Zofia Chmura „Maria”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zofia z Łosiewiczów Chmurowa. Urodziłam się w Pruszkowie w 1924 roku. W 1948 roku przeniosłam się na stałe do Warszawy. Dostałam pokój z używalnością kuchni. Od tego czasu mieszkam w Warszawie, zmieniając już dwukrotnie mieszkanie. To [mieszkanie] jest prawdopodobnie moim ostatnim, to wspomnienie.

  • Wróćmy do wczesnych lat młodości. Jak pani zapamiętała swój dom rodzinny sprzed wojny?

Mój dom rodzinny był doskonały... Wychowywałam się w bardzo ciepłej, rodzinnej atmosferze. Chodziłam do szkoły podstawowej w Pruszkowie, do szkoły imienia Marii Konopnickiej, gdzie moja matka była nauczycielką. Był to okres najbardziej szczęśliwy, te lata szkolne, krótkie zresztą bardzo. W roku szkolnym 1938–1939 zdałam egzamin do pierwszej klasy Gimnazjum imienia Tomasza Zana w Pruszkowie. Niestety wybuch wojny skrócił moją normalną naukę. Potem to już były lekcje prywatne, komplety. Dopiero w 1945 roku, w maju zdałam maturę.

  • Jakie wartości wyniosła pani z domu?

To był dom patriotyczny. Ojciec był w wojsku Józefa Piłsudskiego, należał do Legionów, miał rozmaite wspomnienia. Moją nauczycielką polskiego była prawnuczka mało w tej chwili znanego poety Ukrainy Bohdana Zaleskiego. On pisał piękne poezje na temat Ukrainy, bo wtedy jeszcze to były czasy rozbioru rosyjskiego. Ukraina leżała... Nie było granicy na Bugu ani żadnej innej. Była wielką patriotką. W szkole był znakomity nastrój, właśnie patriotyczny, na lekcjach czytaliśmy rozmaite wspomnienia czy historie nieraz poza lekturą obowiązkową,. Bardzo duży nacisk kładło się na sprawę roli młodzieży w tym nowo... Przecież wtedy to było zaledwie dwadzieścia lat niepodległej Polski od czasów, kiedy straciła wolność drogą rozbiorów. Wtedy nam kładli w głowę: uczyć się porządnie, poznawać świat, wiedzę. To jest obowiązek młodzieży, to jest praca dla ojczyzny. Ojczyzna to jest to państwo, w którym żyjemy, które wywalczone zostało przez naszych ojców, dziadków przedtem i tak dalej. We wszystkich szkołach, o ile wiem, był taki sam nastrój. Wielki nacisk kładło się na słowo „ojczyzna”, na obowiązki wobec ojczyzny i tak dalej, i tak dalej. To samo było w szkole średniej, przez ten jeden jedyny rok, kiedy chodziłam do gimnazjum Zana. Potem, po maturze jakiś czas chodziłam na Akademię Nauk Politycznych, było bardzo trudno, bo wtedy były egzaminy. Egzaminy były konkursowe w zasadzie. Było trudno się dostać na wyższą uczelnię. Co zresztą potem jeszcze długo, długo trwało. Potem praca, małżeństwo, potem znów praca. Najbardziej wspominam swoją pracę w Wydawnictwach Handlu Zagranicznego, w redakcjach różnych czasopism, to były czasopisma, które propagowały wyroby polskie, czyli polski eksport. Wydawane w rozmaitych językach, w bardzo starannej szacie graficznej...

  • Pozostańmy przy roku 1938. Jak kształtowały się opinie pani rówieśników na to, co się dzieje dookoła? Wiadomo było, że relacje i stosunki na arenie międzynarodowej pogarszały się.

Tak. W czasie tego roku jednego, który byłam w szkole średniej, mówiło się wyraźnie, że być może wybuchnie wojna. Bo już było odpowiednie [nastawienie], prawda, jakieś zebrania, już się mówiło o tym. Pamiętam, jak w maju wysłuchiwaliśmy, to już był 1939 rok, jak cała szkoła zgromadziła się w większej sali i słuchało się przemówienia, słynnego przemówienia ministra Becka z jego słynnym [powiedzeniem]: „Polska od Bałtyku odepchnąć się nie da!”. Niestety odepchnięto nas i to dość skutecznie, i to dość szybko, po całej historii z walką w Gdańsku – słynna obrona poczty. To już była taka zapowiedź. Niemniej jednak ranek 1 września 1939 roku, było pogodne rano, ale jeszcze mgliste, tak jak to się zdarza na jesieni, potem był bardzo słoneczny zresztą dzień. Pamiętam, jak staliśmy na balkonie z moim bratem i siostrą i słuchaliśmy przemówienia Prezydenta Warszawy, jak zaczął swoje przemówienie: „A więc wojna”. No i rzeczywiście jeszcze wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, co zawiera to krótkie stwierdzenie – wojna, że to było przekreślenie wszystkich planów, całego porządku, jaki panował w mieście, w rodzinach. Wszystko się przekręciło zupełnie o 180 stopni. Nic nie było... Przestało raptem wszystko być normalne. Zaczęły się bombardowania, widziało się samoloty przelatujące w kierunku Warszawy, w tym słońcu wrześniowym, błyszczące. Wiadomo było, że niosą zagładę, śmierć. Te komunikaty przez radio: „Laka nadchodzi”. jakieś namiary podawali. Jak się później okazało, byliśmy bezradni wobec siły armii niemieckiej. No i potem już w czasie okupacji... Aczkolwiek moi rodzice byli bardzo... To byli bardzo dobrzy ludzie, znakomici, ale zupełnie niezaradni w tej nowej sytuacji.
W czasie, kiedy Niemcy tutaj się rozgościli, były przydziały żywności, bardzo skąpe. Trzeba było mieć albo bardzo dużo pieniędzy, albo ryzykować jakiś handel, przywozić ze wsi, z okolicznych wiosek ziemniaki, mąkę, wszystkie podstawowe produkty, bo to się dostawało tylko na kartki, w bardzo niewielkich ilościach, które nie wystarczały. Nas było w sumie pięć osób, to znaczy nas troje i dwoje rodziców. Ojciec przed wojną i potem w czasie okupacji pracował w Ursusie. Dostawał jakieś pieniądze, ale nieduże. Matka pracowała jako nauczycielka, przez kilka miesięcy chyba, bo już o ile pamiętam w 1940 roku, Niemcy zwolnili wszystkie nauczycielki, których mężowie pracowali gdziekolwiek, ale jeśli pracowali, to ich zwalniali i koniec. Została tylko ta ojcowa pensja i nas troje do wyżywienia. Bardzo ciężko było. W trudnych warunkach się żyło. Dla obecnego pokolenia to jest niewyobrażalne, że, powiedzmy, nie można było kupić chleba, bo chleb był tylko na kartki. Jeżeli się wyczerpało z kartek konieczną wymierzoną ilość chleba, to potem już nie było i koniec. Bez kartek owszem, za dużo wyższą cenę można było kupić, ale trzeba było mieć fundusze, a jak się nie miało, to nie było.

  • Jaki był pierwszy szokujący kontakt z wojskami przeciwnika?

Straszne to było, jak oni szli takimi zwartymi kolumnami i ryczeli te swoje piosenki. Heili Heilo – była taka piosenka, którą oni bardzo często śpiewali. Byli butni, bezczelni, zachowywali się fatalnie, zwłaszcza w Warszawie. W Pruszkowie również powstało getto. Zwieźli wszystkich Żydów mieszkających w Pruszkowie, a było ich sporo. Potem zresztą przewieziono ich do Warszawy. Oczywiście wszyscy zginęli. Bardzo nieliczni ocaleli. Można policzyć chyba na palcach jednej ręki tych, którzy ocaleli przechowani w rozmaity sposób. Częściowo w Pruszkowie, częściowo może gdzie indziej, ale przeżyli niektórzy. Był to czas, że wychodząc z domu, nie miało się nigdy pewności, że się do tego domu wróci. Dopiero potem, będąc już dorosłą [osobą], zrozumiałam niepokój matki, która zawsze pytała: „O której wrócisz? Tylko postaraj się przyjść punktualnie”, bo się po prostu bała, bo Niemcy urządzali na przykład łapanki. Może w Pruszkowie nie tyle, ale też. Też urządzali łapanki, to znaczy obstawiali jakieś ulice samochodami ciężarowymi, tak zwane budy, i zgarniali wszystkich równo. Kto nie miał zaświadczenia, że pracuje, to go zgarniali i wywozili najczęściej do Rzeszy na roboty. […]
Też musiałam iść do pracy. Pracowałam w Pruszkowie w Rejonowej Spółdzielni Rolniczo-Handlowej. Polegało to na tym – spółdzielnia skupywała od rolników rozmaite kontyngenty, to znaczy ilości płodów rolnych, które ustalali Niemcy indywidualnie dla każdego gospodarza w zależności od tego, jak dużo ziemi uprawiał, jaką miał hodowlę zwierząt czy trzody chlewnej, czy bydła i tak dalej, i tak dalej. Te kontyngenty skupywała taka spółdzielnia rolniczo-handlowa, a jako premię za dostawę dostawali w naturze jakieś produkty przemysłowe, przede wszystkim wódkę albo spirytus. Niemcy wiedzieli, co robią, że usiłowali przyzwyczaić (podawać ten spirytus) wywołać przyzwyczajenie do tego trunku. Sól, cukier, takie rzeczy dostawali za to. Spółdzielnia, która miała zarząd… Oczywiście kierownictwo to byli Niemcy albo ludzie zaufani przez nich, nie wiem, czy oni byli na zasadzie folksdojczów, czy tylko wykazali się jakąś lojalnością w stosunku do Niemców, tego nie mogę powiedzieć. W każdym bądź razie w spółdzielni działało także stowarzyszenie kupców polskich i tam byli Polacy, byli oczywiście nastawieni bardzo na pomoc ludności. Tę pomoc realizowali w ten sposób, że jakoś Niemców... Nie wiem, jak to robili, bo ja pracowałam w księgowości, miałam te swoje kilkanaście lat, tak że nie miałam możliwości zbadania, powiedzmy, mechanizmu działania spółdzielni. Faktem jest, że pracownicy spółdzielni dostawali tak zwane deputaty, to znaczy jakieś towary spożywcze, przede wszystkim właśnie spirytus albo wódkę. Tę wódkę, przynajmniej u nas, jak przynosiłam pół litra czy litr wódy, to się natychmiast sprzedawało i za to kupowała mama, co trzeba było, masła. Masło było w ogóle – Boże – rarytas.
Poza tym chodziłam na komplety. Uczyłam się. Na przykład wielkim problemem w tym czasie był opał. Pruszków, jak te wszystkie podwarszawskie miejscowości w owym czasie, nie miał gazu. Opał w sensie napalenia w piecu, ogrzania mieszkania i ugotowania gorącego posiłku – to wszystko opierało się na drewnie i węglu. Jeśli chodzi o drewno, to wszystkie w Pruszkowie budki, parkany drewniane, szopy, wszystko to zostało równo rozebrane i przeznaczone na opał. Gorzej było z węglem. Węgiel był rozwiązywany między innymi drogą tak zwanej kity. „Kita” to było przedsiębiorstwo takich chłopaczków trzynasto-, czternasto-, osiemnastoletnich z najbiedniejszych rodzin. Oni chodzili gdzieś na trasę pociągu, niektórzy z nich mieli informacje od kolejarzy, kiedy będą jechały węglarki z węglem i jak pociąg w pewnym momencie (oni już wiedzieli, w którym) zwalniał czy na zakręcie, czy przed przejazdem, to część z nich wskakiwała na węglarki i zrzucała kawały węgla na ziemię. Druga ekipa z workami zbierała węgiel, potem tamci zeskakiwali i sprzedawali węgiel po odpowiednio wysokiej cenie. Oczywiście, że zarabiali, ale wielu z nich w ogóle tam padło, zostali zastrzeleni, bo Niemcy jak się zorientowali, że przychodzą wagony, jakoś węgiel wywietrzał, nietrudno było dojść do tego, że tam „kita” się odbywa. W związku z tym postawili Bahnschutzów – Bahnschutz to była straż kolejowa, mieli karabiny z ostrymi nabojami i jak ci chłopcy skakali na wagony czy zeskakiwali, to strzelali do nich i wielu z nich zostało kalekami, wielu w ogóle straciło życie. No i tak to było.
  • Jako uczestniczka tajnych, nielegalnych kompletów, nie czuła pani momentami zagrożenia życia? Wiadomo, że każde takie nielegalne spotkanie mogło być pod obserwacją.

Mogło być, ale w Pruszkowie były komplety bardzo rozwinięte. Nie tylko z Pruszkowa, ale z Komorowa, nawet z Milanówka przyjeżdżali niektórzy uczniowie, z Grodziska. Nie wiem, jak to się działo, że jakoś myśmy ocaleli. Może dlatego, że początkowo, przez jakiś czas takim superburmistrzem, nadzorcą ze strony Niemców był pan Jagodziński, polskie nazwisko, pochodził gdzieś z Mazur, ale nie był tak wrogo nastawiony do Polaków. Oczywiście, że trzeba było uważać, nie nosić przede wszystkim książek, notatek. Myśmy nosili, byliśmy na tyle głupi, żeśmy nosili, bo uważaliśmy, że: „Co, szkopi nie pozwalają, to ja nie będę nosić? A skąd! A właśnie, że tego…”. Było to zupełnie głupie z naszej strony. Młodość ma to do siebie, że wiele rzeczy można tłumaczyć.
Poza tajnymi kompletami w Pruszkowie jeszcze było zorganizowane przez profesora geografii z gimnazjum Zana coś przedziwnego, co nazywało się „Kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia”. Był to absolutny dziwoląg, jeśli chodzi o edukację, ale tak się złożyło, że właśnie wtedy kiedy Niemcy stanowczo zabronili nauczania na poziomie średnim, tylko podstawowe szkoły miały możliwość istnienia, ale pozwolili na otwieranie szkół zawodowych. W Pruszkowie powstała szkoła przy Stowarzyszeniu Mechaników, to było Stowarzyszenie Polskich Mechaników z Ameryki, tak to się nazywało przed wojną, gdzie produkowali rozmaite obrabiarki precyzyjne, taki był profil tego zakładu. Oni otworzyli szkołę zawodową w tym kierunku. Poza tym była jeszcze jedna szkoła handlowa. Na handel też się godzili. To były szkoły zawodowe drugiego stopnia. Profesor Zieliński wymyślił na szkopów taką małą pułapkę, że powiedział: „Jeżeli otwarte są oficjalnie szkoły zawodowe drugiego stopnia, to przecież ci, którzy byli w gimnazjum ogólnokształcącym, nie mają odpowiedniego przygotowania do takich szkół. Trzeba otworzyć kursy przygotowawcze do szkół zawodowych drugiego stopnia”. Szkopi zgodzili się, z tym że w budżecie zarządu miejskiego na utrzymanie, organizowanie tych kursów była tylko symboliczna złotówka, czyli kursy musiały się same utrzymać. Jak to się działo, nie wiadomo. Jakim cudem profesor Zieliński wydłubywał forsę na te kursy, bo płacił przecież nauczycielom, notabene nauczyciele wszyscy rekrutowali się z ciała pedagogicznego od przedwojennego Zana. Oni też musieli żyć, więc on im płacił, a skąd brał pieniądze, to jego słodka tajemnica, bo myśmy nic nie płacili.
Byłam też na tych kursach, tam przerobiłam klasę czwartą gimnazjalną i dostałam małą maturę. Klasę drugą i trzecią gimnazjum przerabiałam na prywatnych lekcjach, bo jeszcze wtedy jako tako można było... Zresztą ta pani, która mnie uczyła, ona była też mieszkanką Pruszkowa i tak właściwie ideologicznie podchodziła, ideowo do tej pracy, była wolontariuszem. Powiedziała wręcz moim rodzicom, że: „Ja bardzo chętnie będę tutaj Zosię uczyć, a rozliczymy się z tym po wojnie”. Ale po wojnie nie doszło do rozliczenia, bo ta pani wyjechała do Stanów, jak tylko się wojna skończyła. Jestem jej ogromnie wdzięczna, to wszystko, bo nic innego nie mogę zrobić. Tak to było z tą edukacją.
Niezależnie istniały oczywiście i komplety licealne przede wszystkim, bo tutaj na kursach przygotowawczych wszyscy, którzy chcieli kończyć szkołę ogólnokształcącą, dostali małą maturę. To trwało dwa czy trzy lata. Wszyscy byli po małych maturach. Automatycznie przeszliśmy na kursy, znaczy na tajne nauczanie. Byli ci sami profesorowie, nawet niektórzy z terenu przyłączonego do Rzeszy, to było w Poznańskim, gdzieś tam na Mazurach, nawet Łódź to przecież była Litzmannstadt. To już była Rzesza. Ci nauczyciele przyjechali do Pruszkowa, wielu z nich przyjechało do Pruszkowa. Profesor Zieliński ich zaraz zagonił do tajnych kompletów, żeby mieli chociaż jakie takie środki, powiedzmy, niewystarczające, ale zawsze jakieś były. No i tak to było. Nasz komplet to był komplet dla pracujących, bo ja pracowałam cały czas. Miał wyznaczony termin matury na dzień 4 sierpnia 1944 roku. Wiadomo, co to było, 1944 rok.

  • A jak to zaangażowanie w pracy i w nauce przerodziło się w zaangażowanie pani w uczestnictwo w „Szarych Szeregach”, w konspiracji?

Wtedy był czas, kiedy nie człowiek wybierał organizację, tylko organizacje wybierały ludzi. Zostałam zwerbowana przez moją byłą koleżankę od Zana, która była w klasie o dwa lata starszej niż ja, przez Dzidkę Gnoińską. To był kwiecień 1942 roku, kiedy ja znalazłam się w „Szarych Szeregach” złożyłyśmy przysięgę, bo byłyśmy same baby, same dziewczyny. Każda sobie ustaliła jakiś pseudonim. No i robiło się. Nasza rola polegała na tym, że miałyśmy obserwować jednostki niemieckie, które się przemieszczały, na terenie Pruszkowa,. Chodziło o to, żeby ustalić miejsca, gdzie oni się zatrzymywali. Zatrzymywali się różnie – w budynkach szkolnych, w budynkach jakichś nie wiem, najczęściej szkolnych, bo to były duże budynki i to im odpowiadało, ale szkół w Pruszkowie było sporo. Uczyli nas też rozpoznawania rodzajów broni. Czy to jest piechota, czy to są pancerni, czy to są lotnicy. Zresztą lotników było mało, bo lotniska nie było w Pruszkowie. Najczęściej to byli piechociarze. Z tym że nieraz trzeba było bardzo długo iść za taką kolumną, gdzie się zatrzymają, ale to już tak było. Najgorzej, że obowiązywała godzina policyjna. Nie daj Boże, jak ktoś zaplątał się w czasie godziny policyjnej, bo wtedy mogło być różnie. Mogli zaaresztować i w ogóle więcej człowiek do domu nie wrócił. Oni robili, co tylko im przyszło do głowy.
Była kiedyś strasznie śmieszna sprawa, jeżeli chodzi o śledzenie przemieszczających się wojsk. Jedna z naszych koleżanek w raporcie do naszego komendanta (bo w ustalonym okresie czasu nosiło się sprawozdania) napisała w ten sposób, że: „Żołnierze, których obserwowałam, zatrzymali się w tym i w tym miejscu, w pałacyku takim i takim, ale zauważyłam jakiś nowy budynek. Nie wiem, oni tam stale wchodzili, wychodzili. Nie mam pojęcia, co to było, czy to może jakaś nowa broń czy coś, w każdym bądź razie na tym budynku, do którego wchodzili, był wielki napis Latrine”. Tośmy przecież boki zrywali z tego nowego rodzaju broni. Tak było, ale tak się zdarzyło, nie spotykała się z tym w życiu.
Poza tym, jak my pisałyśmy sprawozdania dla naszego szefa, który miał pseudonim „Jan Zielony”… Były wówczas takie maleńkie książeczki, mieszczące się na dłoni, z bibułki papierosowej, bo był to czas, kiedy oprócz tych normalnych papierosów monopolowych (które są już albo w gilzie albo bezustnikowe, wszystko jedno, ale już gotowe papierosy do palenia) wtedy jeszcze sprzedawano tytoń w paczkach, już krajany drobno i do tego trzeba było właśnie kupić taką bibułkę papierosową, w którą się wsypywało szczyptę tego, zawijało się, śliną się zwilżało kant tej bibułki i to się trzymało. To można było palić albo w cygarniczce albo bez cygarniczki, jak kto chciał. I właśnie takie bibułki masowo były wykorzystywane do pisania tych raportów, bo były to bibułki nieprzezroczyste, można było na nich pisać dobrze zaostrzonym ołówkiem, po dwóch stronach i były maleńkie, i doskonale się zwijały. Taki rulonik był bardzo ściśle zwinięty, miał średnicę trzech, czterech milimetrów, a można było go schować gdzieś w obrębek jakiś, w kołnierzyk, za kołnierzyk, różne były schowki. [Ukrywały to] zwłaszcza łączniczki, te które miały stałe trasy między komendą a jakąś pocztą czy drukarnią, drukującą „Biuletyn Informacyjny”. To była gazetka nielegalna, która była najbardziej popularna w czasie okupacji. Zresztą do dziś „Biuletyn Informacyjny” jest wydawany. Już całkiem oficjalnie, ale zachowali ten tytuł, zachowali ten sam krój czcionki w tytule, z tym że to jest kolorowe, to jest już w ogóle tak napisane, tak wydawane, tak jak się wydaje rozmaite czasopisma. Wtedy to było po prostu czarno-białe, malutkie, na cienkim papierze. Chodziło o to, żeby to było łatwo ukryć dziewczynom, które na przykład przenosiły tę prasę z Warszawy, bo w Warszawie to było drukowane.
Było drukowane kilkanaście nielegalnych gazetek, rozmaitych. Były satyryczne, gdzie byli Niemcy przedstawiani jakoś tak – były rozmaite kawały o Niemcach. […]

  • Czyli zdarzały się też i wesołe sytuacje.

Oj, tak. Była taka gazetka pod tytułem „Moskit”, gdzie były same takie kawały rozmaite, piosenki układane o Hitlerze, nie zawsze cenzuralne, to inna sprawa, ale to tym większe miały powodzenie.

  • Co w tym czasie robiło wtedy rodzeństwo?

Nic, siedzieli w domu.

  • Byli w podobnym wieku?

A skąd. Brat był o pięć lat młodszy ode mnie. Jak miałam piętnaście lat, to on miał dziesięć, nie brali takich, absolutnie. Potem nawet w „Szarych Szeregach” tak jak przed wojną, powiedzmy, zuchem mógł zostać chłopiec ośmioletni, dziewięcioletni, to potem już nie. To było za duże ryzyko, żeby tak młodych brać. Do jednostek liniowych – chłopaki przecież oszukiwali jak nie wiem co. Miał siedemnaście lat, mówił, że dziewiętnaście z hakiem i już. Nikt nie sprawdzał ani nie dochodził. Trudno się było dziwić temu. Każdy chciał walczyć za wszelką cenę.

  • Wróćmy do „Szarych Szeregów”. Jak wyglądają ostatnie miesiące przed sierpniem 1944 roku? Z Warszawy zapewne zaczynają docierać sygnały.

Tak, oczywiście. Wielu kolegów z „Szarych Szeregów”, przede wszystkim Stefan Kowalski, czyli „Jaroń” walczył w Powstaniu. Dostał Virtuti Militari za atak na PWPW, czyli Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych. Bardzo się tam odznaczył. Wielu harcerzy tam poległo w Warszawie, niektórzy wrócili, ale wtedy... Oprócz tego chłopcy [od nas] gdzieś zdobyli radio (wtedy radia nie wolno było mieć, za radio szło się do obozu albo w ogóle pod ścianę) i wysłuchiwali audycji londyńskiej. Londyn nadawał bardzo często taki: „Bum! Bum! Bum! Bum!” – charakterystyczny gong. O określonej godzinie nadawał wiadomości po polsku. Oni to spisywali, potem na kradzionej maszynie, którą któryś buchnął z Zarządu Miejskiego, przepisywali to, powielali na bardzo prymitywnym powielaczu i kolportowali tą prasę. To się nazywało podsłuch. Oczywiście to była taka lokalna prasa. Ale wiadomości były z frontu, najciekawsze były wiadomości, co się dzieje na frontach. Była też wydawana gazeta przez Niemców, to był „Nowy Kurier Warszawski” tak zwana gadzinówka. Tam to był jeden zwycięski pochód, oni w ogóle nie przyznawali się nigdy, że dostawali po łbie. Ale społeczeństwo i tak wiedziało dobrze, co się dzieje, o wszystkich ich klęskach. Pod koniec wojny to już szczególnie byli wrażliwi. Jak już zaczęła się inwazja pod Stalingradem, to już wtedy ginęły całe dywizje niemieckie. […] Szkopi nie wytrzymali. Dostali solidnie i wtedy się wściekali.
Zaczęli tutaj [robić] specjalne obławy, łapanki. Zresztą łapanki trwały do końca. Trwało w Warszawie Powstanie, to tak samo wtedy... A front się zbliżał już. I wtedy Niemcy ogłosili, że wzywa się ludność miejscową do prac fortyfikacyjnych. Prace fortyfikacyjne polegały na tym, że kazali kopać bardzo głębokie rowy przeciwczołgowe. Oczywiście na tę ich odezwę nikt się nie stawiał. W związku z tym robili łapanki na ulicach, bo według ich ogłoszenia do prac fortyfikacyjnych mieli się stawiać mężczyźni w wieku od piętnastu do sześćdziesięciu lat albo kobiety, które miały dzieci powyżej lat piętnastu chyba, też musiały się stawić. Oczywiście nikt się nie stawiał, więc oni łapali. Mojego tatę kiedyś też złapali na ulicy. Wsadzili do obozu przejściowego Durchgangslager 121, który był w Pruszkowie, tam gdzie po Powstaniu wywozili ludność Warszawy, to było coś potwornego ten obóz. To były warunki koszmarne zupełnie. Od 6 sierpnia Niemcy zaczęli organizować ten obóz i zaczęli stopniowo przywozić warszawiaków, przede wszystkim z Woli. Wola była jedną z tych dzielnic, które najbardziej ucierpiały. Tam była dosłownie rzeź. Tam dwadzieścia czy ileś tysięcy ludzi szkopi wystrzelali i spalili.
  • Cofnijmy się jeszcze o tydzień wstecz. Jak wyglądał 1 sierpnia 1944 roku w Pruszkowie?

Cofnijmy się może do 25, 24 lipca, kiedy Niemcy zaczęli nagminnie uciekać na zachód. Niemcy i folksdojcze. Widziało się całą szosę ożarowską, tą drogę przez Pruszków, furmanki załadowane jakimiś tobołami, walizami, zwierzętami częściowo też i ludzie na tych furmankach – i to wszystko na zachód leciało. Żołnierze, którzy już nie byli tacy dumni i bezczelni jak na początku wojny, tylko byli spoceni, zmęczeni, bo to był lipiec, więc gorąco. Wszyscy oczywiście patrzyli z wielką frajdą na ich klęskę, bo ostatecznie chcieli wojny, to mają, co chcieli. Nikt im nie współczuł i słusznie, bo ja też nie współczułam. W każdym razie tak to trwało. Nagle, po czterech czy pięciu dniach tej wzmożonej ucieczki, kiedy zostały opuszczone wszystkie zakłady produkcyjne Niemcy... W ogóle zało ich raptem. Wszyscy patrzyli: „Gdzie ci Niemcy? No, nie ma ich”. Raptem zaczęli wracać, a co gorsza nie tylko wracali administratorzy, ci którzy siedzieli w Zarządzie Miejskim, w rozmaitych innych jakiś zakładach pracy. Wylądowała w Pruszkowie jednostka „Herman Göring”. To była jednostka pancerna. Wówczas budziły sensacje małe czołgi, ludzie nie mogli dojść do tego, co to jest, przecież tam się nie zmieści dorosły człowiek. I po co to jest. Taki park Sokoła był w Pruszkowie, tam te czołgi stacjonowały, w niektórych ulicach i tak dalej. Dopiero potem, w czasie Powstania okazało się, że są to tak zwane goliaty, czyli czołgi zdalnie sterowane, bez załogi. Zdalnie sterowane, ale z materiałem wybuchowym. One były w czasie Powstania Warszawskiego używane między innymi do rujnowania barykad powstańczych, rozmaitych bunkrów, którym bronili się jeszcze nieraz powstańcy. I to właśnie jest taki czołg, podjeżdżał, uderzał w coś, eksplodował, no i siał zniszczenie i śmierć. To się pokazało i Niemcy wrócili. Nie wiem, może nie powinnam sobie nad tym głowy łamać, wydaje mi się, że ten powrót Niemców, że uciekali przed frontem wschodnim, który się posuwał stopniowo na zachód i raptem oni się wrócili i wydaje mi się, czy to nie było na tej zasadzie, że oni się porozumieli z ruskimi, że ruscy nie pójdą dalej, aż wykończą Warszawę. Wtedy wrócili. To by się ładnie zgadzało. Przecież był podpisany Pakt Ribbentrop-Mołotow, prawda?

  • To było we wrześniu, to było parę lat wcześniej.

Tak. Ale tutaj w imię własnego interesu, bo zarówno ruskim, jak i Niemcom zależało na tym, żeby wykończyć Warszawę. Dlaczego się zatrzymał front Białoruski, ni stąd, ni zowąd? Przecież wiadomo, że rzucali ulotki wzywające naród polski do Powstania, że oni dadzą pomoc, czemu nie. I guzik, i skończyło się na tym, że obiecywali. Nic nie było dane.

  • A jak wyglądały akcje w ramach Powstania na terenie Pruszkowa?

Na terenie Pruszkowa nie było żadnych akcji powstańczych. Dlatego że Pruszków nie miał warunków wcale. Zarządzono koncentrację na Ostoi, to jest taka willowa dzielnica w kierunku na Pęcice, na obrzeżach [Pruszkowa]. To się jeszcze liczyło miasto. W każdym bądź razie odsunięta od centrum. Tam chłopcy mieli zbiórkę przy tak zwanym stawie Kapry, to był taki nieduży staw, gdzie młodzież zażywała nieraz kąpieli, no bo było trudno w ogóle gdzieś wyjechać. O godzinie „W”, czyli o godzinie, kiedy miała się zacząć akcja zbrojna, Pruszków dowiedział się bardzo późno, bo dopiero o godzinie trzeciej po południu. A akcja „W” była o piątej, te dwie godziny to było o wiele za mało, żeby zmobilizować łączników, wysłać z odpowiednimi rozkazami, to w ogóle nie starczało czasu fizycznie, to była fizyczna niemożliwość. W związku z tym „Paweł”, czyli komendant na Pruszków, na VI Rejon w ogóle, czyli Rzewuski ogłosił dla Pruszkowa godzinę „W” na dwudziestą pierwszą, czyli na dziewiątą wieczorem i rzeczywiście tam się zebrali ci chłopcy o dziewiątej wieczorem. Początkowo, nie wszyscy się zjawili, ale zjawiło się dość dużo [osób]. Cały pluton „Orlików” był w komplecie i tam dostali polecenie, żeby zaatakować dwie wille zajęte przez Niemców.
Rzeczywiście, oni tam zrobili natarcie na te wille, początkowo Niemcy byli zaskoczeni, ale potem zgrupowali się w jednej z nich. Niestety musieli odstąpić chłopaki, bo [była] przewaga w uzbrojeniu, przecież wielu z nich nie miało w ogóle broni. W ogóle nie było broni, było za mało niestety. Jeszcze przedtem mieli przygodę, bo dochodząc do Pęcic (majątek Pęcice gdzie Niemcy stacjonowali) tam przypadkowo razem z nimi znalazła się jedna z kompanii z Ochoty warszawskiej. Oni szli też w poszukiwaniu broni, licząc na zrzuty. Wtedy to był szczyt optymizmu, bo te zrzuty, owszem, przychodziły, ale rzadko i nie zawsze wtedy, kiedy były najpotrzebniejsze. W każdym bądź razie oni zaatakowali i potem poszli dalej do takiej gajówki pod Wolicą. Jeszcze w międzyczasie spotkał ich deszcz. W gajówce dopiero się osuszyli, zjedli coś gorącego, bo gospodyni ugotowała zupę dla tych, którzy się tam zgłosili. Potem poszli dalej do Walendowa. Część z nich 4 czy 5 sierpnia dostała rozkaz wycofania się do domu. Wszyscy bez broni musieli się wycofać, dlatego że oni jako siła bojowa, nie mając broni, byli w zasadzie bezużyteczni. Owszem, tylko zawadzali. Część chłopaków wróciła niestety. Tak jak czytałam w późniejszej literaturze już powojennej, że to, powiedzmy, uderzenie na Niemców byłoby właściwe, gdyby oni się cofali, kiedy uciekli na zachód, kiedy mieli te wszystkie toboły na głowie i tak dalej. Ale potem, kiedy oni już wrócili, to już było trochę późno, bo już oni zdołali się zorganizować, okrzepnąć, jakoś nastawić na obronę i tak dalej. To tak było.

  • A co robiła wtedy pani jako uczestniczka „Szarych Szeregów”?

Robiłam swoje, czyli latałam za kompanią albo za oddziałem i donosiłam swojemu komendantowi, gdzie stanęli, co i jak. To że zajmowali kwatery w niektórych domach. U moich rodziców też zajęli jeden pokój. To byli jacyś lotnicy chyba. Nie wiem, już nie pamiętam. […]

  • A jakie były reakcje w Pruszkowie na wieść o tym, że Powstanie dogorywa, zaczyna się kończyć?

Masę chłopaków poległo w Warszawie. Co można było zrobić? Myśmy w Pruszkowie widzieli stale łunę nad Warszawą. Poza tym na torach stało działo ogromnego kalibru, które co jakiś czas waliło w Warszawę. To się nazywało popularnie „gruba Berta”. Bez przerwy strzelała w tamtym kierunku.

  • A widok ludności, która już wtedy prowadzona była do obozu?

Straszna. Warunki jakie panowały... to się nazywało Durchgangslager 121, dulag w skrócie. To był teren warsztatów kolejowych, który zajmował około pięćdziesięciu hektarów, ogromny teren. To były Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego, więc to odpowiednio musiało być... I szyny, bo tam wtaczali parowozy, wtaczali wagony do naprawy, więc to musiało być odpowiednio [duże]. Niemcy już w lipcu, bodajże, demontowali wszystkie urządzenia w tych warsztatach kolejowych. Rozmontowywali z wszystkich łożysk maszyny, ładowali na samochody, wywozili i tak dalej. W momencie, kiedy tam zaczęto spędzać ludność z Warszawy, te hale fabryczne przedstawiały straszny obraz. Tam był beton, gdzie były wielkie plamy smarów rozmaitych, przy demontażu maszyny się wylewało, bo [Niemcy] sami te maszyny zabezpieczali. Były połamane deski, blachy, w ogóle obraz nędzy i rozpaczy. To były hale, nieskanalizowane i ci ludzie tam zostali spędzani. Nie mając... Im pozwolono wziąć tylko bagaż ręczny i to nie wszyscy zdążyli ten bagaż ręczny wziąć. Więc [warszawiacy], którzy przez sześćdziesiąt trzy dni cierpieli te nieprawdopodobne bombardowania, śmierci najbliższych, zawalania się domów i tak dalej, głodni, wykończeni psychicznie, znaleźli się na tej betonowej, brudnej posadzce, bez jedzenia, bez picia, nie mając nic... Oni nie byli w stanie zabrać najpotrzebniejszych elementów do urządzenia się. Musieli częstokroć spać na tej brudnej, ohydnej podłodze betonowej. Nie mieli poduszki, nic!
Pruszków jako miasto okazał się jednak w jakiś sposób... Pomimo że nigdy nie był bogatym miastem, przecież to była biedota w gruncie rzeczy, zwłaszcza po pięciu latach okupacji, ale zorganizowano pomoc, na jaką tylko mogli się [zdobyć]. Przecież trzeba było dostarczać ogromne ilości jedzenia. W sumie od 6 czy 8 sierpnia 1944 roku do początku października czy do połowy października przeszło przez ten obóz 650 tysięcy ludzi. Piszą dziewczyny, które akurat pracowały na terenie obozu, że nieraz w obozie jednocześnie było 15 tysięcy ludzi. 15 tysięcy ludzi, w tym ludzie chorzy, starzy, dzieci, niemowlęta, kobiety w ciąży. To wszystko trzeba było w jakiś sposób nakarmić, napoić. W każdym bądź razie ludzie, samoczynnie Rada Główna Opiekuńcza pod dowództwem księdza proboszcza Tyszki zorganizowała zbiórkę. Tam potrzebne było wszystko. Bielizna pościelowa, bielizna osobista, miski, garnki, łyżki do jedzenia, bo gros tych wygnanych z Warszawy nie miało takich rzeczy ze sobą. Jak nawet ugotowali zupę, która też pochodziła z datków, z żywności dowożonych przez rolników okolicznych, gospodarzy, kupców. Zasoby, które przygotował „Paweł”, czyli nasz komendant na okoliczność jakiejś wojny czy akcji, wszystko to zostało przekazane na ten obóz. Ale to wszystko była kropla w morzu. Na 650 tysięcy mieszkańców – przecież to jest średnie miasto.
  • Znane są relacje á propos wielokrotnych ucieczek z konwojów, które szły do tego obozu.

Tak, tak, ale nie wszystkim się udawało, bo Niemcy strzelali.

  • Czy miała pani styczność z takimi osobami, którym udało się uciec po drodze?

O tak. Brat rodzony mojego ojca, który uciekł, jakoś urwał się, nie wiem jakim cudem, już nie pamiętam; brat mojej matki, którego wyprowadziła... Ponieważ rodzina mojej matki pochodziła też z Pruszkowa, więc jedna z sanitariuszek poznała go, że to był znajomy, ona była córką właścicieli sklepu, więc doskonale go poznała i go wyprowadziła. One rozmaitymi sposobami... Ja na prośbę pani, która ze mną rozmawiała na temat tego mojego wywiadu, dałam namiary na dziewczynę, która dzień w dzień bywała na terenie tego obozu, dlatego że jej ojciec był skarbnikiem Rady Głównej Opiekuńczej i ona przenosiła pieniądze, które on organizował na potrzeby tego dulagu. Nosiła te pieniądze, po prostu. To były nieraz bardzo poważne sumy. Też się trochę narażała, bo gdyby ją tak przyuważyli Niemcy, to by na pewno odebrali [pieniądze]. Ona ma bardzo dobre wspomnienia osobiste z tego, jak robiła listy, rzekomo chorych, bo nie wszyscy tam uznani za chorych byli naprawdę chorzy.
Między innymi mój kolega, z którym bawiłam się w piasku, mieszkaliśmy kiedyś w jednym domu, on mieszkał w Pruszkowie. W pewnym momencie, jak już trwał ten obóz przejściowy, Niemcy ni stąd, ni zowąd zajęli mieszkanie jego rodziców, no i rodzina stanęła wobec konieczności znalezienia jakiegoś lokum, bo wszystko mogli zabrać, tylko jakąś furę w ostatnim momencie złapali, żeby tam załadować jakieś potrzebne rzeczy. Mebli oczywiście nie brali, ale ten Staszek pomagał ojcu ładować te rzeczy, które mieli przewieść. Gdzieś znaleźli jakiś swoich przyjaciół, którzy jeden pokój chcieli im oddać na tę okoliczność. Nie poszedł w związku z tym na okopy i złapali go szkopi i zamknęli w obozie przejściowym dla warszawiaków, dlatego że nie poszedł na okopy. Całe szczęście, że spotkała go znajoma jego matki, która pracowała na terenie obozu jako sanitariuszka, zobaczyła, że on jest: „Boże! – mówi – a z jakiej racji ty tutaj?!”. Powiedział, jak sprawa wygląda. Postanowiła, że musi udać chorego, to go wyprowadzi, bo Niemcy się bardzo bali jakiejś epidemii. Jak ktoś miał gorączkę, to już miał właściwie przepustkę, że raczej mógł wyjść. Zaprowadziła go gdzieś, kazała mu napompować ręczną pompką oponę w samochodzie. On się oczywiście spocił, zrobił się czerwony, oblał się potem i ona mówi: „To teraz choć szybko, to cię wyprowadzę”. No i pokazała, powiedziała, że tu wysoka temperatura, i szkop machnął ręką i przeszedł. No, to tak to się działo.

  • Jaka jest pani refleksja na temat tych pięciu ciężkich lat i Powstania?

Wydaje mi się, że znając metody Hitlera, to tak czy siak Warszawę by zburzyli. Jednak. Najlepszy dowód, że wtedy, kiedy już Powstanie zostało... Nastąpiła kapitulacja Powstania, Powstanie już nie istniało, to oni jeszcze łapali mężczyzn, nie wszystkich do prac fortyfikacyjnych, ale część z nich brali do Warszawy, zawozili samochodami i kazali im wiercić otwory do zakładania ładunków wybuchowych w domach, które jeszcze ocalały. Tutaj już nie było powodu. Już im nic nie groziło, już nie było Powstańców. Ale chodziło im o zagładę miasta. W Pruszkowie profesor Lorenc, który też się znalazł w obozie i który został wyprowadzony na szczęście, zorganizował ratowanie zabytków, to się nazywało „Akcja Pruszków”. I jak Niemcy... Już opustoszała Warszawa ze wszystkich, z całej ludności, przemieszczonej do tego obozu, ale zostały tam jeszcze meble, jeszcze futra, jeszcze niektórzy ludzie zostawiali tam spory majątek w takich dobrach rozmaitych. Niemcy łazili po domach i wszystko rabowali na samochody, do tego też zresztą wykorzystywali ludność złapaną z łapanek, żeby to wszystko załadować. Między innymi niszczyli książki, bardzo cenne księgozbiory, w Bibliotece Krasińskich, w Bibliotece Uniwersyteckiej, w rozmaitych innych bibliotekach. Profesor Lorenc doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jeżeli te książki zostaną przewiezione do Niemiec, niech to się na razie nazywa, że to jest ich łup, ale potem, po wojnie będą musieli oddać drogą rewindykacji. Wiele księgozbiorów ocalało dzięki temu. Z Pruszkowa wyjeżdżała codziennie ekipa samochodów z ludźmi i oni tam ładowali na samochody niemieckie skrzynie z książkami. W jednym wypadku, zabrali ze sobą zaprawę murarską i kielnię i wszystkie przybory i w jednym bunkrze podziemnym chyba, zabezpieczyli część bardzo cennych książek, które potem odkopali. Normalnie te książki, które Niemcy zabrali, to musieli oddać po wojnie, już według prawa wojennego.
Zresztą Niemcy to byli jedni z ostatnich, którzy się do jakichkolwiek praw stosowali. Oni początkowo rozstrzeliwali wszystkich młodych mężczyzn, których spotykali w dulagu. W Pruszkowie są cmentarze ludzi rozstrzeliwanych. Nie zawsze można było zidentyfikować nazwisko nawet. Dopiero potem pod presją krajów zachodnich Powstańcy zostali uznani za kombatantów i już rozsyłali ich do stalagów i oflagów, do obozów jenieckich dla żołnierzy i dla oficerów. Ale początkowo to ich rozwalali po prostu w Pruszkowie. Na gliniankach pruszkowskich i na żbikowskich gliniankach. Najmniej się liczyli, nie liczyli się zupełnie z żadnym prawem międzynarodowym.
Uważam, że Niemcom za to, co nabałaganili w całym świecie (bo cały świat odczuł tę wojnę, którą oni wywołali), to załatwiono ich wyjątkowo ulgową taryfą. Potem przecież zaczął się plan Marshalla. Niemcy dostali ogromne fundusze na odbudowanie swoich miast, dróg i tak dalej. A Polska co dostała? Zabrali nam 180 tysięcy kilometrów kwadratowych na wschodzie. Za to, że była tutaj armia, składająca się z kilkuset tysięcy żołnierzy, że było... Że nasi rozszyfrowali przecież Enigmę – słynny sukces polskich inżynierów. Ale za to dostaliśmy solidnie. I początkowo Cyrankiewicz, który był wówczas premierem, chciał zgłosić akces Polski do planu Marshalla, ale „dziadzia Wania” się nie zgodził niestety. [Cyrankiewicz] musiał się wycofać. Tak to było.




Warszawa, 09 listopada 2009 roku
Rozmowę prowadził Błażej Szulc
Zofia Chmura Pseudonim: „Maria” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód VII „Obroża”, VI Rejon Dzielnica: Pruszków

Zobacz także

Nasz newsletter