Barbara Matusiewicz-Turalska „Topolka”

Archiwum Historii Mówionej

Barbara Matusiewcz-Turalska, urodzona w Warszawie, 6 lipca 1927 roku.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, jak pani pamięta wybuch wojny?

W 1939 roku ojciec mój pracował na Smulikowskiego w ubezpieczalni społecznej, wypłacili ojcu trzymiesięczną pensję. Mężczyźni mieli rozkaz wycofać się z Warszawy. Wszystko pchało się w kierunku Rumunii. Moja mama się uparła koniecznie, że pójdzie z tatą. Spakowała wszystkie swoje rzeczy, mnie i ruszyliśmy w podróż na Rumunię. Dojechaliśmy do Lublina. W Lublinie już rekwirowali samochody, wszystko (bo jechaliśmy nawet samochodem). Ojciec mówi: „Jak tu dalej... nie dostaniemy się na tą granicę rumuńską”. Wszystko zaczęło kierować się na wschód, dobrnęliśmy aż do Kowla. W Kowlu jest taka sytuacja, że na drodze spotykają się ludzie, jedni idą w stronę wschodu, a drudzy wracają z powrotem do Warszawy. Ojciec zdezorientowany mówi: „Zaraz, chwileczkę, do Rosjan nie pójdę, już wolę wracać do Warszawy”. Całe szczęście żeśmy wrócili do Warszawy, bo jeżeli my byśmy się zdecydowali iść w stronę Kowla, to by wszystkich nas aresztowali. Ojciec był oficerem, ojca na pewno by czekał Ostaszków, a nas z matką... też nie wiem, co by zrobili. Przyjechaliśmy do Warszawy. Warszawa już była zajęta przez Niemców, ojciec już do pracy nie idzie (jeszcze chodziłam do szkoły podstawowej), siedzimy w Warszawie.

  • Gdzie państwo mieszkali w Warszawie?

W Warszawie myśmy mieszkali z początku na ulicy Szaserów. W 1940 roku przeprowadziliśmy się na ulicę Igańską, dlatego że w tym mieszkaniu, gdzie był ojciec... Jak wróciliśmy już z wędrówki ze wschodu, ojciec przyjął swojego brata, któremu się wszystko spaliło (na Ordynackiej miał mieszkanie, to wszystko [zostało] zbombardowane). Ojciec ich przyjął i mówi: „Nic innego... Wam zostawię to mieszkanie, a my sobie poszukamy innego” – i wynajął mieszkanie na ulicy Igańskiej. Został się brat ojca w tym mieszkaniu, a myśmy zamieszkali na Igańskiej. Całą okupację tam mieszkamy. Ojciec wciągnął do konspiracji mamę i oczywiście mnie. Byłam jeszcze młodym dzieciakiem.

  • Pani ojciec był oficerem, proszę o tym więcej powiedzieć.

Ojciec był komisarzem policji, kapitanem. Może dlatego wybrał tą organizację, ponieważ tak jak czytałam, to właśnie ta organizacja scaliła wszystkich oficerów wojskowych.

  • Jaka to organizacja?

„Miecz i Pług”. Zaangażował mnie w pracę konspiracyjną. Na czym ona polegała? „Miecz i Pług” wydawał „Wiadomości Codzienne”, bo „Biuletyn…” wychodził co tydzień, akowcy wydawali, a oni wydawali „Wiadomości Codzienne”. „Wiadomości Codzienne” odbierałam od koleżanki, z którą spotykałam się na ulicy Chłodnej, ona mnie całe paki bibuły przynosiła, z tą bibułą jechałam na Pragę. W punkcie zostawiałam większą ilość, stamtąd dopiero sobie pojedyncze osoby rozprowadzały, a resztę przywoziłam na Grochów. Miałam bardzo dużo śmiesznych historii. Miałam nawet taką historię, że kiedyś zatrzymali mnie Niemcy na placu Zamkowym, kazali wysiąść. Przecież nie wysiądę z [bibułą], zostawiłam [ją] w tramwaju. Oni nas wyrzucili z tego tramwaju, stoimy wszyscy (pasażerowie), Niemcy zaczęli wyrzucać wszystkie bagaże z tramwaju. W pewnym momencie patrzę, Niemiec złapał za [bibuły], rzucił na chodnik, to się wszystko rozsypało. Jak to się rozsypało, oni zaczęli czytać, musieli znać niektórzy polski. Stałam (człowiek młody to naprawdę głupi był) mówię: „Nareszcie Niemcy się dowiedzą, co się dzieje w świecie”. Ale była to smutna historia, dlatego że kobiety i dzieci puścili, a mężczyzn wszystkich zabrali, nie wiem, co się dalej stało. Miałam parę takich historii. Na ulicy Bielańskiej miałam taki przypadek, że jadę tramwajem, Niemcy zatrzymują tramwaj, jechałam w ostatnim wagonie. Wysiadłam z tym wszystkim, jak wysiadłam z tramwaju (sporo ludzi było, oni może nie zauważyli mnie), zaskoczyłam za tył tramwaju, poszłam sobie prosto w jakąś ulicę, która była, dopiero się zatrzymałam nad Wisłą z tym wszystkim.

  • Jak pani nosiła tą bibułę, jak to wyglądało, jak było pakowane?

To były normalnie spakowane paczki, myśmy miały jakieś koszyki, ale to były paki bibuły spakowane. Udało mi się z tym [uciec]. Trzeci taki przypadek miałam na Grochowskiej, jak jest pomnik przy szkole koło Podskarbińskiej. Też wyrzucili mnie z tramwaju, ale już miałam mało bibuły przy sobie, bo część zostawiłam na Pradze. [Pognali] nas za ogrodzenie do szkoły. Stoję przy ogrodzeniu, ale tak jakoś stałam przy wejściu, trzymam bibułę przy sobie, bo już nie mam co z nią zrobić. Niemiec spojrzał się na mnie, otworzył furtkę, macha, żebym wyszła i wyszłam. Nie wiem, ale miałam cholerne szczęście właśnie takie, że zawsze jakoś uszłam [z życiem]. Najgorsze było to, że [rodzice] dowiedzieli się. Tam gdzie myśmy mieszkali, przyszła do mamy sąsiadka i mówi tak: „Pani Heleno, o Boże, Basię na pewno złapali na Grochowskiej, bo jest straszna obława, na pewno ją złapali”, ale całe szczęście, że nie, bo jakoś się wykaraskałam z tego.
Nosiłam bibułę, ale oprócz tego zaangażowali mnie do powielania. Na ulicy Leszno mieli radiostację, oni odbierali wszelkie wiadomości z Londynu, redagowali już, a my z koleżanką Zulą... Powielało się na powielaczu, później widocznie dawali do drukarni; czasami, jak wychodziłam, to miałam ręce umazane tym tuszem. Tylko pamiętam jedne słowa, jak weszłam tam, a młody chłopak do mnie mówi tak: „Pamiętaj, tu się wchodzi, ale możesz nie wyjść stąd”. Do dziś dnia pamiętam te słowa. Tak całą okupację łaził człowiek z bibułą. Jeszcze chodziłam do szkoły podstawowej.

  • Kiedy wstąpiła pani do konspiracji?

Wstąpiłam, to był rok już na przełomie 1942/1943, w tym czasie to chyba było.

  • Co robił pani ojciec, matka?

Oni mieli różne fałszywe kenkarty, dowody, to wszystko dostarczać trzeba było, mama jeździła z tym na Lubelszczyznę. Do dzisiaj dnia pamiętam, jak tata przyniósł pełno blankietów dowodów, w których tylko się wpisywało imię, nazwisko, a tata zawsze mamę upominał: „Pamiętaj, że jak to wszystko wypełnicie, żeby palce odbili na tych dowodach”. Kiedyś nawet mama, jak wracała z Lubelskiego, przywiozła dzieciaka małego. Byliśmy zdziwieni, kto to jest. To się okazało, że to był mały Żyd, ale co z nim zrobili, to nie wiem. Gdzieś widocznie go tutaj [ukryli]. Oprócz tego była pacyfikacja Lubelskiego. Jak nastąpiła pacyfikacja Lubelskiego, wszyscy ludzie zaczęli [uciekać]. Mama z ojcem zaczęli organizować tych ludzi, ściągnęli do Warszawy. Między innymi była pani Eleonora Sobczak, z którą właśnie składałam przysięgę w „Mieczu i Pługu”, oprócz tego przyjechała cała rodzina, pięcioro dzieci małych, matka i ojciec, bo to wszystko szło, strasznie się na Lubelszczyźnie działo w czasie Niemiec, tak jakoś żyło się.

  • Z czego państwo się utrzymywali?

Szmugiel. Mama jak pojechała na wieś, to zawsze [coś przywiozła]. Zresztą mama miała w Bychawie swojego brata, który mieszkał w Gdyni. Jak Gdynię zajęli, to ich wszystkich wyrzucili stamtąd, osiedlili się w Bychawie. Mama też do niego jeździła, to zawsze coś kupiła, przywiozła zawsze. Nawet był taki moment, że kiedyś z mamą myśmy wracały, wpadli Niemcy do pociągu, do przedziału, miałam małe zawiniątko – cukier, Niemiec złapał ode mnie paczkę z [cukrem] i wyrzucił na peron. Cukier się cały na peronie rozsypał, mama dostała jeszcze w twarz od Niemca. Jak oni wpadali do pociągu, to ludzie jak wracali z prowincji, to zawsze każdy coś wiózł do Warszawy, bo ludzie musieli z czegoś żyć, a Niemcy to likwidowali. Wpadali do pociągu i żywność, bagaże wszystkie wyrzucali, żeby nie dowieźć do celu. Myśmy przyjechały z mamą „gołe i wesołe”, bo nic nie miałyśmy.
Później ojciec (nie wiem, jak to się stało) gdzieś złapał jakiś kontakt, bo to już robili akowcy. Myśmy mieli duże trzypokojowe mieszkanie na Igańskiej, co zrobić – pracownię zapalników do granatów. Dobrze. Jak? Podjeżdżała furmanka, jak to dawniej byli wozaki, którzy wozili węgiel, mieli kosze do noszenia z węglem, kładli to wszystko na dno kosza, przykrywali węglem albo drzewem, chłopaki [kosze] wnosili do mieszkania. Był pirotechnik, pseudonim „Jaroń”... W zapalniki wsypywało się proch, to musiało być na czas, bo badał czas w popielniku. W popielnik wsadzał spłonkę, odczepiał i nastawiał na czas. Ale kiedyś, któregoś dnia, jeden z chłopców niosąc kosz, przewrócił się na ulicy, wszystko się wysypało. Najsmutniejsza historia, bo obok nas mieszkał folksdojcz, była służąca, co tu robić. Vis à vis nas był sklep na Igańskiej, stale ta Niemka tam przesiadywała. Widocznie jej się bali, przywieźli cały transport granatów, spłonek, a rano przyjechali, kropnęli ją, że tak powiem, zabili. Teraz, co się okazuje, ona leży zabita jedną ulicę dalej od nas, a u nas pełno jest [spłonek], moja matka w nerwach (ojciec pracował, już poszedł do pracy w ubezpieczalni), mówi: „Boże, cała ulica Niemców, ona zabita leży, słuchaj, co tu robić? Teraz trzeba ojca zawiadomić, nie wiadomo, co z nami. Jak oni wpadną do nas, to już jest po nas. Nie ma nic innego. Wiesz co, ty idź – dała mi jakąś michę. – W razie czego, jak cię zaczepią, to powiedz, że idziesz do sklepu coś kupić”. Rzeczywiście, wyszłam, oni mnie nie zaczepili. Wszędzie chodzili, wszystkie domy oblatali, a do nas nie wstąpili. Naprawdę jakby Pan Bóg czuwał, bo jakby oni do nas weszli, to nie wiem, co by było. Byłoby po nas.

  • U państwa w domu były produkowane zapalniki?

Zapalniki do granatów. Później jeszcze, jak była ta produkcja, to trzeba było je jednak skontrolować, czy one są odpowiednio przygotowane. Zapakowali [dla] mnie znów całą pakę granatów, dali mi chłopaka, który miał ze mną jechać gdzieś, znów komuś oddać, bo gdzieś oni to musieli jednak sprawdzić, czy one są odpowiednio wyprodukowane. Śmiać mi się chciało, bo taka bidna dziewczyna, idę z tymi pakami, a chłopak za mną. Tak sobie myślę – no tak, jakby Niemcy teraz mnie złapali, to chłopak nogi da i pójdzie. Ale jakoś też się udało. Tak się udawało do czasu Powstania.

  • Jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu?

Warszawa była okropna, bo człowiek, jak wyszedł, to nie wiedział, czy przyjdzie do domu. Każdy w domu drżał, rano wychodził a nie wiedział, co go mogło spotkać wieczorem. Ruch był, Niemców pełno, pełno żandarmów chodziło, fatalnie było po ulicach, człowiek się po prostu, jak pies czuł zaszczuty. Ale jakoś żyło się, bo musiało się żyć, aż do czasu wybuchu Powstania.

  • Jak pani pamięta taki czas, była pani młodą dziewczyną, jak pani spędzała wakacje, spotykała się ze znajomymi?

Była nasza komendantka Rysia, ona była prawdopodobnie na Woli, oni zginęli wszyscy. A tak, to człowiek nie miał żadnej rozrywki, żeby gdzieś chodził, to nie dzisiejsze [czasy], człowiek przyszedł zmęczony, jeść nie było co. Pamiętam, kartki były, to jak się poszło do sklepu... Co do kartek, to jednak jakoś się starali wszyscy, że tych kartek to na lewo każdy miał. Jak były w mieszkaniu trzy osoby, to jeszcze oprócz tego były jeszcze drugie trzy, że tych kartek było sześć, porcja żywnościowa na kartki w ten sposób wzrastała. Jak mama poszła do sklepu i przyniosła salaterkę jakiejś marmolady, bo to na wagę było w takich beczkach, przyszłam, zaczęłam jeść to, a mama mówi: „Bój się Boga, ty się rozchorujesz dziewczyno!”.

  • Mówiła pani, że chodziła pani na tajne komplety.

Tak, na tajne komplety chodziłam na Woli. To tylko była nauka, obowiązek, bo zawsze w południe, koło dwunastej, pierwszej, musiałam lecieć na punkt, odebrać bibułę i z bibułą lecieć na Pragę i na Grochów.

  • Czyli pani od 1943 regularnie przenosiła bibułę?

Tak, regularnie, co dzień.
  • Do końca okupacji?

Tak, do końca okupacji. Właśnie ostatnią taką bibułę [zaniosłam] i jak wracałam, to wybuchło Powstanie, dlatego zostałam na Starym Mieście.
Miałam przydział na Pragę, do kolumn sanitarnych, bo skończyłam kurs sanitarny i tu byłam przydzielona. Ale tego dnia, właśnie kiedy wybuchło Powstanie, spotkałam się z Jadwigą, ona mi dała całą prasę, wsiadłam w tramwaj, pojechałam do placu Zamkowego, do mostu Kierbedzia. Mosty okazały się zamknięte, już nas nie przepuścili. Z tymi pakami za domem Schichta (zaraz nad Wisłą stał taki dom profesorów, profesorowie mieszkali), jak do tego domu się wchodziło, to były połączenia z mostem, można było wejść z mostu od razu takim mostkiem na klatkę schodową. Nie wiedziałam, gdzie z tym iść, Niemcy [mnie] nie wpuścili, ludzie zdezorientowani, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Wpadłam na mostek w ten dom, weszłam, część osób przyjęli właściciele tych mieszkań, podzielili nas wszystkich, że każdy z mieszkańców miał przydzieloną pewną ilość ludzi, żeby ich wyżywić. Jestem u pani profesorowej, a już w międzyczasie zapoznałam się z jakąś dziewczyną, wpadłam do pani profesorowej i mówię: „Proszę pani, tu jest taka rzecz, że mam przy sobie całą pakę bibuły, co z tym z robić, spalić?”. – „O nie! Broń Panie Boże! Dziecko, nie pal tego, bo to będzie widać, jak dym leci”. Ludzie byli strasznie bojaźliwi też, żeśmy z tą dziewczyną (przygodną znajomą) usiadłyśmy w łazience, zaczęłyśmy to wszystko rwać na kawałki, wpuszczać do sedesu, pozbyłam się tego.
Teraz jest taka sytuacja, że są Niemcy po tej stronie, a po drugiej stronie Krakowskiego są już Powstańcy. Pani profesorowa mówi tak: „My musimy stąd uciekać, to pomożecie nam – spakowała jakieś tłumoki, żeby jej pomóc coś wynieść z tego mieszkania. – Pójdziemy do kościoła, bo w kościele to się uchowamy”. Dobrze. Ale przychodziła jej córka, ze Starówki przechodzili przez Krakowskie Przedmieście, młodzież, która była po tej stronie wszystko przerzucali na Stare Miasto do Powstania. Ona mówi: „Słuchaj dziewczyno, my będziemy jutro rano o świcie tu i tu, zorganizujcie się, my przyjdziemy i was przeprowadzimy na Stare Miasto”. Jest teraz taka sytuacja, że raniutko świtem cichutko przylecieli; teraz czekamy momentu, żeby przejść, a to jednak jest spory kawałek, bo to jest plac Zamkowy, do Świętojańskiej. Na Krakowskim Przedmieściu stała (nie wiem, chyba do dziś dnia stoi) figura Matki Boskiej, tam stoją Niemcy z karabinami maszynowymi, co chwila prują po ulicach. Musimy odczekać moment, żeby przelecieć [na drugą stronę]. Stoimy, jakoś się uciszyło, wchodzimy na jezdnię, już na plac Zamkowy do [kościoła] Świętej [Anny], a tu zaczyna się kanonada z karabinów. Byłam jeszcze na tyle głupia, że zdjęłam pantofle z nóg, bo mi się zdawało, że to rano, że będzie mnie słychać, jak biegnę. Kule mi pod nogami świstały dosłownie. Przeprowadzili nas na Stare Miasto, na Świętojańską. Weszłam na Świętojańską, cisza, myślę – spokój jest. A na drugi dzień, jak się zaczęły bombardowania… Boże! Co tam się działo! Coś niesamowitego, co chwila – myśmy liczyli, że chyba co piętnaście minut był nalot. Teraz zostałam zupełnie sama, nikogo tam nie znając.

  • Była pani z Powstańcami czy z cywilami?

Na razie byłam z cywilami. Zapoznałam państwa Mariańskich, oni mieli sklep kolonialny na ulicy Długiej na wprost Arsenału. Mieli znajomych na Nalewkach, on był komendantem straży ogniowej, on mówi tak do nas: „Słuchajcie, idźcie do tego sklepu, poróbcie paczki żywnościowe, rozdajcie to ludziom”. Poszłam z nim, zaczęliśmy robić paczki, co było w tym sklepie, był cukier i inne produkty, część zabrali Powstańcy, a resztę myśmy poroznosili ludziom po piwnicach. Siedzę, nie wiem, co dalej robić? Siedzę później na Nalewkach, ale żeby przejść z Długiej do Arsenału i dobiegnąć do Nalewek, to też trzeba było bardzo skrupulatnie [obserwować], dlatego że Niemcy mieli snajperów, trzeba było tak wycelować, kiedy on nie strzelał. Ale były jednak straszne historie, bo niektórzy przechodzili, później tylko ściągaliśmy rannych ludzi z ulicy, żeby go nie zabili.
Na Nalewkach rzeczywiście śluby się odbywały, nabożeństwa się odbywały. Widziałam cały Pawiak, bo straż graniczyła z Pawiakiem, z okien straży było widać Pawiak. Tam posiedziałyśmy też parę dni. Niemcy zaczęli robić coraz więcej natarć na Stare Miasto. Wygnali nas z Nalewek aż na ulicę Długą. Znalazłam się róg Kilińskiego i Długiej. Na razie siedzę, wody nie ma, latałam po wodę, bo nie było wody, tylko jak była studnia, to też trzeba było upatrzyć momentu, żeby dolecieć do studni, nabrać wody, przynieść. Latałam [po wodę] dla tych ludzi, dla szpitala.

  • Siedziała pani z cywilami w piwnicach?

Siedziałam też z cywilami w piwnicach.

  • Sama cały czas pani była, bez żadnych znajomych?

Nie, właśnie spotkałam koleżankę, od której odbierałam prasę. Ona mnie wtenczas jakoś wepchnęła, ale już bez żadnych dokumentów, nie wiadomo co. W każdym bądź razie róg Długiej i Kilińskiego było widocznie jakieś dowództwo, bo dali mi jakieś rozkazy, z którymi latałam przez całe Stare Miasto, przez Rynek, schodkami na dół. Stali na dole (nie wiem, czy to już była cytadela, nie wiem, co tam było), tam nosiłam rozkazy. Siedziałam na Długiej.

  • Gdzie pani mieszkała?

Nigdzie nie mieszkałam. Znaczy byłam tam, to tak – do kuchni poszłam, pomagałam coś w kuchni, bo gotowali dla ludności. Jak zabili konia, to ugotowali zupę jakąś, to się tą zupę roznosiło ludziom. Mówię do Jadzi: „Słuchaj, co my tu będziemy robić, tu nikogo nie znam. Znalazłam się naprawdę zupełnie przypadkowo, nie wiem, co z sobą mam zrobić?”. To mnie wepchnęła: „Pójdziesz tu, pójdziesz tam”. To tak biegałam z nią, do rannych chodziłyśmy, koleżanki [Jadzia] zaczęła szukać po nalotach.
Był taki moment, że kiedyś siedzę na Długiej na schodach, nareszcie straszny okrzyk: „Wiwat!!!”. – „Co się stało?”. – „Powstańcy zdobyli czołg!”. To wszystko gruchnęło z klatki schodowej, z bram i podwórek na ulicę. Tylko wyskoczyłam z klatki schodowej, już miałam wejść w bramę, a tu huk niesamowity, czołg się cały roz... tego, bo był tak naszpikowany różnymi [materiałami wybuchowymi], makabra. Rannych nie z tej ziemi – ręce, nogi w ogóle wisiało wszystko na gzymsach, na dachach. Była jedna z łączniczek, dziewczyna, która za mną też leciała, bo wyskoczyłam pierwsza i ona za mną chciała wylecieć, nie zdążyła wylecieć. Trafiło ją, tak strasznie ją przysypało, że nie mogliśmy jej w ogóle ratować, chłopaki ją zastrzelili, [żeby się nie męczyła]. To było okropne, nie można było dziewczyny już uratować. Już zbliżał się prawie... To było już w połowie sierpnia, jak ten czołg [wybuchł].
Jeszcze był taki moment na początku, jak przelatywały samoloty z Londynu z Anglii. Jeden z tych samolotów upadł na Długiej, to też pamiętam. Są zrzuty, nadleciał samolot z Anglii, jest trzech czy czterech pilotów, jeden nawet był Polak. Może go [Niemcy] postrzelili czy on za nisko leciał, nie wiem, dość, że on zawadził skrzydłami o dachy. Leciał – tu była Długa, a tu Miodowa, on zawadził już o dachy, skrzydła mu się złamały, runął na środek Miodowej.

  • Tam później była chyba barykada.

Tak, chyba. Na Hipotecznej, jak byłam przy banku, to myśmy też budowali barykady, to się ściągało wszystko, co się dało, różne graty.
Jak samolot upadł, prędko tam polecieliśmy i co się okazuje? Broń z tego samolotu jednak dało się wymontować. Dwóch pilotów było zabitych, a jeden żył. To się okazało, że nawet jeden był Kanadyjczyk, jeden był Polak. Wrócę do tego czołgu, bo [samolot] był jeszcze na początku, przed czołgiem. Już po wybuchu czołgu latałam z rozkazami na Podzamcze, ale to już był chyba koniec Powstania, bo mówią teraz: „Co tu robić? Trzeba zorganizować przejście kanałami. Co zrobimy?”. Do każdego jednego rannego sanitariuszkę. Ustawili nas na tyłach kościoła garnizonowego na wprost Kilińskiego, bo na Kilińskiego był właz do kanału. Czekamy na odpowiedni moment, żeby wejść do kanału. Co się okazuje? Niemcy zaczęli karbid sypać, to wytwarzało gaz, już nie można było [wejść], wycofali nas, zrobili nam odwrót.

  • Już pani weszła do kanału?

Nie, pierwsza partia chyba weszła, myśmy już mieli wchodzić, zrobili nam odwrót, bo stwierdzili, że nie da się wejść, bo nie przejdziemy. Zorganizowali nam drugie przejście ulicą Bielańską, przez plac Teatralny, do Śródmieścia, bezpośrednio placem. Stoimy ustawieni na ulicy Bielańskiej, dowództwo się teraz naradza – bo to też raniutko – jak tu przejść? Mówią: „To będziemy ich partiami puszczać”. Co się okazało – byli sprytniejsi, bo jak Niemcy zaczęli strzelać, to oni mówią: „Zaraz, zastanówcie się, będzie więcej trupów, jak dojdzie do Śródmieścia”. Wrócili się do nas, podszedł dowódca (po imieniu, po nazwisku, po pseudonimach nie znałam, bo po prostu byłam taka przyklejona do nich) i mówi tak: „Słuchajcie, już jest koniec, rozwiązujemy wszystko, teraz na własną rękę ratujcie się”. Już [jestem] taka zmęczona, myślę sobie – co tu robić.
Poszłam gdzieś na schody do jakiegoś domu, usiadłam i siedzę, przysnęłam. Nareszcie czuję, że ktoś mnie szarpie za ramie, otwieram oczy, a tu Niemiec krzyczy – Raus do mnie. Wstałam, myślę sobie – Boże, co to teraz znów będzie? Wyprowadził mnie na tyły banku (przy hipotece był bank). Co się okazuje – już po jednej stronie stoją dziewczyny, po drugiej stronie stoją chłopaki, jeździ Niemiec, który aspiruje, a że miałam całą torbę opatrunków, Niemiec szarpnął mi tą torbę z ramienia, przewrócił, rzucił mi pod nogi to wszystko, co miałam. Patrzę, lecą bandaże, lekarstwa, wszystko, on to kopnął. Ręce do góry kazali nam podnieść, stoimy, czekamy, co to będzie. Może dlatego że to byli ludzie młodzi, nie zastanawiali się, że każda chwila mogła być ich ostatnią. W pewnym momencie przyjeżdżają Niemcy na motorach, wpadli w szpaler (w nas), porozumieli się z Niemcami, którzy nas pilnowali; każą nam, żebyśmy stamtąd wyszli, wyrzucili nas na ulicę. Jak nas wyrzucili na ulicę, to już wtenczas patrzę, ulicą [idzie] pełno ludzi, już wszystko szło do Pruszkowa. Teraz jest taki moment: idą ranni, idą mieszkańcy, dzieci, kobiety, niektórzy Powstańcy nie chcieli zdjąć nawet mundurów, szli w mundurach. Szedł ze mną chłopak ranny. Co było jeszcze najciekawsze, to że cała obsługa, która transportowała ludzi z Powstania do obozu do Pruszkowa, nie była niemiecka, to wszystko byli Ukraińcy, Białorusini, nie wiem, nie [mówili] po niemiecku. Jeden z nich podszedł, walnął tego chłopaka w twarz. Oprócz tego przy cywilnej ludności, jak zobaczył, że ktoś miał obrączkę, pierścionek czy coś, to mu zdjął. Rabowali strasznie.
Zaprowadzili nas wszystkich do Pruszkowa, zaczęli nam robić zdjęcia, segregować. Wpierw to nas zaprowadzili na Dworzec Zachodni, wsadzili w pociągi podmiejskie, dojechaliśmy do Pruszkowa.

  • Jakie nastroje były wśród Powstańców, wśród ludności cywilnej w trakcie Powstania?

Młodzież była strasznie brawurowa, a ludność raczej była załamana, bo rzeczywiście ludzie włóczyli się z piwnicy do piwnicy. Jeszcze tak to było zorganizowane, że jak stał cały szereg domów, to całą ulicę można [było] przejść przez piwnice, tak że weszłam do jednego domu na jednym rogu, a wyszłam na drugim. Ludność naprawdę strasznie cierpiała, bo ani jeść, ani pić. Był nawet taki moment, że jak byłam na Długiej, uderzyła bomba, nas zasypało, straszny krzyk, płacz, trzeba szczęścia w nieszczęściu, że uderzyła z drugiej strony, myśmy z tej drugiej strony stamtąd wyszli. Młodzież jak to młodzież – była strasznie brawurowa, strasznie rwąca się do walki, ale właściwie z czym.

  • Co pani wtedy myślała o Powstaniu, jak pani walczyła?

Całą okupację walczyłam, bo myślałam, że będą lepsze czasy, że nareszcie przyjdzie coś lepszego, że Niemcy jednak dostaną w tyłek i to się wszystko zakończy. Ale dla mnie to się bardzo smutno skończyło. Dlatego że po Pruszkowie wywieźli mnie do obozu do Breslau, stamtąd [mam] dość przykre wspomnienia, bo oczywiście musieli nas wymyć, kazali nam się porozbierać do rosołu, wymyli nas, później ustawili znów w szpaler. Ale tam to wcale nie byli Niemcy, to wszystko było wschodnie.

  • Jak pani wyjechała z Pruszkowa?

W Pruszkowie jeszcze były sektory, stałam w jednym sektorze i w następnym sektorze patrzę – stoją znajomi. Oni do mnie kiwają, mówią: „Słuchaj, Basia, zrób coś, wyjdź z tego sektora, bo tam chyba wszystkich będą do obozów [wysyłać] – ale skąd oni mieli takie wiadomości, to nie wiem. – Ten sektor, gdzie my jesteśmy, to będą brali na roboty”. Jest teraz taki moment, że muszę przejść, a odległość między sektorami to taka była jak ten pokój [kilka metrów], tu były druty kolczaste, chodzi jeden Niemiec w tą i z powrotem. Co zrobiliśmy? Upatrzyliśmy, jak Niemiec się odwrócił, oni mnie podnieśli nad druty, za plecami tego Niemca przeszłam i przeszłam rzeczywiście do tego drugiego sektora. Później, jak mnie słuchy doszły, mieli rację, że z tego sektora, gdzie byłam, wszyscy pojechali do Oświęcimia.
Jak na roboty, to oczywiście później podstawili wagony bydlęce na tory, zapakowali nas w te wagony, zaplombowali, żebyśmy nie uciekli, takie małe okienka, ciasno nie z tej ziemi, ludzie starsi, chorzy, z małymi dziećmi. Był taki moment, że umarło matce dziecko, ta matka to dziecko trzymała nieżywe do tego czasu, dokąd ten transport nie dojechał do Niemiec, otworzyli pociągi, ona z tym dzieckiem wyszła. Jeść nie było co, oni się nie przejmowali. Cały transport objeżdża po Niemczech, jeden czy dwa wagony zostawiają, każdy w innej miejscowości.
Tak dojechałam do Halle, odstawili nas na bocznicę, że rzekomo w tym Halle mieliśmy zostać, ale transport, który ma ruszyć, jeszcze stoi dalej. Jest straszne bombardowanie Halle, Anglicy walą tak, że coś niesamowitego. Już poznałam się mniej więcej z ludźmi, mówią: „Nie, to nie ma mowy, trzeba w inny pociąg wsiąść, może gdzie indziej nas wywiozą, tu nie zostaniemy, bo nas pozabijają”. Takie straszne naloty, a jeszcze [stoimy] na bocznicy kolejowej. Już wagony nie były plombowane, można było się przemieszczać w tych wagonach. Wsiadłam w inny wagon, tak mnie wozili, aż mnie przywieźli do Wrocławia, do Breslau. Jak oni mnie do Breslau przywieźli, patrzę, oni mnie do obozu wsadzili.
  • Była pani ze znajomymi czy sama?

Nie, już wtenczas straciłam kontakt ze wszystkimi. Porozdzielaliśmy się. Jestem w obozie, ja i są jeszcze trzy dziewczyny, Irka Aksaman, Lenka Jegorow (ona była z Czerniakowa, smutną historię ta dziewczyna miała). Jak wzięli nas, umyli, wyczyścili, wyszorowali, wprowadzili w baraki dwupiętrowe, dali po jednym kocu, same dechy, nic więcej. My zmęczone położyłyśmy się. Boże, a tam pluskwy nie z tej ziemi, wcale spać nie można, mówimy z dziewczynami: „Wiecie co, my postawimy wodę z miskami na dół a na górę pójdziemy spać”. Rano, jak wstałyśmy, to miski były pełne pluskiew, czarna była ta woda.

  • Jak to działało?

Nie wiem, tak nas odkażali, dlaczego były pluskwy, to nie mam pojęcia. Siedzimy w obozie. Co się odbywa w takim obozie? To był widocznie przejściowy obóz, skąd Niemcy brali sobie pracowników. Przyjechali chłopi niemieccy, rolnicy, przemysłowcy, ustawiają wszystkich pod rząd, przychodzi Niemiec, teraz czy się podoba czy nie, kiwa, że weźmie do roboty, odtransportuje. Tu już nie miałam szczęścia, bo żaden Niemiec mnie nie chciał. Wzięli wszystkich ludzi, [a ja] z powrotem do tych baraków wracam, myślę, Boże, dokąd tu będę siedziała. Trzeba trafu – a już zapoznałam właśnie trzy dziewczyny: Irkę Aksaman, Helenkę Jegorow, Celinkę z Poznania – mówimy tak: „Słuchajcie dziewczyny, my nie możemy tak długo w tym obozie siedzieć, bo co wezmą do roboty, to wezmą, a resztę mogą gdzieś do obozu wywieźć”. W pewnym momencie jest ogłoszenie, że potrzeba jest na kolej pracowników, myśmy się zgłosiły. Przyjechał Niemiec z kolei i zabrał nas.
Jeszcze najśmieszniejsze było, jak oni nas odżywiali w tym obozie. Jest apel w południe, każdy miał jakiś garnek czy jakąś blaszaną puszkę, nalewali nam takiej lury brukwianki, dawali ćwiartkę chleba. Przyszłam, ćwiartkę chleba zjadłam, dziewczyny mówią: „Basia, tyś to zjadła, co będziesz wieczorem jadła?”. – „A ja wiem, co będzie wieczorem, teraz się najem”.
Niemiec nas zabrał do Trachenbergu (teraz to jest Żmigród), to jest parę kilometrów za Wrocławiem. No i do roboty. Co to była za robota na kolei – konserwacja szyn. Są podkłady, Niemcy mieli podkłady nie drewniane tak jak u nas w Polsce, tylko u nich podkłady były żelazne, pod tymi podkładami były kamienie. Trzeba było wpierw odkręcić śrubami, kręciło się jeden z tej strony, drugi z tej strony, odkręcało się śruby, odbijało się kamienie od tych szyn, później trzeba było podbić kamienie, przykręcić z powrotem. Zbuntowałam się któregoś dnia, pojechaliśmy w plener, las, piękna łąka, poszłam, położyłam się, mówię: „Róbcie, co chcecie, już nie idę”. Przyleciała któraś z nich, mówi: „Słuchaj, Basia, ty się nie wygłupiaj, bo ten Wróbel...”. Majster, który nas [pilnował], on miał na nazwisko Wróbel. Zawsze myśmy się sprzeczali, bo on do mnie mówił po niemiecku, stale mu mówiłam, że nie rozumiem, to takie polskie nazwisko, on nie umie po polsku. On dobrze po polsku rozumiał, on wie, co mówię. Położyłam się, one mówią: „Słuchaj, ten majster powiedział, żebyś ty się nie wygłupiała, bo ciebie wyślą do miasta. Jak ty pojedziesz do miasta, to dopiero zobaczysz, jak ci bomby na głowę zaczną lecieć, bo tu masz spokój, tu się narobisz, ale masz spokój”. Może one miały rację. Myśmy tak w lecie jeszcze na tych szynach pracowały.

  • Który to był rok?

To już był 1944 rok po Powstaniu, jak mnie z Pruszkowa wywieźli.

  • Czyli październik.

Tak, jeszcze było ciepło. Jestem w Breslau, pracuję na kolei. Pod koniec 1944 roku jest natarcie wojsk rosyjskich na Wrocław, wszyscy Niemcy z Wrocławia uciekają, my też ruszyliśmy w Polskę, zaczęliśmy stamtąd uciekać. Co się dzieje? Rosjanie strasznie gwałcą, makabra, co tam się działo, coś niesamowitego. Dziewczyna ani żadna kobieta nie mogła przejść, do tego stopnia, że myśmy na tej stacji kolejowej miały pokój, wpadł Rosjanin i do Lenki, każe jej wyjść, mówi, w tej chwili, żeby ona wyszła. Dziewczyna zaczęła płakać, on niewiele myśląc za kaburę, za pistolet, mówi: „Jak ty nie wyjdziesz, to je wszystkie zastrzelę”. Odwróciłam się do okna, stoję, on tak mnie koło uszu zaczął strzelać ten Rosjanin. Najstarsza Irena, która z nami była, mówi: „Lenka, trudno, wyjdź, bo on nas pozabija tutaj”. Co się stało, dziewczyna wyszła, zgwałcił ją. Tak miała fatalne szczęście do tych Rosjan, że jeden ją zgwałcił, drugi ją zgwałcił. Ona później wróciła do Warszawy. Jak przyjechałam do Warszawy, to się z nią spotkałam. Matka Lenki mówi tak: „Wiesz co Basiu, ta Lenka taka jakaś stale zdenerwowana, co się z nią dzieje?”. Matka zaczęła z nią rozmawiać, co się okazało, Lenka była w ciąży, jak przyjechała do Warszawy. Co z Lenką robić? Zaprowadzili do lekarza, do ginekologa, był Francuz, zrobili aborcję, a Francuz mówi tak: „Niby to dziecko było, a teraz zróbcie paczkę i Stalinowi odeślijcie”. Ona była prawdopodobnie Rosjanką, bo ona Helena Jegorow się nazywała, tak z nią postąpili.
Myśmy z Trachenbergu ruszyli na Rawicz. Jeszcze nie powiedziałam, że Zula, która była w czasie Powstania, ona była też z Trachenbergu, oni przepłynęli Wisłę, ją aresztowali na lewobrzeżnej Warszawie.

  • Ona przepłynęła Wisłę w czasie Powstania?

Tak. Już Powstanie upadało na Starówce, jakaś część Powstańców przepłynęła Wisłę. Później kiedyś już, jak przyjechałam do Polski w 1945 roku, spotkałam znajomych, pytam się [o nią] (ludzie się bali ludzi już później), mówią: „Zulka została aresztowana, wywieźli ją do Wronek, nie poznałabyś dziewczyny, była tak strasznie bita i maltretowana, że z młodej dziewczyny zrobili staruszkę”. Prawdopodobnie ona nie wyszła z Wronek, zginęła we Wronkach.
My uciekamy z Trachenbergu do Rawicza. Już na linii Trachenberg i w stronę do Leszna jak Rawicz, Niemcy stawiają zapory, bo już szykuje się front. Myśmy przeszli przez front, znaleźliśmy się w leśniczówce. Ta leśniczówka, ktoś mi mówił, że to była jakaś historyczna leśniczówka, że w 1918 czy którymś roku tam były podpisywane jakieś pakty między krajami. Myśmy w leśniczówce wylądowali, leśniczy nas przyjął, bo nas było trzy, a jeszcze byli chłopcy z nami z Trachenbergu, bo oni nas trochę obraniali, bo ci Rosjanie strasznie gwałcili. Każdy chłopak się przyznawał, że to jego dziewczyna, jak mógł bronił dziewuchy. Przyjęli nas do leśniczówki, dali nam wyżywienie, nocleg. Siedzimy w lesie, myślimy, gdzie się kierować, żeby wrócić do Warszawy. Co się dzieje – raz wpadają Niemcy, raz wpadają Rosjanie, bo już są rozbite jednostki wojskowe Niemców. Niemcy zaczynają się plątać po lasach, stracili kontakt ze swoimi oddziałami, już ich gnają wojska rosyjskie, zaczyna się wędrówka ludów. Niemcy nie wiedzą, co z sobą zrobić. Znów jest jeden przykry moment. Jest między nimi Węgier, Niemcy tego Węgra zostawiają w leśniczówce, ale dość byli uprzejmi wobec nas, bo tam był chyba gestapowiec w czarnym mundurze, [ale i] z Wermachtu był żołnierz. Węgra zostawili, bo on miał odmrożone nogi. Co chłopaki zrobili, zastrzelili tego Węgra, bo nie było rady. Znów się bali, że jak wpadną Rosjanie, znajdą Niemca... On był w wojsku niemieckim, on był Węgrem, to nie moja była sprawa, to już tak zadecydowali, Niemcy odeszli z leśniczówki. Nareszcie słyszymy – kanonada w lesie, strzelanina, spotkali się z ruskimi, prawdopodobnie też zostali zastrzeleni ci Niemcy. Myśmy z leśniczówki wyszli, dotarliśmy do Rawicza. W Rawiczu przyjęli też nas jacyś zupełnie przygodni ludzie. Teraz czekamy, jak się dostać do Warszawy, bo już jest nas cała paczka, nas jest trzy, parę chłopaków było. Wydumali, że idą transporty wojskowe ruskie na front, a później wracają w stronę Warszawy puste. Myśmy takim właśnie transportem dojechali do Łodzi. Jak transport przejeżdżał przez Rawicz, to myśmy wsiedli do pustych wagonów. Przyjechaliśmy do Łodzi, już z Łodzi chodziły podmiejskie pociągi do Warszawy. Wtenczas przyjechałam do domu. Moja matka już wiedziała o tym, dlatego że tam gdzie pracowałam w Niemczech, byli tacy państwo z córką, oni wrócili wcześniej. Ta córka (ponieważ oni też mieszkali na Grochowie niedaleko nas) przyszła do mamy, mówi: „Proszę pani, jestem od Basi, Basia za dzień, dwa przyjedzie”. Matka mówi: „Gdzie jest moje dziecko?”. – „Przyjedzie”. Rzeczywiście przyjechałam, wysiadłam na Grochowskiej, a to były pola przecież, to nie było tak jak teraz, że wszystko jest zabudowane. Idę polem, modlę się po prostu, myślę sobie – Boże, a jak nie ma w ogóle domu, jak nie ma rodziców, co z sobą zrobię? Nareszcie, idę kawałek, patrzę, idzie sąsiadka, żona pułkownika Stolarskiego, mieszkali koło nas, mówi tak: „Basiu, dziecko, idź, wszystko jest w porządku, rodzice żyją, dom stoi”. – „To widzę, że dom stoi, ale co w tym domu?”. – „Idź dziecko, wszystko jest w porządku”. Zakończyła się tak moja cała wędrówka po Powstaniu, po Niemczech, koniec było. Teraz jest tak, że ojciec nie pracuje, ojciec boi się iść po prostu do pracy.

  • Co pani ojciec i mama robi w Powstaniu?

Mama, ojciec tu mieli przydział, wiem, że mama gotowała dla Powstańców, kuchnię prowadziła na tym terenie, ojciec też jakoś się musiał udzielać, bo kontakt straciłam. Później, jak oni zaczęli likwidować wszystko na Grochowie...

  • Powstanie na Pradze było bardzo krótkie.

Bardzo krótkie było, tak, ale jeszcze przed tym nim... Ach, co to było, jak weszli Rosjanie, co moja matka przeżyła. Oni, jak byli Niemcy, to ich wyrzucili z mieszkania, wszystkich chcieli pognać widocznie do Pruszkowa do obozu, ale ojciec mój uciekł, przyszedł do domu, za jakiś czas mama przyszła, też uciekła, przyszła do domu. Później to już kapitulacja Niemców, kolumny Niemców przez Grochowską pędzili, to był obraz nędzy i rozpaczy, jak to wszystko wracało z frontu. Teraz weszły wojska ruskie, mnie nie ma w domu, bo ja w Niemczech jeszcze, mama z ojcem są już w Warszawie, uciekli też z [kolumny], co gnali ludzi do Pruszkowa. Niemcy się wycofali, weszła armia ruska, wpadli do mieszkania, mówią do matki tak: „Wynoście się!”. Matka mówi: „Gdzie mam się wynosić? Niemcy byli, się nie wyniosłam, teraz mam się wynieść?”. – „Tak, bo my będziemy tu radiostację zakładać”. Oni bardzo dobrze po rosyjsku mówili, dlatego że w czasie tamtej wojny pokolenie znów było gnane w Rosji, matka do tego oficera mówi: „A co mnie wasza radiostacja obchodzi? Macie dwa duże pokoje, a trzeci mały pokój, to będę z mężem. Zresztą mnie jest już wszystko jedno, mojego dziecka nie ma, dziecko moje nie żyje na pewno”. – „Nie! Musicie się wynosić!”. – „O nie, nie wyniosę się!”. – „Nie wyniesiesz się? Zobaczysz”. Było pomieszanie, były jednostki wojska ruskiego i było wojsko polskie. Oficer ruski wyjął pistolet, [skierował] do matki, mówi, że jak nie opuszczą, to ich zastrzeli. Moja matka mówi do niego: „Co?! Ty mnie zastrzelisz? Mnie Niemcy nie zastrzelili, a ty oswobodziciel mnie zastrzelisz? A strzelaj!”. Matka stanęła naprzeciwko Rosjanina, on się bał. Dlaczego on się bał? Dlatego, że oprócz tych Rosjan byli Polacy. Później powiedzieli: „Proszę panią, jakby on panią zastrzelił, to on by rana nie doczekał, my byśmy go rozwalili” – znaczy Polacy.

  • Rodzice zostali w tym domu?

Już w pokoju poprzeciągali wszystkie druty, on wpadł do pokoju, zaczął krzyczeć po rusku, żeby oni to wszystko ściągnęli, że on nie pozwoli, żeby polska kobieta na niego płakała, takim cudem się wynieśli. Mama czeka na powrót, siedzi, płacze, ojciec mówi: „Matko Boska, wytrzymać w domu nie mogę”. Już jak przyjechałam, to się wszystko uspokoiło, bo jednak wróciłam.

  • Jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu? Pani mieszkała po stronie, która nie była tak bardzo zniszczona.

Pierwszy dzień Powstania, pierwsze dwa dni, właśnie gdzie byłam w domu u profesorów, widziałam, jak Niemcy podpalali domy, w domach już nikogo nie było, bo ludzi widocznie powyrzucali, teraz chodzą Niemcy z baniakami na plecach, tak po całych domach...

  • Gdzie?

Na Powiślu, jak Mariensztat, to wszystko się paliło. Jak z Warszawy wychodziłam, to już był kamień na kamieniu, to już nie było co...

  • Czy była pani jakoś prześladowana z tego powodu, że pani była w Powstaniu, jak pani wróciła?

Jak wróciłam, to wszyscy siedzimy w domu, ojciec do pracy nie idzie, ojciec w ogóle był jakiś załamany, nie miał zaufania do tych władz w ogóle, bał się ujawniać. Dlatego że to była jednak depresja. Nie wiem, jak ludzie sobie załatwiali ZBoWiD-y, rożne historie, odznaczenia. Chociaż był taki moment, że ojca spotkał jakiś znajomy, mówi: „Panie Kazimierzu, ale Basia to jednak powinna mieć jakieś...”. Mój ojciec był cholerny ideowiec, mówi: „O nie, ja i moja córka nie pracujemy dla orderów, myśmy pracowali dla ojczyzny”. Niestety, byłam tak wychowana i z takiego domu pochodzę. Matka mówi: „Słuchaj, nie możesz tak siedzieć, przecież trzeba z czegoś żyć, trzeba iść do pracy”. Ojciec sobie wydumał gdzieś na Pradze jakąś firmę, to był CBOS, pomoc dla biednych, coś organizowali, chyba był księgowym. Oczywiście spisał życiorys, ale taki życiorys lewy po prostu, pracował.

  • Czy chciałaby pani dodać coś jeszcze?

Chciałabym dodać, że młodych ludzi ciągnęła brawura, oni się nie zastanawiali, oni pruli do wolności, bo myśmy sobie wyobrażali, że naprawdę [walczymy o wolność], bo już mieliśmy tego dość. Wyszło [się] na ulicę, nie wiadomo było, czy się wróci, nie wiadomo co, stale naloty. Chcieliśmy wolności, ale ta wolność też była przykra dla niektórych. Ojciec się nie ujawniał, do dziś dnia ani nie należę do żadnego ZBoWiD-u, w domu to było już tabu, już się nie mówiło w ogóle o czasach okupacji, to był już życiorys zamknięty. Ojciec umarł na serce, bo dostał zawału po tych wszystkich przejściach. Zaczęłam pracować w ubezpieczalni, później wyszłam za mąż, skończyło się, ale przeszedł człowiek...




Warszawa, 9 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Barbara Matusiewicz-Turalska Pseudonim: „Topolka” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście, Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter