Nazywam się Barbara Weintraub. Mieszkam w Jerozolimie. Urodziłam się w Polsce.
W 1930 roku.
W Warszawie na ulicy Skaryszewskiej 1, róg ulicy Targowej, na Pradze.
Rodzice Marian Rakowski i Helena Rakowska.
Tak. Miałam siostrę młodszą ode mnie plus minus dwa lata oraz brata przyrodniego. Gdy moi rodzice się pobierali, matka była wdową, a ojciec rozwiedziony z tancerką, która nazywała się Rokosowska. Nie mieli dzieci, więc ślub unieważniono.
Moja siostra nazywała się Hanna, a brat Zdzisław.
Ojciec był inwalidą Wojska Polskiego z roku 1920. Uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej i był inwalidą. Matka była wdową po polskim oficerze, po oficerze Wojska Polskiego.
Roman Sochański. To znaczy, że mój brat Zdzisław nazywał się Zdzisław Sochański, a siostra Hanna Rakowska.
Chodziłam do prywatnej szkoły na ulicy Targowej 15. I tak do klasy czwartej, kiedy wybuchła wojna w 1939 roku.
To była prywatna szkoła, która miała swoich nauczycieli. Między innymi pracowała tam nauczycielka, która była tak zwaną mateczką radiową. Raz na tydzień występowała w polskim radiu z jakąś audycją dla dzieci.
Nie pamiętam. „Mateczka radiowa” sprzed 1939 roku. Proszę zajrzeć do ksiąg, że tak powiem, miasta stołecznego Warszawy. Może tam jest jakaś adnotacja. „Mateczka radiowa”, tak ją nazywano.
Ze szkoły nie. Wybuchła wojna i żeśmy się rozstali na zawsze. Ja wyjechałam na wakacje wtedy. I nawet pamiętam, że wakacje spędzałam w Wesołej pod Warszawą, to znaczy na posesji, gdzie rodzice budowali sobie dom wczasowy, wypoczynkowy. Wesoła, Niemcewicza 20/22, tam spędzałam wakacje. Tam na huśtawce złamałam nogę, tak że moje wakacje skończyły się bardzo smutno, bo musiałam siedzieć, nie mogłam biegać. W związku z tym przynoszono mi tylko książki dla dzieci i gazety. Pamiętam „Karuzelę” szczególnie, bo tam były różne bajki dla dzieci w formie wierszy. Tak że ja nie miałam nic do roboty. Siedząc, uczyłam się tych wierszy na pamięć do tego stopnia, że znałam na przykład „Królewnę Śnieżkę” całą na pamięć wierszem i tak dalej.
Mogę zacytować tę „Królewnę Snieżkę”.
Chce pani? No fragment. Chce pani posłuchać?
Początek. „Za siedmioma górami, za siedmioma lasami stoi zamek, a w tym zamku mieszka mała królewna Śnieżka. Niewesoło dni biegną królewnie, dola smutna i ciężka, a pracować musi nad siły mała królewna Śnieżka, bo tak jej karze macocha, która dziewczynki nie kocha. Zła, zawzięta, surowa, pani z zamku, królowa”.
To jest wiersz z „Karuzeli”, z 1939 roku.
1939 rok, wrzesień, nie. Myśmy tam kontynuowali dalej, że tak powiem. Wyjechałam wtedy z siostrą i z bratem do Nuru nad Bugiem, gdzie mieszkał brat mojej matki. To znaczy wyjechałam z siostrą i bratem. Brat wtedy był w okresie robienia matury, ale jechał z nami z dwoma siostrzyczkami, które były dużo młodsze. Tam niestety [zastał nas] wybuch wojny. Potem okazało się, że nie tylko Niemcy uderzyli na Polskę, ale z drugiej strony uderzyła Rosja i zamiast witać Niemców, to Nur witał Rosjan, którzy weszli i zajęli te tereny nad Bugiem w Nurze, gdzie się znajdowałam. Tak że to jest takie opowiadanie z 1939 roku.
Powrót do Warszawy nastąpił dopiero dwa lata później, może trochę wcześniej, wtedy kiedy mój brat postanowił wziąć mnie, że tak powiem, pod pachę i ruszyć w kierunku Warszawy, przechodząc granicę rosyjsko-niemiecką.
To nawet było mniej niż dwa lata. Ten czas bardzo mi się dłużył, dlatego że myśmy właściwie już po roku zimą (dokładnie naprawdę nie pamiętam, ale dosyć szybko to postanowienie zapadło), młodsza siostra została u ciotki w Nurze, a ja z bratem przeszliśmy granicę rosyjsko-niemiecką i żeśmy dotarli do Warszawy. Później matka specjalnie zrobiła wyprawę odwrotnie, to znaczy znowuż przechodząc granicę, żeby przyjść do Buga i zabrać moją młodszą siostrę, sprowadzić ją też do Warszawy.
Rodzice byli w Warszawie. W każdym razie tę wędrówkę zrobiła matka w obie strony po siostrę, a ojciec pozostał w Warszawie. W Warszawie była okupacja niemiecka. Rodzice posiadali dwie restauracje w rzeźni miejskiej, w Warszawie, jedną koszerną, znaczy dla Żydów, bo tam dokonywano uboju rytualnego żydowskiego. Bo Warszawa była, że tak powiem, podzielona na ludność żydowską i polską. Ludności żydowskiej było stosunkowo dużo. Nie mogę podać w procentach, ale jeżeli powiem „pół na pół”, to chyba się dużo nie pomylę. A ojciec egzystował w części polskiego Ministerstwa Zdrowia, bo tam był ubój nie tylko rytualny, ale i ubój zwykłego mięsa dla ludności Warszawy, polskiej ludności Warszawy i w tej drugiej części egzystowało Ministerstwo Zdrowia i tam matka z ojcem pracowali w tej restauracji. Zarabiali stosunkowo dobrze, skoro podkupili dom, który już ktoś budował, ale chciał z niego zrezygnować. Kupili ten dom z posesją chyba dwóch hektarów ziemi, ogrodzony brzozami, z aleją wysadzoną bzem. To jest to, co mi zostało w pamięci. Rodzice sprowadzili też tam drzewka owocowe, tak że na tych dwóch hektarach rosły też drzewa owocowe. Niemcy się zachowywali w Warszawie w ten sposób, że bardzo szybko znalazł się jakiś folksdojcz… To znaczy w Polsce egzystowali nie tylko Polacy, Żydzi, ale i Niemcy też. I to widocznie w stosunkowo dużym procencie, bo wszyscy folksdojcze byli zaangażowani w pracę z Niemcami i bardzo szybko wyrzucili moich rodziców z restauracji. Przyszli widocznie z jakimś papierkiem, który upoważniał ich do wyrzucenia moich rodziców z dnia na dzień na ulicę. Tę restaurację zajęli Niemcy, folksdojcz właściwie zajął.
Bardzo szybko. Rodzice zajęli się, że tak powiem, handlem. To było przyjęte wśród Polaków. Z tym że w naszym przypadku to rodzice handlowali wędliną, którą sprowadzali z Rejowca do Warszawy. W Rejowcu mieszkał kuzyn ze strony matki, który nazywał się Uksza. Tam się znajdował też mój brat przyrodni, który u niego pracował jako parobek w okresie okupacji niemieckiej. Parobek, ale okazało się później, że tam nocami przychodzili też z lasów partyzanci polscy. Mój brat był zaangażowany w dostawy, że tak powiem, i przygotowywanie jedzenia dla nich, bo oni przychodzili nocą i to jedzenie zabierali. Ale to potem, po wojnie, już w okresie Polski Ludowej, zostało uznane za współpracę podziemną państwa polskiego, coś takiego. Dostał legitymację kombatanta mój brat, Zdzisław Sochański.
Tak, oczywiście. [...] ja po powrocie do Warszawy już do szkoły nie poszłam. [...] Nie, przepraszam. Na samym początku tak, dlatego że skończyłam szkołę podstawową w Zakonie Sióstr Miłosierdzia na Pradze, gdzie matka znalazła to miejsce dla mnie. A dlaczego wybrała właśnie to miejsce? Bo tam było dożywianie dzieci, była specjalna opieka lekarska, dlatego umieściła mnie właśnie w tej szkole podstawowej i tam skończyłam szkołę podstawową. Potem zapisała mnie do gimnazjum Rzeszotarskiej. To samo gimnazjum też kończyła moja matka w swoim czasie. Ale w tym gimnazjum już Niemcy nie pozwalali na prowadzenie programu normalnego, tylko przyjmowano dzieci i młodzież do uczenia się krawiectwa i gotowania. Tak że praktycznie to byłam zapisana do gimnazjum, ale de facto to nie. Jakieś tam mama jeszcze potrafiła zorganizować [zajęcia], dołączyć mnie do jakiegoś kompletu, takiej nauki normalnej, prywatnej w pierwszych miesiącach. Ale to też się urwało. Tak że mieszkaliśmy tam, jak powiedziałem, na rogu Skaryszewskiej i Targowej. I stamtąd ja przeszłam… Mój ojciec miał dwie siostry Izabellę Jarkowską i Janinę Bortkiewicz. Izabella Jarkowska z kolei mieszkała przed wojną na ulicy Pankiewicza 4. Jej drugim mężem [z pierwszym mężem, Dzierżanowskim, rozwiodła się] był Stanisław Jarkowski, który był prezesem Związku Dziennikarzy Polskich. A ciotka Izabella z kolei robiła przyjęcia dla wszystkich dziennikarzy z całego świata, którzy mieszkali w Warszawie. Raz w miesiącu robiła przyjęcie dla dziennikarzy. Wśród tych dziennikarzy oczywiście byli też i dziennikarze niemieccy. I ona ze wszystkimi była w dobrych stosunkach do tego stopnia, że wyjeżdżając, powiedzmy, na jakąś kurację do jakiegoś uzdrowiska w Niemczech, to też polegała na rekomendacji tych kolegów dziennikarzy niemieckich. […] W 1939 roku Niemcy bombardując w Warszawie, właśnie trafili w ten budynek na ulicy Pankiewicza 4. Jakim cudem, nie wiem, ale tak się stało. I moja ciotka i Stanisław Jarkowski praktycznie też znaleźli się poza swoim mieszkaniem. Z tym że ciotka Izabella znalazła mieszkanie na ulicy Śniadeckich 12, a wujek, mąż ciotki, po prostu przeszedł do podziemia, dlatego że był na liście straceńców. Na pierwszej liście sporządzonej przez Niemców dla mieszkańców Warszawy to figurował pan Jarosław Jarkowski, który był prezesem Polskiej Agencji Prasowej. Tak że on przeszedł od razu do podziemia i się ukrywał, tak przeżył całą okupację. Natomiast jego żona Izabella, mieszkając na ulicy Śniadeckich, przyjmowała do swojego mieszkania Żydów, ponieważ to był okres, kiedy zaczynało pracować polskie podziemie. Ciotka Izabella Jarkowska była w kontakcie ze swoim kuzynem Franciszkiem Paśniczkiem, który był burmistrzem Garwolina, przestał pracować i przeszedł też do pracy w podziemiu AK. Tak że ciotka automatycznie weszła do tej warstwy współpracującej przeciwko Niemcom.
Więc teraz wracam właśnie do mojego domu, do mojego mieszkania, w którym mieszkałam z rodzicami. Rodzice przed wojną jako dobrze usytuowani dbali o wychowanie swoich dzieci. Normalnie to brano jakąś nauczycielkę muzyki, gdzie uczono ich gry na fortepianie i tak dalej. Ale moi rodzice wtedy, ponieważ zdradzałam zainteresowanie do rysunku i malarstwa, postanowili wynająć dla mnie jako wychowawczynię malarkę. Ona sprowadziła się do nas razem ze sztalugami, mieszkała i zajmowała się, że tak powiem, malowaniem. To było do roku 1939.
Nie pamiętam, dlatego że w momencie jak wybuchła wojna, nasz kontakt z nią się urwał.
My mieszkaliśmy. To znaczy tak ja z ulicy Skaryszewskiej powędrowałam mieszkać do Izabelli Jarkowskiej, która mieszkała na ulicy Śniadeckich. Dlaczego? Ano była przyczyna. To znaczy na razie to wymieniałam pozytywne cechy rodziny, ale niestety muszę przypomnieć nie tylko sobie, bo ja to pamiętam dobrze, ale i oznajmić, że tak powiem, osobom mnie towarzyszącym, że mój ojciec był nałogowym alkoholikiem. Dlatego że prowadząc tę restaurację dla Ministerstwa Zdrowia, pił za dużo alkoholu, bo miał za dużo okazji. Bo przyszedł taki doktor, inny doktor z ministerstwa, a z każdym wypił kieliszek i stał się nałogowcem, dokładnie, do tego stopnia, że oprócz tych problemów zewnętrznych z Niemcami i tak dalej, były jeszcze problemy nasze osobiste. Bo ojciec mój, jako pragnący, że tak powiem, pić nawet wtedy, kiedy nie miał na to pieniędzy, to zaczął, że tak powiem, wynosić z domu pewne rzeczy wartościowe. Sprzedał coś i kupił sobie alkohol. Do tego stopnia doszło, że moja… Na przykład ja miałam osobiście… Jego matka się nazywała Stanisława Rakowska, ale była z domu Popemberg, to znaczy była pochodzenia żydowskiego, krótko mówiąc. Po tym jak stała się wdową po Rakowskim, to wyszła za mąż za Karsza. Karsz to był też widocznie Polak pochodzenia żydowskiego. Nie wiem, rodzina Karsz często się pojawia w Anglii wśród Żydów. W środowisku żydowskim w Anglii jest bardzo dużo nazwisk Karsz, więc przypuszczam, że jego pochodzenie to też było żydowskie, pomimo że był Polakiem i miał fabrykę na Grochowie. I on zmarł. W okresie okupacji niemieckiej w pierwszym etapie zmarł Karsz. Dzięki temu moja rodzina dostała pieniądze po zmarłym w dolarach i w tym pierwszym okresie okupacji niemieckiej używała, że tak powiem, do życia tych dolarów. Ale kiedy ojciec był któregoś dnia… Więc ta babcia zanim umarła… Ona umarła, wtedy kiedy ja miałam pięć lat. I ostatnia prośba była, zaprosiła mnie do kliniki… Umarła na raka w klinice prywatnej. I ona mi wtedy spod poduszki wyjęła złoty zegarek, podarowała mi ten zegarek. Więc to jest dygresja na temat babci. Teraz wracam do naszego domu przy ulicy Targowej. Więc w momencie kiedy ojciec coś wynosił z domu… A wynosił też i nasze papiery rodowe. Mieliśmy taką rodzinną skrzynkę z papierami, gdzie były różne podpisy królewskie dla polskiej szlachty. Ojciec miał nazwisko Lubicz-Rakowski, to znaczy, że szlachta, z której ojciec pochodził, była też uprzywilejowana, dostawała tytuł. Tytuł mojego ojca był Lubicz. Tak że ta skrzynka, która była u nas, bo on był tym synem, który dziedziczył tę skrzynkę, papiery rodowe, on otworzył tę skrzynkę, wynosił te papiery i sprzedawał do Muzeum w Warszawie. Ale oprócz tego, jak już rozglądał się, co można sprzedać, to zabrał mi zegarek, który mi jego matka podarowała, złoty zegarek. No to jeszcze bardzo to przebolałam, płakałam. Ale kiedy przyszedł dzień i zdjął mi łańcuszek złoty z szyi, wtedy wybuchłam, że tak powiem, skandalicznym płaczem i pojechałam do cioci Izabelli Jarkowskiej i opowiedziałam jej, co się dzieje w naszym domu przy ulicy Skaryszewskiej. Na co ciotka Izabella Jarkowska zareagowała: „Basiu, przychodzisz do mnie mieszkać, ale przynieś ze sobą skrzynkę z papierami rodzinnymi”. I to jest to, co się stało. Tak że ja opuściłam [dom].
W tym okresie ciotka była w sytuacji, że była zaangażowana w pracę konspiracyjną, widocznie Żegoty, z Franciszkiem Paśniczkiem i miała u siebie adwokata Żyda, mieszkał. Syn jej w tym okresie już był żonaty. Tutaj naprawdę w tej chwili chronologicznie nie kojarzę. Zdaję mi się, że był też w konspiracji i został [aresztowany] z grupą jeszcze innej młodzieży. Był po pierwszym roku prawa. Nazywał się Heniek Dzierżanowski. Heniek po pierwszym roku prawa razem z kolegami został aresztowany przez Niemców i przewieziony do Mauthausen. I tyle. A ciotka w tym okresie oczywiście rozpaczała, bo to był jej jedyny syn. I ona, powołując się na to, że w swoim czasie przyjmowała u siebie w domu na Pankiewicza 4 wszystkich dziennikarzy, również niemieckich, zwróciła się do nich, dysponowała widocznie ich adresami, żeby ją poparli, że ona się zwraca w tej chwili z listem do Hitlera, żeby zwolnił jej syna z Mauthausen i żeby ci dziennikarze niemieccy potwierdzili jej prośbę, żeby to zrobiono dla niej.
I to jest to, co się stało. Syna zwolniono z Mauthausen i wrócił do domu. No i wtedy ożenił się i zaczął mieszkać już ze swoją żoną w innej miejscowości, żoną, która pochodziła też z arystokratycznej rodziny, to znaczy dysponowała widocznie jakimś majątkiem poza Warszawą.
Możliwie, że Maria Dzierżanowska, nie wiem. On skończył prawo i mieszkali w Toruniu po wojnie, tak że można ich tam odszukać. Ale oni już nie żyją, Heniek z żoną już nie żyje. Syn Krzysztof podobno też prawnik, nie jestem pewna. W każdym razie wiem, że Krzysztof jeździł do Londynu, bo druga siostra mojego ojca mieszkała w Londynie po wojnie. Przeszłe przez powstanie, Ravensbrück i wylądowała w Londynie. F
Tak, oczywiście. Zostałam z miejsca, że tak powiem, zaangażowana. Kręciłam się po mieście, przenosząc pieniądze miesięczne z „Żegoty” dla Żydów i też dowody osobiste. No i doszło do tego, że mieszkał u ciotki nie ten adwokat, tylko po adwokacie mieszkał jeden, który zajmował się biznesem, ale on wtedy nie pracował. Wiem, że on przeszedł nawet operację u ciotki. „Antybrit” mu zrobili. Jego żona natomiast była kasjerką w kinie tylko dla Niemców, w kinie na placu Trzech Krzyży, które się nazywało chyba Napoleon. Ona była tam kasjerką. Nawet zapraszała mnie na film. Zawsze mówiła: „Basiu, jeżeli chcesz przyjść ¬– z Marleną Dietrich był jakiś film – no to przyjdź wtedy, jak się kończą wiadomości, wtedy ja zamykam kasę i idziemy razem obejrzeć ten film”. Tak że ja z tego raz na pewno skorzystałam. Nie jestem pewna, czy dwa razy. To jeżeli chodzi o mnie. Oprócz tego chodziłam, biegałam po mieście. Między innymi też pani Góranowska, która nie była Żydówką, ale jej mąż współpracował ze Stanisławem Jarkowskim, został zabity przez Niemców. Natomiast pani Góranowska pochodzenia żydowskiego, ze względu na to, że miała wygląd Żydówki, musiała się ukrywać przed Niemcami, ukrywała się prywatnie na Grochowie. Ja też jej przynosiłam pieniądze co miesiąc. Tam ona mieszkała z małym dzieckiem, któremu też zrobiono „antybrit” w tym okresie. I to wszystko na rachunek „Żegoty” szło, to znaczy te wszystkie „antybrity” też. No i tyle.
No więc oczywiście ciotka wtedy mieszkała na ulicy Śniadeckich. „Żegota” odbierała matki z dziećmi szczególnie z getta płonącego i przywoziła ich do ciotki, gdzie siedzieli, że tak powiem, na ostatnim piętrze w windzie. Ciotka szukała dla nich mieszkania odpowiedniego. Ja byłam tą, która przynosiła im jedzenie od ciotki na poddasze. Tam przebywali kilka dni i później byli przenoszeni do innego miejsca. Tak że to getto warszawskie to wyglądało w ten sposób u mnie i u mojej ciotki.
Te z getta? Te z getta to były krótkie. To znaczy nie u ciotki. Ciotka u siebie nie trzymała tych, co z getta uciekali, tylko w windzie.
Tak. A u ciotki w tym okresie to mieszkał oprócz tego biznesmena, [o którym wspominałam], mieszkał po nim śpiewak z opery warszawskiej, Żyd. Widocznie ktoś doniósł na ciotkę, że on się tam ukrywa, i przyszło Gestapo do mieszkania ciotki i go aresztowało. Od tego czasu ciotka przerwała przyjmowanie i tylko ja z ciotką byłyśmy same w domu. I w tym momencie w okresie sylwestra, to znaczy już po powstaniu w getcie, 1943/1944 rok, przyszło Gestapo i aresztowało ciotkę na tej samej zasadzie: ponieważ ukrywała Żydów, dlatego jest aresztowana. No i mnie przy okazji. Mówią: „Ty jesteś Żydówka”. Mówię: „Nie, ja nie jestem Żydówka. Ja tylko tutaj przyszłam odwiedzić ciotkę”. Coś takiego. Ale oni tego oczywiście nie przyjęli i aresztowali mnie z ciotką. Przewieźli na Gestapo, a potem na Pawiak. Na Pawiaku byłam kilka miesięcy.
Na Pawiaku przekonałam się, że polska organizacja podziemna ma też tam swoich ludzi, bo któregoś dnia wezwała mnie lekarka na badania lekarskie na czwarte piętro. Pojechałam tam windą. I ona, badając mnie, powiedziała mi: „Masz pozdrowienia od wujka Paśniczka. Robi wszystko, żeby ciebie stąd wyciągnąć, z Pawiaka. Ale musisz wiedzieć jeszcze jedną rzecz, że jesteś zapisana do jakiejś szkoły”. Dlatego że w tym okresie ta Rzeszotarska widocznie nie była aktualna, więc zrobili mi tam jakąś fałszywą legitymację innej szkoły. Więc mnie na Pawiaku u lekarza podczas wizyty poinformowano, że mam legitymację z takiej i takiej szkoły, coś takiego. [Otrzymałam również informację, że wszystkie adresy ukrywających się przed Niemcami osób, z którymi byłam w kontakcie, są nieaktualne.] To jest tyle. Poza tym zwolniono mnie. Po przebyciu z tej kwarantanny przeszłam na pobyt stały do innej celi i stamtąd mnie zwolniono. Jednego dnia przyszli i powiedzieli mi: „Tak, jesteś zwolniona”. I mnie zawieźli na Gestapo, bo droga powrotna też szła przez Gestapo, gdzie jeszcze raz mi zadawano furę pytań, tych samych, które już mnie zadano, dlatego że też podczas pobytu na Pawiaku byłam z ciotką razem zaproszona na przesłuchanie do Gestapo.
Tak, oczywiście. Wyszłam z Pawiaka i stwierdziłam, że już jest wiosna, dlatego że były drzewa z zielonymi liśćmi. A w okresie grudzień, styczeń tam się znalazłam. I byłam szczęśliwa. Pobiegłam prosto do kuzynki na ulicy Miodowej, dlatego że było mi najbliżej. Dlatego, że ja wyszłam bez jednego złotego i nie mogłam nawet skorzystać z tramwaju, tak że przeszłam pieszo. Najbliższa moja droga była do kuzynki na ulicę Miodową, do rodziny.
Krystyna Karpińska, ale jak już wyszła za mąż, a jej matka i ojciec nazywali się Dytkowscy.
Ciotka nie wyszła z Pawiaka. Tylko mnie zwolniono, a ciotkę wysłano do Auschwitz, stamtąd do Ravensbrück, gdzie spotkała się z moją drugą ciotką, siostrą męża, Janiną Bortkiewicz, która w tym okresie po Powstaniu Warszawskim też znalazła się w Ravensbrück. Stamtąd ciotka Izabella Jarkowska pojechała do Szwecji, jak wojna się skończyła, a Janina Bortkiewicz pojechała do Londynu.
Tak, tak. I okazuje się, że w tym okresie moi rodzice sprzedali mieszkanie na ulicy Skaryszewskiej i kupili mieszkanie na ulicy Świętojerskiej, to jest boczna ulica od placu Krasińskich. Tam kupili mieszkanie i sklep, w tym samym domu znajdował się też sklep, sklepik. Ale rodzice ten sklep zamienili na bar. To znaczy, że można było wejść do tego sklepu, baru, zjeść kanapkę, wypić kieliszek alkoholu.
Jak [wyszłam] z Gestapo, przyszłam na ulicę Miodową do kuzynki Dytkowskiej-Karpińskiej, I tam pobiegli, zawiadomili matkę, która była… Ja nawet nie wiedziałam wtedy, że oni tam przeszli, że mieszkają. Dla mnie to też było nowością.
Przyprowadzili moją matkę na ulicę Miodową. Matka, gdy mnie zobaczyła, no to zemdlała z wrażenia, że oto córka wróciła z Pawiaka.
Cały czas byłam w Warszawie.
Po wyjściu z Pawiaka?
Nie, już nie było. To były krótkie miesiące. Ja byłam tan z wujkiem Paśniczkiem. […] On mi załatwił pracę u jakiegoś prawnika jako goniec, tak że byłam gońcem z tego biura adwokackiego do Sądów na placu Krasińskich. To jest to, co ja robiłam do chwili wybuchu Powstania.
Ten moment zastał mnie u moich rodziców na ulicy Świętojerskiej, dlatego że kuzynka Karpińska, która w tym okresie już była i matką, pojechała do teściowej, bo była atmosfera, że będzie Powstanie. To na pewno. Wyjechała do swoich teściów na Pragę, na Targówek. Miała dziecko i była z dzieckiem u teściów. A Dytkowscy wyjechali, bo ich syn gdzieś też się żenił. Oni mieli córkę i syna, to ich syn żenił się gdzieś tam pod Warszawą i oni też wyjechali. Tak że mieszkanie na ulicy Miodowej, że tak powiem, było zamknięte na klucz. A ja się znajdowałam w dzień wybuchu Powstania u moich rodziców na ulicy Świętojerskiej. Postanowiłam stamtąd wyjść i dołączyć się do Powstańców. Tak że z ulicy Świętojerskiej przeszłam przez plac Krasińskich do kościoła garnizonowego, to znaczy do kościoła tylko dla wojska. Tam stacjonował oddział majora „Barrego”, generał „Sosna”. I tam powiedziałam, że chcę przyłączyć się, że tak powiem, do Powstańców. Przyjęto mnie do plutonu „Grażyna” [pluton „Joanny” albo „Dorsza” – red.]. W ten sposób weszłam do AK.
Pełniłam funkcję gońca. Byłam gońcem w plutonie „Grażyna”, który codziennie z placu Krasińskich przenosił jedzenie i picie plus papierosy akowcom, Powstańcom, którzy stacjonowali na dole, na Powiślu. Musieliśmy przebiegać przez Stare Miasto, przez Rynek Starego Miasta, żeby zejść do pozycji, gdzie byli Powstańcy, i żeśmy przekazywali. To była moja codzienna funkcja w plutonie łączności podczas Powstania.
W oddziale to wyglądało w ten sposób, że jak już nastąpiła kapitulacja Starówki, to żeśmy przeszli kanałami do Śródmieścia i stamtąd jeszcze przerzucono nas na ulicę Zgoda, to znaczy te resztki. A jeszcze nie powiedziałam, że oprócz rakiet, co leciały z Dworca Gdańskiego, to było też bombardowanie lotnicze. I ta część, gdzie ja byłam, w tym kościele garnizonowym na podwórzu, dom w środku na podwórzu, gdzie stacjonowali Powstańcy, został też zbombardowany przez samoloty niemieckie. Gdy wróciłam raz z frontu na Powiślu, zobaczyłam, że część zrujnowana i moi koleżanki, koledzy, pełno pozabijanych, na prawo i na lewo. Tak że żeśmy spod gruzów wyciągnęli jeszcze tych rannych, tacy też byli oczywiście. Przenieśliśmy ich do Sądów na placu Krasińskich. Stamtąd wiedzieliśmy już, że mój pluton, że tak powiem, nie ma już nic do roboty, bo to był koniec sierpnia. Tak że w końcu sierpnia, w ostatni dzień sierpnia przeszliśmy kanałami do Śródmieścia.
Był wybuch na Starym Mieście, gdzie sprowadzono jakiś tank niemiecki. Powstańcy bardzo się ucieszyli. Tak że jak ja przebiegłam, to ten tank był i było pełno ludzi. Ale jak wracałam z tej placówki frontowej, to okazało się, że ten tank wybuchł, bo był pełen jakiegoś dynamitu, i było pełno zabitych i rannych, i pełno części ludzkich wiszących na balkonach. To był ten wybuch.
Tak, byłam świadkiem przed i po, słusznie. A potem co chciałam jeszcze powiedzieć… To znaczy po przejściu [kanałami] byliśmy na ulicy Zgoda, gdzie żeśmy na takim placyku codziennie w nocy rozpalali ogniska, żeby kukuruźniki rosyjskie zrzucały skrzynki drewniane z amunicją z kulkami do wszelkiego rodzaju broni dla Powstańców. Tak że myśmy dbali o rozpalanie ognisk, a potem o zbieranie tych kulek naokoło. Oprócz tego we wrześniu też samoloty amerykańskie razem z państwami sojuszniczymi dokonały zrzutu broni na spadochronach o godzinie drugiej. To było zapowiadane parę dni wcześniej, że takie zrzuty nastąpią, też dzień i godzina. Widzieliśmy piękne niebo i piękne zrzuty broni na spadochronach. Ale w dwóch trzecich czy trzy czwarte części to wszystko trafiło do Niemców. Powstańcy dostali z tego tylko jedną czwartą, mniej nawet, jedną trzecią, powiedzmy.
Tak. No więc to były ścieki kanalizacyjne, tak że to nie tylko śmierdziało, ale było też i ślisko, bo wszystko to było jakieś. No więc mieliśmy taki sznur, żeby się nie zagubić. Trzymaliśmy się jednego sznura. No i wyszliśmy gdzieś przy Nowym Świecie, jakaś uliczka z lewej strony, idąc w kierunku Alei Jerozolimskich.
Tak, dokładnie, oczywiście, tam gdzie teraz jest pomnik Powstańców. Tam jest zaznaczony ten kanał, gdzie się schodziło. Tamtędy zeszłam też ja z moim plutonem, z pozostałymi koleżankami z „Grażyny” i z pozostałym wojskiem tego [oddziału] majora „Barry” generała „Sosny”.
Nie, nie widziałam, nie.
Nie. Nie spotykałam się. Natomiast polscy lotnicy też dokonywali lotów nad Warszawę. I nawet, zdaje się, że spadł jakiś samolot na ulicy Miodowej, o ile się nie mylę. Tak, to nie była Długa, [tylko] Miodowa, tak. Tak że jakiś samolot z polskim lotnikiem z Anglii spadł.
Może jakieś części jednak widziałam, dlatego że to pewnie znalazło wyraz [w mojej twórczości]. Ja mam tutaj moje malowidła, malowałam przecież obrazy i część obrazów mam poświęconą wydarzeniom, powiedzmy, między początkiem wojny a końcem wojny. Mam też takie obrazy. Jeden obraz jest poświęcony właśnie temu lotnikowi na ulicy Miodowej.
Jako długogodzinne nie, ale z pewnością jakieś do dwóch godzin, coś takiego. Bo tam były jeszcze jakieś nasłuchiwania, nie wiem, dokładnie. Ale nie, to nie było za długie. Przypuszczam, że tylko w granicach do dwóch godzin, coś takiego.
Śródmieście wyglądało bardzo przyjemnie. Przygotowano nam oczywiście mieszkanie z wodą. Każdy zrzucał ubrania i mógł sobie wybrać, dobrać coś dla siebie. Tak że później wykąpani i ubrani żeśmy się gdzieś widocznie zebrali… Nas odesłano do hali dworca towarowego w Warszawie i tam żeśmy byli, nie wiem, dzień, może dwa dni. Później przerzucono nas na ulicę Zgoda.
Tak. Więc ja postarałam się pożegnać z rodziną, jak już wiedziałam, że będę przechodzić kanałami. Pożegnałam się z ojcem, matką i siostrą. I poszłam jeszcze odwiedzić ciotkę Jankę, która mieszkała na ulicy Senatorskiej, u siostry męża. Tam okazało się, że to mieszkanie jest też zrujnowane. Ale tam byli jacyś sąsiedzi, powiedzieli, że oni myślą, że moja ciotka razem z kuzynką i jej córką, to znaczy moja ciotka z córką i kuzynka z córką, że znajdują się gdzieś w podziemiach kościoła na ulicy Miodowej. I ja poszłam i je znalazłam. Znalazłam nie tylko je, ale też męża tej ciotki Janki, który oczywiście też miał swoją historię, dlatego że też był przez Niemców aresztowany jako komunista i siedział w więzieniu. Później go wypuścili. A gdy on wyszedł, okazało się, że moja ciotka… Ciotka Janka mieszkała na ulicy Chmielnej 24. On miał tam swoją kancelarię, bo on był adwokatem. I jak on poszedł do więzienia, a ciotka nie pracowała, to ona nie miała z czego żyć i to mieszkanie sprzedała i poszła mieszkać do siostry męża. Tak że ja odwiedziłam ich. A jak Bortkiewicz, Witold Bortkiewicz, adwokat, wyszedł z więzienia, to też nie miał gdzie mieszkać, bo żona sprzedała mu mieszkanie, i zamieszkał w znajomej Żydówki, która mieszkała w jakimś prywatnym mieszkaniu. Okazało się, że widocznie, nie wiem, ich znajomość była przed tym, po tym… Nie wiem dokładnie, dlaczego on poszedł do niej. Widocznie z nią był w jakimś kontakcie. Potem okazało się, że to był kontakt bardziej, że tak powiem, głęboki. Bo jak poszłam pożegnać się pod kościół na ulicy Miodowej, to ten wujek Bortkiewicz, ten mąż mojej ciotki Janki, dał mi list dla swojej, że tak powiem, kochanki, nazwijmy rzeczy po imieniu, Żydówki, która mieszkała w Śródmieściu. Tak że razem ze mną, razem z moim przejściem przez kanał, przeniosłam też list dla kochanki mojego wujka.
Przede wszystkim biegałam zawsze w towarzystwie koleżanki na te pozycje frontalne. Biegałam z koleżanką, która nazywała się Janka. Janka miała, że tak powiem, to do siebie, że pisała wiersze. To jest Janka. Ale Janka później wyszła razem z „Borem” Komorowskim, dołączyła się do Powstania, podczas kiedy ja jako czternastoletnia dziewczynka, że tak powiem, zaprzyjaźniłam się bardziej z drugą, Basią, która miała lat dwadzieścia cztery i była mężatką. I po Powstaniu postanowiłam [iść] z nią (jej mąż też przyjechał z Radomia do Warszawy na Powstanie), ona mnie zaprosiła do siebie do końca wojny. Powiedziała: „Nie, my nie idziemy [z wojskiem do obozu]. Ja nie idę, bo mój mąż też mnie nie chce posłać do obozu koncentracyjnego z armią powstańczą »Bora« Komorowskiego, tylko chce, żebym uciekła”. Więc myśmy postanowiły uciec. To znaczy ja, Basia i do nas się dołączyła jeszcze koleżanka Inka. Miała lat szesnaście i mieszkała w Milanówku pod Warszawą, to znaczy jej rodzina mieszkała. Ona akurat brała udział w Powstaniu. Tak że nie wiem, czy ona przyjechała specjalnie, czy niechcący, pamiętam tego. Ten kontakt później, że tak powiem, przestał istnieć.
Nie, nie poznałam. Już moje losy poszły innymi torami, byłam bardzo zajęta. Jak wojna się skończyła, to ja się zajęłam, że tak powiem, zrobieniem matury. Potem poszłam na Uniwersytet. Skończyłam Uniwersytet Warszawski. To wszystko.
Na ulicy Zgoda byłam do końca Powstania, tak.
Więc to wyglądało to w ten sposób, że wiedzieliśmy, że Powstanie zostało podpisane z jednej strony też chyba przez rząd emigracyjny londyński i przez różne inne czynniki międzynarodowe, i przez Niemców. Niemcy podpisali umowę, na podstawie której Powstańcy zostali przyjęci jako żołnierze Wojska Polskiego, biorący udział, powiedzmy, w jakiejś tam wojnie takiej czy innej. Tak że my przyjęliśmy ten moment z ulgą i każdy się zastanawiał, co będzie z nim dalej. No wiec byli tacy, co się za długo nie zastanawiali i poszli razem z „Borem” Komorowskim do Niemców, do Ożarowa, a byli tacy, co uciekali, albo matki z dziećmi i tak dalej. […]
Tak, tak. Dołączyłam do ludności cywilnej, to znaczy razem z tą Basią i z Inką z Milanówka. Mąż Basi dokładnie mówił nam, co mamy robić. Tak że on zebrał informacje, że dobrze jest wyjechać tym pociągiem towarowym wiozącym do Pruszkowa przed nocą, ostatnim i wtedy próbować uciekać, wtedy kiedy pociąg zatrzymuje się przed Pruszkowem przy ramzorach [światłach sygnalizacyjnych]. No i to żeśmy zrobiły. Wsiadłyśmy do ostatniego wagonu i przy ramzorach, gdy pociąg się zatrzymał, żeśmy wyskoczyły z tego wagonu i [przebiegłyśmy] przez szyny. Już było ciemno, nie było widać, tak że do pierwszego domu żeśmy tam dopadły. Tam trzeba było przejść przez płot. […] Razem z nami przy płocie stała jeszcze jedna para. On widocznie był jakimś reporterem filmowym, bo miał zarzucone przez ramię różne aparaty fotograficzne, to jest pewne. Ona nie. No i żeśmy razem przełazili przez ten płot. Tak że do tego stopnia, że ja byłam zawsze bardzo aktywna i pomagałam, ale jak już doszło… Nie, to znaczy oni się zbliżyli… Przepraszam, to było trochę inaczej. Jak ja już pomogłam Ince i Basi przejść przez płot, to samej mnie zabrakło sił, żeby się na ten płot wdrapać. I w tym momencie zbliżyła się właśnie ta para. Jeden z tym aparatem filmowym. I on pomógł mnie przejść przez ten płot i też tej swojej towarzyszce. Potem on sam. I tam żeśmy się natknęli na mieszkańca tego domu. To był dom kilkupiętrowy. Ten mieszkaniec zaprosił nas do siebie na kawę do pokoju. To znaczy ja, dwie koleżanki i ta para, ten filmowiec z koleżanką. Przygotował herbatę. Żeśmy wypili herbatę z jakimiś widocznie dodatkami. Wtedy ten właściciel [domu], okazuje się, że sam mieszkał, to znaczy widocznie jakiś kawaler, powiedział, że nam daje, to znaczy mnie, Ince i Basi jego mieszkanie, a sam idzie spać do garażu. Na co ta para powiedziała: „No tak, my pójdziemy sobie i na pewno kogoś innego spotkamy i znajdziemy odpowiednie miejsce”. Pożegnali się z nami i poszli. A ja z Inką i z Basią żeśmy zostały. Później następnego dnia…
Jego miejsce to było przed ramzorem, przed Pruszkowem, z lewej strony, budynek kilkupiętrowy. Nie wiem, czy z cegły, czy nie z cegły, nie pamiętam w tej chwili szczegółów. Myśmy tam zostały dwa dni. A koledzy z Powstania poszli do Ożarowa. Wyszli z „Borem” Komorowskim i zaprowadzili ich do Ożarowa. I żeśmy o tym wiedziały. Nie wiem, w jaki sposób, przez kogo i tak dalej, ale żeśmy wiedziały, że Powstańcy poszli do Ożarowa. Na co Inka zwróciła się do mnie i mówi: „Wiesz co, chodź, pójdziemy do Ożarowa. Ja chcę zobaczyć jeszcze jakiegoś Zbyszka”. Widocznie miała jakiegoś adoratora znajomego, koniecznie jeszcze go chciała zobaczyć. Tak że żeśmy poszły do Ożarowa. A Basia została i gotowała nam zupę, bo myśmy dwa dni były w tym pokoju. I wtedy w drodze do Ożarowa zobaczyłyśmy dwóch polskich oficerów w pelerynach z żołnierzem niemieckim z karabinem przerzuconym przez ramię. I jak żeśmy się zbliżyli, okazało się, że to jest mój kuzyn Heniek Dzierżanowski z kolegą. A żołnierz niemiecki prowadził ich do fryzjera. Więc Heniek powiedział wręcz: „Nie macie po co iść, bo was i tak nie wpuszczą. Tak że możecie już wracać, skąd żeście przyszły”.
No bardzo nietypowe. Ja różne cuda, że tak powiem, przeżywałam podczas wojny. Tak że to był jeden z moich cudów.
Co to jest ramzor? To są te światła, które regulują ruch. Jak to się nazywa po polsku?
Tak.
Tak, semafor. W porządku. No to świetnie. Bo ja tego słowa właśnie nie pamiętałam. Widzi pani, dużo pamiętam, ale czegoś też nie pamiętam.
A co potem? Ja już piszę całą autobiografię, ale trudno, pani mnie pyta, więc odpowiadam. Inka poszła do Milanówka, a ja z Basią żeśmy ruszyły do Radomia. To znaczy w momencie zakończenia Powstania każdy z nas dostał legitymację AK i dwadzieścia pięć dolarów. Tak że tych dolarów to nam, powiedzmy, było przeznaczone, żeby nie umrzeć z głodu, że tak powiem, jakiś czas. Historia z legitymacją to też jeszcze jest oddzielne opowiadanie, dlatego że ja mam nową legitymację, ale to jest później, dlatego że ja wychodząc z Warszawy, jeszcze moją legitymację razem z moją bronią, a miałam rewolwer „piątkę”, i z moją bluzą pancerną zapakowałam do walizki i zaniosłam na ulicę Śniadeckich 12, gdzie przedtem mieszkałam u ciotki Izabelli, do jej piwnicy, którą znałam. I tam zagrzebałam tę walizkę. To jest takie poboczne opowiadanko, co się stało z moją legitymacją. Tak że ja w efekcie wyszłam tylko z dolarami. I żeśmy szły z Basią, oczywiście nie jeżdżąc i nie wydając tych dolarów na pojazdy, tylko żeśmy szły pieszo, korzystając z „trempiady”, z takiego podwożenia, że tak powiem, w kierunku Radomia. I dokładnie po drodze też pytałyśmy, czy tutaj mieszkają może mieszkańcy z Warszawy, co zostali przerzucani przez Niemców, matki z dziećmi, starzy i tak dalej. No i powiedzieli nam w jednej takiej wsi: „A tak, tutaj w naszej wsi to u księdza jest jakaś kobieta z dzieckiem i starsza pani i u dziedziczki w tej samej wsi też jest matka z dzieckiem”. No więc żeśmy postanowiły spotkać się z tymi matkami z dziećmi. Żeśmy doszły do plebanii i pytamy się, chcemy zobaczyć tę matkę z dzieckiem. I ja pukam do tego pokoju, otwiera mi moja matka z siostrą.
To ja już zostałam tam z matką, a koleżanka Basia poszła już dalej sama do Radomia. A 17 stycznia było wyzwolenie Warszawy, to żeśmy ruszyły już w kierunku Warszawy, po drodze widząc setki, tysiące niemieckich trupów z dwóch stron szosy.
Z ojcem wtedy żeśmy jeszcze nic nie wiedziały. Ale żeśmy poszły do Wesołej, na ulicę Niemcewicza 20/22, czyli na posesję, gdzie moi rodzice budowali sobie pensjonat, bo tam stały jeszcze dwa drewniane domki. Domek jeden, w którym mieszkał stróż, dozorca, i domek drugi, gdzie mieszkała matka mojej matki. Tak że żeśmy poszły tam. No i ten domek, gdzie matka matki, to miał, że tak powiem, dwa piętra i tam mieszkali jacyś ludzie. Nie wiem już, nie pamiętam dokładnie, kto i co, jak się nazywają, ale jakaś rodzina, która zajmowała i górę, i dół. I na dole byli, i na górze. Tak że myśmy poprosiły, żeby oni wszystko zabrali na górę, a żeśmy same zamieszkały na dole. I tak żeśmy tam pomieszkały niecały miesiąc i zjawił się mój ojciec. Bo to był taki punkt, że tak powiem, zaczepienia dla całej rodziny. Wiedzieli, że jeżeli żyjemy, no to przecież mamy Niemcewicza 40/42, więc tam się pewnie spotkamy. Jest to, co się stało. Mój ojciec natomiast z Pruszkowa został wywieziony w kierunku Auschwitz. Ale ponieważ był inwalidą wojennym na zasadach prawa międzynarodowego, miał legitymację Międzynarodowego Czerwonego Krzyża jako inwalida wojenny z Wojska Polskiego, to Niemcy to honorowali i wszystkich inwalidów pod Krakowem wypuścili na wolność. Mój ojciec poszedł tam do jakiegoś przytułku dla uciekinierów i tam pobył jakiś czas, widocznie aż Niemcy się ulotnili. Wtedy wrócił do Warszawy, do Wesołej, na ulicę Niemcewicza.
Matka ze strony mamy nazywała się Wojtkowska.
Nie wiem, może Stanisława, bo Stanisława to było bardzo modne imię. Ja nawet nie pamiętam dokładnie, naprawdę.
Tak, tak.
Ona miała na pewno na imię… Ze strony taty Popemberg, a później Karsz, tak.
No, tych momentów to jest kilka, dlatego że to bombardowanie placu Krasińskich co piętnaście minut i samoloty. Tak że [zapamiętałam] te bombardowanie, szczególnie oczywiście jak przyszłam i zobaczyłam, że ta część, gdzie myśmy mieszkali, została zrujnowana. Tak że to był już taki ostatni szok. Przed tym przeżyłam szok, jak widziałam, że ten tank sprowadzony na Rynek Starego Miasta wybuchł, widziałam te ludzkie części, kawałki rozproszone po balkonach. No i kanał, przejście kanałem też to było wielkie przeżycie, bo żeśmy schodzili, właściwie nie wiedzieliśmy… Wiedzieliśmy teoretycznie, że Niemcy też otwierają kanały, rzucają tam pociski, granaty i tak dalej, że jest pełno trupów w różnych kanałach. To już nam było wiadome z okresu powstania w getcie żydowskim. Bo tam też próbowano różnych przejść kanałami.
To znaczy informacje w Starym Mieście, co jest na Mokotowie, to nie. W tym okresie nie było żadnych informacji.
Nie było.
Z Powstania nie mam dobrych wspomnień, dlatego że ja cały czas czułam się zagrożona. Ze jeszcze teraz żyję, to to już jest cud i nie wiem, co się stanie za chwilę.
Kiedy? Zaraz w Powstaniu czy po Powstaniu? Ulgę poczułam, jak już ogłoszono kapitulację i że to jest koniec. Oczywiście, że poczułam ulgę. Też na ulicy Zgoda, gdzie żeśmy palili te ogniska. A radość, tak. No więc ten nalot samolotów amerykańskich i wojsk sojuszniczych nad Warszawę, te wszystkie spadochrony z bronią – to był tak piękny widok i tak pełny radości, że każdy na pewno uśmiechał się, dobrze się czuł, był zadowolony. Ja też.
W rodzinie… To znaczy już mojego męża… Bo mój mąż też ma swoją historię, bo jak wybuchła wojna, to on ruszył z rodziną w kierunku granicy z Rosją, uciekł do Rosji, gdzie był na Kaukazie i w Gruzji. I z jego rodziny to tak: ojciec męża miał dwie siostry, Rachelę i Bronkę. Rachela miała męża i syna. Ten syn miał kochankę, z którą mieszkał w centrum Warszawy, i podczas Powstania on uczestniczył w Warszawie i zginął.
Tak że on zginął w Warszawie.
Mój mąż Marian.
Marian Weintraub tak.
Tak. To też historia. Właśnie ta, że tak powiem, pani Góranowska, która przeżyła, była z synem. Ale nie tylko ona wyglądała jak Żydówka, ale też syn wyglądał jak Żyd. Tak że ten syn też ukrywał się w czasie okupacji. Jego umieścili w klasztorze w Warszawie i on tam przeżył tę okupację. A jak się wojna skończyła, to on wyszedł z klasztoru i poszedł po prostu do PPR-u, do Polskiej Partii Robotniczej.
Z moim mężem, tak. Więc były takie, że pani Góranowska… że już wojna się skończyła i ja też wyszłam, że tak powiem, na ulicę i szukałam pracy. Bo wojna skończyła się w 1946 roku, to ja miałam lat szesnaście.
Zaczęłam od tego, że zaczęłam szukać pracy. Zwłaszcza że słyszałam że potrzebują takich instruktorów do oprowadzania wycieczek po zburzonej Warszawie. Gdzieś przeczytałam takie zawiadomienie i szłam właśnie tam, żeby się zarejestrować na Dworzec Wschodni. Tam był ten punkt rejestracyjny do tego ogłoszenia, bo tam przyjeżdżały wycieczki do Warszawy. Więc poszłam tam i w drodze gdzieś przy placu Szembeka nagle słyszę: „Basiu! Basiu!”. Oglądam się, pani Góranowska. Okazało się, że pani Góranowska, która w czasie okupacji, jak mówiłam, była na Grochowie z dzieckiem jakimś, to teraz z synem, który wyszedł z klasztoru. A syn był po pierwszym roku prawa i znał język francuski. To były cechy jej syna, syna pani Góranowskiej. Bo o ile moja matka chciała ze mnie zrobić malarkę, o tyle pani Góranowska miała guwernantkę Francuzkę, żeby syna jej nauczyła francuskiego, nie niemieckiego. Bo Izabella Jarkowska miała guwernantkę dla swojego syna Heńka, ale Niemkę, bo chciała, żeby on mówił po niemiecku, dlatego że sama Izabella Jarkowska, jak i mój ojciec Marian Rakowski i jeszcze siostra mojego ojca Janina Bortkiewicz, wszyscy oni mówili perfekt po niemiecku. Dlaczego? Bo moja babka jak wyszła za mąż za Karsza, to miała troje dzieci. To te wszystkie troje dzieci posłała do internatu, do gimnazjum, do Poznania z językiem wykładowym niemieckim. Dlatego mój ojciec i dwie jego siostry znały perfekt niemiecki.
Szczególnie ciotce Izabelli Jarkowskiej, która przechowywała Żydów. I też były sytuacje, że rzeczywiście ona też znała jakąż folksdojczkę, panią Dam, z którą też, jeżeli była jakaś wpadka, jakiegoś Żyda gdzieś złapali, to ona była tym pośrednikiem, gdzie można było dać jej pieniądze, a ona dawała to Niemcowi, jakiemuś folksdojczowi w Gestapo, żeby wypuścił tego Żyda.
Ciocia Izabella wyjechała do Szwecji. I już miała wracać, bo jej małżonek Stanisław Jarkowski przeżył i został wybrany przez polskich dziennikarzy znowuż na prezesa Związku Dziennikarzy Polskich w Warszawie po wojnie, w 1946 roku. I dowiedziała się, że jej mąż zmarł. To znaczy przeżył wojnę, został znowuż prezesem Związku Dziennikarzy i niestety był na ulicy Marszałkowskiej i upadł. Zabrano go do szpitala i nie żył. Dlatego moja ciotka Jarkowska nie przyjechała, nie wróciła do Polski, tylko została w Szwecji i tam zmarła.
Tak, w porządku. Więc pani Góranowska jak mnie zobaczyła, to powiedziała tak: „Basiu, Janek dostał propozycję pracy w partii w Łodzi. Ja proponuję ci, przecież jestem przyjaciółką twojej rodziny, Stanisława Jarkowskiego, przyjaźniłam się z nim przed wojną, ja ci proponuję, jedź z nami. Od dzisiaj jesteś siostrą Janka i jedziesz ze mną i z Jankiem do Łodzi. Tam dostajemy dobre mieszkanie. Będziesz tam mieszkała z nami, aż zrobisz maturę. Bo po co masz zostać w tej zrujnowanej Warszawie. Tutaj nie ma ani szkoły. Aż tutaj coś zrobią, to na pewno zabierze im jeszcze rok czasu. A tak nie tracisz jednego dnia. Jedziesz ze mną dzisiaj do Łodzi”. Tak że ja z nią pojechałam do Łodzi i z Jankiem. Oczywiście powiedziałam: „Dam ci odpowiedź, ale muszę rozmawiać z rodzicami”. Po rozmowie z rodzicami, ponieważ rodzice znali rodzinę Góranowskich, zgodzili się chętnie i pojechałam z nią do Łodzi. W Łodzi żeśmy mieszkały w bardzo dużym mieszkaniu, sześciopokojowym, gdzie mieszkało kilku pracowników z partii PPR-u, gdzie ten Janek miał wykładać, nie wiem, marksizm, historię. Nie wiem, co miał wykładać, ale miał tam coś wykładać. I Janek chodził i wykładał, a ja mieszkałam z nimi u pani Góranowskiej. Tak że myśmy dostali trzy pokoje. A jeszcze były dwie inne rodziny. To znaczy jedna była matka z dzieckiem, a druga też, może z dzieckiem. A druga, przepraszam, Celina, która mieszkała z babcią i z ciotką, Żydówki. W momencie jak żeśmy tam zaczęli mieszkać razem z nimi w tym samym mieszkaniu, Celina (była w moim wieku, może młodsza ode mnie może dwa lata, coś takiego) powiedziała: „Słuchaj, my złożyliśmy papiery na wyjazd do Izraela. Tak że żebyś wiedziała”. No i tyle. I po Celinę przychodził mój mąż Marian Weintraub, który też po wojnie wrócił z Gruzji z rodziną i który wrócił do swojego mieszkania na ulicy 1 Maja 35 w Łodzi, jeżeli mnie pamięć w tej chwili nie myli. Wrócił do swojego przedwojennego mieszkania i stamtąd szykował się do wyjazdu do Izraela. Ale ojciec mojego męża był inżynierem tekstylnym, który zrobił magisterium we Francji w Grenoble, i jego polski rząd nie wypuścił do Izraela, dlatego że on był inżynierem tekstylnym, który pracował w łódzkiej fabryce włókienniczej. Ale mój małżonek Marian Weintraub chciał też jechać do Izraela. Był w organizacji Ha-Szomer Ha-Cair. Celina, ponieważ też się szykowała na wyjazd do Izraela, też była w organizacji Ha-Szomer Ha-Cair. I mój mąż przychodził raz w tygodniu zabierać Celinę na zebranie do Ha-Szomer Ha-Cair. I któregoś dnia Celina do mnie mówi: „Słuchaj, wiesz co, dostaliśmy wizy do Izraela”. To znaczy ona, babka i ciotka: „Dostałyśmy wizy do Izraela. Musimy jechać do Warszawy, do ambasady izraelskiej, żeby załatwić. Słuchaj, jak przyjdzie Marian – on wtedy nie nazywał się Marian, tylko Marko, Marek – jak przyjdzie Marek, to powiedz mu, że ja dzisiaj nie pójdę na zebranie Ha-Szomer Ha-Cair, bo my jedziemy do Warszawy, to nas nie będzie”. No i jest dzwonek. Ja otwieram. Marko Weintraub. Więc ja mówię: „Słuchaj, bardzo cię przepraszam. Celina zostawiła dla ciebie wiadomość, że ona dzisiaj nie idzie na zebranie Ha-Szomer Ha-Cair, dlatego że dostała wizę do Izraela. Prosiła mnie, żebym ci przekazała”. To ja wtedy przekazałam mu tę wiadomość. Ale ponieważ Marek Weintraub był bardzo elokwentny, właśnie wrócił z Gruzji i miał Rosję i wszystkie tam wojny rosyjskie w pamięci doskonale i mówił po rosyjsku doskonale, to on szybko ze mną rozmowy nie skończył, bo on miał jeszcze dwadzieścia pytań. Tak że pierwsze spotkanie to mu też odpowiadałam na pytania chyba pół godziny co najmniej. A później jeszcze Celina, zanim wyjechała, to jeszcze była ze dwa razy w Ha-Szomer Ha-Cair, ale za każdym razem jak przychodził Marko Weintraub, to żeśmy razem stali i rozmawiali, ucinaliśmy sobie takie czy inne dyskusje. I tak poznałam [męża]. Celina wyjechała do Izraela, ale Marek Weintraub został i ja zostałam. On w takim razie już przestał przychodzić do Celiny i zaczął przychodzić do mnie. No tyle. Skończyłam.
Ale chcę panią pocieszyć. Jak żeśmy przyjechali z mężem do Izraela, to żeśmy postanowili odwiedzić Celinę. I żeśmy pojechali. Wiedzieliśmy, że Celina wyszła za mąż i że ma dziecko. Pojechaliśmy zobaczyć Celinę. To chyba gdzieś było w Bat Jam koło Tel Awiwu. I co my widzimy: sto dwadzieścia kilo żywej wagi z dzieckiem. A mąż był szoferem i jeździł, ciężarówki prowadził, nie wiem, do Ejlatu, nie wiem, co było wtedy z Ejlatem. W każdym razie on tutaj w transporcie pracował. Tak że żeśmy się z Celiną [spotkały]. Ona wiedziała, że przyjedziemy, żeśmy telefonicznie najpierw się umówili. Przygotowała nam jedzenie do nieba, takie co myśmy nie byli przyzwyczajeni, ten humus, pety, jeszcze inne dodatki, grzyby ze śmietaną, wszystko to co było najlepszego tutaj do jedzenia. Zrobiła nam taką wyżerkę, że ja w nocy byłam w szpitalu. Tak że to była ta konkurencja… To znaczy odbiłam Celinie męża, a później byłam w szpitalu bo ona mi taką wyżerkę przygotowała.
To była zemsta dokładnie, świetnie. Pani Anno, dziękuję.
Jak nazwisko Celiny? Nie pamiętam. Ja mam jeszcze inne opowiadanko, bo przecież pani też chciała nawiązać kontakt z moją wnuczką, która jest psychologiem z Moran, która prowadzi wycieczki z Izraela do Auschwitz co roku.
Ale to już może innym razem.
Jak skończyłam studia na Uniwersytecie Warszawskim w 1967 roku, to żeśmy wyjechali do Izraela. Wtedy już dano wizę, ojcu mojego męża dano wizę.
To był koniec grudnia, 1967 rok.
Skończyłam psychologię. Jestem magistrem psychologii z Warszawy, Uniwersytet Warszawski. Ale jestem też doktorem filozofii w psychologii. Oprócz tego jestem malarką, gdzie mam też legitymację…
W 1957 roku przyjechałam. […]
Tak, tak. Ale przyjechałam już nie tylko jako mężatka, ale przywiozłam też już córkę dwuletnią. […]
Jerozolima/Warszawa, 16 czerwca 2023 roku
Rozmowę prowadzi Anna Sztyk