Barbara Rowińska

Archiwum Historii Mówionej

Barbara Rowińska, z domu Wrona. Urodziłam się w Warszawie przy ulicy Wroniej. Z Wroniej później przeprowadziliśmy się na ulicę Siewierską, [gdzie] spędziłam całą okupację i Powstanie do wygrużenia. Po wyzwoleniu wróciliśmy do Warszawy, zamieszkałam na ulicy Nieborowskiej (blisko Siewierskiej).

Jak pani pamięta okres przed wojną?

Przed wojną chodziłam kilka lat do szkoły, bo urodziłam się w 1929 roku. Poszłam do szkoły, jak miałam skończone siedem lat, ósmy rok. Tak że chodziłam tylko dwa czy trzy lata, do okupacji. Chodziłam na Opaczewską, to jest szkoła numer 39 przy „Zieleniaku”. Kierownik nazywał się Żmuda. Jego syn chodził razem z nami do szkoły.
Za okupacji żeśmy mieszkali w dalszym ciągu na Siewierskiej. Jak Niemcy wkraczali, to nas przepędzili do Śródmieścia, bo już byli na Ochocie. W Śródmieściu spotkał nas alarm. To było na ulicy Grzybowskiej. Weszliśmy do domu, do piwnicy i bomba była rzucona w ten budynek. Byliśmy zasypani pod gruzami w piwnicach. Wojsko nas odkopało, powyciągali nas z piwnic.

Czy pamięta pani moment obrony Warszawy, jak weszły wojska? Może jakieś przygotowania?

To było wszystko tak szybko. Cała obrona Warszawy była na Ochocie, wojsko stało na Ochocie. Jak wtargnęli Niemcy, to pamiętam Niemców. Strasznie się ich bałam, jak wkroczyli, ale nie mogę powiedzieć, żeby coś robili – mordowali czy… Nie, było spokojnie. Ale ewakuowali nas stamtąd i byliśmy na ulicy Tarczyńskiej, bo tam mieliśmy kuzynów. Wypychali nas coraz dalej od Ochoty, bo tu już wkraczało wojsko niemieckie.

Czy pamięta pani barykadę? Praktycznie mieszkała pani przy samej barykadzie – głównej barykadzie broniącej dostępu do Warszawy.

Barykady nie pamiętam, bo żeśmy już mieszkali… A wychodzić, to żeśmy nie wychodzili na ulicę. Ulica Siewierska była już za barykadą, bo barykada była przy ulicy Opaczewskiej (jak jest teraz Hala Banacha), tak że nie miałam możliwości, żeby zobaczyć barykadę. Od razu nas wypędzali, wkroczyło polskie wojsko i [wypędzali nas] do Śródmieścia. Byliśmy na ulicy Tarczyńskiej. Później z Tarczyńskiej też nas wypędzali.

Wypędzali Niemcy czy Polacy?

Polacy nas ewakuowali, żeby iść dalej. Na Tarczyńskiej widziałam – to był okropny widok– jak szli Niemcy, szło kilku oficerów niemieckich i naszych oficerów Polaków prowadzili ulicą Grójecką. Szli. Gdzie szli – nie wiem. Widziałam, jak prowadzili, bo byłam na ulicy Dalekiej, bo tam była piekarnia i staliśmy w kolejce, żeby dostać chleb. Czy prowadzili, czy razem szli – trudno mi powiedzieć, w każdym razie szło czterech oficerów polskich, ilu Niemców – nie pamiętam. Za nimi szło kilku uzbrojonych Niemców z karabinami, z kaskami na głowie i prowadzili oficerów. Gdzie ich prowadzili – nie wiem.

Jak wyglądało pani życie podczas okupacji, do momentu wybuchu Powstania? Czy uczyła się pani dalej?

Uczyć to żeśmy się uczyli... Zabrali nam szkołę na Opaczewskiej. Na Niemcewicza na parterze wynajęli parę pokoi. Były trzy czy cztery pokoje na parterze, tam żeśmy się trochę uczyli (może miesiąc – dwa). Później nas przerzucili na ulicę Tarczyńską 8. Chodziliśmy do szkoły może z pół roku, może kilka miesięcy (dokładnie nie pamiętam). Z Tarczyńskiej nas wyrzucili znowuż do szkoły na Woli (zapomniałam [nazwę] ulicy). Później stamtąd na Śniadeckich. Chodziłam na Śniadeckich. Ze Śniadeckich… Kierownik [Żmuda] mieszkał na Rakowcu i zabrał nas (to była siódma klasa, jego syn chodził do jednej klasy razem z nami) do swojego pokoju w swoim mieszkaniu i tam nas uczył. Na Rakowcu skończyłam szkołę.

Czy pamięta pani, w którym to było miejscu na Rakowcu?

Gdzie! Teraz to nie ma śladu! Były bloki kolejarskie, tramwajarskie (kolejarze, tramwajarze mieli postawione trzypiętrowe bloki). U [kierownika] w pokoju żeśmy kończyli szkołę. Mam jeszcze świadectwo. Jak przyjechałam po Powstaniu – znalazłam świadectwo na podwórku.

Czy w pani domu był ktoś związany z konspiracją?

Nikt nie był związany. Nikt. Tatuś był tchórzliwy, bardzo się bał. W tym samym budynku na Siewierskiej, gdzie żeśmy mieszkali, mieszkał tatusia brat. Bardzo się rwał i zawsze namawiał mojego ojca, żeby iść, a ojciec mówi: „Nie. Ja mam dzieci, muszę dzieci pilnować, nie pójdę. Nie pójdę. Jak zginiemy, to zginiemy razem. Nie pójdę”. A stryjek poszedł i – niestety. Postrzelili go, był ciężko ranny (to już będzie dalszy ciąg, to już z „Zieleniaka”).

Jak wyglądało życie codzienne podczas okupacji?

Były naloty. Codziennie siedziało się na korytarzu (w mieszkaniu był długi korytarz i pojedyncze mieszkania). Do pierwszej w nocy nigdy żeśmy się nie kładli spać, tylko każdy wyszedł na korytarz, usiadł na stołeczku i gadało się, czekało alarmu, kiedy będzie alarm. Kilka razy bardzo przeżyłam bombardowanie. [Jedno z nich] było 13 maja 1943 roku. Bardzo pamiętam ten dzień, bo dzień przed tym miałam zabieg na palec, zrywali mi paznokieć, noga była zabandażowana. Mieszkaliśmy Siewierska 5, a Siewierska 3 uderzyły bomby. Trzy bomby – ludzie poginęli, cały blok był zburzony. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, zeszliśmy na parter i żeśmy byli na parterze. Jak upadła bomba, to poszedł fioletowy ogień – zupełnie fiolet, błysk i dopiero huk. Ojciec stał przede mną, siedziałam na stołeczku, impet ojca pchnął, bo zrobiło się tak, że człowiek się skulił, bo myślał, że wszystko leci na [niego]. Szum był okropny. Ojciec stanął mi na [chorą] nogę. Z bólu i ze strachu pierwszy raz w życiu zemdlałam. To było bardzo śmieszne, bo zawsze musiało być naszykowane... Chodziły komisje i sprawdzały, czy jest naszykowana woda, piasek – w razie pożaru, żeby było wszystko przygotowane. Była wielka drewniana balia pełna wody (kiedyś prało się na tarze, w baliach), kuchnie były węglowe, nie było przecież gazu ani [kuchni na] prąd. [Balia] była przy samej kuchni. Jak upadły bomby, wybuchły wszystkie sadze, to wszystko osiadło na wodzie. Było ciemno, mnie zaczęli cucić tą wodą, sadzami! Później, jak zapalili świeczkę, to wyglądałam jak diabeł! Byłam cała umazana sadzami, bo jak mamusia brała wodę i na mnie chlapała, to wszystkie sadze [miałam na twarzy].
Trzy razy nasze mieszkanie było bombardowane, trzy razy było zniszczone. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze i [mieszkanie] było szczytowe. Była przestrzeń – blok [obok] był krótszy, [potem] nasz, była przestrzeń i zawsze ten nasz [ucierpiał]. U nas w mieszkaniu, na trzecim piętrze, był wielki kamień, który po wybuchu bomby wpadł do mieszkania, wyrwał całe okno, ścianę. Trzech mężczyzn nie mogło go znieść na dół. Taki olbrzymi kamień. Jaka to była siła! Wpadł do mieszkania na trzecie piętro. Jakby wtenczas ktoś leżał tam na łóżku, to…

Jak pani zapamiętała okupantów?

Ojej! Widziałam dwie egzekucje. Bardzo pamiętam.

Czy mogłaby pani powiedzieć, gdzie to było?

Pierwsza egzekucja, którą widziałam, [odbyła] się na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich (jest duża tablica przy hotelu). Jechałam z mamusią tramwajem. Wysepka tramwajowa – tak jak teraz jest, tak i była przed wojną, z tym że Aleje Jerozolimskie były dużo węższe niż są obecnie. Niedaleko stał czteropiętrowy dom (w tym miejscu jak [obecnie] Rotunda), [dalej] był szereg domów, całe Aleje. Podjechały samochody niemieckie i: Raus! Raus! Raus! – krzyk. Wszyscy zaczęli uciekać, bo każdy myślał, że to łapanka. Wpadłyśmy z mamusią (nie tylko my, dużo osób, [które] stały na przystanku) w bramę, na klatkę schodową – każdy ucieka, gdzie może. Jedna pani otworzyła drzwi i nas zaprosiła do mieszkania. Mówi: „Chodźcie, chodźcie, chodźcie do mieszkania”. Wzięła kilka osób, druga [pani] też otworzyła drzwi i wszyscy [schowali] się po mieszkaniach. Żeśmy byli w mieszkaniu, stali z daleka i żeśmy patrzyli przez firanki. Podjechała suka (suki niemieckie, tak było wtedy nazywane). [Więźniowie] wychodzili, trzymali ręce do tyłu. Nie wiem, czy mieli związane ręce, czy musieli tak trzymać, ale oczy mieli zawiązane. Dziesięciu rozstawili pod [murem] i puścili karabin maszynowy. Później jeszcze [jeden z nich] dochodził i dobijał. Podjechał drugi samochód i więźniowie (w ubraniach więziennych) [wzięli] ich za nogi, na drugi samochód, zabrali się i pojechali. To trwało wszystko piętnaście – dwadzieścia minut. To wszystko było tak szybko. Później – momentalnie – ludzie: świeczki, rzucane kwiaty, płacz, lament. Przed każdą egzekucją były wywieszane afisze, kto będzie stracony, nazwiska, tylko nie było podawane gdzie. Na ulicach były poprzylepiane [afisze]. Nazwiska wszystkich były wypisane, że dziesięciu będzie rozstrzelanych. [Był jeden] ojciec – niby jego syn miał tam być… To był widok w ogóle nie… Trudno jest powiedzieć, jaki to był widok, jaki to był płacz! Ten ojciec wziął chusteczkę i umoczył ją w tej krwi! Zabrał, bo to była krew jego dziecka. Nie wiadomo, czy to jak raz było jego dziecko, czy nie, ale że to była krew jego dziecka.

Czy może pani jeszcze opowiedzieć o drugiej egzekucji?

Drugą egzekucję widziałam na Barskiej pod murem kościoła Świętego Jakuba. Też widziałam przez okno, bo akurat byłam u fryzjera (miałam warkocze i obcinałam sobie włosy). Oni wpadli: „Zamykać! Zasłaniać okna!”. Z daleka, ale człowiek widział. Ale na co było patrzeć? Już widziałam jedną, to już nie chciałam patrzeć na drugą.
Trzecia [egzekucja] – na Wawelskiej. Wracałam ze szkoły, to już było po egzekucji. Tylko tyle, że widziałam dziury w murze i kałuże krwi. Tylko to widziałam – róg Wawelskiej i Grójeckiej (też jest tam tablica). Widziałam te trzy egzekucje. Przejdźmy do momentu wybuchu Powstania i do samego Powstania.

Jeszcze za okupacji – właśnie raniona noga uratowała mnie od łapanki. Jechałyśmy z mamusią tramwajem i krzyczeli: „Łapanka!”. Jak ulica Towarowa, kiedyś Świerczewskiego…

Solidarności…

Był tam bazar. Żeśmy jechały na bazar i krzyknęli, że łapanka. Wszyscy zaczęli uciekać z tramwaju. Miałam już młody paznokieć, już mi lekarz kazał nosić otwarty, niezabandażowany. Wtenczas chodzili w drewniakach i jak mnie jakaś kobieta stanęła tym drewniakiem na palec! Do dzisiejszego dnia mam zniekształcony i taki już zostanie. Zaczęło mnie strasznie boleć, cała noga mi zdrętwiała i okropnie zaczęło mi krwawić. Nikogo już nie było w tramwaju, tylko ja z mamusią. Nie mogłam się ruszyć, nogę trzymałam na drugiej ławce i mamusia chusteczką [tamowała mi krew] […]. Niemiec wszedł do [wagonu] (już myślałam, że wszedł po nas) wziął i zaprowadził mnie do apteki przy Okopowej. W aptece powiedział, żeby zrobili mi opatrunek. [Kobieta] w aptece nie robiła mi opatrunku, bo mówi: „On może po was jeszcze przyjść”. Krew mi leciała, tylko tyle, że niby troszeczkę robiła mi koło tej nogi. Dopiero jak [Niemcy] odjechali, nabrali ludzi w budy, to dopiero wtenczas zabandażowała mi nogę. I właśnie noga, palec mnie uratował, bo wszystkich zabrali i wywieźli do obozu.

Wróćmy do Powstania.

Jak 1 sierpnia zaczęło się Powstanie, żeśmy się wybrały (miałam dwie siostry) na działkę. Działkę żeśmy miały, jak był „Zieleniak”. […] Po przeciwnej stronie były ogródki działkowe i my żeśmy tam mieli działkę (już od 1930 roku). Doszłyśmy do ulicy Przemyskiej (pierwsza była Siewierska, za Siewierską była Przemyska), był kwadratowy ogródeczek i krzyż. Idziemy, zza krzyża wychodzi młody facet w kasku na głowie z opaską biało-czerwoną na ręku i mówi: „Gdzie wy idziecie?!”. Mówię: „Na działkę idziemy”. – „Wracajcie do domu, bo już zaczęło się Powstanie!”. Wróciłyśmy się do domu, już żeśmy dalej nie poszły. Zaraz żeśmy spotkały ojca, bo ojciec jechał na Okęcie. […] Wszyscy jeszcze zdążyliśmy [wrócić].
Zaczęli już atakować szkołę, bo w szkole byli Niemcy. Pierwszy atak zaczął się na szkołę. Dość długo była strzelanina. Z trzeciego piętra żeśmy zeszli do piwnicy i wszyscy cały czas siedzieli w piwnicach. Ale myśmy długo nie siedzieli, bo piątego czy szóstego dnia Powstania już nas ewakuowali. Już wpadli „ukraińcy”. To jest nie do opowiedzenia. To byli nie ludzie – to były dzikusy! Dzikusy! Jak wpadli, to w pierwszym rzędzie zaczęli krzyczeć, że wyrzynają mężczyzn. Na parterze pod podłogą była piwnica i weszło tam pięciu mężczyzn z domu, [w którym] mieszkaliśmy – między innymi ojciec i tatusia brat. Weszli do piwnicy, a my na nich – paczki, walizki, wszystko było zniesione na dół. To żeśmy [wrzucały], żeby nie można było poznać. Dostałam szoku. Mamusię już wyrzucili, już jest na podwórku (było czworokątne podwórko). Wszystkich już wypędzili na podwórko. Dostałam szoku, zaczęłam otwierać walizki i co mi weszło pod rękę – wszystko na siebie kładłam. „Ukrainiec” jak wpadł, jak mnie złapał [z tyłu za włosy], jak mnie puścił głową o następne drzwi – od razu zalałam się krwią. Doszedł, drugi raz mnie szarpnął, puścił mnie na asfalt. Całe nogi, pościerana broda, czoło, wszystko pościerane! Zakrwawiona, krew mi leci! A mamusia i wszyscy sąsiedzi – trzymali ręce do góry, wszystko stało pod murem na podwórku. A [„ukrainiec”] tak się tu ze mną oprawiał. Wszyscy już byli na to przygotowani, że wyjmie pistolet i mnie zastrzeli. Podniosłam się, zaczęłam iść i też tylko słuchałam, jak będzie do mnie strzelał. Ale jakoś nie. Doszłam do nich wszystkich, podniosłam ręce do góry, a krew tak mi leciała, że aż miałam ją w butach! Tak miałam potłuczoną twarz, głowę, poprzecinane. Stamtąd wypędzili nas na ulicę. Żeśmy szli ulicą. Rynsztokami płynęła czysta woda, bo wszystkie rury wodociągowe były poprzecinane, a nie można było, żeby wziąć i obmyć się. Prowadzili nas w stronę na „Zieleniak” i właśnie tu był najgorszy moment, jak prowadzili nas pod dom Grójecka 104 (ten dom jeszcze stoi). Jak przejeżdżam koło tego domu, to żegnam się jak koło kościoła, że my żeśmy tam nie zostali rozstrzelani. Też był krzyż (takich krzyży było bardzo dużo na Ochocie) – ogródeczek i krzyż. W momencie, jak nas prowadzili, to takich młodych trzech [mężczyzn] wyciągnęli gdzieś z piwnicy, bo [byli] z opaskami na ręku i pod krzyż. Chłopaki złapali się za szyje i zaczęli: „Jeszcze Pol…” – i w tym momencie puścili serię i chłopaków, wszystkich trzech rozstrzelali. To było coś okropnego! Myśmy wszyscy… Każdy krzyczy, piszczy, płacze, bo wiemy, że za chwilę i nas to samo spotka. Ustawili nas pod domem [numer] 104 na Grójeckiej. Ustawili nas do egzekucji. Ustawiając nas, przeplatali – chyba żeby widzieli wszystkie głowy czy… Na jezdni stały cztery karabiny maszynowe z całymi sznurami kul. Wszyscy staliśmy i musieliśmy trzymać ręce do góry. [Było] malutkie dzieciątko – też musiało stać koło matki. Dziecko płakało, ta matka wzięła dziecko na rękę. [Jednemu] się to nie podobało i to dziecko nam uratowało życie! To dziecko nam uratowało życie! Wziął dziecko i poszedł [z nim]. Jak jest ulica [Bitwy Warszawskiej 1920] – kiedyś Opaczewska – była duża, drewniana restauracja i to się paliło. I on podobno wrzucił to dziecko żywcem w ten płomień! W tym momencie nadjechał samochód niemiecki do „ukraińców”, zaczęli z nimi rozmawiać. Gadali, gadali, patrzymy – zwijają [pasy z amunicją]. No, to już żeśmy trochę [odetchnęli]. Stopniowo ludzie zaczęli opuszczać ręce. Jeden opuścił, to i drugi opuścił, bo ile można stać i trzymać ręce do góry? Stopniowo każdy opuszczał, w końcu wszyscy opuścili ręce. Zaczęli nas wtenczas wpędzać na „Zieleniak”. Zrobił się okropny krzyk! Ale to ludzie… Nie wiem, skąd z człowieka wydobywał się taki jęk, takie wycie i taki krzyk! To był niesamowity krzyk! To było wycie jakieś! Nie chcieliśmy na „Zieleniak”, bo powiedzieli, że nas będą wyrzynać. To już żeśmy woleli, żeby nas rozstrzelili, jak mają nas rżnąć na „Zieleniaku”. Bo przecież to były dzikusy! Z domu 104 – nie chodzili po schodach, tylko nawyrzucali kołder, pierzyn i skakali z balkonów! Skakali z balkonów, nie chodzili po schodach! Budziki sobie na sznurkach popowieszali na szyi – chodzili z tymi budzikami!
Wpędzili nas na „Zieleniak”. Na „Zieleniaku” byliśmy chyba pięć czy sześć dni. Działy się rzeczy niesamowite! Przecież były kobiety w ciąży, kobiety rodziły. Była budka – dyżurka i tam, bo przecież byli lekarze (nawet mój ojciec miał znajomych lekarzy, bo z nimi współpracował). Kobiety rodziły – znam sąsiadkę, która urodziła chłopca. Oko mu tylko uszkodzili, nie widział na oko, ale przeżył. Mieliśmy z nim kontakt zaraz po Powstaniu, ale nie mogę sobie już tego [dokładnie przypomnieć]. Chłopaczyna przeżył Powstanie. Jak kobieta tylko urodziła, to na nią wchodził jeden, drugi… jeden wchodził, drugi schodził – aż kobieta umarła. Do upadłości [gwałcili]. Do upadłości! I chodzili po [„Zieleniaku”] i szukali. Nie wiadomo czego szukali.
W Powstanie już miałam piętnaście lat, a byłam dobrze sobie zbudowana dziewczyna, to calusieńki czas na „Zieleniaku” nosa nie wysadziłam. Skądś był czarny papier, [którym] zasłaniało się okna w czasie nalotów, to żeśmy [były] przykryte, jeszcze trzy sąsiadki. Cztery nas leżało przykryte papierem. Każdy, kto miał bluzkę, marynarkę – to wszystko [było] porzucane na nas, żeby nie było widać, że my tam leżymy. Nie wiedziałam, kiedy jest dzień, kiedy jest noc. Później, jak nas pędzili do Pruszkowa, to nie miałam siły iść. Nie było wody. Jak jest szkoła na Opaczewskiej (teraz ulica inaczej się nazywa), [to] przed szkołą – róg Opaczewskiej i Grójeckiej – była pętla tramwajowa. Naokoło była pętla tramwajowa, a w środku był wielki basen z wodą. Były baseny przeciwpożarowe (było tam kilka basenów). To była brudna woda, bo i śmieci, i pies zdechły, i kot zdechły. Wszystko w tej wodzie było. I myśmy tę wodę pili! I to w jaki sposób?! Postawili dziesięć osób – to byli zakładnicy – a dziesięć osób wysłali po tę wodę, „ukraińcy”. Jak z tych dziesięciu jedna nie wróci, ucieknie, to tych dziesięciu rozstrzelają. Woda – robaki latały. Nie było w co, to brało się w sukienkę, przecedzało się, żeby robaki [odcedzić] i tę wodę się piło. Przecież był sierpień, było ciepło, był upał.
W nocy żeśmy siedzieli na „Zieleniaku”. Za „Zieleniakiem” już był Rakowiec, [gdzie] były ustawione działa, tak zwane krowy. I oni walili... Na ulicy Kaliskiej była fabryka tytoniu, „papierosówka”. Powstańcy jeszcze najdłużej trzymali się na Kaliskiej. Nie wiem, jak to nazwać, wiem, że mówiło się „krowy”, wszystko leżało [pokotem], a tutaj tylko czerwony płomień, [huk] – tylko uszy zasłaniać. Leciało to nad nami, ale to tuż, tuż, tuż! To była duża przestrzeń, nie było takich wysokich bloków jak są teraz, najwyższy blok był trzypiętrowy, a tak to były niskie bloki, to oni nisko strzelali. Papierosówka na Kaliskiej była wyższa, miała chyba ze cztery piętra. Walili na „papierosówkę”.
Na „Zieleniaku” było okropnie, jeść w ogóle nie było co. Na Rakowcu był słynny AGRIL – mieli krowy, to było duże gospodarstwo, ogrodnictwo. Stamtąd zaczęli przyprowadzać krowy. Zastrzelili krowę, to ludzie – ani nikt nie miał noża, ani nic, to jakąś blachą – dusili się, jeden przez drugiego, żeby kawałek mięsa [zdobyć]. Nazbierało się śmieci, żeby napalić ognisko i obwędzić mięso. To się jadło. Na nasze działki też wypuszczali na zakładników. Parę osób wypuścili na działki, żeby iść, [bo] były pomidory, marchewka, wszystko. [Kobiety] chodziły na działki, ja nie chodziłam, chodziła mamusia z najmłodszą siostrą. Parę razy poszły, to przyniosły trochę zielonych pomidorów, marchewkę i to się jadło.
Na „Zieleniaku” działy się sceny niesamowite! Matka miała malutkie dzieciątko w poduszce – ten przechodził, coś mu się nie podobało, kopnął nogą i już! Ta matka nie wytrzymała, rzuciła się na niego jak wampirzyca! Nie wiem, co z nią zrobili, bo ją zabrali, ale na pewno ją zabili. Ale on chyba oślepł, bo tak się rzuciła, tak mu palce, paznokcie wsadziła w oczy, że mu chyba je powyciągała! No, bo co człowiek w takim momencie robi?! Nie ma wyjścia – i tak wie, że zginie! To chociaż go… [Ojciec był] w piwnicy – dopiero chyba drugiego dnia wrócił do nas i wracając, znalazł dwa bochenki chleba. Niósł chleb, pod pachą trzymał chleb. Jak przechodził przez bramę na „Zieleniak”, doszedł „ukrainiec”, zabrał chleb i wyrzucił. Zaraz przy „Zieleniaku” rosły kartofle i chleb wyrzucił w kartofle, nie dał, żeby ojciec wniósł. Mama jak raz przechodziła z najmłodszą siostrą, spotkali się i już byliśmy wszyscy razem. Ci „ukraińcy” to były dzikusy! To nie byli ludzie! Nie wiem, ale nawet dzikus tak by się nie zachowywał, jak oni się zachowywali. To było coś okropnego! Coś okropnego! Co oni wyprawiali z kobietami! Nie patrzyli – pełno ludzi, rozbierali kobiety, szarpali! Do upadłego! Jeszcze mało, to jeszcze wziął i wsadził kobiecie butelkę w krocze! Przecież to już było nieludzkie! To już było nieludzkie!
11 sierpnia wygrużali nas z „Zieleniaka” na Dworzec Zachodni – do pociągów i do Pruszkowa. Jak żeśmy szli do Dworca Zachodniego, to trzeba było omijać [zwłoki] – tyle leżało trupów na ulicy. I to już rozniesionych, bo było gorąco. Much na tych ludziach pełno, pokrwawione, to przecież zrozumiałe, [wzdęte] brzuchy! Nas tak prowadzili. Mnie trzymali pod rękę, bo jak zobaczyli tylko, że ktoś ledwie idzie, nie ma siły iść, to od razu na bok i już po nim. Mnie pod rękę prowadzili, bo byłam tak wyczerpana, że nie miałam [siły]… No, leżeć [pod] papierem, nie oglądać – w nocy trochę odsłonili papier, żebyśmy z dziewczynami popatrzyły trochę na ten świat boży, co się dzieje.
Zaprowadzili nas na dworzec. Na Dworcu Zachodnim [wsadzili] do pociągu. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą. Zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie stały gromady ludzi. Jak nas pędzili z pociągu – stali w szpalerze. Ojciec w Pruszkowie miał możność uciec, bo spotkał w Pruszkowie znajomą, miała wiadro z wodą i ludziom podawała wodę, bo przecież każdy był spragniony wody, żeby się napić. Ludzie podawali wodę, kawałek chleba – też za wiele nie mieli, ale co kto mógł, to dawał jakieś jabłko, jakieś coś... Znajoma mówi do [ojca]: „Józiek, chodź! Masz wiadro i stań tutaj z tym wiadrem!”. Tatuś mówi: „Nie. Od nich już nie odejdę. Idziemy razem dalej”. Ojciec nie odszedł i byliśmy w Pruszkowie.
W Pruszkowie siedzieliśmy, już było dużo lepiej, bo codziennie rano przynosili nam kawę. Przynosili nam czarną kawę, to chociaż już było co się napić. Ale jedzenia nie było w dalszym ciągu, nic nie było. W Pruszkowie była segregacja. Były dwa wielkie pawilony (bo to była fabryka parowozów), dwie duże hale. Przeprowadzali nas przez halę, stał pociąg towarowy i [dzielili]: a to na prawo, a to na lewo, a to do pociągu. Tak żeśmy wszyscy szli. Mamusię i dwie siostry wzięli do pociągu. Mnie i ojca – na lewo. Już mówimy, że rozłąka – płacz, lament. Nadeszła chmura – jak zaczął lać deszcz! Tam już byli Niemcy, to już było łagodniej. Niemcy się pochowali. Ojciec – mnie za rękę i mówi: „Prędko! Chodź, lecimy do tego pociągu!”. I dużo osób za nami. Żeśmy też wpadli do pociągu, [którym] jechała mama i dwie siostry. Ojciec mnie wrzucił, pociągi były wysokie, był jeszcze jeden sąsiad, to wrzucili mnie do wagonu. Ojca żeśmy wciągali do pociągu, bo pociąg już ruszał. Nie wiadomo, gdzie nas wiozą. Pociąg zatrzymał się w Skierniewicach.
W Skierniewicach ludzie rzucali z daleka (bo nie dali dojść blisko do pociągu) do wagonów [jedzenie] i ojciec złapał kawałek chleba. Kromeczkę chleba, to każdy – żeby chociaż kęsek, żeby spróbować chleba, żeby cośkolwiek! Tak nas wieźli. Ojciec chciał uciekać z transportu. Już miał uciekać – przed ojcem wyskoczył jakiś facet. [Skoczył] w kartofle, leciał. A tam daleko był domek i była żandarmeria niemiecka. Z domku z balkonu [jeden] z żandarmów puścił serię i zabili go. Ojciec już dał sobie spokój.
W końcu zatrzymaliśmy się w Łowiczu. Młody [chłopak] przejeżdżał na rowerze (pociąg już stał dość długo): „Kto ma siłę, zdrowy i odważny, niech ucieka!”. Jedzie wzdłuż pociągu i [woła], żeby uciekać. Wtenczas wszyscy rozłączamy się i uciekamy z pociągu – ja z siostrą średnią, mamusia z siostrą najmłodszą, a ojciec sam. Wszyscy rozłączamy się, każdy idzie na swoje. Ojciec mój pochodził z Grójeckiego koło Nowego Miasta. Mówi: „W razie, jak wszyscy [zgubimy się], to do dziadka” – żeby udawać się do dziadka. Z siostrą żeśmy wyskoczyły z pociągu w kartofle i czołgamy się. W kartoflach rósł agrest – aleśmy się podrapały! Sukienki na nas już rozpadały się z brudu, już w ogóle się podarły. W końcu wychodzimy, patrzymy – stoi domek. Nie wiadomo, czy wyjść, czy nie wyjść, bo nie wiadomo, kto tam mieszka, kto tam jest w gospodarstwie. Ale kobieta [z domku] nas ujrzała i mówi: „Chodźcie dzieciaki. Chodźcie, nie bójcie się. Chodźcie, chodźcie!”. Zawołała nas. Zaraz nalała wody w balię (miała blaszaną balię) i mówi: „Myjcie się dzieci, bo jak wy wyglądacie!”. No, tyle dni nie myć się, ja jeszcze po krwi – rany mi się porobiły, bo krew mi się poprzylepiała, powyżerała, to miałam rany na twarzy, na kolanach. Kobiecina nas raz dwa umyła, dała nam stare sukienki. Dała nam jeść. Boże! Była ugotowana kapusta i kartofle! Kiedy tylko ugotuję młodą kapustę i kartofle, to zaraz sobie to przypominam. To było moje pierwsze jedzenie po tylu dniach. Po tylu dniach! A ta druga złapała talerze, mówi: „Coś ty?! Dzieciaki tyle czasu nie jadły, a ty im to dajesz?! Przecież one się pochorują!”. I zabrała nam to, nie dała nam jeść. Dała nam po kawałku chleba. Nie dała nam kapusty, żebyśmy nie jadły młodych kartofli i kapusty – wzięła to, zabrała. Mówi: „Ale ja was dzieci tutaj nie będę trzymała”. Przecież od razu rozniosło się momentalnie, że ludzie z transportu – że jechał transport i dużo ludzi pouciekało z transportu. Mówi: „Tutaj zaraz będzie obława, zaraz przyjadą, będą gonić”. Wcale nie dziwiłam się tej kobiecie. A jeszcze jak żeśmy były na „Zieleniaku”, to mamusia każdej [z nas], w spódnicy (kiedyś były duże zakłady w spódnicach) powsadzała po parę groszy, że jak się rozłączymy, żeby każda miała chociaż na kawałek chleba, żeby miała parę groszy. Z siostrą wyszłyśmy na Łowicz, żeby uciekać poza Łowicz, nie zostać w Łowiczu. Żeśmy sobie kupiły wielką chałę. Jaka to była frajda! Zaraz pokupowałam sukienki. Mówię: „Kryśka, ile ty masz pieniędzy?”. – „No, tyle”. Raz dwa – pieniądze, tu jakieś sukienki, pierwsza lepsza. Była flanelowa sukienka w zielone paseczki. Żeśmy [kupiły] sukienki, żeby nie było widać, że jesteśmy z [transportu]. I uciekamy, idziemy poza miasto. Patrzymy – ojciec woła: „Basia! Basia!”. Był u fryzjera. Umył się w jakiejś kałuży w rowku i poleciał do fryzjera, żeby się ostrzyc. – „Już uciekamy, bo tylko patrzeć, zaraz…”.
[Przy ucieczce z pociągu] byli partyzanci, Niemcy poszli tam na obiad i oni coś im wsypali do obiadu, tak że wszyscy Niemcy się pospali i nie było żadnego Niemca, więc kto był odważny, to uciekał. A już nie było co ryzykować – i tak śmierć czekała człowieka, i tak – człowiek nie wiedział, gdzie wiozą. To na ryzyko – uciekamy i już. Tak nam się udało.
Żeśmy szły – mamusi z siostrą nie ma. Idziemy polami z ojcem – już dobrze, bo z ojcem. Idziemy we trójkę, patrzymy – ktoś kręci się pod kopką siana. Patrzymy – mamusia z najmłodszą siostrą siedzi pod kopką siana. Idziemy w kierunku Nieborowa. Raptem jedzie piękna kareta zaprzężona w cztery siwe konie. [Stangret] siedzi w białej liberii, w cylindrze – jadą. [Pewnie] Niemka jakaś jedzie. My w lesie, [dojrzeli] nas. Zszedł z konia i idzie do nas. Ojciec mówi do mnie: „Wyjdź do niego, co on chce”. [Mężczyzna] mówi: „Nie bójcie się. Tu jest Radziwiłłówna. Chce dowiedzieć się, bo jej rodzice dwa dni przed Powstaniem pojechali do Warszawy”. Dowiedziała się, że z transportu wieźli ludzi i że ludzie pouciekali, chciała dowiedzieć się, jaki był przebieg i co się działo. Jej rodzice byli na Woli, a Wola jeszcze gorzej przeżyła. Na Woli to było coś niesamowitego (jak żeśmy później słyszały). [Mówi], żebyśmy się nie bali, żebyśmy doszli do niej. Zabrała nas w bryczkę, zawiozła nas do siebie do pałacu do Nieborowa. Pałac zajmowali Niemcy – był cały sztab niemiecki, lotnisko, wszystko było. Wygrużyli ją z pałacu i była w bocznym zabudowaniu. [Wzięła] nas do stajni i żeśmy siedzieli w stajni z końmi, ale było tak czyściutko, że w niektórym mieszkaniu nie było tak czysto jak tam było w stajni. Podłoga była żółciusieńka, wyszorowana, czyściutka. Ścieki – tak było wszystko porobione, że nic nie było czuć. Nad końmi było siano i tam żeśmy siedzieli. Ona osobiście, codziennie przychodziła, przynosiła nam mleko, chleb, kawałek sera, masło. To był kochany człowiek!
Później zaczęli Niemcy przywozić już z Warszawy ludzi i rozwozili po wsiach, do gospodarzy. Jak już zaczęli rozwozić ludzi po gospodarzach, tak ona nas ujawniła, wyprowadziła nas stamtąd. Od razu dała nam gospodarza, do którego mamy iść, u którego będziemy mieszkać. Ojcu od razu dała robotę, mamusi też dała od razu robotę i założyła pegeer [gospodarstwo]. Założyła to dla warszawiaków, chodziła sama po wsi, zbierała dla tych ludzi ubrania, rzeczy. A jak wkroczyli ruskie, to ją rozstrzelili, bo była burżujka. Jak żeśmy wrócili do Warszawy, to chyba za rok, po wszystkim, jak już się trochę [unormowało], żeśmy pojechali podziękować ludziom, u których żeśmy byli. Żeśmy dowiedzieli się, że jak ruskie wkroczyli, to ją rozstrzelili, bo burżujka. A to był kochany człowiek! Ludzie opowiadali, ile pomagała partyzantom. Bardzo pomagała partyzantom.
W Nieborowie żeśmy byli do listopada. W listopadzie żeśmy wyszli z Nieborowa i żeśmy szli pieszo do Grójca, do tatusia rodziców, matki [tatusia] już nie było. Tam nas zastało wyzwolenie. Był straszny bój, okropna wojna (nawet jest o tym książka). Była tam rozbita cała dywizja Berlinga. Znowu przeżyłam piekło, bo jednego dnia wkroczyli ruskie, a na drugi dzień Niemcy. I znowuż ruskie. I było coś niesamowitego. Dom był przy samym trakcie, przy szosie.
W Nowym Mieście?

To była miejscowość Brzostowiec, za Grójcem. Siedem kilometrów od Nowego Miasta. Jak pierwszy raz wkroczyli ruskie, to zostało tylko kilku ruskich i pojechali dalej na front. Na drugi dzień – stoję z mamusią na podwórku, patrzymy – z kilometr dalej był las, przerwa i znowuż las – jedzie niemiecki samochód za samochodem ([były namalowane] krzyże). Mówię: „Mamo! Zobacz! Przecież to są niemieckie samochody!”. Mówi: „Rzeczywiście”. Ojciec wychodzi za stodołę, patrzy – polem, jeden za drugim, jadą czołgi. I straszna wojna. W tym momencie przejeżdża Niemiec (na samochodziku Willys – [samochody] otwarte), stoi, trzyma ręce do góry i drze się na całe gardło: Nie strieliaj, job twoju mać!.
U nas był jeden ruski, bo dziadek leżał chory i z dziadkiem dogadał się, że dziadek kiedyś, za cara, służył w armii i jego dziadek [też] służył. Tak się dogadali, [ruski] zawsze przychodził i z dziadkiem gadał. To był porucznik. Wpadłam do mieszkania: „Niemcy!”. Wyskoczył, patrzy i od razu dał sygnał rakietą. Od razu wyskoczyli ze szkoły i Niemców zabili. Zabili Niemców, patrzymy – jadą. No i koniec. My żeśmy uciekli do szkoły, bo to był drewniany domek, a szkoła była murowana. To był spory kawałek. W szkole ruskie mieli radiostację nadawczo-odbiorczą. Porucznik, który był u nas [Niemiec] – jak myśmy wpadli do szkoły, to jeszcze nie widziałam człowieka tak… Jak on gadał do mikrofonu, do stacji, to mu piana z krwią szła z ust. Walił pięściami w stół i wrzeszczał. Później tak się bał, że jak my żeśmy zeszli do piwnicy, to żeśmy odgrzebywali kartofle i jego żeśmy zagrzebali w tych kartoflach. Bał się, jak Niemcy wejdą. Ale jakie nadleciały samoloty ruskie! Ścinały czubki drzew – tak niziutko latały. Wszystkie czołgi rozbili. Wszystkie. Zrobili masakrę! Jak poszło się do lasu, to wszystkie drzewa były pościnane do połowy i – tu głowa, tu ręka, tak Niemców porozszarpywali.
Jeszcze była najgorsza rzecz – jak już cały front przeszedł, najechało się ruskich, wtenczas to już masa. Była zima, przecież to już był styczeń, było zimno. Nie będą spali w stodołach, tylko wszystko pcha się do mieszkania. Dziadek pracował na kolei, to tylko miał dom, ale była siostra jedna i siostra druga, które były w Warszawie, ale ich Powstanie minęło, bo wyjechały z dzieciakami na wakacje. Zostali tylko ich mężowie. Jeden miał urwaną rękę, drugi był w obozie. Jeden w ogóle zginął.
Nie powiedziałam o wujku, który uciekł, bo wołał tatusia, żeby szedł do Powstania. [Złapali] go gdzieś „ukraińcy” i musieli mu bardzo blisko strzelić w twarz, bo miał przestrzeloną [brodę]. Jak dostał kulę [w brodę], tak wyszła mu [przez potylicę]. Ale jeszcze żył, jeszcze chodził, jeszcze przyszedł na „Zieleniak”! Na „Zieleniaku” ogłosili, że podjadą karetki i wszystkich rannych wywiozą do szpitali.
Ruskich tyle się najechało, przyszedł ruski do dziadka i prosi, czy dałby siana dla koni. Nie brali, nie rabowali – nic. Jakie byli, takie byli, później się nie sprawdzili, ale ten moment – nie było żadnych [złych] rzeczy. Dziadek do mojego ojca mówi: „Józiek, to wejdź na strych i daj im tego siana”. Ale ojca zadziwiło – była sień i była drabina. Mówi: „Dlaczego drabina jest wciągnięta na górę?”. Stała skrzynka, szafa, ojciec jeszcze był młody, wskoczył i wszedł na [strych]. Zestawił sobie drabinę i poszedł brać siano. Bierze siano, a jego – za jedną rękę, za drugą rękę – wygrzebują się Niemcy. W mieszkaniu jest piętnastu ruskich, a na strychu jest pięciu Niemców. I nas piętnaście osób domowych. Ojciec zszedł ze strychu z sianem. Jeden Niemiec mówi do ojca, żeby był cicho, nic nie mówił, [że] jak się ściemni, to oni pójdą ([mówił] po polsku). Wyszli. [Byli] uzbrojeni, granaty za paskiem, z bronią. [Jak] ojciec zszedł, to był sino-biały ze strachu. Mówi do mamusi: „Uciekajcie z mieszkania. Nie bądźcie w mieszkaniu”. Wszyscy – ciotki, dzieciaki – zaczęli [wychodzić]. Ruski to zauważył i do ojca – i to od razu z pistoletem: „Mów! Tu się coś dzieje! Ty coś ukrywasz przed nami!”. Ojciec już nie miał wyjścia – mówi, że na strychu jest pięciu Niemców. Jak był po siano to zobaczył. Ruski wziął od drugiego pistolet – w jedną i w drugą rękę (młody, może miał dwadzieścia pięć lat), wszedł na górę – wszystkich pięciu Niemców zrzucił z góry. Nawet im nie dał schodzić po drabinie, tylko skakali. I jeszcze co – o dziwo – już zszedł w niemieckim kożuszku, już zdążył nawet sobie ten kożuszek założyć! Niemcy mieli ładne, białe kożuszki. Tu widziałam historię, że człowiek może w przeciągu godziny osiwieć. Niemców od razu chcieli rozstrzelić na podwórku. Ojciec uprosił, że jest tyle dzieci (było nas chyba ośmioro), żeby nie na podwórku, tylko dalej. Przeprowadzili przez szosę, do rowu. Jednego zostawili, bo to był oficer. Przyszedł do niego drugi ruski, który mówił po niemiecku. Po niemiecku wypytywał się, zapisywał wszystko. Rozebrali go, siedział tylko w bieliźnie, w kalesonach i w podkoszulku. To był mróz, styczeń, było zimno. U dziadka [w ogrodzie] był olbrzymi kasztan i pod kasztanem był kamień. Na tym kamieniu siedział [Niemiec]. W oczach włosy robiły mu się białe, jakby mu szronem sypał. Wypytali się jego o wszystko, przeprowadzili na drugą stronę i rozstrzelali.
Później przyjechali polscy żołnierze. Koło szkoły był duży rynek i że [tam są] polscy żołnierze. No, jak polskie wojsko przyjechało, to wszyscy: „Hurra!”. Cała wieś się zeszła, bo „Polacy przyjechali!”. Radość nie z tej ziemi, i płacze, i śpiewanie – wszystko było. W tym momencie ktoś mówi: „O! Tam Niemcy! Niemcy uciekają!”. [Niedaleko] było wielkie gospodarstwo, gorzelnia, to był duży folwark. Była zasiana kukurydza – zebrana, ale patyki sterczały i między nimi [byli] Niemcy. Zaraz ruskie polecieli i przyprowadzili ich. Było dwóch Niemców. Co się okazało: ci Niemcy to byli Rosjanie, którzy byli wzięci do niewoli i przyjęli poddaństwo niemieckie, walczyli w niemieckim wojsku. Taki był fakt, że ruski oficer, który doszedł i zobaczył, co się dzieje, to był rodzony brat [jednego z nich]! Jaka to była scena! A ruskie się tak mścili na nich, że coś okropnego! Mieli krótkie bagneciki, to tak dźgali jak w mięso! Przyszedł oficer, patrzy, a ten zakrwawiony… (Człowiek nie znał rosyjskiego, starsi ludzie znali rosyjski, bo służyli kiedyś w tej armii). Złapał go za nogi, patrzy się na niego. Okazało się, że to byli bracia. Ten był oficerem w ruskim wojsku, a ten był w mundurze niemieckim. Jedna babka tłumaczyła, [oficer] mówi: „Tak! Mój brat! Ty jesteś moim bratem! Ty na swoją matkę, na swoje dzieci, ty na nich walczysz!”. Ach, zaczął mu [wymyślać]… Tylko tyle że wyjął pistolet, głowę odwrócił i – trach, trach, trach – zastrzelił go. To tylko tyle [lżej go potraktował], że się na nim tak nie mścił. A na tamtym to się tak mścili, że coś okropnego.
Stamtąd zaraz [wracaliśmy]. Warszawę wyzwolili 17 stycznia, a 18 stycznia my z ojcem łachy pod pachy i już lecimy do Warszawy. Żeśmy już szli stamtąd pieszo do Warszawy. Trochę nas ruskie podwieźli samochodami. [Szliśmy] w drewniakach, bo przecież nie było ubrania. Śnieg przylepiał się do drewniaków, wcale nie można było iść, w drewniakach strasznie ciężko chodzi się po śniegu.
Jak żeśmy przyszli do Warszawy, jak żeśmy zobaczyli Warszawę… Z naszego mieszkania nie było nic, tylko jedna solniczka (kiedyś były takie na ścianie) wisiała na ścianie, tyle zostało z naszego mieszkania, wszystko było zwalone, wszystko zgruzowane.

Od której strony wchodzili państwo do Warszawy?

Od Janek, bo szliśmy od Grójca i od Janek. Na placu Narutowicza, jak jest akademik, był wykopany wielki dół obronny, duży wykop do ulicy Barskiej. W dole leżał przewrócony tramwaj, samochody, w ogóle [nie było] przejścia. Ludzie już pokładli deski i przechodzili. Oczywiście zaraz zaczął się szaber. O, szaber to się jeszcze wcześniej zaczął.
My z ojcem już zostaliśmy w Warszawie. Tylko nie mieliśmy mieszkania… Można było jeszcze [znaleźć] mieszkanie, bo na Filtrowej były jeszcze mieszkania takie, że można było tylko wyprzątnąć gruz i zamieszkać. Ale ojciec mówi: „Nie. A może tutaj ktoś przyjdzie? Przeżył i przyjdzie i co? I ludziom mieszkanie…”. To żeśmy poszli do takiego budynku, co żeśmy wiedzieli, że tam mieszkają Niemcy. [Budynek] był całkowicie wypalony, tylko cegły i nic. Jak żeśmy z ojcem spali, to okna były pozakrywane deskami (ojciec pozabijał [okna]) – jak żeśmy rano wstawali, to żeśmy się otrzepywali ze śniegu. Mieszkanie żeśmy remontowali, z Wawelskiej ze szpitala żeśmy brali okna – ojciec wstawił okna. Łóżka – ze szpitala. Tak żeśmy przeżyli i tak żeśmy doszli do końca Powstania i wojny. I już żeśmy zostali cały czas w Warszawie. Mieszkaliśmy na Nieborowskiej i moi rodzice zakończyli żywot na Nieborowskiej.




Warszawa, 17 listopad 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Barbara Rowińska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota, Zieleniak

Zobacz także

Nasz newsletter