Nazywam się Bolesław Walter, pseudonim „Paweł”.
Wstąpiłem do Armii Krajowej w październiku 1942 roku. Wprowadzającym był mój kolega ze szkoły, z którym bardzo dobrze żyłem, po prostu przyjaciel. Nazwisko jego Antoni Szabłowski, pseudonim niestety „Rudy”, a był rudy. Było powiedziane, że pseudonim nie powinien kojarzyć się z wyglądem… Bo ja kiedyś jeszcze nosiłem okulary, byłem krótkowidzem, w tej chwili już nie noszę, jestem po operacji zaćmy, widzę bardzo dobrze, daleko. On był moim wprowadzającym. Przysięgę myśmy składali, nie pamiętam dokładnie którego dnia, ale [to było] na ulicy Emilii Plater w prywatnym mieszkaniu. Czyje to było mieszkanie – nie wiem.
Uczestniczyło w tym około sześciu osób, z tym że dwóch składało przysięgę, a pozostali byli już członkami Armii Krajowej. [O ile dokładnie pamiętam, to w lokalu, w którym składalismy przysięgę, było nas sześć osób. Przysięgę składałem ja i jeszcze jeden początkowo nie znany mi członek. Przysięgę odbierał nieznany mi dowódca w wieku około 25 lat. Był też obecny nasz przyszły sekcyjny jak i dwóch świadków. Świadkami byli moi dwaj koledzy ze szkoły].
Z dowództwa był nasz – nazwijmy – sekcyjny i jak się potem dowiedziałem, porucznik Bogusławski. Wtedy oczywiście nikt nie mówił, kto jest kim, nie należało. Ten sekcyjny miał pseudonim „Kania”. Potem myśmy się dowiedzieli, [jakie było] jego imię, nazwisko. [„Kania” to Witold Szulecki, o którym wspomina w książce „Żołnierze Starówki” Lucjan Fajer].
Uczono nas przede wszystkim walki w mieście. Jeśli chodzi o broń, to Parabellum nam pokazywali. Sekcyjny miał parabelkę i z tą „parabelką” przychodził na takie spotkania – nazwijmy – które trwały nieraz całą noc. One odbywały się na ulicy Krochmalnej, w stolarni. Z przodu był warsztat, a tylna ściana była zasłonięta deskami, i za tymi deskami było niewielkie pomieszczenie. Myśmy się tam schodzili. [Nie mieliśmy szkoleń w terenie. Cały czas była mowa o walkach w mieście. A po powstaniu w getcie coraz więcej mówiono o prowadzeniu walk na ulicach i w domach].
Było nas około sześciu. Rodzice oczywiście nie wiedzieli o tym zupełnie. „Gdzie idziesz?”. – „Idę się uczyć” – bo chodziłem na tajne komplety... [na szkoleniu było nas pięciu – Witold Sulecki „Kania” i nas pięciu].
To była dawna Szkoła Zgromadzenia Kupców [przy ulicy Prostej], ale potem nazywała się [L. J. Ererta], bo budynek, w którym mieściła się szkoła, został na terenie getta. Myśmy mieli komplety na Wilczej, na Poznańskiej, na Wspólnej, różnie. Zależy, gdzie który nauczyciel nas prowadził. Nie pamiętam nazwisk wszystkich wykładowców, ale na przykład dyrektorem był pan Sekel, nauczycielem matematyki Korda, [polskiego – Meisner], historię, religię i wykładał ksiądz, nazywał się [Żywczyński], historii (został potem rektorem KUL – opisuje o nim Dobraczyński w książce „Najeźdźcy”].
Nie, w terenie nie mieliśmy [zajęć], tylko w lokalach. Cały czas przede wszystkim wałkowano sprawę walk w mieście. Przecież niedawno skończyło się powstanie żydowskie. Można było zaobserwować, jak to wygląda, jak należy te walki prowadzić. [Natomiast, o czym nie wspomniałem, w rejonie ulicy Srebrnej, Żelaznej i na przyległych budynkach umieszczaliśmy przyklejane kartki lub malowaliśmy znak „Polski Walczącej”].
Nie, tylko z obserwacji, ze słyszenia. Może z okien niektórych domów to się widziało. [Nie byliśmy na terenie walk w getcie, ale zwrócono nam uwagę, aby obserwować jak bronią się Żydzi. Worki w oknach i na balkonach oraz wiszące koce i dywany maskujące obrońców].
[Tak, ale może w ograniczonym zakresie. Były] też, azymuty i te wszystkie inne. [Natomiast dokładnie nie pamiętam, ale chyba w czerwcu wspomniano o wyjeździe w góry Świętokrzyskie na szkolenie. Niestety – do wyjazdu nie doszło].
Trudno mi na ten temat coś powiedzieć. Z początku nie korzystałem z takiego przejścia, dopiero później. Mieszkałem z rodzicami na Żurawiej, na tym odcinku między Marszałkowską a Poznańską, który nazywał się Żulińskiego, [później] został przemianowany. W tej chwili wróciła nazwa Żurawia. Ten dom, w którym myśmy mieszkali, w tej chwili powiększono, [jest tam] budynek Dzielnicowej Rady Narodowej, na rogu Poznańskiej, Żurawiej i Nowogrodzkiej. Dom oczywiście nie ocalał, tym bardziej że naprzeciwko, w budynku poczty byli Niemcy i ostrzeliwali [się], i ten budynek narożny, w którym przed wojną był WOP, został też zajęty przez Niemców i dlatego oni ten nasz budynek podpalili. Nie wiem zresztą, nie byłem tam, dopiero potem się dowiedziałem.
Nie, na ten temat nic nie mówiono, tylko przygotowano do walk na wszelki wypadek.
Dwudziestego ósmego lipca mieliśmy wyznaczony punkt na ulicy Ludnej. Dlaczego tam? Ponieważ mieszkał tam kolega – ten, który mnie wprowadził [do organizacji]. Mieszkał z rodzicami, a jego ojciec był pracownikiem gazowni, która była obok. Tym bardziej, że on [kolega] miał dwie siostry, więc grupa młodych chłopców przy tych siostrach to było naturalne [wyglądała naturalnie]. 29 lipca chyba, pod wieczór poproszono nas, żebyśmy wrócili – ponieważ myśmy mieszkali niedaleko tego punktu zbiórki – żebyśmy na razie poszli do domu, ewentualnie się jeszcze przygotowali, jakąś odzież i tak dalej. 30 lipca mieliśmy się zgłosić z powrotem na ten punkt zborny w mieszkaniu na Ludnej.
Właśnie tam, w tym mieszkaniu na Ludnej. Jeśli chodzi o uzbrojenie – niestety, było nędzne.
Tak, w tym momencie, kiedy zaczęło się [Powstanie], słychać było strzały i tak dalej, dostaliśmy broń. Ja nie dostałem nic, ponieważ byłem jednym z najmłodszych. Dostali starsi.
To były karabiny i broń krótka, czyli pistolety. Były chyba dwa visy, parabellum... Dwa karabiny, dwa pistolety i jedno czy dwa Parabellum. Nie wszyscy myśmy to mieli. Oczywiście ojciec tego kolegi, który nas prowadził, pierwszy dostał broń.
Owszem. Drugiego dnia z ulicy Ludnej przeszliśmy ulicą Książęcą w kierunku placu Trzech Krzyży. Chcieliśmy przedostać się na tyły kościoła Świętego Aleksandra, żeby dostać się bardziej do centrum, do Śródmieścia. Niestety nie bardzo nam się to udało, więc wycofali nas z powrotem na plac Trzech Krzyży. Na rogu Książęcej i placu Trzech Krzyży był duży, wysoki budynek niedaleko od Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych. Tam myśmy się zatrzymali na trzy dni chyba. Potem Niemcy zaczęli [nas] ostrzeliwać. [Mieliśmy się wycofać ulicą Książęcą].
Owszem, przede wszystkim ci, którzy mieli broń, a ci, którzy byli bez broni, to [zapewniali] pomoc przy budowie barykady, usunięciu ewentualnie jakiegoś rannego czy coś w tym rodzaju. Kierowali też ludnością cywilną, która jeszcze była w tym rejonie. Potem ta ludność została stamtąd wyprowadzona. Wracam jeszcze do tego budynku. [Na rogu Książęcej i placu Trzech Krzyży]. Ten teren był takim gettem niemieckim. Być może, że tam mieszkali Niemcy. To był duży budynek. Na pierwszym piętrze znaleźliśmy pistolet, czeską „zbrojówkę”. Oczywiście ja to dostałem, bo znalazłem to. Ale co to było? Pistolecik, nie wiem nawet jaki.
Tylko tyle amunicji, ile było w magazynku, nic więcej. Z tym myśmy się wycofali z powrotem ulicą Książęcą na dół. Mieliśmy ostrzał od strony muzeum. Był tam szpital psychiatryczny na takiej skarpie, [...] stamtąd był ostrzał, więc myśmy wracali w stronę ulicy Ludnej, doszliśmy do ulicy Rozbrat, poszliśmy nią w kierunku ulicy Górnośląskiej. [Szliśmy] mieszkaniami. Były już wykute przejścia w piwnicach, więc z domu do domu można było przejść. Doszliśmy do ulicy Rozbrat, róg Górnośląskiej – tam był budynek jakiejś szkoły. Nie wiem, co to była za szkoła. Były walki o ten budynek. Niemcy atakowali od strony sejmu, bo z tamtej strony i od strony Górnośląskiej był ogród, a myśmy atakowali od strony ulicy Rozbrat i… nie znam wszystkich ulic, które tam były.
Z mojego zgrupowania było nas sześciu. I cały czas trzymaliśmy się razem z ojcem tego kolegi. On był takim przewodnikiem, opiekunem. [Ale ponieważ dowódca odcinka był innym członkiem, przeto jemu podlegli byli forsowani do akcji, przede wszystkim a nasz oddział zawsze i często zostawał z tyłu].
Nie wiem, bo tam były też jeszcze inne zgrupowania. W tamtym rejonie my byliśmy około miesiąca. To jest długo. Zmienialiśmy punkt postoju, [przechodziliśmy] z domu do domu, wycofywali nas, był odpoczynek, trzeba było coś zjeść, umyć się ewentualnie, jeśli były warunki. [Natomiast nie wiem jak to się stało, że straciliśmy kontakt na początku, a właściwie z chwilą wybuchu Powstaniu z naszym dowódcą „Kanią”].
Tam jeszcze była woda, [teren] opadał ku dołowi, więc woda w rurach jeszcze była. Przechodząc z ulicy Książęcej w kierunku ulicy Rozbrat, weszliśmy w ogródki. Ja nie wiem, co to było. Tam znaleźliśmy cebulę. Co to była za [radość]. Z jedzeniem było już źle, a przede wszystkim z witaminami – ani owoców [nie było], ani nic. To były prywatne ogródki, może tego typu jak są dzisiaj. Tam [byliśmy] około miesiąca. Jak nas wycofali z placu Trzech Krzyży, myśmy przeszli Książęcą, pomału, bo przecież nie można było szybko. W tym rejonie – ulicy Rozbrat, ulicy Górnośląskiej – walki trwały dość długo, tym bardziej że Niemcy atakowali od strony sejmu i domów akademickich, które były tam na Górnośląskiej. Oni przechodzili coraz dalej przez te zielone tereny. Ja nie wiem, co to było. Teraz jest tam ogród sejmowy. [W rejonie ulicy Górnośląskiej, w dolnym odcinku, ulicy Rozbrat i przyległych wiele domów było opuszczonych i nie wtedy trafiło się coś do jedzenia].
Właśnie w tej szkole, odległość była 15–20 metrów – przez ulicę po prostu. Tam zostałem ranny w rękę.
[Tak nie można tego nazwać. Trzeba mieć szczęście. Pocisk trafił w dłoń prawej ręki pomiędzy czwarty a piątym palcem. Czynności – jak się okazało, nie naruszył]. Mam szczęście. Pocisk przeszedł na wylot. Mam niewielki odłamek w łokciu. Wycofano mnie, odebrano mi tę broń, którą miałem, bo potem już dostałem kbk. Wycofano mnie na ulicę Cecylii Śniegockiej, to jest koło Czerniakowskiej. Tam byłem z ludnością cywilną około tygodnia. Opiekowano się mną, zmieniali [mi] opatrunki.
Punkt sanitarny. 18 września Niemcy wkroczyli na ten teren i z ludnością [cywilną] wyszedłem z Warszawy. Mieszkańcy, którzy tam byli – kobiety i mężczyźni – prosili mnie, żebym się nie przyznawał, że jestem Powstańcem, że jestem ranny. Rękę tak schowałem, że nie zauważyli. Ze starszą kobietą, którą prowadziłem pod rękę, doszedłem na Dworzec Zachodni.
Właśnie tak. [Na pewno tak. Ale ponieważ nie miałem odznak a prowadziłem starszą – w wieku około 70 lat kobietę, pomagając jej nieść zawiniątko – nie zatrzymali mnie].
Jakoś mi się udało.
Nie wiem, którędy nas prowadzili. Ja uważałem na tą starszą panią, ona miała jakiś tobołek. Dotarliśmy na Dworzec Zachodni i tam wsadzili nas do wagonów towarowych. To było w późnych godzinach popołudniowych. Zaczęło się ściemniać. Pociąg ruszył, ale drzwi były uchylone. Pilnował nas Niemiec, [stał] z prawej strony wagonu. Był z karabinem, starszy jakiś, wermachtowiec. Gdyby tam na niego napadli, to nic by z niego nie było. Ale ta obawa, że a nuż, nie wiadomo, gdzie kto jest, gdzie są Niemcy… Pociąg zatrzymał się gdzieś przed Pruszkowem. Ja [byłem] z lewej strony razem z jakimś mężczyzną. Ponieważ drzwi były otwarte, myśmy się dosłownie zsunęli z wagonu na torowisko. Pociąg odjechał, myśmy przeszli. Nie wiem, co to była za miejscowość. Były domy, światełka. Myśmy tam dotarli. Od prywatnych ludzi, którzy tam mieszkali, dostaliśmy jakąś odzież. Myśmy się wykąpali i przede wszystkim umyli, bo człowiek był – przepraszam – zawszony. Stamtąd potem [szliśmy] pieszo, bocznymi drogami, z tym mężczyzną, który, jak się okazało, miał jakichś krewnych w Rogowie, to jest koło Koluszek, którzy mają młyn. Myśmy dotarli do jego krewnych, do tego młyna. Zatrzymaliśmy się w młynie. Oni też nas nakarmili, człowiek się umył, jeszcze jakąś odzież inną dostał. Byliśmy tam około dwóch tygodni. Ja zacząłem szukać rodziców i braci. Przede wszystkim pisałem do Inowrocławia, bo moja babka tam mieszkała, i wiem, że nie została z Inowrocławia wysiedlona, bo to była już staruszka, w wieku chyba siedemdziesięciu lat. Niemcy ją oczywiście wyrzucili z mieszkania, dali jej jakiś pokoik na mansardzie i całą wojnę tam przeżyła. Napisałem do tej babki, podając adres do Rogowa. O dziwo, po dwóch, trzech tygodniach dostałem od niej odpowiedź, że moja matka jest w Tomaszowie Mazowieckim u swojej kuzynki, która też była wysiedlona z Poznańskiego do Tomaszowa. Pojechałem do Tomaszowa i w ten sposób odnalazłem matkę. Od matki się dowiedziałem, że ona wraz z moimi braćmi – miałem dwóch młodszych braci – została wywieziona i przeszła przez Pruszków. W Pruszkowie tych dwóch braci Niemcy jej zabrali. Obydwaj byli na robotach koło Buchenwaldu, ale nie byli w obozie Buchenwald, tylko pracowali w jakichś kamieniołomach. Ten średni [brat] niestety zmarł tam z głodu, z wycieńczenia. Już od dzieciństwa miał jakieś sprawy żołądkowe, więc być może to zaważyło na tym, że on tam niestety zmarł. Ten młodszy jakoś przeżył. Od matki się dowiedziałem – bo matka też jako punkt kontaktowy miała swoją matkę w Inowrocławiu – że mój ojciec jest koło Opoczna. Pojechałem do Opoczna, odnalazłem ojca, ściągnąłem go do Tomaszowa, tak że byli już razem. I w Tomaszowie zaczęła się nagonka i poszukiwanie warszawiaków. Widocznie wiedzieli, że są tam warszawiacy. Tam mnie złapali i wywieźli na roboty do Niemiec, ale już jako cywilnego.
To było w październiku 1944 roku. Wywieźli mnie do Aschersleben. Tam na kolei pracowałem jako taki pomocnik. [Do moich obowiązków należało] utrzymanie torów. To była już zima, śniegi. Rozjazdy [musiałem] oczyszczać i tak dalej. Krótko tam byłem, chyba koło dwóch tygodni. Potem przenieśli mnie stamtąd do firmy spedycyjnej, do Aschersleben, niedaleko. Tam [pracowałem] jako pomocnik kierowcy, nie znając się oczywiście w ogóle na samochodzie, prowadzeniu i tak dalej. Ale kierowca był zawodowy, Polak zresztą. Prowadził taki wóz, samochód ciężarowy. Co on tam przewoził, trudno mi powiedzieć. Tym samochodem myśmy pojechali aż nad Ren prawie. Tam w czasie nalotu samochód został uszkodzony, bo stał na szosie. Tak że myśmy wrócili pociągiem z powrotem do Aschersleben. Na policji wystawili nam zaświadczenia, że ponieważ samochód uległ uszkodzeniu, mamy prawo wrócić do miejsca postoju. Stamtąd zostałem znowu skierowany na kolej niemiecką do tak zwanego Bauzugu, czyli pociągu budowlanego, i w tym pociągu budowlanym pracowałem prawie do końca wojny. Praca była ciężka, na torach – usuwanie szkód. W tym czasie też niedaleko był obóz Anglików, ich też w jakiś sposób do pracy przysłali, więc w czasie okupacji uczyłem się trochę angielskiego, niemieckiego też zresztą. Słabo bo słabo, ale z tymi Anglikami jakoś żeśmy się porozumieli. Oni nas nawet częstowali papierosami, których myśmy niestety nie mieli. Tak było do końca wojny.
Dwudziestego dziewiątego albo 30 kwietnia Amerykanie wkroczyli do Lipska. I tak się zakończyła dla mnie wojna. Lipsk potem został oddany Rosjanom, znalazł się w strefie rosyjskiej. Amerykanie się wycofali, ale zorganizowali nam transport z powrotem na tereny polskie.
Samochodami ciężarowymi wieźli nas do Zgorzelca, a w Zgorzelcu przesiadaliśmy się już na pociągi. Pojechałem do Inowrocławia, tam, gdzie żyła babka. Babka niestety już zmarła, tylko rodziców tam zastałem. Dopiero wtedy się dokładnie dowiedziałem, jak to wyglądało z braćmi. Bo matka w liście napisała wprawdzie, że bracia zostali wysłani do Niemiec na roboty, ale szczegółów nie znałem. Dopiero potem młodszy brat napisał matce, że 30 stycznia 1945 roku średni brat zmarł.
Tak, ale niestety domu już nie było, tylko gruzy. Został spalony, zniszczony. Jak przyszedłem, to zastałem tylko bramę i za bramą pełno gruzu. Bramy nie można było nawet otworzyć już zupełnie. Wróciłem do Inowrocławia i tam dostałem wezwanie do wojska. W Toruniu była Komenda Uzupełnień czy jak ona się wówczas nazywała, RKU czy jak. Wróciłem do domu na tydzień i potem miałem się zameldować w wojsku w Łodzi. To była jakaś podchorążówka dla młodszych oficerów służby zdrowia. Miałem maturę, ale świadectwa nie miałem, bo przecież wszystko w Warszawie szlag trafił, żadnych dokumentów, nic. Tam ojciec znalazł znajomego, który pochodził z Warszawy i znał naszą rodzinę. On poświadczył, że chodziłem do szkoły, na tajnych kompletach skończyłem maturę. Ale będąc w wojsku w Łodzi, spotkałem byłego nauczyciela matematyki, pana Kordasza, więc on był tym najważniejszym świadkiem i on (nie wiem, czy to u notariusza czy gdzieś) takie zaświadczenie mi dał. Potem sądownie przeprowadzałem tę sprawę, tak że sąd uznał, że zdałem maturę. A w wojsku w Łodzi byłem do 1947 roku, potem poprosiłem o zwolnienie.
Ja nie wiem, jak to nazwać, to była taka podchorążówka, dalszy ciąg.
Nie miałem żadnych komplikacji, zostałem zwolniony z wojska. Potem odnalazłem swoją sympatię jeszcze z Warszawy, która mieszkała w Gliwicach. Przyjechałem do Gliwic, tu wzięliśmy ślub i tutaj osiadłem. Mam dwoje dzieci – córkę i syna.
Oczywiście, córka przede wszystkim, syn może mniej…
Wrócę jeszcze do pobytu w Niemczech. Jak wkroczyli Amerykanie, to oficerowie polscy, którzy tam byli, mieli z nami kontakt. Zresztą myśmy tam się spotykali, oni nas zaprowiantowali, bo skąd [mieliśmy mieć jedzenie]? Niemcy mieli kartki, ogródek, porzeczki, zupę porzeczkową sobie gotowali na kościach czy coś. I oni nam powiedzieli: „Słuchajcie, jak wrócicie do kraju, nie przyznawajcie się, żeście byli w jakiejkolwiek organizacji”. Bo oni widocznie mieli już wiadomości z Wileńszczyzny, nie wiem. Do 1978 roku w ogóle się nie przyznawałem. Dopiero w 1978 roku, jak pracowałem w Gliwickich Zakładach Materiałów Ogniotrwałych, tam było kilku byłych żołnierzy Wojska Polskiego, którzy przeszli front. Oni należeli do Związku Kombatantów, to się tak nie nazywało, tylko poprzednia nazwa. I oni mówią: „Słuchaj, jak już jesteś, to my ciebie wprowadzimy”. I tutaj zapisałem się do tego Związku Kombatantów.
Tak jest, od 1979 roku.