodu. Pewnie nie przypuszczali, że ktoś ucieknie. I my, to znaczy mama z tym młodszym bratem moim, i my z panem ogrodnikiem, jego żoną i dziećmi, wolno, wolno, wyszliśmy. Te domki z ogródkami były pozamykane od strony szosy krakowskiej. No ale jakoś tam dotarliśmy. Pić nam się bardzo chciało.

  • Dokąd państwo dotarliście?

Na wolność. Do domków przy szosie krakowskiej. I szklanka wody, okazuje się, kosztuje. Nie ma nic darmo. To już nie byli warszawiacy. To byli wolni ludzie. Trzeba było zapłacić za tę szklankę wody. Później okazało się, że mogą nas przeprowadzić koło wachty czy jak to się tam nazywało. Ale to kosztuje. Dobrze, że mama miała jakieś pieniądze. A ja co niosłam? Trzy paczki sztucznego miodu – bo pod sto czterdziestym [numerem] na ulicy Puławskiej była miodosytnia – i jakieś pantofle. Nic więcej nie wynieśliśmy. Mama tylko tyle, że miała jakieś pieniądze. No więc zapłaciliśmy i oni nas przeprowadzili. Doszliśmy na ulicę Szczęśliwicką. […] Pomidory były, jakaś wędlina była, ale to wszystko kosztowało. Trzeba było mieć sporo pieniędzy, nie było tak łatwo. No ale dzięki tym właśnie ogrodnikom, myśmy dojechali z nimi do Grodziska [Mazowieckiego]. Tam się wykąpaliśmy, odpoczęliśmy w nocy, przespaliśmy jedną noc. I pieszo poszliśmy do Wilkowa. No to od nas, z Warszawy to jest około siedemdziesięciu kilometrów. Z Grodziska, nie wiem, ile to było. Ale w międzyczasie, gdzieś tam na wsi nocowaliśmy. Gdzie z kolei, nie trzeba było zapłacić.

  • A dlaczego do Wilkowa?

Stamtąd pochodziła nasza dozorczyni. Tam rodzice jeździli, żeby coś kupić do jedzenia, żeby coś własnego sprzedać. I nie było innego wyjścia, nigdzie nie mieliśmy rodziny na wsi. Jak dochodziliśmy do tej wsi, to w polu był jakiś mężczyzna i wołał: „Pani Aleksandrowiczowa – znali rodziców – pani mąż jest u Kozińskich!”. No to było już szczęście. No i rzeczywiście do tych Kozińskich [poszliśmy].
A jeszcze, wracając do mojego starszego brata, który przed Powstaniem należał do AK. Czasami zbiórki mieli u siebie, tego oddziału. Nie wiem, jak on się nazywał. W każdym razie to byli koledzy ze szkoły i taki starszy kolega był jeden, który tam nimi kierował i nimi się opiekował. I powinien być w czasie Powstania w Śródmieściu gdzieś, w okolicy politechniki. Ale nie zdążył, też nikt go nie zawiadomił. Wobec tego zgłosił się do „Baszty”. Był taki pan – sierżant Kowalski. On Waldka przygarnął, i Waldek był w oddziale saperów. Na razie to urzędowali, ten oddział, w szkole na ulicy Woronicza. Później, po jakimś czasie, przenieśli się na ulicę Naruszewicza. Taka willa niedaleko ulicy Puławskiej. Był taki aktor, który był w saperach. Mieszkał na ulicy Pilickiej chyba. I oni tam jakiś czas byli na Pilickiej. Mój brat był trzy razy ranny. Na szczęście nie ciężko, bo raz w rękę, raz w nogę, jak się już Powstanie właściwie kończyło. Raz był tylko na przepustce w domu.
Lodownia była taka w Królikarni, w wąwozie, tam się ludzie też chronili. Moi rodzice przygarnęli [kilka osób]. Jakaś ciotka się znalazła, bo na dworzec południowy przyjeżdżali, żeby coś kupić do jedzenia. Jakaś mamy ciotka, którą pierwszy raz widziałam – przygarnięta. Dziewczynka, taka młodsza ode mnie – Danusia Szymańska, która mieszkała z rodzicami czy z matką na ulicy Żurawiej. I pani Marczak z dzieckiem. To ich rodzice przygarnęli.

  • Kiedy to było, pamięta pani?

Pierwsze dni Powstania. Nie mieli się gdzie podziać. Ja po Powstaniu poszłam tam na Żurawią, tę matkę spotkałam. Pytam się o Danusię, „Wszystko w porządku, ale nie wróciła jeszcze”. Nawet „dziękuję” nie powiedziała, „niech pani przekaże mamie podziękowania”, nigdy. Tylko ta pani Marczak, to ona odwiedzała rodziców. I zawsze dopytywała, jak się czują.

  • Powiedziała pani, że tata w czasie Powstania piekł chleb i pomagał Powstańcom.

Tak, piekł. I pomagał. […] I tam z tatą się spotkaliśmy [w Wilkowie]. Mieszkaliśmy jakiś czas u Kozińskich. To był większy dom. A później mieszkaliśmy u Piekarskich. Oni mieli jeden pokój, a u nas stało łóżko, takie podwójne. Żeby Zdzicho mógł spać – ten młodszy brat – to jeszcze ławę [postawili] między lepka. To jest takie ciepłe miejsce przy kuchni, gdzie siedzieli, czy jak ciasto piekli, to postawili, żeby ciepło szło od spodu. Na ławę coś kładli i spali. A ja spałam u tych gospodarzy, z Jasią. Z moją rówieśnicą. Kiedyś chcieli nas Niemcy zabrać, [żeby] jakieś okopy kopać, ale nie pozwoliła gospodyni. Jakoś w naszej obronie stanęła. Dała im jakąś kurę czy coś, żeby się odczepili. I oni nas traktowali naprawdę nadzwyczajnie, do dzisiaj są jak rodzina.


Warszawa, 12 maja 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Barbara Aleksandrowicz-Kot Pseudonim: „Basia”, „Baśka” Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter