Jadwiga Muzińska „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej

Jadwiga Muzińska z domu Wierzbowska, pseudonim „Zosia”. Walczyłam w Powstaniu, działałam w konspiracji od 1942 roku, byłam łączniczką, przynosiłam różne dokumenty i broń, naturalnie zamaskowaną. W czasie Powstania byłam w patrolu „Ewy”, w plutonie przy Komendzie Okręgu. W czasie okupacji wszystko to była konspiracja, wiedziałam tylko, gdzie mam iść, i tylko znałam osoby, z którymi kontaktowałam się.

  • Do szczegółów za chwilę przejdziemy. Proszę powiedzieć o rodzinie, z której pani pochodzi.

Mój ojciec w tej chwili nie żyje, zginął po Powstaniu, był w obozie Mauthausen. Mama też już nie żyje. Mieszkaliśmy na Bonifraterskiej. Ojciec był pracownikiem szkoły Przemysłu Graficznego i Fotograficznej na Konwiktorskiej w Warszawie. Pracował cały czas do okupacji, bo w okupację miał jakieś przygodne [zajęcia], pracował w jakimś transporcie. Mama nie pracowała. Mam młodszego brata, który również działał w Armii Krajowej, był w Powstaniu. Chodziłam do szkoły, do liceum, najpierw do gimnazjum, do szkoły handlowej Hanki Grabowskiej. W tej dużej książce o Powstaniu […] opisuje się, co to za dom.

  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Ja z rodzeństwem i z mamą byliśmy jeszcze na wakacjach w Kobyłce, tato pracował. Dwudziestego dziewiątego sierpnia przyjechał samochodem: „Szybko, pakujmy się, bo mobilizacja, bo wojna!”. Następnego dnia rano po przyjeździe już o godzinie szóstej [były] w radio komunikaty o lotnictwie, że coś nadchodzi, alarm lotniczy. Nie wiedzieliśmy, że to może być wojna, tylko że to są ćwiczenia przeciwlotnicze, jakie były już przedtem kiedyś. Potem już podawali po bombardowaniu, jakie szkody były wyrządzone. I trzeba było uwierzyć, że niestety to wojna. Miałam trzynaście lat, byłam bardzo zachwycona, że za dwa tygodnie pobijemy Niemców. W szkole był taki nastrój już od kilku miesięcy, że to będzie zabawa, w dwa tygodnie będzie po wojnie, pobijemy Niemców. Jeszcze chyba na wiosnę jako szkoła brałyśmy udział w przekazaniu Wojsku Polskiemu iluś dział wojennych, dokładnie nie pamiętam. Nastrój w szkole wśród dzieci był bardzo optymistyczny: „Co to jest? Jesteśmy silnym państwem, miastem, co to dla nas Niemcy?”. Byłam zachwycona, że będę mogła się wykazać, bo to przecież będzie pole do działania, służba pomocy kobiet czy w sanitariacie. Byłam zachwycona, po prostu byłam zachwycona i szczęśliwa, że tak będzie.
Ale już po paru dniach były naloty, Niemcy pod Warszawą, już były bombardowania. Pamiętam, wracaliśmy z ojcem od cioci i na Miodowej spotkał nas nalot, alarm. Straszne, trzeba było biegać do najbliższego schronu. Zaczęło się bardzo źle. Mieszkałam na Bonifraterskiej na wprost Sapieżyńskiej, tam była fabryka „Fiata”, duży obszar. Pamiętam, nie wiem, którego to dnia było, ale to ostatnie dni wolnej Warszawy, waliło się, bomby leciały, w nocy całą rodziną z Bonifraterskiej [uciekaliśmy] gdzieś, byle w jakieś bezpieczne miejsce. To było jak dla dziecka duże przeżycie. Mieliśmy wujka, który pracował w firmie „Klawe”, w alei Przyjaciół był dom dla pracowników ze schronem. To było budowane tuż przed wojną. W tym schronie z matką, z siostrami, z ciocią, której mąż pracował u „Klawego”, żeśmy cały wrzesień przesiedzieli. Było to okropne, bo to pierwszy raz, paliło się obok, kamienica zawalona, wszystkie bomby było słychać, widać, sypało się. Nawet jak bomba nie uderzyła, to wszystko obsypywało się, trwoga niesamowita. Przeważnie mamy z dziećmi były w tym schronie, a mężowie kursowali [na trasie] dom i rodzina. Moja ciocia, mamy siostra zginęła, bo poszła do męża, a mieszkała na Powiślu, śladu nie znaleźliśmy po niej, dzieci zostały. Musiała iść Książęcą w dół na Powiśle, na Solec, bo tam mieszkała. Gdzieś na Ludnej czy na Książęcej, gdzie było dużo przestrzeni, tam widocznie gdzieś [ją] trafiło. Potem, jak były ekshumacje na placu Trzech Krzyży, towarzyszyliśmy całą rodziną, śladu nie było. To były przykre widoki.

  • Państwa dom ocalał?

Nasz dom ocalał, z tym że okna były wybite.

  • Potem państwo przenieśliście się z powrotem?

Przenieśliśmy się. Mieszkaliśmy, dopóki Niemcy nie zarządzili getta, bo na Bonifraterskiej było getto. Wtedy zamieniliśmy mieszkanie, można było zamieniać z Żydami po stronie aryjskiej, na Starym Mieście, na Freta. Zamieniliśmy się i tam mieszkaliśmy, z tym że już druga strona Freta to byli Żydzi, było getto. To było przykre, bo w oknach nam trochę grozili, krzyczeli: „Dziś my, jutro wy!” – różne takie historie. Potem zmniejszyli [getto], już nie było tego.

  • Pani miała trzynaście lat, jak wybuchła wojna. Proszę powiedzieć, jak potem było z edukacją, uczęszczała pani na komplety?

W 1939 roku przed wakacjami akurat skończyłam siódmą klasę i zdawałam jeszcze w lipcu do prywatnej szkoły handlowej na ulicy Złotej. To był szkoła „hallerczyków” i „żeligowczyków”, gimnazjum kupieckie. Zdawałam tam, zdałam i miałam iść normalnie od września do szkoły. Naturalnie we wrześniu w ogóle nie było żadnych szkół.
Gdzieś chyba w październiku zaczęłyśmy lekcje. Po tych egzaminach w szkołach jakichkolwiek można było iść do tego rodzaju szkół państwowych. Tak było na początku. To było chyba III gimnazjum państwowe handlowe obok szkoły Batorego. Przed wojną były męskie i żeńskie szkoły, nie było mieszanych. Z moimi koleżankami, z którymi całą podstawówkę przeszłam i teraz utrzymuję kontakty, tam żeśmy poszły. To na razie było na Górnośląskiej. Potem zrobili getto, przerzucili [szkołę], ile ich było, nie pamiętam, wiem, że było na Wawelskiej, na Nowogrodzkiej, na Królewskiej 16. Tam było prywatne gimnazjum Hanki Grabowskiej, nazywali je „zieleniaki”, bo one chodziły przed wojną w zielonych mundurkach. Ciągle nas przerzucali. Naturalnie nie było to gimnazjum, to była szkoła sekretarek, Handelsschule für Mädchen.

  • To była oficjalna szkoła?

To była oficjalne szkoła, która, naturalnie, tak jak w tym opowiadaniu o Powstaniu, była mocno zakonspirowana. To nie była szkoła normalne gimnazjum, tylko pierwsze dwie klasy to była Handelsschule für Mädchen, mam nawet jeszcze legitymację tego, a potem była uzupełniająca. Jak robiłyśmy małą maturę, to już byłyśmy na Bagateli. Po czterech latach gimnazjum była tak zwana mała matura i potem dwa lata liceum. W 1944 roku przed Powstaniem skończyłam już pierwszą klasę gimnazjum, byłam po małej maturze. I Powstanie.
Ponieważ zawsze chciałam czynnie działać, lubiłam, to chciałam się gdzieś [zapisać] do harcerstwa. Oficjalnie w szkole nie było, było zabronione, to przez znajomą zdradziłam się, że bardzo chciałabym być w harcerstwie, działać w harcerstwie. W związku z tym dała mi kontakt i dostałam się. W 1942 roku to chyba była Wojskowa Służba Kobiet, WSK. Tam zaczęłam już działalność konspiracyjną.

  • Co pani wtedy robiła?

Mieliśmy szkolenie, było bronioznawstwo.

  • Szkolenie sanitarne też było?

Nie, sanitarne były w sanitariacie, a w łączności były telegraf, bronioznawstwo, terenoznawstwo, musztry. Co jakiś czas były zbiorki i jednocześnie szkolenie w mieszkaniach prywatnych, w małych kompletach. Byłyśmy w grupach, w tak zwanych patrolach, w których było po pięć osób. Już nie pamiętam, czy od razu, czy po paru miesiącach zaczęłam pracować już czynnie jako łączniczka w Śródmieściu. To było bardzo śmiesznie, bo chodziłam do szkoły na ósmą. Zanim poszłam do szkoły, to jeszcze biegałam na skrzynkę po pocztę. Strasznie to była skomplikowana sprawa, bo rodzice nic nie wiedzieli, że jestem w konspiracji, a zanim poszłam do szkoły, musiałam lecieć po pocztę. Przestawiałam o godzinę zegarek, cofałam. Po pewnym czasie ojciec się zorientował: „Co się dzieje z naszym zegarkiem? Poszedłem do pracy o godzinę za wcześnie, coś się z nim dzieje”. Nic się nie przyznałam. Zanim poszłam do szkoły, to po drodze biegłam na skrzynkę, która była w Alejach Jerozolimskich 100, tam była moja referentka, ktoś, od kogo odbierałam pocztę. Potem po szkole roznosiłam na różne punkty. Była taka sytuacja, że miałam pełen plik materiałów szkoleniowych, broszury szkoleniowe, idąc do szkoły. Królewską chodziły tramwaje, dojeżdżam na róg Marszałkowskiej i Królewskiej, gdzie była szkoła, [a tam] łapanka. Ja z tym obciążeniem pojechałam tramwajem dalej, spóźniłam się do szkoły, ale jakoś się udało, że nie zostałam złapana. W ogóle miałam dużo szczęścia, nie miałam żadnych przygód specjalnych. Jedynie pamiętam, raz poszłam na Powiśle z pocztą, a punkty były w mieszkaniach prywatnych. Na drugi dzień dowiedziałam się, mówi mi Katarzyna, że: „Miałaś szczęście, bo w tym dniu, kiedyś była pocztą na Powiślu, to był kocioł”. Tylko jeszcze parę godzin za mną, tak że udało mi się jeszcze doręczyć i nie zrobić sobie nic złego.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Byłam w domu. Już nigdzie się nie wyjeżdżało wtedy. Byłam w ciągłym kontakcie z całą naszą grupą. Przybiegła Katarzyna, że jest mobilizacja. To były wakacje. Pierwsza mobilizacja chyba była dwudziestego ósmego, zbiórka, już na ulicach widziało się [ludzi] z plecakami, mężczyźni w płaszczach pod szyję normalnie sobie chodzili, Niemcy nie zwracali uwagi. W ogóle Niemcy wycofywali się z frontu wschodniego. Mostem Kierbedzia jechali Niemcy, na wozach wojskowych, takie to było już nieszczęśliwe. Nie zwracali uwagi. Młodzi ludzie jeździli na rykszach, bo przecież nie było żadnej komunikacji. Był taki ruch na mieście, tyle młodzieży, normalnie podejrzanej, gdyby to było jeszcze parę miesięcy wcześniej, to byłoby dużo aresztowań, a tak to jakoś śmiało się chodziło po mieście.
Poszłam na punkt zborny. Pierwszy był na ulicy Marszałkowskiej między Jerozolimskimi a Smolną, na Smolnej w prywatnym mieszkaniu u koleżanek zebrało się kilka osób. Tam nocowałyśmy. Na drugi dzień, to był dwudziesty dziewiąty, dostałyśmy przepustki, mogłyśmy iść do domu. Akurat poszłam do mamy do domu, dwudziestego dziewiątego [są imieniny] Marty, a ja zupełnie zapomniałam, że to są mamy imieniny. Dopiero ocknęłam się, już wychodząc, i pomyślałam, jaka to ja córka jestem, nawet życzeń mamie nie złożyłam. Ale wróciłam już na ulicę Moniuszki, tam była firma „Perun” i tam miałyśmy zakwaterowanie przez kilka dni, tam nas Powstanie zastało.
Byłyśmy zebrane i czekałyśmy na godzinę „W”. Naturalnie nie wiedziałyśmy, kiedy to będzie, jak to będzie, ale słyszymy jakieś strzelania, już Powstanie, niestety [wybuchło]. Więc znów radość, że to jeszcze tydzień i będzie po wszystkim, znów będziemy wolne. Była już taka atmosfera wolności, jakoś swobodniej się człowiek przeciskał przez te ulice i widać było mnóstwo ludzi szczęśliwych, że jesteśmy wolni, już flagi polskie na [domach], wolna Polska była przez parę dni.
Potem, po paru dniach z „Perunu”, z Moniuszki [przeszłyśmy] już na naszą składnicę K1 na ulicy Jasnej, „Pod Orłami” miałyśmy naszą placówkę. Tam już do września żeśmy urzędowały, chodziłyśmy. Tam był punkt łączniczek, gońców. Po drugiej stronie były telefony, tak że byłyśmy w ciągłym kontakcie.
W czasie wypadów jedna koleżanka pierwsza została ranna na przejściu Alejami Jerozolimskimi. Była barykada i wykop do składnicy „Eski”, pani Elżbieta Ostrowska obecnie, nazwisko panieńskie Gros. Tam chodziłyśmy, do „Radwana” na koniec Jasnej. Chodziłyśmy, ja osobiście najdalej byłam na Powiślu u porucznika „Bicza”. Druga koleżanka była ranna, przysypana na Jasnej przez walący się, palący dom, była poparzona i zmarła.
  • Pani nie była ranna?

Nie. Do 1 września Stare Miasto było wykańczane, od 1 września Śródmieście Północne od Królewskiej do Jerozolimskich. Z daleka widoczna była cała ulica w ogniu. 1 września zaczęli wykańczać tę stronę Śródmieścia. „Szafy” były na Starym Mieście, a „krowy” były na Śródmieściu albo odwrotnie. Zapalający pocisk „krowy” wleciał do piwnicy. […] Zostałyśmy we dwie i porucznik [uznał, że] przecież nie można tak zostawić placówki, [bo] przychodzący gońcy nie mogliby dostarczyć meldunku. Zostałyśmy na noc, a naszą składnicę ewakuowano do Śródmieścia Południowego na ulicę Hożą, gdzie jest spółdzielnia mleczarska. Zostałam z koleżanką, i śmieszna historia, bo w nocy szaber się odbywa. Z koleżanką po ciemku nie spałyśmy, bo trzeba było pilnować, słyszymy, że w tym magazynie szabrują. Nie miałyśmy broni, a koleżanka znalazła na terenie tych magazynów maszynkę do zapalania gazu i bohatersko: „Stój, bo strzelam!”. Uciekli. Rano już żeśmy też doszły na Hożą i tam już żeśmy były do końca Powstania.

  • Przez całe Powstanie nie miała pani broni?

Nie, nikt u nas nie miał broni. Dowódcą tej placówki, komendantem był kapitan „Robert”, jego zastępcą czy po prostu referentką była „Krystyna”, Krzysia Bańkowska i była też późniejsza komendantka z obozu „Jaga” Mileska. To była cała władza.
Na Jasnej miałyśmy oprócz biegań nocne i dzienne służby wartownicze. Przy wejściu do tego budynku była zrobiona barykada z worków z piaskiem i my żeśmy nocą tam wartowały. Też była sytuacja, że słyszałam, jak nad uchem przeleciała kulka.
Budynek, gdzie przed wojną była „Adria”, był w rękach Niemców i na dachu był snajper, myśliwy, co polował z dachu.
W ostatnich dniach sierpnia jak kończyli Stare Miasto, w gmachu na placu Krasińskich był „Parasol”, już na końcu, tylko tam była placówka polskich żołnierzy i szpital. Potrzeba tam było dostarczyć materiały opatrunkowe, bo było z tym ciężko. Zmobilizowano patrol kanalarzy. Tam było kilka osób, kanalarzy, chyba dwie czy trzy osoby, był mężczyzna, młody chłopiec, muzyk i jego brat. Byli zatrudnieni jako kanalarze i stale byli na naszej placówce. Trzeba było natychmiast przenieść i dostarczyć dużo materiałów, bo to prawie ostatni dzień, tylko plac Krasińskich [był] w naszych rękach. Ochotniczo zgłosiło się kilka osób i pod opieką naszego muzyka, kanalarza, poszłyśmy włazem z Wareckiej do Starego Miasta na Długą.

  • Najbardziej znany właz.

Tak, tamtędy całe Stare Miasto się ewakuowało. Poszłam też. Była tam chyba jeszcze „Dorota”, „Karina”. Patrol, naturalnie ubrany w byle jakie łachmany, a na nogi to nie buty, tylko szmaty. Paskudna sprawa, paskudna droga. Wprawdzie to nie były najmniejsze, najniższe [kanały], można było zgarbionym przechodzić, takie jak są w Muzeum Powstania [Warszawskiego]. Tam żeśmy pobiegły, na piersiach opatrunki w torebkach. Tam doszłyśmy i znów straszna sprawa, pod Nowym Światem jechał czołg, to najgorsze chyba moje wspomnienie z Powstania. To było coś takiego, jakby się ten kanał, wszystko waliło na głowę. Takie to było przeżycie. Jakoś dobrnęłyśmy, tam żeśmy zaniosły opatrunki i z powrotem. Już wycofywała się chyba „Sosna”, „Parasol” trwał. Z powrotem wróciłam na placówkę. Potem żeśmy wartowały, dyżurowały przy włazie na Wareckiej, odbierając „Parasol”. Dosłownie przykra sprawa, wyciągnęliśmy kilku chłopaków z parasolem, wszyscy pod ten parasol się zmieścili, z całego oddziału tylko kilku ich zostało. Pomagałyśmy im wydostać się z tego kanału. Potem już musiałyśmy uciekać.
Pierwszego [września] wróciłyśmy, pierwszego byłyśmy na Starym Mieście ostatni raz. I znów przeżycie, bo w tym czasie bombardowali już naszą dzielnicę. Moja mamusia była przez całe Powstanie na Szpitalnej u znajomych, bo Powstanie zastało ją, kiedy wracała z wizyty u swojej siostry i już do domu nie doszła. Potem, jak byłam na Powiślu, wstąpiłam do znajomych, znalazłam i też przyprowadziłam do Śródmieścia. Jak wróciłam ze Starego Miasta, wieczorowo, jeszcze widno było, bo to sierpień, poszłam na Szpitalną, gdzie była mama, a tam był dom zbombardowany akurat tego dnia. Nikogo nie ma, gruzy, nic się dowiedzieć nie można, a na podwórku poprzykrywani gazetami, jakimiś papierami wszyscy zabici. Bałam się odchylić, szukałam, gdzie jest moja mama. Ale zobaczyłam, że granatowa sukienka, to jakby mama… Naprawdę bałam się odsłonić twarz, trochę zaglądałam, potem otworzyłam, ulga, nie. Potem kogoś spotkałam po drodze, pytam się, gdzie ci ludzie się podziali. Wszyscy wyszli chyba na zbiórkę do ewakuacji Śródmieścia. Następnego dnia jak biegłam na swoją nową placówkę, spotkałam [mamę]. Na Brackiej obok domu Jabłkowskich przy samych Alejach zgromadzili się w bramie ci wszyscy, którzy chcieli się ewakuować. Moja mama złapała mnie: „Gdzie biegniesz? Powiedz mi, gdzie cię będę szukać”. Mówię dumnie: „Tajemnica wojskowa”. I nie powiedziałam. Teraz wiem, jaka byłam jeszcze [dziecinna]. W każdym razie tak się skończyło nasze czynne [uczestnictwo], bo już po ewakuowaniu na Nowogrodzkiej nie było tak, jeszcze się biegało, chodziło, ale już nie było tak jak tu.
Mój młodszy o rok brat też był w „Chrobrym II”, nie obowiązywała go mobilizacja, to za zgodą rodziców mógł iść i był w tym zgrupowaniu. I do końca, a potem niewola.

  • Proszę powiedzieć, czy miała pani często kontakt z ludnością cywilną, czy były jakieś nieprzyjemne incydenty, czy ludność cywilna odnosiła się bardzo pozytywnie do Powstańców?

Bardzo, bardzo pozytywnie. U nas w gmachu banku „Pod Orłami” nie było wielu mieszkańców, ale [wspominam ich] bardzo pozytywnie, sympatycznie. Potem na placu przed bankiem był wykopany schron, okop był i tam żeśmy przebywały już ostatniego dnia, jak bombardowali. Ze mną w moim patrolu była koleżanka „Blanka” Rymsza. To szlachta litewska. Ojciec w czasie Powstania był jako chory na Woli w szpitalu, niestety już go nie zobaczyła. Jak biegłyśmy obie na Wolę, na Chłodnej, już nie pamiętam, spotkała tam mamę ze swoją siostrą i przyprowadziła je na Jasną. Była w tym schronie, w piwnicy dla lokatorów. Pierwszego, jak bomba uderzyła w gmach, i to jeszcze w przewód windy, dosłownie były drzwi piwnica i nasz magazyn. Tam się wszystko zawaliło i straciła i matkę, i siostrę i została samiutka, jedna. Jest, żyje, ale przeszła tragiczne [losy], bo nie miała się gdzie podziać, u obcych ludzi. Była najmłodsza, niepełnoletnia. Jak do niewoli żeśmy szły, to kapitan Robert dbał o to, że to młoda dziewczyna, nie wiadomo, na co idziemy. Żeśmy były przekonane i żeśmy się żegnały: „Do zobaczenia na półce jako mydło”. Niepewny nasz los był, bo trudno było uwierzyć, jeszcze mobilizacja nie wiadomo jak… podpisanie kapitulacji, co z nami będzie, nie wiadomo. Kazał jej i jeszcze dwóm innym koleżankom iść z ludnością cywilną. Poszła z ludnością cywilną. Ani domu, ani rodziny, wśród obcych wytrwała. Wyszła za mąż, obecnie jest już po zawale, sparaliżowana, ma syna. […]

  • Proszę powiedzieć jak podczas Powstania wyglądała sytuacja z takimi rzeczami jak jedzenie, woda?

„Plujka”.

  • „Zupka-plujka” to było podstawowe wyżywienie?

Podstawowe wyżywienie. Dziewczyny od nas ze służby wartowniczej, bo taka była jeszcze oprócz łączności, służby sanitarnej, chodziły zaopatrywać się w prowiant. Nie pamiętam dokładnie, w którym miejscu był magazyn zboża, poprzynosiły worki z jęczmieniem, z pszenicą, z tymi wąsami. To się gotowało i taką zupę z wąsami się jadło, to wypluwało się, dlatego to była „zupa-plujka”, bo się jadło i pluło.

  • Oprócz „zupk-plujki” coś jeszcze było?

Nie. Na początku, to jeszcze nasza pani „Jaga” Mileska coś upitrasiła, jakąś zupę, jakieś ciasto nawet upiekła, ale to były pierwsze dni, a potem cały czas tylko „zupa-plujka”.

  • A woda?

Pompy uliczne były czynne. Tu już na Hożej, gdzie ta spółdzielnia mleczarska, była pompa i tam przychodzili wszyscy z okolicy po wodę. Kolejka była, naloty były, takie były warunki, ale wodę jakoś można było mieć. To wszystko.

  • Czy się śpiewało tam, gdzie pani nocowała, czy tam, gdzie się zebrało kilka osób?

Tak, to była wolna Polska, to była cała radość, było nam bardzo wesoło, czułyśmy się wolne. [Śpiewało się] patriotyczne pieśni. Na Jasnej jeszcze wychodziło się na górę, na dach i było widać Prudential z flagą polską, to była radość, to było naprawdę wielkie szczęście dla nas. Niestety, ostatniego dnia, płakać się chciało, jak się patrzyło na tę flagę.

  • Były odprawiane msze?

Były zbiorowe msze w niedziele, to żeśmy chodziły, już nawet nie pamiętam gdzie.

  • W jakichś ogródkach, na placach?

Tak, w ogródkach, na placach czy nawet w jakimś kinie, w „Palladium” czy w „Atlanticu”, nie pamiętam. Chodziłyśmy grupami w szeregu czy w dwuszeregu. W ogóle było wesoło, bo żeśmy śpiewały patriotyczne [pieśni] i te nasze wszystkie „Hej, chłopcy”.

  • Atmosfera była przyjacielska?

Bardzo wesoła, przyjacielska, wszyscy tworzyliśmy jedną rodzinę. Nie tylko w czasie Powstania, bo później w niewoli, po uwolnieniu, to żeśmy się grupami przyjaźnili, nawet tworzyłyśmy rodziny, mama, tata też był, bo chłopcy od generała Maczka nami się opiekowali. Było bardzo, bardzo wesoło, był tata, mama, siostra, brat, całe rodziny. Zresztą dotychczas jeszcze utrzymuję kontakt. Byłam najmłodsza i byłam „babcią”. A moja „wnuczka” to była starsza, już na studiach lekarka z sanitariatu, Janka Królikowska, kochana, wesoła dziewczyna. „Mamę” miałyśmy jedną i „ojca” miałyśmy jednego. „Mama” jest w tej chwili w Stanach, nasz obozowy „ojciec” żyje jeszcze. „Siostra” Skierka jest w Anglii, w Londynie, nasi bracia, moi „wnuczkowie” też są wszyscy, chyba jeszcze żyje nasz kolega w Londynie, tam pokończyli studia. Koleżanka Skierka skończyła architekturę, kolega Bogdan skończył budownictwo lądowe, pożenili się.

  • Ten rodzinny układ był w obozie?

Po obozie.

  • Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania miała pani dostęp do radia?

Nie.

  • A jak było z prasą?

Chyba dostarczano nam, już nie pamiętam, ale do nas chyba nie docierała.

  • Czy ktoś pisał pamiętnik?

Koleżanki.

  • Opisywały wszystko?

Opisywały. Ja też pisałam, ale jak już wychodziłam do niewoli, to zniszczyłam, bo się bałam. Ale wszystkie zdjęcia w niewoli nam podstemplowano i dotychczas mam wszystkie.

  • Czy pamięta pani żołnierzy innych narodowości, którzy walczyli w Powstaniu?

Nie miałam bezpośredniego kontaktu z nimi.

  • Czy miała pani w czasie Powstania bezpośrednie kontakty z Niemcami, jak ich pani pamięta z tamtego okresu?

Kontaktów nie [miałam], tylko te obserwacje snajpera. W niewoli Niemców pamiętam, bo to oni straż nad nami sprawowali.
  • Jak pani pamięta moment zakończenia Powstania?

Przede wszystkim „krowy” wciąż grały, u nas „szafy” grały i samoloty latały. Potem, już pod koniec, to jak rosyjskie samoloty, kukuruźniki chyba, latały nad Warszawą, to nie było takich bombardowań, nie było nalotów niemieckich. Żeśmy wprost modliły się, żeby one latały, ale oni sobie lekceważyli, dopiero pod sam koniec. [...] Rosyjskie samoloty dodawały nam otuchy, że nie będzie aż tak źle. Potem dotarła do nas wiadomość, że koniec, kapitulacja podpisana, pójdziemy do niewoli. Atmosfera była bardzo przyjemna, nie było załamania, tylko wspólna otucha, wspólna radość, że jesteśmy razem, że możemy czuć się Polakami.
Potem, ostatnia noc, u nas było dwóch chłopców, bo to była łączność, był muzyk i kapitan, obok sąsiadowała grupa z „Jelenia”, [która] do nas potem dołączyła. Oni jakoś upolowali jamnika, rannego, w każdym razie ostatnim nabojem go dobili i zrobili ucztę, całą noc była uczta.

  • To była ostatnia noc?

Tak. W życiu żadne mięso mi tak nie smakowało jak ten jamnik z sosikiem. To było coś fantastycznego... Mężczyźni sami zrobili... To było coś fantastycznego… Chłopcy oprócz jamnika z piwnic, z magazynów prywatnej firmy produkującej wódki gatunkowe zaszabrowali likier. Niewiele [nas] było, już był rozłam, to była grupa najbliższych przyjaciół, kilka osób, to każda dostałyśmy po butelce likieru. Z tym likierem każda z nas poszła do niewoli.
Potem zbiórka, mężczyźni oddzielnie, my oddzielnie. Szliśmy przez plac Narutowicza prosto Jerozolimskimi do Ożarowa. Po drodze teraz to tam jest miasto, a przedtem były działki. Jak żeśmy szli, to straszna była droga, bo przygnębieni, zmęczeni, toboły. Pomagało się, jak widać, że koleżanka słabnie, to pomagało jej się dźwigać, porzucało się te bagaże. Na działkach wyskakiwało się, pomidory, cebulę się zaszabrowało i z tym się szło do niewoli. Dobrnęłyśmy do Ożarowa już o zmroku. Na tej hali tylko słoma, jedna przy drugiej jak mogła się ułożyć, tak żeśmy całą noc spędziły. Rano mnóstwo ludzi, bo wszyscy jeńcy z Warszawy tam byli, podjeżdżały wagony i ładowano nas. Spotkałam się tam z bratem, jak go zobaczyłam na tym placu, to chciałam mu dać ten likier. Poszłam po to do baraku, a oni akurat 15. pułk piechoty już ładowali do wagonów, już go nie spotkałam. My [byłyśmy] z 36. [pułkiem]. Dali nam chleba, margaryny i w kuckach w tych wagonach załadowane jechałyśmy, jechałyśmy, jechałyśmy. Nie wiem, ile żeśmy jechały, w każdym razie parę dni. Wypuszczano nas raz chyba w ciągu dnia i z powrotem i aż do skutku. Nasza grupa, 36. pułk piechoty, to nie tylko same kobiety, ale i wszyscy mężczyźni jechali, tylko oddzielnie. Grupowaliśmy się oddziałami i wagonami hen, hen, hen. Przez dziurki żeśmy zaglądały, gdzie jesteśmy, ale nie mogłyśmy się zupełnie zorientować.
Dojechałyśmy do Fallingbostel. Od stacji szłyśmy zwartym szykiem do Fallingbostel, gdzie był stalag polskich żołnierzy. Tam już byli zorganizowani, bo już parę lat przecież byli za tymi drutami. Witali nas bardzo owacyjnie, cieszyli się. Zajęliśmy barak, nie razem, tylko obok. W obozie, w stalagu gospodarzem jest mąż zaufania, który występuje w sprawach gospodarczych w imieniu całego obozu. Oni mieli kontakt już z Międzynarodowym Czerwonym Krzyżem. Dali nam część paczek, które mieli. Paczki z Czerwonego Krzyża to było coś fantastycznego, tam była kawa, cukier, mleko w proszku, jakieś masło, owoce, śliwki suszone, rodzynki, herbata, różne smakołyki. Nie wiem, ile tam przebywałyśmy, ale było fantastycznie. Szłyśmy na komenderówkę na stację kolejową do rozładowywania wagonów z brukwią. Brukiew była fantastyczna, ale nam nie wolno jej było jeść. Trochę się dawało jakoś przemycić, ale Niemcy zwracali uwagę, nawet rewidowali, to żeśmy do obozu przewoziły i tam się jakoś dzieliłyśmy, ale to było bardzo mało i nie wolno było. Tyle że jak żeśmy szły na stację, w pełnym rynsztunku, cały czas śpiewałyśmy, straż była koło nas, a my żeśmy sobie szły i śpiewały, najchętniej „Ułańskie Czako”, to taka wesoła, bardzo rytmiczna i z takim zaśpiewajłem [piosenka]. Kilka razy się zdarzyło, że oddziały Hitlerjugend maszerowały, mijałyśmy się, oni sobie śpiewali, a my, żeby ich przekrzyczeć. To było bardzo fajne, sprawiało nam wiele satysfakcji, że możemy śpiewać po polsku i przegłosowywać, przekrzykiwać tych Niemców.
Potem nas wywieźli do Bergen-Belsen. To był stalag, a obok był obóz koncentracyjny dla kobiet. Z daleka, jak żeśmy weszły wyżej, to widziałyśmy te kobiety w białych chusteczkach. Tam byłyśmy do grudnia. W grudniu zrobili zbiorowy obóz Oberlangen. Nasz obóz z Fallingbostel jako pierwszy przyjechał do tego obozu. Pusto, słoma na pryczach, prycze trzypiętrowe. Jak nas wysadzili z wagonu na takim rynku, odbierali nam [rzeczy], trzeba było wszystko oddać, aparaty fotograficzne, cenne rzeczy, broń, jak kto jeszcze miał. Ludność cywilna z tego miasteczka stała po bokach i nam wykrzykiwała Banditen i inne. To było przykre. Potem na prycze, do baraku i już czułyśmy się [dobrze] we własnym gronie, śpiewające. Dostałyśmy jedzenie, po dwa kartofle w mundurkach ugotowane. To była nasza kolacja. Miałyśmy trochę cebuli, bo po drodze się naszabrowało, i tak żeśmy jadły.
Ja, Jadwiga mam imieniny 15 października, to żeśmy sobie na pryczy urządziły przyjęcie […], bo miałyśmy przecież alkohol. Kartofle, alkohol i były imieniny. Potem było coraz lepiej, bo już żeśmy się zgrały dobrze, zapoznały, już paczki Polacy z Fallingbostel przez Czerwony Krzyż nam załatwili, żeśmy już i paczki dostały. Na początku dostałyśmy od nich po jednej paczce na trzy czy cztery osoby, a potem już każda otrzymała jedną. Było bardzo dobrze, bo Niemcy nam zazdrościli i z nami handlowali, bo miałyśmy kawę, herbatę, a oni nie.

  • Papierosy były w tych paczkach też?

Też. Handlowali i patrzyli na nas z pokorą, że my mamy takie wspaniale rzeczy, a oni nie. Powstały szkolenia, języka się uczyliśmy, jakieś inne w miarę zainteresowań, z zakresu sztuki, malarstwa, przede wszystkim geografii, historii. Najważniejszy był język.

  • Kto prowadził te szkolenia?

Były między nami osoby z wykształceniem. My, łączniczki, „Szare Szeregi” to były uczennice szkół średnich, ale byli profesorowie, nauczycielki. Pani Mileska przecież była docentem Uniwersytetu Warszawskiego Wydziału Geografii. Dużo było takich osób.

  • Niemcy wiedzieli o tym?

Wiedzieli.

  • Nie mieli nic przeciwko?

Nie. Żeśmy sobie śpiewały, urządzałyśmy teatry, towarzyskie życie, i sobie z góry na nich patrzyłyśmy. Nasza komendantka „Jaga” Mileska była bardzo wspaniałą, mądrą osobą i w randze porucznika poszła z nami do stalagu jako opiekunka całej naszej braci, naszych dzieciaków. […]

  • Jak wyglądał moment wyzwolenia?

Było bardzo fajnie. Ale jeszcze odnośnie naszej kapitan. Już w Fallingbostel mężowie zaufania wprowadzili ją w życie obozowe, jakie mamy prawa według konwencji genewskiej. Tak że ona stawała okoniem, na przykład nie pozwalała wywozić na komenderówkę. Liczyli się z nią.
Moment wyzwolenia był koło piątej po południu, po komenderówkach. Rano [był] apel, po apelu komenderówki, szło się do pracy, a potem o piątej już był czas wolny, już można było robić w barakach, co się chciało. Prasa do nas nie dochodziła, wieści tylko takie z listów z kraju, że w Warszawie mróz długi, że Warszawa wolna, tylko przypadkiem się dowiadywałyśmy, bo żadnej prasy ani radia, niczego [nie było]. Przy barakach były ławki, na których można było spędzać czas. Tego popołudnia siedziałam na ławce, każdy robił, co chciał, niektóre odpoczywały na pryczach. Nagle coś, niby strzelanie, niby nie strzelanie. Wybiegłyśmy na zewnątrz do drutów, żeby zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Widzimy, biegną z karabinami umundurowani żołnierze. Opowiem moje wrażenie. Podbiegłam do drutów, patrzę na nich, oni się uśmiechają, pytamy: „Polacy?”. – „Tak, Polacy”. Oni zadowoleni, my też, na górze już nie strzelają z wieżyczek, spokój, radość. Przyjechali czołgiem, nie wiem, ilu tam ich było, [to był] oddział. Jesteśmy dalej w kontakcie z naszym wyzwolicielem majorem, który na własną rękę wdarł się w linię frontu. My żeśmy były chyba dwanaście kilometrów od granicy belgijskiej. Jak szli frontem, dowiedzieli się od Holendrów, uciekinierów, że tu jest obóz Polek, żołnierzy z Powstania i na własną rękę wdarli się dwanaście kilometrów w linię frontu i nas uwolnili.

  • Jak się nazywał major?

Nie wiem, nie mam pamięci do nazwisk, ale wiedzą nasze koleżanki.

  • Proszę powiedzieć, jak pani wróciła do Polski, od razu?

Nie, nie. Jak przyjechali, czołgiem wjechali w druty, przerwali druty. U nas już konspiracyjnie komenda przygotowała na dzień wyzwolenia organizację, żeby nie puścić tak sobie, tylko już była służba wartownicza, była służba łączności, była służba kwatermistrzowska. W momencie kiedy już żeśmy odzyskali wolność, kiedy ci Polacy wkroczyli na nasz teren, to od razu każda z nas miała jakiś przydział i zajmowała służbę wewnątrzobozową. Jeszcze moment, jak wjechali, przerwali druty nie w miejscu, gdzie się wchodziło do obozu, tylko tak jak jechali, tak wjechali w obóz. Tam był oddzielony drutami teren komendy i obsługi Niemców. Od razu dowódca, major chyba, nie pamiętam, tam wszedł, zaaresztowali ich, oficerów też rozbroili i jak nasza komendantka wyszła, to ci niemieccy oficerowie salutowali jej z szacunkiem. Potem ich wywieźli. W obsłudze tego obozu byli Włosi, ksiądz był Włoch.

  • Jak potoczyły się dalej pani losy?

Jak oni przyjechali i nas uwolnili, to zaraz zorganizowali dostawę prowiantu. Tak że o dziesiątej wieczorem już żeśmy miały zupę, krupnik taki gęsty, którego chyba prawie dwa lata nie jadłyśmy. Chyba nawet jedna koleżanka umarła, nie opanowała swoich możliwości, a to tłuste, gęste, zwyczajny krupnik z ziemniakami. My miałyśmy ziemniaki nieodbierane w zupie, i to przeważnie zawsze jednakowej. Była zupa z brukwi, raz w tygodniu był jarmuż z pęczakiem i raz w tygodniu, chyba w czwartki, była grochówka – to był groch, woda i kożuch z robaków, wołków zbożowych. Tak jak wleli do menażki, to był taki kożuch tych wołków. Zrobili nam od razu taka ucztę i całą noc [były] transporty. A to kołdry przywieźli, a to sanitarne wyposażenie, wszystko, co było nam potrzebne, to nam w nocy przywieźli. Potem nie było pryczy, tylko miałyśmy łóżka pojedyncze, sienniki, były kołdry. Przywozili z demobilu. Było nam coraz lepiej.
Potem zaczęłyśmy się rozjeżdżać, bo była możliwość wyboru. Starsze osoby mogły jechać do kantyn, do dywizji generała Maczka. Do marynarki miały możność jechać, do lotnictwa mogły jechać osoby, które miały ku temu kwalifikacje i chęci. Studentki mogły jechać do Brukseli na uniwersytet brukselski. I tak się pomału rozjeżdżały dziewczyny. Polska armia generała Maczka była na miejscu, a generał Anders z południa z Włoch nas też otaczał opieką i chciał nas wziąć pod swoje skrzydła, ale oficjalnie nie można było załatwić. To były tajne transporty przez Brenę, kilka takich transportów odjechało. Jechałam ostatnim [transportem] na południe do Włoch. […] Miałam kuzyna, który do mnie w czasie okupacji pisał ze Szwajcarii, myślałam, że ze Szwajcarii, ale to była taka kombinacja, że był w Londynie, a wszyscy nasi żołnierze pod innymi nazwiskami ze Szwajcarii przysyłali korespondencję. Koniecznie chciałam jechać na południe do Szwajcarii i pojechałam ostatnim transportem do Murnau. To było we wrześniu. Tam została otwarta, zorganizowana szkoła, gimnazjum i liceum Obozu Polskich Oficerów w Murnau. Oficerowie, którzy powrócili do kraju, to powrócili, a ci, którzy zostali, to wszyscy byli. Wiadomo, oficerowie to byli ludzie wykształceni, to byli ludzie po studiach, byli profesorami. Została zorganizowana szkoła pod polskim kuratorium. To była oficjalna polska szkoła. Tam zrobiłam maturę. Cześć dziewcząt chodziło do gimnazjum. Nauka zaczęła się chyba od października albo jeszcze później, w Murnau, w gmachu zarekwirowanej szkoły niemieckiej. Ile nas tam było, to nie wiem, ale wiem, że i do gimnazjum chodzili, do matury z moich koleżanek tylko nas dwie było.

  • Proszę jeszcze powiedzieć, jak pani wróciła do Polski?

W Murnau było bardzo wspaniale życie. To były bloki murowane, bo to był teren oflagu polskich oficerów. Była kaplica, gdzie odbywały się nabożeństwa. To były dwupiętrowe bloki, w których nas zakwaterowano. Było bardzo dobrze, bo były już normalnie łóżka z kołdrą, z poduszką, nie było pryczy, były normalne łazienki, prysznice, był szpital i wolne życie. Była kantyna, świetlica, gdzie wieczorami spędzało się wspólnie [czas], towarzyskie życie. Pamiętam, że grałyśmy w brydża w przyjacielskich grupach. Bardzo było przyjemnie. Normalnie chodziło się po mieście, człowiek był wolny. Mieliśmy też przysłane ubrania polskich żołnierzy, to były szynele, battledressy, w każdym razie byłyśmy umundurowane. Bardzo miło wspominam ten okres, bo można było [iść] do miasta, to było nieduże miasteczko, do kawiarni, na lody. Życie bardzo przyjemne.
W końcu dostałam kontakt z domem w Warszawie. Dowiedziałam się, że mój ojciec był w obozie w Mauthausen, że 12 stycznia zginął. Mama została sama, brat wrócił, bo też był w niewoli po Powstaniu. Był młodszy, chodził jeszcze do szkoły, do gimnazjum, właściwie do takiej szkoły zakładowej, które powstały w Warszawie po uwolnieniu. Pracował w elektrowni i uczył się w szkole elektrotechnicznej. Postanowiłam wrócić do domu, bo mama sama przecież nie pracowała, chciałam pomóc. Brat też po niewoli. Postanowiłam wrócić do kraju. Niektóre postanowiły jechać do Anglii przez Włochy.
Z Murnau potajemnie zorganizowano przejazd do Włoch do generała Andersa. My z koleżanką, Skierką, która jest w Londynie, po studiach mieszka na stałe, w kraju straciła rodzinę, rodzice zginęli w Powstaniu, postanowiłyśmy wrócić do kraju. W dniu matury, wyczerpane nauką, spałyśmy jak trusie. Rano wstajemy we dwie, obok żeśmy spały, wstałyśmy, a tu ani żywego ducha w obozie całym. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje. Okazało się, że to tak tajnie, konspiracyjnie, bo nie wolno było, zorganizowali ci z wojsk Andersa, wyjazd dziewcząt do Włoch, ewakuację całego obozu, oprócz nas dwóch. One pojechały do Włoch, a potem do Anglii. A ja z koleżanką wróciłyśmy na północ, gdzie była komenda generała Maczka, gdzie był też nasz obóz, gdzie była komendantka i reszta dziewcząt, które nigdzie jeszcze się nie rozjechały. Pojechałyśmy tam obie.
Na terenie Niemiec też było zorganizowane – jedno miasteczko, które się nazywało Haren, było zarekwirowane i przemianowane na polskie miasto, to był Maczków, od generała Maczka. Tam wszystkich Niemców wywalili, a zamieszkali Polacy z rodzinami, bo już się potworzyły prawdziwe rodziny, pozawierane małżeństwa. Polacy, którzy byli na robotach, wszystko było na terenie Maczkowa zakwaterowane, zamieszkałe. Szkoła tam była, tylko niższa. Nie wiem, czy tam była podstawowa, bo i dla nas żołnierzy, i dla mieszkających cywilnych arbeiterów. Ponieważ zostałyśmy, pojechałam do naszej komendy, do naszego zgrupowania na terenie Niemiec. Przyjechał specjalnie do nas kolega z Murnau, który studiował w Monachium, gdzie był zorganizowany międzynarodowy uniwersytet UNRRA, po polsku też był prowadzony. Przyjechał po nas, bo my po maturze żebyśmy tam pojechały i studiowały. Koleżanka pojechała, a ja nie. Zdecydowałam, że wracam do kraju. Wróciłam chyba w październiku. Przebywałam w naszym obozie na północy i wróciłam do kraju.

  • W październiku 1946 roku?

Tak, na początku, 3 czy 4 października.

  • Czy miała pani potem jakieś nieprzyjemności w związku z tym, że brała pani udział w Powstaniu?

Szczęśliwie nie. Jedynie przy angażowaniu do pracy, jak się przechodziło przez urząd pracy, przez który trzeba było załatwiać pracę. Miałam świadectwo gimnazjum w Niemczech, miałam robioną fotografię w przydziałowym mundurze, [to była] beżowa koszula, czarny krawat. Musiałam to pokazać, bo szłam do pracy w Ministerstwie Komunikacji, to troszkę się zastanawiali, dlaczego, czy byłam w jakiejś faszystowskiej organizacji, ponieważ ten czarny krawat. Ale wszystko dobrze, bo to nasze liceum z Murnau było tu zalegalizowane, zarejestrowane i wszystko w porządku. Tyle że byłam trochę na marginesie – czy awanse, czy jakieś przywileje.
Potem chciano mnie zaangażować do ZMP, Związku Młodzieży Polskiej. Broniłam się, jak mogłam, powiedziałam, że nie, że mnie nie interesuje. Tu nagle powiedziano mi: „Przecież pani była w Armii Krajowej”. Nie przyznawałam się, nie wiem, skąd ona wiedziała. Mówię: „No, właśnie, dlatego że byłam, przestało mnie to już interesować, polityka mnie nie interesuje i nie chcę się zaangażować”. Uchowałam się. Tylko że jak nie ZMP, to były pewne szykany, spychanie na margines, nie awanse, nie przywileje. Ale aresztowania nie, wszystko było w porządku.

  • Co pani teraz po latach myśli o Powstaniu?

Myślę, że to było tragiczne, ale o takich rzeczach się nie pamięta. Tylko pamiętam radość z wolności, wprawdzie krótkiej, ale wolności, z tej atmosfery, jaka panowała wśród nas. Czułyśmy się wolne, wesoło nam było, bo wiadomo, młodość. Bardzo miło wspominam, złych rzeczy nie pamięta się już, tylko to, co było przyjemne, wesołe.

  • Myśli pani, że gdyby taka sytuacja była w dzisiejszych czasach, to czy młodzież teraz też poszłaby walczyć?

Obawiam się, że ta młodzież nasza teraz niezbyt... nie ma patriotyzmu wśród naszej młodzieży. Nam przez całe dwadzieścia lat II Rzeczpospolitej wpajano miłość do Ojczyzny, my żeśmy były bardzo wrażliwe na to, naprawdę czułyśmy dumę Polski. Teraz nie, teraz chcą się bawić, chcą jak najlepiej, najlżej, zabawą, zupełnie inaczej ta młodzież wygląda teraz niż przed wojną. [Wtedy były] mundurki do szkoły... Jak obserwowałam życie szkolne moich dzieci, to życie towarzyskie [było] poza szkołą, w szkole niemile widziane, wręcz kategorycznie zwalczane. A przed wojną żeśmy wspaniale… różne patriotyczne uroczystości, zebranka w szkole, tutaj nie patrzono dobrze. Młodzież nie jest wychowana patriotycznie. Jak nie ma miłości [do] Ojczyzny, to trudno przelewać za nią krew. Może teraz odkąd jest wolność, III Rzeczypospolita czy IV, to już jest… Szczególnie obecny prezydent [Kaczyński] – przecież uroczystości w rocznicę [wybuchu] Powstania były fantastyczne. Przedtem w okresie PRL-u to było nie do pomyślenia. Nawet na początku nie przyznawano się do tego, a ile ludzi aresztowano, ilu z AK w więzieniach poginęło. Tak że to cały czas było, ale zakonspirowane. Teraz młodzież już zaczyna, tylko nie przywykła do tych trudów.



Warszawa, 22 lutego 2006 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek
Jadwiga Muzińska Pseudonim: „Zosia” Stopień: łączniczka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet, Komenda Okręgu Warszawskiego, składnica K-1, pluton łączności Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter