Barbara Łopieńska

Archiwum Historii Mówionej
  • W momencie wybuchu II wojny światowej pani była małą dziewczynką. Czy zapamiętała pani 1 września 1939 roku?

Tak. Ponieważ ojciec był urzędnikiem bankowym, wobec tego miał obowiązek wyjechać razem z rodziną z Warszawy. Jechaliśmy pociągiem w kierunku na Brześć. Właśnie w Brześciu tatuś sobie wysiadł z pociągu na papierosa, w piżamie. Został i dostał się do twierdzy brzeskiej. Wobec tego pamiętam to doskonale.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Z matką żeśmy się turlały jakimś okazyjnym transportem, jakimś samochodem ciężarowym na trzech kołach, do czasu, potem furmanką. Przygarnęli nas jacyś ludzie. Zresztą matka się z nimi później zaprzyjaźniła i wyszła za mąż za młodego człowieka, który był w tym zestawie. Trafiłyśmy przez Chełm. Dosyć daleko byłyśmy na wschodzie. Wróciłyśmy do Warszawy z tymi ludźmi, którzy zaopiekowali się nami, a ojciec dopiero dwa tygodnie później chyba zgłosił się, wychudzony, z plecakiem na grzbiecie. Niesamowite. Ponieważ znalazła go jakaś straż na dworcu w piżamie – zagapił się po prostu – to w tym więzieniu nie miał się jak bronić, nie miał skąd wziąć ubrania, czegokolwiek i przypuszczam, że miał w ogóle kłopot z dotarciem z takiej odległości do Warszawy.
Dosyć głodno było w czasie wojny, ale ja jako dziecko nie pamiętam specjalnie głodu. Kaszę mannę zawsze miałam na śniadanie, na obiad też czasem były jakieś kotlety. Pamiętam, kiedyś rozbawiona bardzo byłam. Mieszkaliśmy tutaj na Piusa XI, róg Marszałkowskiej, prawie że tu, gdzie teraz jest teatr „Polonia” Jandy (spalony został ten dom już po Powstaniu). Wyjęłam taki półmisek kotletów mielonych, zrobiłam sobie z tego wojsko, nagryzając poszczególne kotlety mniej lub więcej, żeby uwidocznić rangę. Jedyny raz dostałam pasem przez tyłek. Poza tym głodu naprawdę takiego szczerego, jak był w czasie Powstania na przykład, kiedy jedliśmy tylko kaszę mieloną w młynkach od kawy – to też dobrze jak była...

  • Czy przeżyła pani jakąś grozę? Czy pani pamięta strach?

Nie. Małe dziecko w ogóle nie ma poczucia niebezpieczeństwa. Tego się uczy dopiero z wiekiem. Tak że ja byłam zupełnie impregnowana na lęk. Do tego stopnia, że na Hożej nad nami krzyżowały się pociski w kierunku Emilii Plater. Tam był silny ośrodek w niemieckim ministerstwie łączności. Z okolic Kruczej, tutaj z kolei, nie wiem, gdzie tam Niemcy byli w Alejach Jerozolimskich, w każdym razie ostrzał był dosyć duży nad nami. Ale ja sobie biegałam po dachach takich parterowych przybudówek i zbierałam jeszcze gorące odłamki, bo ja chciałam mieć kolekcję broni z Powstania na pamiątkę. Jaką ja zrobiłam awanturę, że mi tego nie wolno było wynieść z Powstania! Miałam całe pudło.

  • Pani była tak militarnie nastawiona. Czy w rodzinie był taki duch żołnierski?

Nie. Ojciec był zaprzysięgłym cywilem. Niemniej jednak – paradoksalnie – ściągnął nas do Warszawy na 1 września z wakacji, bardzo mądrze, chociaż nieprzyjemnie pomyślanych, bo wywiózł [nas] na Wierzbno, to taka wieś za Konstancinem, za Konstancinem-Skolimowem. Tam żeśmy mieszkali u rzeźnika. Ponieważ w czasie okupacji było w ogóle bardzo ciężko z wyżywieniem, coraz gorzej się to zapowiadało, żadne pieniądze nie były w stanie zapewnić dobrego żywienia, to ulokował nas u rzeźnika. Tam nas omalże muchy nie zjadły. Było okropnie. Było to pod lasem, piękne otoczenie dalsze, ale jak się wracało spać do łóżka, to tragedia zupełna. Myśmy się napakowali przez dwa tygodnie mięchem, wędlinami, bo on był masażem doskonałym przy okazji. Jak żeśmy przyjechali do Warszawy 1 września, wróciliśmy jakąś furką do Berndzenackich, tutaj na Belwederskiej, do doktora Berndzenackiego. Dlaczego do Berndzenackiego? Dlatego że furman odmówił dalszej jazdy. To już było dosyć późno.

  • Pani mówi o 1 września 1939 roku?

Nie. 1 sierpnia 1944 roku. Już okupację przeleciałam. O czym mam mówić, o głodzie? Raz jeden pojawił się w mieszkaniu hitlerowiec w mundurze. Przyniósł płat słoniny w takim czerwonym jakimś [opakowaniu]. W papryce chyba utoczonej. Bo ojciec handlował obrazami, handlował dziełami sztuki w czasie wojny. Zresztą ojca projektu jest ta szafa, która jest za panią. Już tylko to się ostało. Obrazy, dobre obrazy polskie na ścianach były i jakieś w gabinecie (teraz spotykam w Muzeum Narodowym jakieś zegary perskie). Krótko mówiąc, zrobił antykwariat. Miał dwóch pomocników, braci Przybyłowskich, chodzili po domach, fotografowali to, co ludzie proponowali do sprzedaży, i później z kolei znajdował klientów. I takim klientem okazał się ten Niemiec. Oczywiście jak trusie byłyśmy tam, z okrągłymi oczami – przerażenie. Ale on usiadł do pianina. Było strasznie zdezelowane, stare pianino, na którym ze szkoły Różyckiego uczyli mnie grać. Nienawidziłam tej nauczycielki. On siadł i okazało się, że to jest instrument, że to jest muzyka. Zrobił nam piękny prezent. Nie tak ta słonina była ważna, została mi w pamięci, jak ta muzyka.

  • Czyli obraz za słoninę się wymieniało?

Tak. Ja nie byłam obecna przy części handlowej. Wyszli do gabinetu, załatwili jakoś ze sobą, ale z mojego punktu widzenia to tak wyglądało. Grając na pianinie, patrzył na mnie. Grając, patrzył nie na rodziców, tylko na mnie, dziecko.

  • Czy pani chodziła do szkoły?

Właśnie. Chodziłam na Piusa XI, to było blisko Marszałkowskiej, a trochę dalej, bliżej Kruczej, była [szkoła] Platerówna. Chodziłam do Platerówny. Najpierw chodziłam do przedszkola prawie na rogu Kruczej. Był cyrk tu, gdzie jest teraz ten wysoki budynek, rozjazd Kruczej i Mokotowskiej; to tak na odwrót – Mokotowska i Krucza. Tutaj, w tym miejscu był cyrk, a tuż za rogiem na Kruczej było przedszkole. Do tego przedszkola mnie jakaś niańka odprowadzała. Te niańki się zmieniały w czasie wojny. Pamiętam jedną taką guwernantkę z niemieckim zacięciem. Matka kazała... W ogóle matka uważała, że dziecko ma się po to, żeby ładnie wyglądało. Wobec tego, chociaż miałam dosłownie cztery budynki z domu do szkoły, to ja się regularnie spóźniałam. Do ostatniej chwili matka kazała mnie ciepło ubierać i takie reformy mi fundowała na te trzy budynki. Ja się wkurzyłam i wzięłam taką cztery – nie wiem, osiem lat, dziewięć – popielnicę z brązu wielką, korytarz długi i przetoczyłam w stronę Helenki, tej guwernantki z niemieckim akcentem. Tatuś wtedy już interweniował. Kazał matce uspokoić się z tym ubieraniem. Miała jeden sposób: jak jej się coś bardzo nie podobało, to mdlała. Po prostu fajt i na tapczanie leży nieżywa. To wtedy tatuś brał sole trzeźwiące, siadał koło mamusi. Cała operacja się odbywała.

  • To życie takie prawie przedwojenne.

No tak. Ojciec robił, co mógł, żeby nam zapewnić odpowiednie warunki. Zapasów na czas wojny to myśmy niewiele mieli. Coś tam w szafie sypkiego było, jakieś kasze, jakieś cukry, ale bardzo niewiele, a na bieżąco z tej kompletnie zerowej sytuacji pomogło ojcu wyjść to, że miał siostrę w Anglii, Jadwigę Ramzową, która ukończyła w Warszawie Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych, Wydział Malarstwa i dostała nagrodę w jakimś konkursie międzynarodowym. Dostała w nagrodę samochód. Zapakowała do tego samochodu syna i dwóch mężów i wywiozła ich do Francji. Z Francji pojechali do Anglii. Z Anglii przysyłała ojcu numery „Konesera”. To takie czasopismo, które mówi o aukcjach dzieł. Oczywiście to są nie tylko fotografie, bardzo piękne zresztą, ale również bardzo szczegółowe opisy. Tak że ojciec, który kończył WSH i kawałek architektury, mógł się z tego nauczyć rozeznania dzieł sztuki. To pomogło mu prowadzić w domu antykwariat i później jeszcze po wojnie to ciągnął.

  • Te czasopisma przychodziły z Anglii w czasie wojny?

Nie.

  • Przed wojną?

Nie. Po wojnie. Bezpośrednio po wojnie. A w czasie wojny... Nie wiem, jak to było w czasie wojny. Pamiętam, że sprzedałam trzy oprawione roczniki „Konesera”, ale to już jest z PRL-em moja wojna, późniejsza historia. „Z czego pani żyje?”. – „Pan nie widzi, że ja nie mam z czego żyć przecież”. Tak zatroszczył się o mnie Komitet Centralny.

  • Te wakacje na wsi były takie krótkie, bo tak były zaplanowane, czy ojciec coś wiedział o wybuchu Powstania?

Tego nie wiem. Nie jestem w stanie tego wiedzieć. Musiał dostać jakąś wiadomość w ostatniej chwili, bo dopiero ostatniego sierpnia żeśmy wyjechali. Przypuszczam, że ojciec nie był członkiem ani Armii Krajowej, ani żadnej absolutnie [organizacji]. Był cywilem zaprzysięgłym do końca, ale po prostu uważał, że Niemcy doszli do takiego stopnia zbrodni, że to nie chodziło tylko o Warszawę. Tu chodziło o Oświęcim, o Treblinkę, o wszystko razem. Że dosyć. Zdawaliśmy sobie sprawę, że oni chcą nas wdeptać w ziemię. To nawet my, dzieci, żeśmy rozumieli.

  • Czyli czuło się tą rosnącą potrzebę odwetu?

Nie odwetu, bo myśmy nie wierzyli w odwet. Potrzebę protestu, po prostu.

  • Proszę powiedzieć o 1 sierpnia. Państwo się zatrzymali na Mokotowie?

Tak. Na Belwederskiej. Ojciec poszedł szukać dorożki. Zanim znalazł tą dorożkę, zanim myśmy dojechali z Belwederskiej na Piękną, na Piusa, to już się zrobiło za piętnaście czy w pół do piątej, a ojciec koniecznie chciał się zgłosić na Hożą.

  • Dlaczego na Hożą?

Dlatego, że na Hożej chciał uruchomić produkcję granatów.

  • A skąd się nagle ta produkcja granatów wzięła?

Był w sąsiedzkim porozumieniu. W czasie wojny Niemcy wstrzymali produkcję „Braci Łopieńskich”, bo to były brązy.

  • Proszę nam trochę przybliżyć zakład „Braci Łopieńskich”.

To był zakład, który robił wszystko. Ja mogę pani pokazać. Później, tak? Od pomników Chopina do Kilińskiego na Starym Mieście.

  • I w czasie wojny oni nie mogli produkować?

Nie mogli produkować i Niemcy te wszystkie pomniki zdjęli. Te, co były duże, wywieźli od razu, a te, co były małe, łącznie z tym, co było na cmentarzach, zgromadzili, bo to wszystko był surowiec do przerobu dla armii niemieckiej. Te drobiazgi zgromadzili na zapleczu Hożej 55. Tam był ogród, sad, kilka dużych drzew, jakieś grusze, coś tam. Między innymi, pamiętam, między odlewnią a cyzelernią był taki kran przy ścianie. Myśmy mieli cały czas świeżą wodę w czasie Powstania, co było skarbem. Nad nim stała figura Chrystusa Sursum Corda, mniejsza, połowa wysokości mniej więcej, co robiło wstrząsające wrażenie, jedyne źródło wody i ta figura Chrystusa, jak się przechodziło poza stojącą na środku posesji, bo to jest taka bardzo długa [posesja], w głąb idąca, w kierunku Hożej do Wilczej. Tam teraz apartamentowiec postawili, więc trochę jest to wygrodzone. Tam była druga odlewnia do dużych pomników. Poza tym była mała odlewnia wzdłuż posesji. Po lewej stronie była cyzelernia, to znaczy przy formach, wylewach, powstają takie brzeżki, odciskają się. Trzeba to spiłować dokładnie, ponieważ niektóre z tych wyrobów były bardzo precyzyjne, bo to galanteria również, to były żardiniery jakieś, jakieś lampy. Do kościołów dużo robili „Bracia Łopieńscy”, wystrój kościoła Świętego Krzyża na przykład. Tam jest sporo.

  • Co pani ojciec miał wspólnego z tą firmą?

Ojciec był współwłaścicielem. Był brązownikiem. To było trzecie pokolenie braci Łopieńskich, brązowników. Firma nazywała się „Bracia Łopieńscy”, a w podtekście było „Brąz artystyczny”. Takich firm było w Warszawie kilka i ojciec jako pracę dyplomową na WSH napisał o brązownictwie warszawskim, o brązownikach warszawskich.

  • Czyli ta firma nie działała w czasie okupacji?

Ona o tyle działała, że pozwolili Niemcy na sklep. Sklep był w kordegardzie na Krakowskim Przedmieściu. Tam połowę zajmowały futra Chowańczaka, a połowę „Bracia Łopieńscy”, z tym że ojciec stał za ladą i sprzedawał.

  • Oprócz tego antykwariatu pracował jeszcze tam?

Właściwie tak. Po godzinach pracy w sklepie był antykwariat w domu. Mama w tym zupełnie nie uczestniczyła. Mama miała pomysł na życie, że ona będzie handlowała, jeżeli nie futrami – a miała przed wojną do spółki z jakąś panią, Rosjanką chyba, sklep z futrami – to przynajmniej zimowymi płaszczami. I rzeczywiście, bardzo piękne płaszcze, tylko że tego nikt nie chciał kupować, bo to było bardzo drogie. Pamiętam jeszcze dwa czy trzy takie niebieskie, z jakimś... Dobra. Więc ojciec był z wykształcenia handlowcem i w tym charakterze pracował w banku. Napisał książkę o clearingu. Ze dwie czy trzy książki wydał z zakresu handlu międzynarodowego.

  • A 1 sierpnia chciał pójść właśnie do tego zakładu?

Tak. Zdążył. Co najdziwniejsze jedynym ojca pomocnikiem tam, jak piece były ziemne, był głuchoniemy, wysoki mężczyzna, czarny, piękny z punktu widzenia dziesięcioletniej dziewczynki. Uroda tego – to się nazywa giser – była rewelacyjna, bo podobny do Rafa Vallone. Niestety, nie znam jego nazwiska. Nie wiem, czy Kalisz to było nazwisko, czy Kalisz to był pseudonim. Nie dość starałam się go odszukać po wojnie. Zniknął gdzieś z horyzontu. Ci bracia Przybyłowscy byli z nami w kontakcie cały czas, jeszcze podczas Powstania. Andrzej Przybyłowski, pamiętam – byliśmy jeszcze na Piusa XI, znaczy w pierwszych dwóch tygodniach Powstania – przyniósł w plecaku ziemniaki dla dziecka, które zebrał na Książęcej, na Skarpie Książęcej. To była obłędówa zupełna, jak ja zobaczyłam te kartofle, a zdawałam sobie sprawę z tego, że tam jest ostrzał. W ogóle aż mi się jeść aż od Powstania odniechciało.
  • Ale to musiało być wcześniej uzgodnione, że ta fabryka zostanie otwarta i że coś tam się będzie działo.

Nie wiem, jak to się stało, że to było odbite od Niemców. Ta część Śródmieścia nie była we władzy Niemców, tylko we władzy Powstańców.

  • Pani nie wie, jak to się zaczęło. Decyzja jest naturalna, tam były możliwości, ale co pani ojciec miał wspólnego z tą...

Ojciec po prostu miał znajomych na politechnice, bo ciotka, druga ciotka, wyszła za mąż za profesora Mutterincha. Profesor miał Katedrę Wytrzymałości Materiałów, żeby było zabawniej; późniejszy dziekan wydziału lądówki, późniejszy prorektor Politechniki. Ci inżynierowie uruchomili produkcję nie tylko granatów, ale granatników. Koszmarne wspomnienie: siedzę w tym ogródku, wystrojona jak makolągwa – przezywali mnie makolągwą – ze strychu ściągnęłam jakieś balowe suknie babci i siedziałam na drzewie, na gałęzi, a tam było przejście do barykady na Emilii Plater od Hożej 51, od tych jajcarzy. W jedną stronę szli z granatnikiem, chyba z pięciu chłopaków. Dla mnie to byli dorośli mężczyźni, ale oni mieli prawdopodobnie dwadzieścia lat. A w drugą stronę nieśli go [jednego z nich] na noszach, bo granatnik wybuchł mu w rękach, właśnie ten wyprodukowany tutaj.

  • Czyli w zakładzie „Braci Łopieńskich” od 1 sierpnia rozpoczęto produkcję czego?

Powłok granatów. Ale same granaty były dopiero po uzbrojeniu na Hożej 51. Ja pamiętam, jak przychodzili ludzie... Nie, to musiało być inaczej, dlatego że po gotowe granaty przychodzili do nas. To się pakowało w takie skrzynki. Nie widziałam nikogo innego poza Armią Krajową, po opaskach sądząc, z wyjątkiem jednego jedynego z Gwardii Ludowej. To mi się wbiło w pamięć. A ojciec był niezorganizowany. Był cywilny.

  • Czy zapamiętała pani jeszcze kogoś, kto tam pracował?

Zapamiętałam nazwisko „Florek”, pseudonim oczywiście. Kapitan „Florek”. Ja tam mam na wierzchu [kartkę spisaną przez matkę], przepraszam bardzo... Najpierw uczniowie Zdzisława Łopieńskiego. […] Andrzej Przybyłowski – okupacja i Powstanie; brat jego, Przybyłowski Tadeusz, PW (nie wiem, czego dotyczy ten nawias). To są uczniowie świętej pamięci Zdzisława Łopieńskiego. Natomiast współpraca w czasie Powstania – tu mam zanotowane tylko pseudonimy: „Florek”, „Kapitan” i „Konstruktor”. Czy to byli ludzie z Hożej 51, czy jakoś inaczej ustawieni, nie wiem. Jest to notatka zostawiona przez mamę, która specjalnie archiwizacją czegokolwiek się nie zajmowała. To się cudem uchowało, jej ręką napisana kartka.

  • Czy podczas Powstania była pani w domu z rodzicami?

Tak. Potem, po dwóch tygodniach z Pięknej przenieśliśmy się na Hożą 55. Tam żeśmy najpierw zamieszkali na drugim piętrze w kantorze firmy, a później żeśmy się przenieśli na parter do kuźni.

  • Z czym były związane te przenosiny?

Były związane z nasileniem walk. Było tak źle, że nie można było na drugim piętrze być, tylko przenieśliśmy się na parter. Tam na parterze pamiętam piękną scenę. Ja się zakochałam. Zakochałam się w czternastoletnim chłopaku, który był łącznikiem i jak żeśmy siedzieli na gruszce, to mi zrzucał na warkocz co dojrzalsze owoce. Kłopotliwe, dlatego że miałam długie warkocze. Mycie w czasie Powstania, mimo tej studni, było problemem, ale nic to. Był jasnym, pięknym blondynem. Byłam oczarowana.

  • Czy pani zna jego pseudonim albo nazwisko?

Już dzisiaj nie pamiętam. Jurek? Nie wiem.

  • On był łącznikiem. Przychodził do tych zakładów po coś?

Nie wiem. Bawiliśmy się. Ja miałam kombinezon jakiś i dostałam od ojca skałkowy pistolet. Okropnie się wstydziłam wykładanej perłową masą rękojeści, więc wystawiałam lufę między guzikami na zewnątrz, a tą rękojeść chowałam do środka.

  • Pani umiała się posługiwać bronią?

A skądże znowu.

  • To skąd ten pistolet?

Dziesięcioletnia dziewczynka – no zabawa.

  • Aha, to do zabawy.

Graliśmy z tym Andrzejem [czy] Jurkiem – może sobie przypomnę stopniowo, albo Andrzej, albo Jurek – w tysiąca w tym ogródku. To taka gra karciana. Była tam jakaś ławka. On też nie bez przerwy był zajęty łącznikową robotą, ale mnie to szalenie imponowało i ja postanowiłam, że ja też. On się dowiedział gdzieś u swojego szefa, że jeżeli rodzice mi pozwolą, to można dziesięcioletnią dziewczynkę... Mama, jak się dowiedziała o moim zamiarze, pacnęła na ziemię pod takim wielkim kowadłem i to już było autentyczne. To nie było udawane omdlenie, tylko zaczęła grzmocić głową o podstawę tego kowadła. Ojciec słowa nie powiedział, bo zgodził się przedtem. Pokazał bezradnym gestem na matkę i skończyło się moje wojowanie. W ten sposób nie zostałam weteranem Powstania Warszawskiego.
Miałam jeszcze psa, bo znaleźli się jacyś ludzie, którzy chcieli uchronić również zwierzęta. Dostałam takiego maleńkiego foksterierka. Nazwałam go „Hebi” i też nosiłam za pazuchą kombinezonu. Taki szary kombinezon miałam z drelichu czy czegoś takiego, cały czas te długie warkocze. Nie wiem, jak matka sobie z myciem tego wszystkiego radziła, naprawdę, ale myta byłam. Czyści wszyscy byliśmy, mimo że odlewanie odbywało się w formach iłowych, to znaczy ziemnych. Brąz się odlewa w ile, to jest taki kleisty piasek.

  • Czyli te powłoki do granatów były brązowe?

Ojciec wyrzeźbił w drewnie granat na wzór jakiegoś angielskiego. To było takie jajo przypominające granat, owoc granatu, głównie oczywiście, schematycznie. Ten model odciskało się w żelaznej ramce wypełnionej iłem, naciskało się, potem przykrywało się drugą taką ramką z iłem i młotkiem utwardzało się jedno z drugim. Jakim cudem to się nie dawało rozdzielić, to ja nie wiem. Dość, że wyjmowało się ten drewniany trzon i wlewało w pozostawione na to miejsce – model do odlewania. Wiadomo, musi być przedłużenie formy granatu jakimś trzpieniem, przez który się wlewa metal, potem ten metal się obcina i jest wejście na farsz do środka.

  • Pani jest świetnie zorientowana w produkcji. Czy pani brała w niej udział?

Właśnie dlatego, że to było takie proste, to ja to robiłam. Ojciec, Kalisz – oni mieli co innego do roboty po prostu. Od czasu do czasu, zwłaszcza z początku mi pomagali, a później... Nas było tylko troje do tej zabawy. Dużo tych granatów nie naprodukowaliśmy, bo kilka skrzynek się zbierało i cześć. To był udział w każdym razie. Każdy kawałek drąga przeciwko Niemcom był coś wart.

  • Ten brąz był z tych gromadzonych pomników?

Z tych pomników, tak, jak również z zapasów cyny, które były zmagazynowane przez braci Łopieńskich. Były w piwnicach, bo brąz powstaje z połączenia metali, tam musi być miedź, musi być cyna, muszą być jeszcze pewne dodatki.

  • I te granaty się faszerowało gdzie indziej?

Właśnie gdzie indziej musiał być zwrotny transport, bo spod kuźni odbierali już gotowe. Jak to się działo, to ja nie wiem, jak to wędrowało tam na zapleczu. Już do naszego budynku przylegał budynek sióstr zakonnych. Tam śluby powstańcze widzieliśmy. One miały duży ogród.

  • Gdzie te siostry zakonne były?

Hoża 53, a Hoża 51 to był ośrodek zbrojeniowy, ten poważny ośrodek zbrojeniowy, który prowadzili inżynierowie Politechniki Warszawskiej, jak również... Inżynierowie – ja mówię umownie, ale to byli wynalazcy właściwie. To była i chemia, i metalurgia, i parę innych rzeczy.

  • Czy pani też zaglądała na tą Hożą 51?

Nie. Ja tylko wiedziałam o tym, ale zaglądałam dopiero... Dowiadywałam się tego właściwie już z książek i to bardzo niedawno, w ciągu ostatnich pięciu lat. Zachciało [mi] się napisać taką nowelę o Powstaniu Warszawskim widzianym oczami dziecka. Miałam szkic bardzo dawno. Póty się upierałam, że tego nie zrobię, dopóki nie będzie wiadomo, jak całe Powstanie wyglądało, bo nie miałam ochoty, żeby moja głupawa nowelka była wykorzystana w celach propagandowych przez nie wiadomo kogo. Więc Kirchmayera przeczekałam, potem następnych. Dopiero w ciągu ostatnich pięciu lat tutaj w bibliotece publicznej na Hożej znalazłam pomoc w postaci książek, które mi opowiedziały o roli tego ośrodka Hoża 51, bardzo dokładnie zresztą. Ale już to było tak cykane; te publikacje były wycykane.

  • Jak wyglądało codzienne życie? Wiemy już, że z wodą nie było problemu, było z jedzeniem.

Z jedzeniem było bardzo źle, bo była tylko ta tak zwana kasza „pluj”.

  • A skąd ona się znajdowała?

To Powstańcy... Powstańcy, nie-Powstańcy, jacyś ludzie rozbili zakłady „Haberbuscha”.

  • Ale od Śródmieścia to jednak kawał drogi.

Tak.

  • Czy pani wie, skąd ta kasza się znalazła w domu, jak ona się znalazła?

Nie wiem.

  • Czy się ją kupowało, dostawało? Nie wie pani?

Przypuszczam, że się kupowało. Pamiętam, że jakąś butelkę wódki ojciec zachował jako walutę wymienną, jako bardzo cenną walutę wojenną. Oczywiście biżuteria już nikogo nie obchodziła w tym czasie. Tylko żarło za żarło szło albo właśnie alkohol. Jakaś pani, pamiętam, w sąsiednim domu – Hoża 55... To była Hoża 57 – zdobyła, nie wiem skąd, worek fasoli i zrobiła obiad. Fasola. Przez całe Powstanie niczego tak dobrego nie jadłam, jak ta fasola. Zapamiętałam do tej pory. A tak, to nie wiem, co tam było. Mięsa żadnego nie było w każdym razie, bo nie jedliśmy ani kotów, ani gołębi.

  • No właśnie, bo pani mówiła, że polowali...

Polowali na tego mojego psa, polowali na niego.

  • Pani widziała?

Widziałam złość w oczach. Wraaa…

  • A co ten pies jadł? Czym on się żywił?

Nie wiem. To co ja. Dzieliłam się z nim. Zwierzęta są bardzo wytrzymałe na głód, zwierzęta żyjące z człowiekiem, pod warunkiem, że wiedzą, że człowiek je to samo, co on. Na przykład miałam kota już tutaj, nie w tym mieszkaniu, tylko w poprzedniej kawalerce na Bonifraterskiej, róg Muranowskiej. Miałam kota rozpaskudzonego przez mojego młodszego brata do tego stopnia, że dla niego się cielęcinkę na bazarze kupowało. Brat wyjeżdżał za granicę na dwa tygodnie. Zostawił mi tego rudzielca. Ten kot jadł biały ser, pił mleko, co tam dostawał, ryż jakiś, płatki owsiane i jadł to wszystko. Mój brat jak wrócił, zobaczył, co on je, to: „Zepsułaś mi kota!”. „Jak to ci zepsułam? Dawałam mu jeść, co sama jadłam”.

  • Pani miała doświadczenie z tym psem w czasach okupacji...

Tak. Że nic specjalnego dla zwierzaka nie trzeba. Wystarczy, że wie, że jego opiekun je to samo.

  • Czy pani pamięta nastrój , jaki był w czasie Powstania? Jak rodzina?

Napięcie. Ogromne napięcie, zwłaszcza matka była bardzo spięta. Nigdy przedtem ani potem – no może jak rozwaliłam sobie łeb, po Powstaniu już, w marcu, w Konstancinie – to ją widziałam taką spiętą.

  • A prognozy na przyszłość...

W miarę Powstania te prognozy były coraz gorsze, w miarę upływu dni. Pod sam koniec Powstania to już widziałam prawie płacz u mężczyzn. To było okropne.

  • Ale płacz, że przegrywamy, czy że: „Co wy zrobiliście, wy Powstańcy”?

Nie, nie było tego. Był żal przegranej, że wszystko na marne, jednak alianci nie pomogli. Czekało się na aliantów, cały czas żelazna wiara. Pojawiały się wieści o jakichś samolotach gdzieś tam. Zrzuty były w czasie całej okupacji.

  • Czy pani widziała spadochrony lecące z tymi zrzutami?

Nie. Jeszcze jak byliśmy tutaj na Pięknej, to widziałam „kukuruźniki”.

  • Na początku Powstania?

Tak. A poza tym to wiedziałam, a nie widziałam: jakieś samoloty, jakieś zrzuty, ale to było daleko. Park Krasińskich.

  • Jak te wiadomości się rozchodziły?

Pocztą pantoflową.

  • Pani wiedziała, co się działo w innych dzielnicach Warszawy?

Tak.

  • Czy słyszeliście wtedy państwo, co się dzieje na Woli, że tam wysyłają ludność cywilną przed czołgami, że mordują?

Nie. O tym z przerażeniem dowiedziałam się po Powstaniu.

  • Czy jacyś uchodźcy z innych dzielnic znaleźli się na pani ulicy? Nie miała pani żadnego kontaktu?

Nie. Natomiast w czasie okupacji pamiętam taką wstrząsającą scenę – ale to wracamy do [tamtego] okresu. Wychodziliśmy z bramy, bo mieszkaliśmy w oficynie, w podwórzu na drugim piętrze, z balkonem. Wychodziliśmy z ojcem bramą i leżał pod ścianą człowiek, przykryta twarz gazetą. [Ojciec] mówi: „Spójrz, to jest ostatni Żyd, jakiego w życiu widzisz”. Bez komentarza.
Poza tym widziałam taką scenę: wychodziliśmy ze szkoły i zatrzymali nas trochę dłużej, ze dwie godziny dłużej. Jak żeśmy wyszli, to cała ulica była zalana wodą. Wyraźnie urządzili jakieś spotkanie na tej ulicy. Potem się okazało, że sprzątanie było niedokładne, dlatego że w rynsztoku po przeciwnej stronie jezdni leżał mózg ludzki zostawiony specjalnie przez sprzątających. Tam jest teraz pomnik, na którym dokładną datę tego można rozpoznać, nie wiem, 1942 czy 1943 rok, to już mi się myli. To takie jest interesujące z okresu okupacyjnego.

  • Czy w czasie Powstania była pani świadkiem jakichś rozstrzeliwań?

Nie.
  • Tam, gdzie pani mieszkała, na Hożej, czy czuła pani, że to była taka...

Enklawa spokoju. Tak. Zwłaszcza ta nasza posesja. Myślę, że jeszcze bezpieczniejsza była Hoża 57, bo nasz budynek był niższy i bardziej narażony przez ten przechodni ogródek, a tam była solidna, duża kamienica. Do tej pory stoi. Tam „Monar” się mieścił do niedawna, teraz jakieś inne rzeczy się dzieją, ale stoi kamienica taka, jaka była. Natomiast nasza jest w trakcie rozbiórki. Sprzedaliśmy to, ten spadek. Na parę mebli i komputer starczyło, nie mówiąc o kilku sukienkach.

  • Wspominała pani, że biegała po dachach i coś zbierała. Co pani zbierała?

Jak to, co zbierałam? Broń, pamiątki.

  • Na dachu się znajdowało broń?

Znajdowało się gilzy i odłamki. Gilzy z broni palnej i odłamki od granatów.

  • Pani takie pamiątki zbierała?

Tak. Takie wielkie pudło kartonowe miałam.

  • Czy pani sądzi, że to zainteresowanie wynikało z wojny, Powstania?

Tak, ze świadomości historycznej wagi tego, co się dzieje. To dziecko już odbierało. Trzy, cztery klasy szkoły podstawowej wystarczyły do świadomości historycznej.

  • Czy pani i pani rodzina siedzieliście też w piwnicach, czy tylko tam, na kuźni?

Nie. Nie było piwnic. Piwnice były tutaj na Piusa XI. Przekuto mur piwniczny do sąsiedniej posesji, gdzie była kaplica, kaplica powstańcza. Cały czas były msze, były litanie. Tam gdzie teraz jest... Nie wiem, ale kino było dokładnie w tym miejscu, gdzie był ołtarz. Jak się szło korytarzem tymi piwnicami, bardzo różni ludzie mieszkali, między innymi w którejś z piwnic były tkaniny zabytkowe, jakieś brokaty niesamowite. Tam w tej piwnicy jakaś kobieta urodziła dziecko. To też był wstrząsający obraz. I te zawodzenia litanijne, „Jezus, Maria” – to bez przerwy szło. To było potworne. Stamtąd można było wyjść na Marszałkowską.

  • Pani mówiła, że widziała pani śluby powstańcze?

Tak. Właśnie u tych sióstr. Nie pamiętam w tej chwili nazwy zgromadzenia, za co bardzo przepraszam. Rzadko tamtędy chodzę w tej chwili. To jest Hoża 53. Tam jest to okno „Caritasu”, okno, w którym każdy może złożyć niemowlę, które jest mu zbyt ciężko wychować, a tam siostry je odbierają.

  • Czy pani zapamiętała jakoś te śluby?

Tak.

  • Jak wyglądały te dziewczyny biorące ślub?

One się ubierały zupełnie normalnie, tylko starały się, żeby to wyglądało odświętnie, więc jakiś kwiatek ona czy on mieli. W codziennych ubraniach, ale w czasie Powstania codzienne ubranie czyste zachować to była dosyć duża sztuka przy u wody, nie mówiąc o mydle i innych środkach piorących.

  • Czy zapamiętała pani jakieś inne uroczystości religijne z tamtego czasu?

Msze święte tylko. Uroczystości specjalnych nie pamiętam.

  • A czy brała pani udział w jakichś kulturalnych wydarzeniach, jakieś teatrzyki dla dzieci, koncerty?

Nic takiego nie pamiętam.

  • Czy miała pani styczność z Powstańcami? Tylko z tym jednym chłopakiem, czternastolatkiem, czy z innymi też?

On później lotnikiem został, to jeszcze wiem. Jurek, na pewno Jurek.

  • Czyli miała pani z nim kontakt jeszcze później?

Nie, ludzie mi mówili po prostu.

  • Czy z innymi Powstańcami miała pani jakiś kontakt?

Chyba nie. Taki jak może mieć pętająca się po ogródku dziewczynka.

  • Ale patrzyła pani na nich, jak oni przychodzili. To byli już bohaterowie dla pani?

Bo ja wiem... Słowo „bohater” jakoś kompletnie do tego nie pasuje. Oni byli nadzwyczajni, wspaniali, ale „bohater” – to później do broszury, do książki się nadawało to słowo.

  • Miała pani poczucie, że oni bronią też pani, czy też o tym się nie myślało?

Jest takie powiedzenie, że kapłan jest wzięty z ludu i służy dla ludu, i tak myśmy myśleli o tych chłopakach. Że oni są z nas i walczą o nas.

  • To był obowiązek?

Ja nie miałam akurat starszego brata. To była dalsza rodzina.

  • Czy jakieś gazetki z tamtego okresu pani pamięta?

Nie.

  • Czy miała pani bliski kontakt z Niemcami? Czy widziała ich pani na odległość dalszą niż odległość strzału?

Nie. Pamiętam, że cudem udało mi się przed jakąś łapanką na Marszałkowskiej zwiać, ale to w czasie okupacji.

  • Mówi się, że w Powstaniu brały udział jeszcze inne nacje: Słowacy, Żydzi. Czy pani miała kontakt z jakąś inną nacją niż Polacy?

Bezpośrednio nie, ale pośrednio z Niemcami to ja miałam kontakt, bo poza tą kaszą były jeszcze – zapomniałam – sery topione, bo jajcarze, mleczarze, jak zdobyli domy na Hożej, to trupy Niemców powsadzali głowami w ser, który oni spuścili do rynsztoku. Niemcy odchodząc, spuścili sery do rynsztoków, żeby nie trafiły w ręce wroga. Nasze kobiety wyjęły te sery, przetopiły. No tak. To było jedzenie. Nie było nic. Przetopiły i myśmy to jedli. To był mój kontakt z Niemcami w czasie Powstania.

  • Czyli była utrzymywana więź sąsiedzka? Było wiadomo, co się dzieje po sąsiedzku?

Tak. Tak.

  • Czy pani czuła więź z tymi ludźmi, którzy byli tam w okolicy?

Tak, ale to była więź i jednocześnie dystans, bo konspiracja, bo każdy ma trudne zadania. Więź, bo ja się tam pętałam zupełnie swobodna, po tej Hożej. To było pierwsze podwórze od ulicy, duże, potem kamienica trzypiętrowa, potem ogródek, też mniej więcej tej wielkości, co pierwsze podwórze od wejścia. Na podwórze od wejścia nie było wstępu żadnego dla nikogo, natomiast przez ten ogródek się przechodziło od Poznańskiej do Emilii Plater. No więc jakiś kontakt miałam, ale mój Boże, nie pchałam się z łapami do nikogo.

  • Jak wyglądało życie na tej ulicy? Chodzili ludzie, były jakieś sklepy otwarte?

Nie, ulica była całkowicie zamknięta. Całkowicie. Zupełnie pusta, zupełnie zamknięta. Do ostatniej chwili, pamiętam, z domu naprzeciwko strzelali tak zwani gołębiarze. To byli niemieccy strzelcy wyborowi, którzy polowali na ludność po tej stronie ulicy. Pamiętam, że mamy wyczynem bohaterskim było wypatrzenie jakiegoś „gołębiarza”.

  • I wtedy się zgłaszało gdzieś?

Tak, oczywiście. Ale gdzie był punkt, gdzie się zgłaszało, to już tego nie wiem.

  • Do kiedy działała ta wytwórnia granatów?

Ona chyba przestała działać w przeddzień kapitulacji. Potem stopniowo już z dachów się robiło te powłoki granatów.

  • Z dachów?

Z dachów. Zwierało się pokrycia dachowe i przylepiało się. Wszystko było dobrze wtedy.

  • Jak pani zapamiętała kapitulację? Czy to było poczucie ulgi, że się skończyło?

Nie. To był wstrząs. To był wstrząs. To była pierwsza prawdziwa przegrana, jaką przeżyłam. Dziesięć lat – dziecko jeszcze nie ma świadomości niebezpieczeństwa. Nie można mówić, absolutnie, o odwadze takiego dziecka. To jest zupełnie inna kategoria, ale przeżywa wszystkie rzeczy dosyć głęboko, tak jak dorośli. Więc jak ojciec mówił o tym, że teraz nam zagrażają tylko ci, co powiedzieli, że czapkami nakryją Polskę, nawała ze Wschodu idąca, była taka wymuszona nadzieja, ale to wymuszona nadzieja, że Rosjanie nam pomogą.

  • Ale jednak czekało się?

Czekało się, a równocześnie się wiedziało, że to jest absolutnie wykluczone, bo wiadomo było, co się dzieje na Czerniakowie, wiadomo było, co dzieje się na dalszym Powiślu. Owszem, próby były, ale kończyły się tragicznie.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wyjście z Warszawy?

Wyjście z Warszawy było też zabawne z mojego punktu widzenia, bo szliśmy Hożą w kierunku placu Trzech Krzyży. Hoża 55 to jest ulokowana między Poznańską a Emilii Plater, stąd idąc po lewej stronie.

  • Jak się dowiedzieliście, że teraz wasza kolej do wychodzenia? Jakiś komunikat?

Nie wiem, to ojciec organizował, nie mam pojęcia, jak to było.

  • Czy pani pamięta, którego dnia to było?

Chyba 4 października. Chyba, dlatego że naprawdę nie pamiętam. Pamiętam, że wyszliśmy w ostatni możliwy do wyjścia dzień, że jeszcze było sporo ludzi, którzy szli równocześnie z nami tą Hożą do Kruczej i że po drodze był płonący dom, i na wysokości pierwszego albo drugiego wysokiego piętra widziałam takiego płonącego kota skaczącego. Sierść się na nim paliła.

  • A pani pies? Miała pani go ze sobą?

Z płaczem wielkim, z wielką awanturą zostawiłam go, bo ojciec powiedział, że pies sobie lepiej poradzi sam, niż gdybyśmy się nim próbowali zaopiekować, bo nie wiadomo na co my idziemy, jak długo będziemy szli. On może sobie nie dać rady, a tutaj w mieście to jakoś... Tym mnie przekonał i zostawiłam Hebi.

  • Pani mówiła, że chciała zabrać ze sobą te zgromadzone pamiątki.

Tak. Dosyć długo żeśmy przeze mnie wychodzili. Była awantura o wszystko, co uważałam za swoją własność, tylko nie pistolet. Pistolet mnie nie interesował, ale o psa, o to pudło żelastwa to się kłóciłam dosyć długo.

  • Co pani wynosiła z Warszawy?

Nic. Wyobrażam sobie, że w ogóle wyszłam z pustymi rękami. Wszystko nieśli ojciec i Stasia, pomocnica domowa, która była z nami, która zresztą uciekła z walizką po drodze do Pruszkowa. No i bardzo dobrze, mniej do niesienia było. Natomiast mnie i matkę ojciec pchnął przez pola na Włochy, gdzie...

  • Ale najpierw do Kruczej?

Tak, do placu Politechniki.

  • Była jakaś eskorta niemiecka?

Nie, nie było.

  • Czy to był duży tłum ludzi?

Nieduży. Nie można mówić o tłumie. W zasięgu wzroku to było kilkanaście osób.

  • Do placu Politechniki...

Do placu Politechniki. Tam widziałam zrzucanie broni na stertę, oddzielanie Powstańców od ludności cywilnej. Potem złączony szereg, Nowowiejską w kierunku Filtrowej, Filtrową dalej, później na Okęcie na piechotę. Jakoś tak.
  • Cały czas na piechotę.

Tak, oczywiście. Oczywiście, że na piechotę. Do samego Pruszkowa na piechotę. Tuż przed Pruszkowem gdzieś – jak się ta miejscowość nazywa, już nie pamiętam – my z mamą żeśmy poszły przez pola do babci we Włochach, matki mojej matki.

  • Ale nie było Niemców, wobec czego było bezpieczne to przejście?

Oni byli, ale oni byli co jakiś czas, co kilkaset metrów stał jakiś żołnierz z karabinem. Tego żeśmy się oczywiście... Wiedzieliśmy, że to jest konwój po prostu. Ale tego, żeby przy szeregu ludzi, przy tłumie stali, to ja nie pamiętam. Może bliżej obozu tak było, na pewno tak było, dlatego że wtedy coraz więcej ludzi chciało się urwać.

  • Czy było wiadomo, dokąd idziecie?

Wiedzieliśmy, że idziemy do obozu, do Pruszkowa. To wiedzieliśmy.

  • Czyli pani się znalazła u rodziny.

Ja się znalazłam we Włochach u babci, z tym że to też było zabawnie, dlatego że dziadek był kolejarzem i mieli dom przy rynku, na wprost kościoła, który gestapo było łaskawe…

  • Co się z panią działo do stycznia 1945 roku?

Ze względu na ojca i na to gestapo, u babci, u dziadków we Włochach nie mogliśmy...

  • Gestapo tam było, we Włochach? Bo o tym jeszcze nam pani nie opowiedziała.

Wspomniałam tylko, że ponieważ dom był bardzo dobrze usytuowany, przy rynku i przy kościele – to była piętrowa willa z ogrodem, willa jak willa, dom z ogrodem – to Niemcy tam założyli jakąś swoją placówkę, zajmując całe pierwsze piętro. Wobec tego ojca przechowywałyśmy w piecu, bo było ciepło i nie paliło się w piecach.

  • Ojcu się też udało uciec?

Tak. Ojca wyciągnęli jacyś lekarze z Pruszkowa, z transportu. Zdążył dojść do nas, oczywiście nie dojechać, tylko dojść. Stamtąd żeśmy wyruszyli do Grodziska.

  • Dlaczego myśleliście państwo, że ojciec jest zagrożony? Po prostu jako mężczyzna?

Tak. Niemcy przecież polowali na wszystkich mężczyzn, a zwłaszcza tych, których podejrzewali o to, że są uciekinierami z Powstania Warszawskiego. To było zupełnie oczywiste. Wobec tego w piecu, w przewodzie kominowym myśmy ojca przechowywały, a później żeśmy wyruszyli jakąś chyba też furką, bo nie pamiętam drogi do Grodziska, Milanówka. Między Grodziskiem, Milanówkiem była taka drewniana willa Stanisława Rembeka. To był jak gdyby mąż cioteczny siostry ojca, Marysieńki Gąsiorowskiej. Nazywaliśmy ją księżniczką Marysieńką. Stanisław Rembek był pisarzem, historykiem. Wydał wspaniałą książkę o wojnie 1920 roku (kilka doskonałych książek wydał, ale to jest osobna sprawa). Tam było już mnóstwo uciekinierów, byli też Gąsiorowscy na pierwszym piętrze. Pamiętam wuja Tadeusza Gąsiorowskiego, jak schodził po schodach z takim wielkim urynałem historycznym chyba z Naliboków, Urzecza Naliboków, takiej wspaniałej historycznej wytwórni porcelany, [szedł] po prostu z wielkim nocnikiem po schodach, jeszcze sobie coś podśpiewywał. Na dole był fortepian. Na górze mieszkali wujostwo, znaczy dwie pary wujostwa, Gąsiorowscy i gospodarze tego domu, wujostwo Rembekowie. Oni mieli dwie córki, Dzidzię i Marutę. Po kilkanaście lat miały te dziewczyny. Na dole stał fortepian, pod fortepianem chyba ja miałam swoje legowisko. Rodzice zajmowali tapczan, a w kuchni były kozy.

  • Jak scena z filmu jakiegoś, ja sobie nie mogę przypomnieć jakiego, powojennego.

Bardzo możliwe, dlatego że tam było bardzo dużo ludzi. Tam między innymi w piwnicy tego domu przechowywali się Żydzi, między innymi przez pewien czas był Adolf Rudnicki, prawdopodobnie jako kolega wuja Rembeka. Tupot kóz w kuchni, kotów. Jeden kot nazywał się Generał Bór, inny nazywał się Kontrofensywa. Była też taka mała stodółka jak gdyby i tam nocowało się czasami na sianie. Dziewczęta tam spały. Albo jeszcze był taki okres, że można było na dworze wytrzymać.

  • Pani chodziła do szkoły, uczyła się?

W tym czasie nie. Stamtąd żeśmy się przetranslokowali za pomocą furmanki przez Nadarzyn do Konstancina. W Konstancinie mieliśmy znajomości, dlatego że jeździliśmy w czasie wojny na wszystkie wakacje letnie do Konstancina i w ogóle rodzice kupili plac w Chybicach, na którym mieli zamiar się budować. Jakoś ciągnęło do tego Konstancina. Tam żeśmy zamieszkali w Kasie Mianowskiego. To była taka instytucja w zasadzie stworzona przez naukowców, ale nie tylko naukowcy do niej należeli. Tam żeśmy mieszkali na parterze. Przylegało do nas mieszkanie profesora Rałowskiego. To był chirurg. Na górze były panny Brzozowskie, rodzina Brzozowskiego, pisarza. Robiły doskonałe krówki. A myśmy, cóż, głodowali trochę. Ojciec na rowerze jeździł do Piaseczna. Myśmy z mamą kroiły torby z papieru, takie torby na zakupy. Ojciec to woził do Piaseczna i przywoził stamtąd, co mógł, do zjedzenia. Ale kiedyś zamiast tego, co spodziewałyśmy się, zamiast jedzenia, bo kartofle to były w okolicy, ale jakaś kasza czy kawałek mięsa, czy ser, to przywiózł perski modlitewnik, bo był taki ładny, że nie mógł oczu oderwać i okazyjnie kupił.
Tam nauczył mnie ojciec, zasadził mnie do kopiowania znaków na porcelanie. Pamiętam, że na kalce technicznej uczyłam się najpierw, przerysowywałam. Strasznie mnie to nudziło, okropnie. To wzięłam rower – ja już miałam swój rower, ojciec kupił mi ramkę austriacką, leciutką, mogłam przez wszystkie strumyki się przedostać z tą ramką – zaczęłam kupować u ogrodników szczypiorek, pietruszkę, nowalijki takie i wozić po okolicy. To mi bardzo dobrze szło, świetnie zarabiałam. Więcej niż na tych torbach. Tata się zdenerwował. Powiedział, że handel to nie jest uczciwe zajęcie, że uczciwe zajęcie to sprzedać to, co się wyprodukowało, i założył mi grządki, dwie grządki na sałatę, koperek, szczypiorek, rzodkiewkę z czasem chyba też.

  • Ale to już musiała być wiosna, tak?

Tak. To już była wiosna. A na wiosnę to sobie rozbiłam łeb, bo podkusiło mnie... W ogóle nas roznosiło, dzieciaki.

  • Tam było więcej dzieci?

Tak. Tam były Bachlajówny, Curyłłowie, Antek Gąsiorowski. Było tych dzieci trochę. W ogóle roznosiła nas energia. Myśmy się okropnie nudzili. Dosyć okrutne były zabawy, bo na przykład cięło się kable wysokiego napięcia. W ołowiu zawinięte były przewody miedziane jakieś, mosiężne. To cięło się na części, wytapiało się z tego żołnierzyki. Ale były również naboje do proc. Ja o mało nie zastrzeliłam kolegi, bo chował się gdzieś w maliniaku, Tusika Strumiłło, już nieżyjącego. Strzeliłam mu koło twarzy jakoś.

  • Czy to były takie zabawy w wojnę, jakby reminiscencje z tego, co przeżyliście?

To był dalszy ciąg u poczucia niebezpieczeństwa. Jak się właziło na świerk, to się właziło na samą górę i się rozhuśtywało. Jak nurkowaliśmy po bunkrach poniemieckich, bo były takie, to nie zastanawialiśmy się specjalnie, że może coś wybuchnąć, tylko właziliśmy i szperaliśmy.

  • Myśli pani, że wojna, dzieciństwo tak przeżyte miało wpływ na takie zachowanie?

Tak. Oczywiście, że tak.

  • Czy miała pani poczucie, że wyszła z takiej straszliwej wojny; tyle razy strzelali, że jest pani jakby odporna na takie rzeczy?

Tak, tak. I okropnie znudzona.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Jeszcze może chciałabym powiedzieć parę słów o wykształceniu, bo w Konstancinie zajęła się mną taka para staruszków, nauczycieli – państwo Rydzewscy. Pamiętam, że przerabiałam z nimi całą piątą klasę, a równocześnie uzupełniałam to, co w czasie wojny na kompletach było oczywiście niekompletne. Oni mnie przygotowali do normalnej szkoły. Poszłam do szkoły w Konstancinie. W tej szkole bardzo źle mnie przyjęto.

  • Z jakiego powodu?

Klasowego wręcz. No i Powstanie.

  • Warszawiacy nie byli mile widziani?

Nie byli, bo ta szkoła była na skraju Jeziorny, a Jeziorna była zdecydowanie proletariacka, więc to już i klasowy [podział] i w ogóle – warszawiacy. Wobec tego ojciec mnie... Nie, to nie tak było. Ja miałam przyjaciółkę, Teresę Hornównę. Kilka domów dalej mieszkała na tej Królewskiej Górze w Konstancinie. Ją rodzice zmusili do pójścia do szkoły klasztornej sióstr nazaretanek w Warszawie, na Czerniakowskiej. Wobec tego ja się uparłam, że ja z Teresą.

  • Który to był rok?

1946 rok. W tej szkole z internatem byłam przez trzy lata. I to już wszystko.

  • Mnie chodzi o powrót do Warszawy, do tego miejsca, gdzie był dom, gdzie było mieszkanie. Kiedy pani przyszła po raz pierwszy zobaczyć, co zostało?

Ja wiedziałam, że zostały spalone przez Niemców tuż przed odejściem te domy.

  • Skąd to pani wiedziała?

Od rodziców. Ponieważ ojciec przed przeniesieniem się z Piusa XI na Hożą zakopał bardzo cenne szkła afrykańskie gdzieś tutaj, pod już wtedy odbitą telekomunikacją niemiecką, dlatego ta Piusa XI była taka niebezpieczna. „Mała PAST-a” to się nazywało. Gdzieś za „małą PAST-ą”, tu, gdzie teraz powstał ten duży apartamentowiec, zakopał to i później usiłował znaleźć. Parokrotnie przyjeżdżał do Warszawy, szukał tego, nic z tego nie wyszło. Z Grodziska jeździł z braćmi Dróżkiewiczami furką jakąś i przywiózł trochę rzeczy, kilimy między innymi, przedwojenne, więc z Podhala, bardzo piękne szyszki, szale prawie.

  • Znaczy już po wojnie mieszkanie było?

Mieszkanie było, ale przed 17 stycznia, przed wkroczeniem zwycięskiej armii zostało spalone przez Niemców.

  • Czyli ojciec pani jeszcze przed styczniem 1945 roku tu przyjeżdżał?

Tak. Przyjeżdżał… Raz był na pewno. Furmanką z braćmi Dróżkiewiczami. Taka składkowa wyprawa była, bo oni swoich rzeczy szukali, ojciec swoich. Strasznie się na niego irytowali, bo on ciągle grzebał, usiłował w ziemi znaleźć szkła afrykańskie, co mu się nie udało, ale właśnie wziął matki karakuły jakieś, ten kilim, coś tam jeszcze. Chyba żardynierę nawet. Tutaj jej nie ma akurat, ale była, taka z dwiema syrenami. Tu są kozły.

  • Ale czy pani w ogóle przyszła zobaczyć te gruzy?

Nie, zdaje się, że mnie to nie obchodziło. Gruzy to gruzy. Już tyle gruzów się tu widziało. Tu się chodziło po wertepach przecież. Niewiele było tego chodzenia, bo byłam w internacie, więc wypuszczano mnie tylko na niedziele. Przyjeżdżał motocyklem Tadeusz Przybyłowski, młodszy z tych braci, uczniów ojca, starszy, przepraszam. Andrzej był młodszy. Przywoził mnie z Czerniakowskiej do Konstancina, do domu rodziców, i odwoził. Gdzie ja miałam łazić w ogóle? Do 1949 roku nie było jak.

  • Czy jest jakiś obraz z Powstania, który ciągle do pani wraca, jakieś wydarzenie?

Chyba najbardziej ten w jedną stronę niesiony granatnik własnego wyrobu, a w drugą stronę niesiony na noszach [Powstaniec]. Kilka takich obrazków. Ten płonący kot. Nie wiedziałam, że zwierzę może się ruszać, mimo że płonie.

  • Czy w jakiś sposób czciło się tę rocznicę wybuchu Powstania w latach czterdziestych, zaraz po wojnie? Czy ludzie wspominali?

Wspominali, tak, oczywiście. Na początku to nawet... Tutaj nas szurnęli w 1953 roku z Konstancina, z Królewskiej Góry, którą sobie upatrzył Bierut na dzielnicę rządową. To ogrodzili drutem kolczastym. Dali do wyboru albo plac Ryńskiego na Pradze, albo plac Konstytucji. Więc matka się uparła przy placu Konstytucji i powiedziała, że ona się urodziła przy Marszałkowskiej i przy Marszałkowskiej umrze. I rzeczywiście, skonała tutaj. Z tego pokoju do szpitala ją z powodu odleżyn odwiozłam. A ojciec wolał plac Ryńskiego, bo tam było blisko do ogrodu zoologicznego, było kilka drzew i on sobie już w czasie wojny chodził rysować te zwierzęta dla uspokojenia. Grzegorz bardzo skrytykował ojca rysunki, co to za jakieś takie... Trudna rada, zamieszkaliśmy tutaj. To jest trudne mieszkanie, ono wykończyło wszystkich. Zostałam jedna.

  • Jakieś upamiętnianie?

Czy to możliwe, czy ja nie konfabuluję, żeby po 1953 roku były tutaj jakieś dyskusje co do wywieszenia flag na 1 sierpnia? Niemożliwe chyba, prawda. To widocznie tak jakoś prywatnie się to obchodziło. Na pewno była jakaś msza uroczysta. Chociaż naszym kościołem była parafia Urodzenia to znaczy Kościół Świętego Aleksandra, tam byłam chrzczona, tam brałam ślub w 1953 roku. W ogóle mąż pozwolił się ustrzelić na polowaniu…


Warszawa, 5 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Barbara Łopieńska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter