Bogdan Bogdański „Walery”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Bogdan Bogdański.

  • Gdzie i kiedy się pan urodził?


Urodziłem się w Warszawie 17 czerwca 1922 roku.

  • Do jakiego oddziału pan należał?


Do oddziału walczącego na Bielanach. Zgrupowania „Żubr". Pierwszego dnia otrzymaliśmy przydział na Bielany.

  • Pański pseudonim.


„Walery”.

  • Niech pan trochę opowie o sobie. Gdzie pan mieszkał przed trzydziestym dziewiątym rokiem?


Mieszkałem na Śródmieściu, w okolicach Żelaznej. Chodziłem do szkoły na Chłodną. Szkoła numer siedemdziesiąt dwa.

  • Czy zapamiętał pan może jakiś wybitnych nauczycieli, pedagogów?


Wspaniałych mieliśmy pedagogów - patriotów, w większości związani z legionami. Większość to były kobiety, ale o wysokim poziomie patriotyzmu. Już w drugiej klasie szkoły podstawowej wszyscy uczniowie z pamięci śpiewali „Warszawiankę”, jako codzienny hymn. Stosunek nauczycielstwa był bardzo patriotyczny. Przekazywali nam patriotyczne momenty ze swojego życia, które mogliśmy w naszym życiu wykorzystać. Byliśmy przecież dziećmi. Szkołę podstawową zaczynało się w wieku siedmiu lat. Już pierwsza klasa śpiewała „Warszawiankę”, która była pierwszą naczelną pieśnią w szkole. Oczywiście modlitwy też były, szkoła była religijna, były katechetki, ale cały zespół nauczycielski przejęty był jeszcze czasami wojny - urodziłem się przecież zaraz po wojnie. Byłem synem legionisty, matka była pielęgniarką. Jako młoda dziewczyna brała udział w wojnie, w osiemnastym roku. Później przepracowała siedemdziesiąt lat w szpitalu na Solcu. Cała okupację spędziła na sali operacyjnej. Była znana wśród lekarzy i profesorów, jako instrumentariuszka na chirurgii.

  • Jak pan zapamiętał początek wojny?


Naloty. Najwięcej przeżywaliśmy, kiedy matka musiała iść pieszo do pracy – tramwaje nie kursowały, linie tramwajowe były pozrywane – musiała iść i zostawiała nas samych. Któregoś dnia, kiedy był największy nalot, powiedzieliśmy, że następnym razem, kiedy znów będzie, wyjdziemy wszyscy na ulicę, będziemy tak stali i nas zabiją, wszystkie dzieci, a było nas czworo w domu. Matka tylko jeden dzień opuściła, a potem mówiła: „Ja muszę lecieć do szpitala na Solec ratować rannych żołnierzy”. Cywilną ludność, oczywiście również. Była bardzo dużą patriotką. Słyszałem, jak opowiadały jej koleżanki, że w czasie okupacji, kiedy przywieźli z wybrzeża rannego admirała i trzeba było od razu przy operacji robić transfuzję krwi, a tylko matka miała grupę krwi „O”, a była jako instrumentariuszka w tej operacji, położyła się i dała mu krew. Zrobili mu transfuzję, a potem moja matka aż się przewracała. Na drugi dzień koleżanki pielęgniarki przywiązały ją do łóżka, a krew oddała inna, która miała też „O”. Bo „O” można dać każdej osobie z jakąkolwiek grupą krwi, jedynie „O” jest taka uniwersalna. Te historię zapamiętałem, bo opowiadały ją te koleżanki, nie matka. Matka miała wszystkie odznaczenia, jakie można mieć, chociaż do żadnej organizacji nie należała.

  • Kiedy się pan zetknął z konspiracją po raz pierwszy?


Jak wojna się skończyła w 1939 roku, byłem w szkole techniczno-kolejowej, czteroletnie Państwowe Gimnazjum Techniczno Kolejowe. Rozpocząłem je w 1938 roku, skończyłem w 1942. Lekcji mieliśmy codziennie osiem godzin. W sobotę sześć. Chodziło się tam jak do pracy. Trzy godziny warsztatów, a pięć teorii albo cztery warsztatów i cztery teorii, albo odwrotnie pięć godzin warsztatów i trzy teorii. Ważne, że warsztaty były dodatkowym przedmiotem. Mieliśmy ślusarnię, kuźnię, spawalnię, mechaniczny, tokarki, różne maszyny, które występują w mechanice. Bardzo dobra szkoła. Po jej skończeniu, oprócz świadectwa ukończenia, otrzymywaliśmy świadectwo czeladnicze jako ślusarz maszynowo-narzędziowy. Pierwszy stopień fachowości, bardzo wysoki, bo narzędzia w nim są najbardziej precyzyjne. Zazdrościłem innym kolegom, którzy mogli brać udział w konspiracji. Nie mogłem sobie pozwolić, musiałem się uczyć. Jak niedziela przyszła, a oni jechali do Leśnej Podkowy na manewry, to ja musiałem robić lekcje, arkusze kreślić. Nie było się kiedy uczyć - tak mieliśmy wypełniony ten czas w szkole. Ja nie byłem taki lotny, żeby od razu wszystko łapać. Musiałem kuć. Czego nie wykułem, to nie zaliczałem. Z konspiracji musiałem zrezygnować. Byłem parę razy, ale przysięgi nie składałem. Jak mi taką alternatywę postawili, żeby do Leśnej Podkowy w niedzielę jechać, a ja miałem arkusz do robienia, to wybierałem to, żeby skończyć szkołę. W takich ciężkich warunkach. Niemcy to tolerowali, bo potrzebowali na kolei personelu. Kolejarzami zwykle byli Polacy. Zwłaszcza fachowcy.

Kiedy w czerwcu czterdziestego drugiego roku skończył się rok szkolny, dostałem świadectwo i od razu szukałem dojścia. I znalazłem. Śpiewałem w chórze w warszawskim kościele, przy Szpitalu Dzieciątka Jezus. Do dziś jest tam taka kaplica. Kolega mnie zagadnął: „Ja już należę, mogę cię wciągnąć.” Później ja wciągnąłem kolegę, przyjaciela z mojego domu. Zacząłem konspirację. W lipcu składałem przysięgę.

 

  • Gdzie?


U kolegi w mieszkaniu na Nowym Mieście. Był tam porucznik [„Giedroyć”], przedstawiciel Komendy Głównej Lotnictwa. Nie pamiętam nazwiska, ale potem mogę uzupełnić.

  • A dużo chłopców było z panem?


Było nas chyba tylko dwóch. Ten kolega, co go ściągnąłem. Inni już wcześniej pokończyli szkoły, pracowali i byli wolni. Ja też pracowałem dla Niemców, w fabryce pieców na Srebrnej. To była polska fabryka, ale na pewno Niemcy brali te przenośne piece. Ja byłem na oprzyrządowaniu w biurze technicznym.

  • A do Kampinosu, kiedy pan trafił?


Pierwszego dnia Powstania dostałem przydział. Kryptonim zgrupowania OL1 - Oddziały Lotniskowe numer jeden Grochów. Dlaczego Grochów? Mieliśmy na obserwacji przedwojenne warszawskie cywilne lotnisko szybowców na Grochowie, od strony mostu Poniatowskiego w stronę Grochowa. Tam po lewej stronie przed wojną był majątek miejski. Chyba [agryk] się nazywał, lotnisko cywilne szybowców. Obserwowaliśmy, czy Niemcy się tym interesują. W 1942 roku weszliśmy tam, w ramach szkolenia żołnierskiego, kazano nam zrobić plany. Byłem po szkole technicznej, więc nie miałem problemów ze zrobieniem planów. Pamiętam była tam ulica wałowa, krzyż, na tym wale odchodzącym od Miedzeszyńskiego. Lotnisko było trochę za wałem. Przed wojną musiało być zalewane przez wodę, dopóki wału nie było. Pamiętam, przed wojną, kiedy byłem jeszcze piękny i młody, czyli bardzo mały, widziałem jak cała Saska Kępa stała w wodzie i mieszkańcy łódkami jeździli do domów. Mieliśmy lotnisko na obserwacji. Potem Niemcy je ogrodzili i nie było wstępu na jego teren. Ale plany mieliśmy. Obserwowało się z Wału Miedzeszyńskiego. Brałem jakąś ładną młodą dziewczynę pod rękę i szliśmy w niedzielę na spacer. Patrzyłem, czy jest obiekt i odrysowywałem w skali jeden do stu. Opisywałem i przekazywałem dowódcy [„Giedroyciowi”]. On był w Komendzie Głównej Lotnictwa konspiracyjnego. On to zmniejszał i przekazywał dalej. I w 1943 roku, kiedy front się przybliżył do Warszawy, Rosjanie zbombardowali te lotnisko. Nie wiem, skąd informacje mieli, ale widocznie alianci przekazywali sobie i może doszło też do Rosjan coś o tych lotniskach. Niemcy postawili tam hangary, obronę przeciwlotniczą, ale oni im zrobili kawał i w 1943 roku, pól roku przed wybuchem Powstania, zbombardowali im je. Tak wyglądała moja konspiracja.



  • Czy pamięta pan jakieś zdarzenia, gdy za murem paliło się getto?

 

Miałem akurat iść dzisiejsze rondo Babka, gdzie połowa budynków była w getcie za murem, a połowa po stronie aryjskiej. Tam właśnie miałem kolegę. Zaprosił mnie:„Choć zobaczysz powstanie w getcie”. Miałem dwadzieścia jeden lat i z ciekawości poszedłem. Oglądaliśmy zza firanki. Nie było żadnych strzelanin. Na środku plac Palisowski - tak się wtedy nazywał - na około były cztero-, pięciopiętrowe budynki. Siedziałem po tej stronie aryjskiej i oglądałem. Jest nawet takie zdjęcie koło Pomnika Bohaterów Warszawy, rzuciło mi się w oczy, że mam je sfotografowane z okresu Powstania: skacząca z balkonu kobieta na ręku trzyma dziecko, a na dole stoją żandarmi z blachami i z automatów strzelają do niej, lecącej w powietrzu z czwartego piętra. Strzelają do tej żydówki i do dziecka. To jest mi znane z Powstania w getcie. Moja matka była pielęgniarką, więc była w ścisłym kontakcie z felczerem żydowskim. Nazywał się Szlachman i mieszkał na Wroniej. Niedaleko Muzeum Powstania Warszawskiego. Tam, gdzie mieszkaliśmy też było dużo Polaków wyznania mojżeszowego, to matka miała dużo klientów, których on jej ich posyłał. Zaprzyjaźnili się. Jak jego wzięli na Pawiak i był tam też felczerem, to donosiła mu lekarstwa ze szpitala. Lekarze trochę pomagali. Donosiła ona - bo pielęgniarka się mniej rzucała w oczy. Lekarstwa dla więźniów, nie tylko żydów, ale i katolików. Żydzi to byli też Polacy, czasem młodzież bardzo patriotyczna. Znałem żydów bardzo patriotycznych. Tam, gdzie chodziłem do szkoły, to sporo ich tam było.

  • A spotkał pan jakichś w czasie Powstania?


Trudno powiedzieć. Nie przyznawali się. Podejrzewałem, że tak, ale woleli się nie przyznawać. Bali się, że ktoś klepnie do Niemców, że jest żyd. Ale przypuszczam, że byli, bo tak z wyglądu i z mowy, to ja mam dobry słuch i od razu wchodzę w tę melodię. Jeśli idzie o Powstanie w getcie, to gdzie był ten sztab żydowski, to może tam byli, ja nie wiem. Ich tak wybijali. Jak w niedzielę kiedyś szedłem do kościoła Żelazną. Jeszcze to małe getto było, do Siennej zagrodzone. Nad Chłodną takie przejście zrobili - wiadukt dla tramwajów. Szedłem śpiewać w chórze u Dzieciątka Jezus. Nie było murów, tylko druty. Pierwsze getto, mury zrobili później. Stali i mówili, że to szaulisi. Chyba Łotysze tak ich nazywali. Pół Żelaznej, to było małe getto. Widziałem, jak niemiecki żołnierz - w niemieckim mundurze, ale widać było, że nie Niemiec – woła do żyda, żeby podszedł. Wymierzył z karabinu. Zastrzelił, bez zdania racji, strasznie byłem oburzony. Miałem wtedy może dwadzieścia jeden lat. Jeszcze chodziłem do szkoły. Strasznie przeżyłem. Żebym miał broń, to bym go zastrzelił, nikt by mnie nie cofnął. Z takim cynizmem, z takim spokojem go zabił. I zaraz przyjechała ostania posługa. Za ręce, za nogi go włożyli na taki wózek, na dwóch kółkach. Żydzi obsługiwali te posługę. Wrzucili go do skrzyni i biegiem pojechali. To takie wspomnienia miałem z okupacji.

Raz miałem ciekawe wspomnienie, jakie wielu innych ludzi też przeżyło. Na placu... Jak się nazywa? Przy Towarowej... Na placu Zawiszy zastała mnie łapanka. Przechodziłem alejami przy placu Zawiszy i usłyszałem, że „budy” od Towarowej podjeżdżają i na placu robią łapankę. Wpadłem do budynku, na piętrze, zadzwoniłem do drzwi. Jakaś starsza pani mnie wpuściła. „Proszę pani, łapanka jest. Może pani mnie przetrzymać?” „Proszę bardzo. Niech pan wejdzie. Pan się rozbierze, zaraz podam herbatę.” No i tak Polacy sobie pomagali w czasie okupacji. Na każdego można było liczyć. Dzwoniłeś do jakichkolwiek drzwi i miałeś pomoc. Łączność między ludźmi była ścisła. Chciałbym, żeby tak teraz było.

  • A w czasie Powstania, czy ludność cywilna też była tak przyjazna?


Cały czas. Mieliśmy przecież alternatywę, żeby iść do okopów. Przed samym Powstaniem Niemcy rozwiesili ogłoszenia, podpisane przez tego głównego [niezrozumiałe], że wszyscy mężczyźni od osiemnastu lat, pod karą śmierci mają iść do kopania wykopów na froncie wschodnim. Jeśli człowiek ma do wyboru: śmierć za kopanie okopów Niemcom przeciw Rosjanom, a jak Powstanie się zacznie i wejdzie do piwnicy, to go wykopią te staruszki Warszawianki po dziewięćdziesiąt dwa lata. Nastawienie Warszawiaków było takie, że jak ktoś młody, to musiał iść do Powstania. Taki czternaście, piętnaście lat, mógł nie iść, ale on to sam uciekał, bo chciał być za bohatera i najczęściej tacy ginęli. Nie zdawali sobie sprawy z okropności tej wojny. Ja miałem dwadzieścia dwa lata. Miałem alternatywę. I co? Wykopię wykopy, Niemcy mnie zabiją, jak skończę. Mam do wyboru albo Powstanie albo wykopy. Podobno sześćdziesiąt osób zgłosiło się, na tyle milionów. Ja nie chciałem być w tej sześćdziesiątce. Nawet ze względu na to wychowanie, ze szkoły podstawowej. Kochałem swoje miasto, mimo pewnych wad i trudności. Jak każdy Warszawiak. Dzisiaj chyba też tak jest. Może dlatego, że taką wielką miłością byliśmy przywiązani do swojego miasta, to je odbudowaliśmy. Dużo ludzi mówiło, że tylko tu, na tej spalonej ziemi, może powstać stolica. Na ziemi przesiąkniętej krwią bohaterskich obrońców stolicy. Takie były też okupacyjne i przed okupacyjne nastroje, jakie były w Warszawie. Ludzie byli bardzo patriotyczni. Nawet kolonie przed wojną robiło się w formie obozów. Matka przed wojną była pracownicą kasy chorych, która dla starszych dzieci pracowników, po czternaście – piętnaście lat organizowała obozy sportowo-wypoczynkowe. Przez trzy lata jeździłem do Góry Puławskiej, to było przysposobienie wojskowe. Były cztery namioty po pięćdziesiąt osób. Nas stu, dziewczyn sto. Jak przyjeżdżaliśmy, to nie trzeba było spać na gołej ziemi, bo już nam te namioty fachowcy postawili. Zrobili z drzew łóżka. Mieliśmy instruktorów, głównie studentów AWF-u i Akademii Muzycznej. Dziewczyny były, kuchnia, kucharki. To było w lesie nad samą Wisłą. Wspaniałe wakacje i szkolenie w sporcie - piłka nożna, koszykówka, skok w dal. Różne urządzenia sportowe, instruktorzy. To była bardzo dobra szkoła wojenna, więcej jak harcerska. Robiliśmy podchody w nocy. Kiedyś zaczęli mnie gonić, patrzę i widzę innego, który ma białe tenisówki i one go zdradzają. Swoje zdjąłem, rzuciłem pod krzak. Jutro przyjdę i znajdę. Nie złapali mnie, ale krzaka też już nie znalazłem i zostałem bez tenisówek. Taka to była szkoła wojenna. To też się przydało w czasie Powstania. Jeszcze nie miałem broni, byliśmy na początku w Truskawce, w Puszczy Kampinoskiej i ledwo tam doszedłem, bo mi się sznurowadła porwały. Zdjąłem buty i niosłem, a szliśmy w nocy. Nogi porozbijały mi się o korzenie i nauczyłem się, że żołnierz nigdy butów nie powinien zdejmować. Jak przyszliśmy do tej Truskawki – to była wioska – weszliśmy do domku na górce i pytam, gdzie jest sklep, żeby kupić sznurowadła. Jeszcze chleba kupiłem pięciokilowy bochenek. Pięćset złotych chciał. To dużo, ale dałem. Ten chleb pokroiliśmy. Najpierw sznurowadła nawlekłem i założyłem buty, żeby być gotowym. Zrobił się szum, strzelanina i znowu wojna. Każą nam uciekać, dokładnie tak jak Szwejk powiedział, że znów wojna i znów każą nam uciekać. Miałem jasny płaszcz, sprany, ale prawie biały. Wypadłem przez ogrodzone drutem kolczastym łąki przy chłopskich gospodarstwach. Przez drut kolczasty chciałem przejść i płaszcz się zaczepił. Zostawiłem go i popędziłem. Całe szczęście, bo było mnie w nim doskonale widać. Nauczyłem się, żeby mieć ciemne rzeczy, bo inaczej było się celem. Potem wróciłem i znalazłem same strzępy. Chyba nawet z armaty strzelali do tego płaszcza. Tylko mnie już tam nie było. Takie przygody były śmieszne. Uśmiech przez łzy, ale dziś można się pośmiać, jaki człowiek był niezaradny. Te obozy i te patriotyczne wychowanie dużo nam dały. Strzelać umiałem dobrze, miałem najlepszy trójkąt błędów w całej kompani. Obsługiwałem broń przeciwpancerną. Najpierw byłem taśmowym przy karabinie pochodzenia niemieckiego MG-34. Celowniczym był sierżant Wojska Polskiego, przedwojenny żołnierz wyspecjalizowany w karabinach maszynowych. Po ciemku składał i rozkładał karabin. Podziwiałem go, że po ciemku tak wszystko sam robi. Z zamkniętymi oczami mógł to robić. Nie wiem, czy taki sam miał przed wojną. Ja w wojsku jeszcze wtedy nie byłem. Dwudziesty drugi rocznik, to w trzydziestym dziewiątym miałem siedemnaście lat.

  • A jak były zrzuty? Mówił pan, że któryś karabin...


Tak. Pierwszy mój karabin. A czy opowiadałem jak wyszliśmy z Bielan? Pierwszego dnia Powstania byłem na Bielanach. Broń nie doszła. Była na Powązkach i nie można się było do niej dostać. Powązki pierwsze w Powstaniu padły. Tam był nawet sztab Powstania Warszawskiego z Powązek. Nie było wstępu. Niemcy je obsadzili. W fortach Bema na Woli były jednostki niemieckie. Obstawili, co mieli i pierwsze Powązki padły. Skład broni tam był w fabryce, ale nie było dojścia. Przydział dostaliśmy jako oddziały lotniskowe na Bielany, bo było tam niemieckie lotnisko. Po zdobyciu mieliśmy je obsadzać, jako grupy fachowców. Byli wśród nas mechanicy, piloci. Dowódcą moim z 1939 roku był pilot. Ranny, leżał w szpitalu. Wylizał się i był moim dowódcą w konspiracji. Podporucznik Konstanty Kiersnowski pseudonim miał „Gerdroyć”. Jeśli chodzi o konspirację, przypomniałem sobie, czemu wybrałem „Walerego” przy przysiędze. Nie zapowiedzieli nam, że będziemy składać przysięgę. Przyszliśmy normalnie na zajęcia. Karabin, jakieś ćwiczenia. Wszystko działo się u kolegi w domu, na Nowym Mieście. Na pierwszym piętrze, koło kina, bliżej kawiarni. Kolega był Poniedzielski, pseudonim „Mazur”. Przychodzimy na zbiórkę i mówią nam, że przyjdzie major lotnictwa i będziemy przysięgę składać za pół godziny. „Musicie wybrać pseudonimy. Jeden kolega naczytał się Kraszewskiego, więc mówi: „Ber”. A ja tak myślę, co mogę wymyślić, ale przypomniałem sobie, że w szkole, ponieważ mam na imię Bogdan, to nigdy imienin nie miałem. Miałem pretensję do matki: „Dlaczego siostra ma, bracia, tata, ty, wszyscy macie? A świętego Bogdana nie ma.” Może będzie, jak ja kopnę w kalendarz. To matka mówi: „Obierz sobie jakiś dzień. Urodziłeś się w Bazylego i Walerego” I tak urodziny jako imieniny wybrałem. Już w szkole miałem problemy. Dzieci cukierki przynosiły, i pytały, kiedy ja mam imieniny? Powiedziałem, że mam czternastego czerwca. Dziewczyny, jak to dziewczyny, nie wiem, za co, ale mnie bardzo lubiły i zaczęły wołać mnie Walerek. Może, dlatego, że często czytałem im Wiecha. Ja nie wiedziałem, że w dniu moich urodzin jest Bazylego i Walerego. Dopiero po wojnie, kiedy też były moje imieniny, pracowałem w ZUS-e i kupili mi tramwaj zabawkę z drewna - chyba ten tramwaj, co do ZUS-u dojeżdżał - i napisane było: „Bazyli Walery”. Skąd ten Bazyli? Nie wiedziałem, nie pamiętałem, że Bazyli jest czternastego czerwca. Na te pamiątkę nazywały mnie koleżanki „Walerek” i został „Walery”. W Powstaniu też mnie nazywali nie „Walery” tylko „Walerek”.

  • A może o Powstaniu niech pan jeszcze coś opowie.


Byłem w Puszczy Kampinoskiej, potem w Zaborowie Leśnym. Otrzymaliśmy zrzut Włochów. Polak Bernhard, nazywał się, brat jednego z kolegów, profesor teraz Politechniki, w stopniu pułkownika. Był żołnierzem w naszej drużynie.

Miałem służbę przy dowództwie w czworakach, w Zaborowie Leśnym. Ponoć był to majątek Józefa Piłsudskiego. Był tam staw, zameczek murowany, konie, obejście, kuźnia. Wokoło było błoto. To dobrze, bo Niemcy nie mogli w te błota wejść, bo by się potopili. I myśmy tam służbę mieli, a palić nie można było, więc komary cięły. Jak nad tym błotem miałem służbę, to spuchnięty wychodził człowiek, a trzeba było patrzeć, czy ci Niemcy nie jadą czy nie idą, czołgu czy nie ma? Jak miałem tę służbę, zobaczyłem samoloty. Miałem tę służbę pod dowództwem i myślałem, że to desant, więc krzyczę, bo widzę, że samolot leci. Nie widziałem oznaczeń w nocy. Niby była księżycowa, ale nic nie widziałem. Jakieś spadochrony, niebieskie, jeden czerwony, myślę sobie – „Pewnie dowódca.” Krzyczę: „Desant” W samych gatkach powyskakiwali, razem z majorem. Stwierdzili, że to zrzuty. Potem nosiliśmy te kilkanaście pojemników ze zrzutami i oddział się wreszcie dozbroił, bo nic nie mieliśmy.

  • A jaka to broń była?


Były karabiny maszynowe, zdobyczne na Niemcach. To bardzo dobrze, bo o amunicję było łatwiej. Niemcy karabin jak zabierali, to amunicji nie ruszali. Mieliśmy dużo amunicji. Były dwa lekkie karabiny maszynowe. Zaraz mnie ożenili z tym, za taśmowego byłem.

Taśmy mieliśmy za mało. Młodzi dwunastoletni, czternastoletni, tacy, którym się jeszcze broni nie dawało, byli amunicyjnymi, bo ich potrzebowaliśmy. Taśmy były krótkie, dwa, trzy metry. Czasem amunicja zrzutowa była uszkodzona. Oni ją na zapleczu segregowali, żeby się do karabinu nie dostała, bo zacięcie gotowe i nie zawsze można tak szybko wyjąć taki uszkodzony nabój, bo się zaprze. Ja jako taśmowy też miałem obowiązek przejrzeć. Jeden starszy donoszący kolega ich pilnował, donosił kule. Ja podawałem taśmę, a strzelca miałem wyborowego, po wojsku przedwojennym. Potrafił wszystko z tym karabinem zrobić.

  • Pan też chyba sam jeden karabin naprawił?


Tak. Jeden ze zrzutu miał naruszony pojemnik. One były z takiej cienkiej blachy, uderzył tą blachą i urwała się rączka, która repetuje karabin - naciąga sprężynę. To był kawałek żelaza, z walcem. Nie było spawarki, żeby przyspawać. Nie było wiertarki ręcznej. Nie dało się repetować karabinu i był bezużyteczny. Nie można było pierwszego naciągnięcia zrobić, później sprężyna by już sama poszła. Była tam wiejska kuźnia. Kowala nie było, musiał dochodzić i podkuwać te konie. Nie było żadnych małych młotków, ale były duże młoty i jakoś skuliśmy kawałek żelaza. Nawet pilnika nie było, tylko raszple do kopyt. Ze trzy raszple zmarnowałem, żeby to spiłować i weszło. Od razu dostałem awans na starszego strzelca. Poznali moje zdolności techniczne. Zobaczyli, że potrafię odkuć coś, bo kuźnię mieliśmy w szkole. Był taki gruby, fajny dziadek. On uczył nas kuć.

  • Do kiedy był pan w Puszczy Kampinoskiej?


Wyszliśmy z pierwszego na drugiego. Miałem tam taką historię, że po jakimś czasie asystowania jako ten taśmowi, podziębiłem sobie gruczoły pod pachą i dostałem ropni pod jedną i pod drugą. Wzięli mnie na bryczkę i zawieźli do Lasek, do szpitala polowego. Przecięli mi wrzody, założyli sączki, zrobili zastrzyk z Propidonu – to był taki lek uniwersalny, wywoływał wysoką gorączkę. Teraz pewnie podaliby penicylinę, ale wtedy jeszcze jej nie znali. Leżałem tam do szesnastego. Miałem bardzo miłe spotkanie. Młody ksiądz chodził, taki szczupły, w moim wieku. Namawiał, żeby się wyspowiadać, ale jakoś mi się nie chciało. Pochodziłem z rodziny katolickiej, byłem u spowiedzi, ale nie uważałem wtedy żebym musiał iść. Opierałem się, ale w końcu mnie namówił. Tak uparcie przychodził, że aż wyspowiadałem się, komunię przyjąłem. Po wojnie biorę jakąś książkę do ręki, patrzę... Znam te osobę na zdjęciu. A to był później nasz kardynał Wyszyński. W Laskach był kapelanem, a że wrzody to była cywilna choroba, to przyjmował i mnie. Byłem ubezpieczony, a on tam był kapelanem. Dwudziestego dopiero przyszedłem na Warszawę. Dowiedziałem się, że ostatni oddział „Żubra” idzie na Żoliborz. Dwunastego byłem na placu alarmowym, wychodziliśmy z Wierszy – to była wieś. Ja przeszedłem, miałem kontakt z podporucznikiem jednym, młody chłopak, a już był oficerem, kiedy ja byłem starszym strzelcem. Po tej naprawie w Puszczy Kampinoskiej dostałem... Ja nazywam, że to straszny strzelec. Żartuję. Dwudziestego na Żoliborzu z partyzantami uderzaliśmy - ci, którzy przyszli z Puszczy Kampinoskiej. Oddział porucznika „Góra” lub „Dolina”. Miał dwa pseudonimy. Dobrze uzbrojony oddział. A skąd miałem karabin, jak przyszedłem do Puszczy? Byłem synem pielęgniarki. Siostra chodziła przed wojną do Warszawskiej Szkoły Pielęgniarskiej. Skończyła ją w czasie okupacji. Żeby ją tam przyjęli, musiała mieć dużą maturę. Ja chodziłem do państwowej szkoły, bo była tańsza. Warszawska Szkoła Pielęgniarek nie wiem, jaka była. Na siostrę starczało, żeby się uczyła. Matka przed wojną dostawała dwadzieścia pięć złotych na jedno dziecko. Kasa chorych dawała, każdy - nawet woźny - mógł wysłać dziecko do gimnazjum. Były i po pięćdziesiąt złotych gimnazja. Bardzo dużo. Przed wojną pięćdziesiąt to było pół krowy, dobrej krowy. Można było dostać i po siedemdziesiąt pięć. Bardzo drogo. Cukier złotówkę kosztował. A pensję moja matka miała pielęgniarską: trzysta sześćdziesiąt złotych. To była niezła pensja. Przychodzę na plac alarmowy, do tych Wierszy, a oni już wychodzą i szliśmy przez te Laski. Mogłem tam na nich poczekać. Zgłosiłem się, jak wyszedłem pierwszy raz z Warszawy, z Bielan. Dostałem się do tej partyzantki. Zgłosiłem się, że jestem synem pielęgniarki i umiem bandażować. A oni atakowali niemieckie lotnisko Boernerowo i mieli masę rannych. Lekarz pokazuje rannego, z raną pod pachą: „Jak to potrafisz zabandażować, to ci uwierzę.” A że siostra się uczyła, matka jej pokazywała jak bandażuje się bark, głowę. Byłem przeszkolony. Ona mnie bandażowała i ja ją. Taka zabawa. Ona musiała się nauczyć, a ja też chciałem umieć. Jak zgłosiłem się do tego sanitariatu i tak dobrze zabandażowałem, to mnie przyjął zaraz. Podłapałem lepszą fuchę jako żołnierz. Byłem w tych oddziałach leśnych u „Góry” i „Doliny”. Ten, co go zabandażowałem pod pachą przyniósł mi karabin. Co prawda uszkodzony, nie była muszki. Nie wiem, czy specjalnie odpiłowana, ale szczerbinka była. Muszki nie. Zarepetowałem, strzeliłem. Strzela. Dobre i to. Jak by Niemiec wszedł do mieszkania, to bym strzelił i bez muszki. Po co mnie muszka? Z biodra strzeliłem, jak to na filmach kowboje. Ale tylko na filmach, się widzi to tak łatwo. Tak zdobyłem pierwszy karabin. Jak mnie później wzięli do niewoli, to mnie ktoś zaczepiał: ”Walery!” „Skąd mnie znasz?” „Karabin ci dałem.” W puszczy Kampinoskiej razem dostaliśmy się do niewoli, w stalagu jedenaście Altengrabow... Poznał mnie. Ucałowaliśmy się. Pytałem się, czy mu się rana zagoiła? Pod Żyrardowem przechodzili przez tory, gdzie stał pociąg pancerny. Strzelał. Przecież to twierdza była. Powinni byli najpierw wysadzić tory, a dopiero potem przechodzić. W góry się chcieli przedostać. Dowódca się dostał, ten „Góra”- „Dolina”. Ale mieli za sobą tabory, rannych. Niemców nie brali do niewoli, rozstrzeliwali na miejscu. Był ksiądz, jak się chciał, który wyspowiadać, to się wyspowiadał. Nie byłem świadkiem egzekucji, ale o nich słyszałem. Partyzantka nie brała do niewoli. Gdzie oni by się z nimi wozili? Z rannymi? Byłem zaskoczony. Uważałem, że żołnierzowi należy się szansa niewoli. W Warszawie nie było możliwości, żeby zdrowy człowiek dwudziestodwuletni, żeby nie wziął udziału w Powstaniu Warszawskim. Młodzież się sama rwała. Piętnastoletnich nikt nie zmuszał. Przychodził taki berbeć: „Panie, daj pan, będę panu nosił.” Trzeba było wziąć takiego. „Masz rodziców?” „Nie, nie mam nikogo tutaj.” Z Grochowa był. Brało się go, jeść miał przynajmniej. Dziewczyny się nim opiekowały. Lepiej miał jakby miał być sam. Dziewczyny były świetne. Ładne, wspaniałe. Najwięcej poginęło, zwłaszcza w pierwszych dniach, jak broni nie było. Mój oddział atakował CIWF, czyli Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Po wojnie AWF. Broni nie miałem. Co miałem z palców strzelać? (pstryka palcami) Nawet umiem do dziś. I tak postraszyć ich mogłem, ale więcej nic. Co miałem z nożem iść? A ci w budynku na wieżyczce, karabin maszynowy ustawiony mieli. Do dzisiaj ta wieżyczka jest w tym budynku. Parkan był daleko od budynku, byliśmy na talerzu. Jeszcze wycięli drzewa. W 1944 roku mniejsze te drzewa były niż teraz. I szli sobie tacy, z butelką z benzyną. Z mojego oddziału, w pierwszym dniu pod AWF, w pierwszych walkach powstańczych, na Bielanach i przy przejściu do puszczy Kampinoskiej zginęło siedemdziesiąt procent oddziału. Oczywiście później uzupełnialiśmy stan. Przyjmowało się, przychodzili tacy, którzy w konspiracji z nami nie byli, ale dołączali. Stan był stały. Zgrupowanie „Żubra” miało około pięciuset osób, a obwód był „Żywiciela”. Podpułkownik „Żywiciel” z Żoliborza. Moim dowódcą był major „Żubr”. Nazwisko: Nowakowski. Do trzydziestego września przebyłem taki szlak bojowy: od szkoły pożarnictwa przy Potockiej, olejarnia na Marymoncie. Odbiliśmy to Niemcom. Nie tylko się broniliśmy, ale też atakowaliśmy Niemców. Na przykład szkoła na Kolektorskiej, to był początek naszych walk agresyjnych, w stosunku do Niemców. Żaden nie wyszedł z tej szkoły żywy. Otoczyliśmy ich w kółko. Obok była szkoła gazowa, jak kościół jest na Bielanach... Kiedyś miałem służbę w Puszczy Kampinoskiej w Zaborowie Leśnym, byliśmy we dwóch, dali mi do pomocy młodego, piętnastoletniego chłopaczka, ale był bez broni. A ja byłem ze swoim „kabe”, bez muszki. Jestem na służbie, ale oddalony od majątku, na drodze, trakcie, który prowadził z lasu do majątku. Siedzimy, idzie dwóch z bardzo daleka, jakieś dwadzieścia pięć metrów w lesie, mówię: „Stój, kto idzie?!” My ruskie . Ten lepiej orientował się po rosyjsku jak ja, ja nie bardzo: „Co, jak?” My ruskie. Chadzi sjuda . Dwóch wielkich byków, ja taki krótki jestem do dzisiaj, przecież nie jestem wysoki, mam najwyżej metr siedemdziesiąt z obcasami, a wtedy przecież byłem jeszcze taki chłopaczek. Ale człowiek jest taki głupi, mówię: „Chodźcie do nas, sjuda .” Kazałem im koło siebie usiąść, przecież oni takie wielkie chłopy mogliby mnie zabić, jeden miał ze dwa metry, drugi był niższy, jeden Wania, drugiego nie pamiętam. Nas dwóch jakby wziął w rękę, jednego mógł wziąć za szyję i drugiego za szyję i zdusić. Powiedziałem: „Jak przyjdzie zmiana, to pójdziecie ze mną do dowództwa.” Przecież jakby to nie był taki Rosjanin i miał złe zamiary, to mógłby mnie zamordować, człowiek nie pomyślał o tym. Kazaliśmy im się położyć twarzą do ziemi, nie ruszać się. Dopiero później mnie nauczyli. Taki byłem żołnierz, trochę kulawy, pewnych rzeczy nie wiedziało się, że trzeba się zabezpieczyć przed tym, żeby nie zginąć. Życie uczy wszystkiego, dzisiaj, już bym wiedział dokładnie, kazałbym im się nawet czołgać, a kazałem im przyjść i usiąść koło siebie. Później pracowali u nas w kuchni, nie daliśmy im broni. Później przyszli z nami na Warszawę i poszli do AL-u na Żoliborzu.

  • Proszę powiedzieć, gdzie walczył pan w czasie Powstania?


Jak przyszedłem z Puszczy Kampinoskiej, pierwszą noc przenocowałem na Krasińskiego w mieszkaniu jakiegoś wojskowego. Nie było lokatorów, chłopaki otworzyli jakieś mieszkanie. Na drugi dzień poszedłem do straży pożarnej przy Potockiej, bo tam był „Żubr”. „Żubr” miał straż pożarną, obsadził miejsce, gdzie dzisiaj jest Hala Marymoncka, tam były zakłady Opla, które prowadzili Niemcy, produkowali tam części do samolotów. W czasie okupacji była tam fabryka, a po wojnie zajezdnia. Przy ulicy Popiełuszki stał budynek spółdzielni „Zgoda”, też tu były „Żubry” i Gdańska 2, 4a i 4, budynki począwszy od straży ogniowej w stronę kościoła na górce na ulicy Gdańskiej. Był tam ksiądz Struszyński, który był naszym kapelanem. Chyba jest tam cmentarz powstańców, może ma jakąś ewidencję. Tam zginęło dużo ludzi, trwały walki, cały czas, do końca, do 30 września, czyli pełne dwa miesiące trzymaliśmy Oficerską Szkołę Pożarnictwa na Potockiej róg Gdańskiej i budynki Gdańska 2, 4a. Od 1 do 15 września w naszych rękach była olejarnia. To było w połowie drogi między Żeromskiego a Halą Marymoncką, po prawej stronie w stronę Wisły, gdzie był park „Kaskada” znajdujący się w rękach niemieckich - tam jest szkoła na Kolektorskiej […]. Kolektorska dostała się w nasze ręce 15 września. Byłem w pierwszym patrolu, spotkałem kierownika prowadzącego olejarnię, który mówi: „Panie, tu jest osiemdziesiąt ton oleju, tu mają przyjść własowcy – to byli Ukraińcy – i zabrać to wszystko, mają przyjść w nocy, część wziąć, a resztę podpalić.” […] Myśmy obsadzili tę olejarnię i trzymali jakieś dwa tygodnie, ludzie nosili olej wannami, przecież nie było tłuszczu, taki olej rzepakowy był doskonały, nie psuł się, mógł stać. Placki zaczęli robić, mąka była, tylko jaj nie było. Jak skombinowali, gdzieś na działkach, kura zniosła, to dla dzieci zostawiali, dla niemowlaków. Nie wiem, jak było dalej, mówili nam, że jak znajdziemy jajko, to żeby przynieść dla niemowląt. Dawaliśmy dziewczynom, które wiedziały, komu dać. Na Żoliborzu były działki pracownicze, gdzie Niemcy bali się chodzić, bo mogli im tam zrobić kuku, działki były polskie. Działkowicze chodzili tam i zbierali, od nas chłopaki też tam chodzili. Poszedł taki w nocy kartofli pokopać, to nawet Niemiec go nie zaczepiał. Mieliśmy kolegę, który miał pseudonim „Barszczanin”, prowadził knajpę na Starówce na Piwnej, zapraszał nas po wojnie, ale nie przeżył, zginął na Gdańskiej. Dostał od gołębiarza, który siedział na Gdańskiej 2 z lunetą i gdzieś przyuważył go na klatce schodowej i strzelił mu prosto w serce. Trup na miejscu. A tyle przeszedł, starszy taki facet, najstarszy z naszych żołnierzy, miał po czterdziestce, sierżant „Barszczanin”.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania, co pan najbardziej zapamiętał?


Jak dostałem karabin i jak musiałem uciekać. Jak nad ranem z 1 na 2 sierpnia podeszliśmy, to w międzyczasie zorientowałem się, ponieważ byłem trochę przeszkolony na obozach pracowniczych, to zaraz jak zebrało nas się trochę takich rozbitków jak ja, jak puścili rakiety na spadochronikach, to było jak w biały dzień, i zaczęli strzelać do nas jak do wróbli. Parę rakiet wysunęli, na spadochroniku powoli spada, a oni strzelali. Niektóre pociski to ekrazytówki, było widać smugi. Strzelali, a my od razu do rowu. Ja od snopka do snopka, w końcu piętnastu nas się zebrało, mówię: „Ile mamy broni? Kto ma broń?” Jeden miał granat niemiecki, taki tłuczek. Objąłem dowództwo, bo ktoś musi dowodzić, a ja zawsze byłem taki dowódczy, mówię: „Dawaj ten granat, idziemy.” Idziemy, patrzę, jakaś postać z daleka, jakiś cień, facet w cyklistówce. Podszedł na parę metrów, schowaliśmy się, zrobiłem rozkaz: „Padnij! Stój! Kto idzie?” „Idę do wioski.” To było w nocy, przecież godzina policyjna była w Warszawie, nie wolno było chodzić. Godzina policyjna była o dziesiątej i nie mógł człowiek wyjść na ulicę, bo by go zastrzelili. Mówię: „Czy pan zna Puszczę?” Przeprowadziłem wywiad, czy ktoś zna drogę na Puszczę, bo ja nigdy nie byłem w Puszczy Kampinoskiej. Co mnie – warszawiaka – obchodziła Puszcza Kampinoska. Owszem, czasem do Lasku Bielańskiego chodziłem, gdzie przed wojną były karuzele i znana tancbuda. […]

  • Czy czytali państwo prasę podziemną?


Tak, wszyscy kolportowali, nawet niestowarzyszeni. Jeszcze nie byłem stowarzyszony, a te gazetki wszędzie chodziły, wszędzie kursowały.

  • Pamięta pan tytuły?


Były różne, biuletyny przeważnie o różnych zabarwieniach politycznych. Ale mnie nie obchodziły zabarwienia polityczne, bo matka i ojciec nie byli polityczni.

  • A radio?


Radia nie było, trzeba było oddać. Matka nie oddała, zaniosła na Solec, dała elektrykowi, który wrzucił w swoje graty, ale jak później Niemcy zabrali Solec, szpital wojskowy, to matkę i cały szpital przenieśli na Czerniakowską 231. Zaczynałem pracę w ZUS-ie na Solcu, tam, gdzie matka, która załatwiła mi pracę: „Wrócił syn z niewoli”, znała naczelnika i on mnie tam ustawił. Byłem w poborze składek, ale awansowałem bardzo wysoko. […]

  • Proszę opowiedzieć o ostatnim dniu Powstania. Doszedł pan do Wisły?


Z przygodami. Wychodziłem z Gdańskiej 4a. Wycofujemy się za Wisłę, wszyscy mają przyjść do „Feniksa”. Nie znałem Żoliborza przed wojną absolutnie. […] Miałem tam znajomych, ale matki. Czasem jeździliśmy na Bielany do doktor Żebrowskiej, miała basen, domek, jej mąż był oficerem, ona była lekarzem dziecięcym. Matka często do niej jeździła, a myśmy chętnie jeździli z matką. Jej męża oficera zabrali do oflagu w 1939 roku, też był lekarzem, miał przynajmniej kapitana. Jeśli chodzi o konspirację, to byliśmy na Grochowie, ale na końcu się zmieniło, bo jakbym był na Grochowie, to pewno na białe niedźwiedzie byłbym wywieziony, tak jak inni po tamtej stronie Wisły. Oni od razu ich zapakowali. Z jednym takim później pracowałem, wrócił chyba dopiero w 1956 roku. Był aż za Kołem Polarnym na Workucie. Zabrali go spod Warszawy z partyzantki. Jedno skorzystał, nauczył się dobrze po rosyjsku i po niemiecku, bo z Niemcami go wsadzili, żeby było śmieszniej. Jak wrócił, to tak był obkuty w rosyjskim i niemieckim, że zapisał się na Uniwersytet i skończył filologię germańską, został tłumaczem przysięgłym z rosyjskiego na niemiecki i na polski i odwrotnie, zdobył wykształcenie. Ale był tam piętnaście lat, Rosjanie zabrali go w 1945 roku. Mówi, że był w takich miejscach, że jak splunął, to kawałek lodu spadał. Był za Workutą przy wyrębie lasu, stracił dwa palce. A tu miał żonę, w międzyczasie urodziło mu się dziecko, nawet nic o tym nie wiedział. Jak przyjechał, to chłopak miał piętnaście lat.

  • Czy ostatniego dnia Powstania doszedł pan do Wisły?


Ostatniego dnia Powstania wiedziałem, ze mam się dostać na „Feniks”, nie wiedząc, gdzie ten „Feniks” jest. To była spółdzielnia, żoliborzanie ją znali. Szedłem ze swoim dowódcą, którym był podchorąży „Oksza”, fajny był chłop, to był jedyny mój dowódca, bo porucznika mało widziałem. Raz przyszedł, zrobił mi fotografię jak niby strzelam, widziałem tę fotografię w jakiejś książce. Nie widać specjalnie mojej twarzy, bo leżę i zakładam pocisk. Jeszcze tak usytuował zdjęcie, że chyba nie widział, jak się strzela z „piata”.

„Piat” to był granatnik, to nie była zbyt dobra broń. Pocisk rzucany był na maksymalną odległość, w instrukcji było napisane: „do dziewięćdziesięciu pięciu metrów”. To było na sprężynie, która pierwszy raz była naciągana nogami i rękami, a później tylko wsuwało się pocisk uderzeniowy w rynnę: to wyglądało jak taki łeb i cienka na dwa palce rurka i lotki. To wylatywało z tej sprężyny, i to właśnie był pocisk uderzeniowy. Odkręcało się czubek taki jak przy butelce, jak przy „sidolce”, była to taka trochę większa nakrętka, wkładało się tam dopasowany guzik, jakby paluszek z kołnierzykiem. Najpierw był bez dziurki, odkręcało się, można to było wyrzucić. Myśmy to chowali do kieszeni, bo czasem cel był za daleko i nie można było strzelić, to się z powrotem zakręciło. Jak się już wystrzeliło, to pod wpływem uderzenia ten dzióbek uderzał w spłonkę. W instrukcji było napisane, żeby strzelać nie na dziewięćdziesiąt pięć, bo to jest maksymalny zasięg, tylko żeby strzelać albo z tyłu, z boku albo w gąsienicę. Instrukcja była napisana po polsku i po angielsku.

Angielskiego akurat się nie uczyłem, ale niemieckiego uczyłem się cztery lata i też nie wiedziałem. Jak pojechałem do Niemiec, nie wiedziałem co mówi do mnie. […]

  • Pan nie wiedział, gdzie jest „Feniks”?


Nie wiedziałem, ale wszyscy szliśmy w jednym kierunku. Szedłem za „Okszą”, moim bezpośrednim dowódcą, miał stopień chorążego, wiecznego oficera. „Oksza” był dobrym żołnierzem, uczył nas jak się strzela z granatnika. Idziemy, w końcu w ostatniej chwili mówią: „Na szklany dom.” W tym miejscu, gdzie dzisiaj jest urząd dzielnicowy Żoliborza, to w tym miejscu było pusto, było pole. Na Mickiewicza po prawej stronie jest dom z filarami, między którymi była barykada zrobiona z korzeni wielkich drzew, to było do połowy człowieka albo i wyżej. Na to było narzucone trochę ziemi. Myśmy przebiegali przez Mickiewicza. Od Placu Wilsona już strzelali, nie wiem, czy Niemcy czy nasi. Od strony parku ustawili karabin maszynowy, żeby odciąć całą tę ulicę. „Feniks” to jest pierwszy budynek po prawej stronie przy Placu Wilsona jak się jedzie na Żoliborz. Nie znałem Żoliborza, byłem chłopak ze Śródmieścia, a tam się dostałem ze względu na oddziały lotniskowe. Tam było lotnisko niemieckie, „Góra-Dolina” myślał, że je zdobędą. Oni tam atakowali. Jak byłem w Puszczy Kampinoskiej to i kawaleria była z Wileńszczyzny, na koniach, karabiny maszynowe, cekaemy z obsługą. To dopiero było wojsko! Fajne wojsko było, konie były, było na czym jechać, a ja musiałem na piechotę. Nie poszedłem na „Feniks”. Szedłem za „Okszą”, który szedł pierwszy przed nami, to był dzielny oficer, mógł iść na końcu albo i nie iść. Tam masę ludzi zginęło. […]Pod szklanym domem zostałem ranny, koło kostki mam przestrzelone, tu kula weszła a tu wyszła. Niby powierzchowna rana, ale paprało mi się osiem miesięcy. Całą niewolę i jeszcze po niewoli trzy tygodnie. Dopiero jak Amerykanie weszli, zrobili mi zastrzyk z penicyliny, to po dwóch tygodniach wszystko mi przeszło. To było małe piwko, bo miałem słabą ranę, ale koledzy, którzy ze mną byli, młodzi przeważnie, to byli tak poharatani, że ledwo chodzili. Też po dwóch tygodniach powyłazili. To myśmy takie oczy zrobili, co za wspaniała rzecz ta penicylina. Ilu ludzi więcej by zginęło, jakby nie było penicyliny, może i ja bym się nie wyleczył. Osiem miesięcy mi się paprało i nic lepiej nie było, wzięli mnie jeszcze do kamieniołomów i stałem pod ścianą i musiałem rozbijać kamienie.

  • Od razu po Powstaniu pana wzięli?


Tak. Miałem się czym opłacić, bo w tym stalagu był taki szpital, ale mówili, że tam trzeba mieć złoto, zegarki. Miałem zegarek, ale mi się zapiaszczył, to już nikt tego nie chciał, sprzedałem ruskiemu za paczkę papierosów. Tam trzeba było złotem sypnąć. Złoto zostało w domu, spaliło się, matka nic nie wzięła. W piętnaście minut nasz dom się spalił, czteropiętrowa kamienica. Matka zapomniała świadectw szkolnych moich i siostry. Siostra skończyła szkołę dwa lata przede mną, już pracowała. Skończyła Warszawską Szkołę Pielęgniarską. Ja skończyłem technikum. Matka jak wyszła z ojcem i młodszymi braćmi, to przypomniała sobie, że zapomniała najważniejszych papierów, świadectw szkolnych. Wróciła się, przybiegła tam po piętnastu minutach, jak wychodzili to tylko dach się palił, to już drugie piętro zwaliło się na pierwsze, gdzieśmy mieszkali. Ze złością, jak mówi, klucze, które trzymała w ręku, rzuciła w ten palący się dom. Dom był duży, mury były grube, ale palił się, bo schody były drewniane, stropy były drewniane. Żoliborz nie został zniszczony, bo tam się nie miało co palić. Owszem, była spalona podłoga w jednym pokoju, bo akurat pocisk tam wpadł. Śmieliśmy się, bo w przedpokoju na czerwonej wstążce była podkowa, mówię: „Widzisz, jak to podkowa na czerwonej wstążce pomaga.” Przedpokój, następny pokój, łazienka i kuchnia zostały nie ruszone, tylko w jednym pokoju okno było wywalone, pocisk wpadł, podłoga się spaliła, meble się spaliły. Strop ceglany nie palił się.

  • Kiedy to było?


W czasie Powstania. Z takiego mieszkania strzelałem na Gdańskiej. Gdańska 2, 4a, tam tylko niektóre okna zostały uszkodzone. Po wojnie tylko wstawili okno i już mogli mieszkać. Na Żoliborzu tak dużo domów nie spaliło się. Bloki na Krasińskiego są przedwojenne. […] Po tej stronie wszystkie te domy były, Krasińskiego 20, 18. Dobrze znam tę okolicę, bo matka dostała tam mieszkanie. Tam ZUS budował przed wojną. Te domy ocalały. Jak bomba spadła, to nie miało się co palić, dach niepalny, wszystko niepalne, było wylane betonem. Na Żoliborzu z naszych bastionów najbardziej zniszczony był od Potockiej front szkoły pożarniczej, ostatniego dnia zaczęli walić z czołgów. Oczywiście, są zdjęcia, to gruzy są. Jak wychodziłem, to jeszcze były garaże, tak jak dziś.

  • W jakim mieście była pan w kamieniołomach?


Byłem w Górach Harzu w Elbingerode. Oni dostali tam jakieś topniki, to było nawet szkodliwe dla zdrowia, to była stal magnetytowa. Robili z tego jakąś mączkę. To nazywało się Środkowoniemieckie Fabryki Stalowe, huty. Myśmy to wozili do pieców, oni to wypalali. Tam jeszcze była kopalnia, w której część pracowała.

  • Do kiedy pan tam był?


W styczniu przewieźli mnie do fabryki zbrojeniowej Kremmlinga w Hammersleden. Tam produkowano części do bomb. Ale tam już było w cieple, już było lepiej. Odmówiłem pracy w kamieniołomach. Pracowałem na hałdzie, gdzie glinę wywozili, pod górę trzeba było wózek pchać. Do pomocy dali mi piętnastoletniego czy dwunastoletniego Rosjanina i z tym dzieciakiem pracowałem, a to jest cholernie ciężkie. Tak ciężko w życiu nie pracowałem. Kiedyś chorowałem na serce, przeszedłem szkarlatynę, znaleźli u mnie jakiś szmer w sercu. I na tym pojechałem. Nie wyszedłem na apel, przyszedł do mnie, mówi: „Dlaczego nie wychodzisz?” Mówię: „Odmawiam pracy w kamieniołomach. Jestem chory.” Mówię Hertz kaputt . Poleciał. Za chwilę przylatuje i krzyczy, a ja mówię po niemiecku: „Mnie jest wszystko jedno. Pistolet dla mnie śmierć i kamieniołomy też śmierć. Strzelaj.” Już były naloty, samoloty amerykańskie nad kamieniołomami leciały. To wyglądało przerażająco, kamieniołomy były duże, olbrzymie, jak cały ten plac, tak że tyle nieba było widać. Jak staliśmy pod ścianami, to patrzymy, coś leci, dudni: brrrrrrrrr…, jeden przy drugim, nieba nie widać do horyzontu. Byliśmy w dole, ale cały horyzont do tej góry. Tylko kilkanaście myśliwców w tamtą stronę lata na dole, a oni górą, a ziemia cała drży, kamienie obsuwają się od samego wstrząsu. Ci, którzy nas pilnowali, inaczej na to patrzyli, strasznie się bali. Przeważnie byli z Austrii, chcieli przeżyć wojnę, przeważnie byli bez oka, byli półinwalidami. Feldfebel, sierżant niemiecki był Austriakiem. […]

  • Pamięta pan wyzwolenie?


Pewno, że pamiętam.

  • Pan wtedy pojechał z Amerykanami?


Nie, na razie nigdzie nie jeździłem. Jak Amerykanie podchodzili pod obóz, to Niemcy wiedzieli już o tym i kazali nam spakować się. Miałem harcerski plecak z Warszawy, to mi zaraz jeden z tych Niemców zabrał i sam sobie założył, a mnie przyniósł karton po paczce amerykańskiej, żebym sobie zapakował rzeczy. Wiele nie miałem, ale plecak był wygodny. Jak wychodziłem z Warszawy, to wziąłem. To nie był mój plecak, w jakimś mieszkaniu znalazłem. Pamiętam, jak miałem iść do niewoli, wyjąłem z szafy sztuczkowe spodnie, bo moje miałem całe brudne, […] miałem je do końca. Jeśli chodzi o uwolnienie na terenie Niemiec, to już byłem zatrudniony w drugiej fabryce, u Kemmlinga, niezgodnie z konwencją genewską, którą podpisał z Polską Hitler w 1926 roku, nie wolno było zatrudniać nas przy produkcji broni.

  • Czy pan od razu wrócił do Polski?


Nie, wróciłem dopiero w 1946 roku. Na referendum nie zdążyłem wrócić do Warszawy, brałem w nim udział w Poznaniu. Dojechałem do Poznania i poznaniacy, tam, gdzie zatrzymałem się mówią; „Panie, niech pan się nie kręci, niech pan nie chodzi w tym berecie od Andersa, niech pan lepiej założy furażerkę.” Byłem w amerykańskim mundurze. W niewoli dostaliśmy śliczne, nowiuteńkie mundury amerykańskie, oficerskie. Była marynarka ze złotymi guzikami. Na spodniach i na plecach mieliśmy napisane „KG” -Kriegsgefangene , a jak przysłali nam mundury, to kazali nam napisać na plecach Polen . Jak weszliśmy do miasta, gdzie nas uwolnili Amerykanie, to oni już krzyczeli, pamiętam taką Niemkę, jak krzyczała: Americano! ,, bo zobaczyła amerykańskie mundury, a nie przeczytała jeszcze, że na plecach mamy napisane Polen .

  • Czy po wojnie miał pan problemy z powodu przynależności do AK?


Bezpośrednio nie. Od razu poszedłem, zarejestrowałem się jako powracający z niewoli, zresztą byłem zanotowany, to co miałem się kryć. W Polskim Czerwonym Krzyżu było podane: „jeniec numer 45511 Bogdan Bogdański urodzony 4 czerwca” – pomylili datę, chyba ze względu na moją znajomość niemieckiego, zamiast „czternaście”, powiedziałem „cztery”, ale przecież dałem im moją kenkartę. [...]

  • Jakby miał pan powiedzieć po latach coś o Powstaniu, jak pan je ocenia?


Uważam, że to była manifestacja umiłowania naszej wolności. Polacy umiłowali wolność i chcą żyć w wolnym kraju. Nawet to, że przecież my, którzy właściwie mieliśmy tu przegrane życie, kariery zostaliśmy tu. Życia nie mieliśmy lekkiego, nic nam nie ułatwiano. Może bym i mógł wykorzystać niektóre kontakty, które miałem, ale nie starałem się nigdy. Owszem, szanuję swoich kolegów, profesorów, inżynierów, lekarzy. […] Chodzę nawet do takiego, niewiele młodszy ode mnie, też z Żoliborza, jest profesorem, też już jest na emeryturze. Drugiego lekarza z mojej drużyny mam, mieszka w Stanach, kupił tu mieszkanie, chce wrócić, namawiam go.

Warszawa, 4 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch
Bogdan Bogdański Pseudonim: „Walery” Stopień: starszy strzelec Formacja: Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Puszcza Kampinoska, Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter