Danuta Cichy

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Cichy. Urodziłam się 15 czerwca 1933 roku i mieszkam w Warszawie.

  • Jak pani nazywała się w czasie Powstania, w czasie wojny.

Nazywałam się Szymanek.

  • W jakim domu się pani wychowywała? Gdzie państwo mieszkaliście? Gdzie się pani urodziła?

Urodziłam się pod Warszawą. W tej chwili jest to dzielnica Pułtuska, na tak zwanych Popławach, gdzie moja matka wyjechała do rodziny, kiedy była ze mną w ciąży. Pochodzę z rodziny robotniczej. Przed wojną mój ojciec był bardzo długo bezrobotny, tak że rodzina nasza cierpiała z powodu głodu, a także u własnego mieszkania. Pamiętam, że przed wojną przenosiliśmy się często z mieszkania do mieszkania i ludzie nie chcieli przyjmować rodzin z dziećmi. Pamiętam, że mama mówiła: „My teraz przeprowadzimy się, a was weźmiemy wieczorem”. I tak było.

  • Czyli miała pani rodzeństwo?

Tak, miałam brata starszego ode mnie o cztery lata, tak że razem z bratem przechodziliśmy te wszystkie kłopoty. Niestety on zmarł w czasie okupacji. Otóż to jest dosyć ciekawa historia z tym wynajmowaniem mieszkania. Rodzice wynajęli mieszkanie. Udawali, że nie mają dzieci, a te dzieci sprowadzili dopiero wieczorem. My to rozumieliśmy i zachowywaliśmy się bardzo cichutko i jeżeli wychodziliśmy następnego dnia na podwórko, to też jak te myszki staraliśmy się bardzo grzecznie zachowywać. Pamiętam, że przed samą wojną mieszkaliśmy przy ulicy Horodelskiej na Bródnie, w piwnicy, w suterenie. W tejże suterenie zastała nas wojna. Wówczas byliśmy tylko z matką, ponieważ ojciec mój został zabrany na wojnę – poszedł na wojnę.

  • Jak pani pamięta pierwszy dzień wojny?

Pamiętam, że matka nas kąpała w balii, bo takie to były czasy. Oszczędzała wodę, bo najpierw kąpała mnie, a potem mojego brata i w tym czasie usłyszeliśmy, że wybuchła wojna. Kiedy zaczęły się naloty, wówczas wszystkie szyby poleciały i razem z bratem i z matką zaczęliśmy przesuwać się: wyszliśmy i przesuwaliśmy się do okopów, bo okopy były przygotowane już niedaleko. Niedaleko, to znaczy w kierunku Bródna. Siedzieliśmy w tych okopach. Oczywiście, kiedy zrzucano bomby, wtedy piach z tego okopu na nas się sypał. Warszawa zaczęła się palić.

  • Ile miała pani lat w tym czasie?

Wtedy miałam sześć lat.

  • Proszę powiedzieć, czy patrząc oczami dziecka na to, co się wokół pani dzieje, była pani przerażona, czy była pani spokojna, bo była pani z matką?

Byłam bardzo przerażona. Nie wiedziałam, jak ludzie mogą na innych ludzi zsyłać takie cierpienia. Zwłaszcza że mój brat dostał szoku i zginął – w tym czasie zginął, z tego okopu.

  • To znaczy zaginął?

Tak, zaginął. Wtedy zaczęliśmy go z mamą szukać. Brat miał wtedy dziesięć lat. Każde dziecko miało na szyi tabliczkę, na której było napisane, gdzie mieszka, jak się nazywa. To była tabliczka rozpoznawcza, jednakże tego dnia nie znalazłyśmy mojego brata. Dopiero następnego dnia wieczorem jakiś pan go przyprowadził. Przyprowadził go i mówił, że on po prosu biegł, zatrzymywał się i ludzie wtedy nim się zaopiekowali. Biegł, bo był wystraszony. Dostał po prostu szoku.
W następne dni wojny myśmy nie mieli już żadnych środków do życia. Postanowiliśmy iść do naszych krewnych na Bródno. Przy ulicy Bartniczej mieli dom. Jednakowoż nie dało się normalnie iść, tylko prawie że czołgaliśmy się po polach. Pamiętam, że na tych polach były przepiękne pomidory i melony. Do dziś pamiętam smak tego melona. Wtedy było bardzo gorące lato. Widocznie te melony się tam udawały. Przyszliśmy do tych krewnych i co się okazało? Poczułam się jako dziecko trochę pewniejsza. Był tam wujek, który był inwalidą i nie był zabrany na wojnę, a następnie była cała rodzina. Jednakże odczuwaliśmy ciągle niedosyt jedzenia. Żywiliśmy się właśnie tym, co było na tych polach, ale ja byłam taki mały szprync, że tak powiem, i wiedziałam, że niedaleko stoją niemieccy żołnierze. Podchodziłam tam koło tych żołnierzy i wpatrywałam się. Wpatrywałam się, jak oni jedli i wówczas czasami któryś podszedł i dał mi kawałek chleba. Zwykle była to ćwiartka chleba albo pół. Zdarzyło się raz, że dostałam również czekoladę. Szybko chowałam ten chleb, przyciskałam do siebie i biegłam, żeby zanieść tym moim bliskim.

  • Czy pani mama wiedziała, o tych pani wyprawach do Niemców po jedzenie?

Moja mama wiedziała, dlatego że przychodziłam z tym, co tam zdobyłam. Bywały takie dni, kiedy byłam bardzo głodna i mówiłam do mamy: „Co ty jesteś za matka, że dzieciom chleba nie dajesz?”. Po prostu nie mogłam zrozumieć tego, że ludzie dorośli nie potrafili przewidzieć wojny (mi się wydawało, że ludzie potrafią przewidzieć wojnę). To było dla mnie straszną myślą. Następnie, kiedy były naloty, to my wychodziliśmy z tego domu i byliśmy w ziemiance. Po tygodniowym pobycie na ulicy Bartniczej nasz piesek, który również zaginął (malutka Muszka), przyleciała do nas. Przez pola się przedostała. Kochałam ją bardzo, więc się bardzo ucieszyłam. Nawet taki mały piesek, taki mądry: kiedy naloty ustały i nie było słychać rzucających, rozrywających się bomb, piesek wychodził, patrzył w górę i pobiegał po ogrodzie. Następnie, jak zaczynał się nalot samolotów, przybiegał i chował się pod spódnicę do mojej mamy. Tak że były to takie drobne radości dziecka, które tą wojnę bardzo mocno przeżywało.

  • Wspomniała pani o wujku, u którego państwo mieszkaliście. Jak się wujek nazywał?

Nazywał się Jackowski.

  • Czy zapamiętała pani, w jaki sposób mama i rodzina zdobywała jedzenie?

Głównie radzili sobie w ten sposób, że wszystko zbierali z pola. Wybierali tam ziemniaki (to był wrzesień, to jeszcze ziemniaki na polu były) i warzywa, które były na polu. Następnie z tych ziemniaków były placki, najróżniejsze przetwory, które można było zrobić z ziemniaków.

  • To był pierwszy miesiąc. Jak potem wyglądało życie?

Ojciec mój wrócił z wojny jako inwalida wojenny. Był ranny. Był w szpitalu w Żaganiu. Wrócił. Byliśmy bez żadnych środków do życia. Ponieważ ojciec pochodził ze wsi z Serokomli, która położona jest obok Kocka (między Kockiem a Łukowem), postanowiliśmy tam pojechać. Pojechaliśmy na tę wieś. Rodzice mojego ojca dali nam (to było już po żniwach) kawał pustego pola. I też nie było słodko, więc znów był głód. Mimo że byliśmy wśród – wydawałoby się – swoich, to cierpieliśmy. Jednakże okazało się, że mój ojciec nie był takim wielkim inwalidą, za to miał złote ręce i był tak zwaną złotą rączką – robił wszystko, na czym można było trochę zarobić. Wobec tego zaczął uprawiać topole, pomagać ludziom na wsi i w ten sposób żyliśmy. Następnie ojciec mój zajął się pomocą lekarzowi. Był przyuczonym felczerem. Wtedy panował tyfus i mój brat właśnie był leczony na tyfus. Zachorował i był leczony na tyfus, ale okazało się później, że wcale nie miał tyfusu, że był chory na gruźlicę. Dzisiaj wiemy, że to jest gruźlica – gruźlica gardła, kiedyś to się nazywało gardlane suchoty – i niestety w 1940 roku mój brat zmarł, i został tam, w Serokomli.

  • W dniu wybuchu wojny miała pani sześć lat. Kiedy zaczęła pani chodzić do szkoły? Czy w ogóle miała pani możliwość chodzenia do jakiejś szkoły jako małe dziecko?

Tak, zaczęłam chodzić do szkoły.

  • Pamięta pani, w którym roku?

Przed tym, zanim wyjechaliśmy, jak miałam sześć lat skończone, to zaczęłam chodzić do szkoły w Warszawie, ale w momencie podjęcia decyzji, że wyjeżdżamy, to przerwałam tę szkołę i następnie chodziłam do szkoły w Serokomli. Tam też przystąpiłam do Pierwszej Komunii Świętej.

  • Z Warszawy wyjechaliście państwo jeszcze w 1939 roku czy już w 1940?

W 1939.

  • Wtedy uczęszczała pani do szkoły w Serokomli?

Tak.

  • Pamięta pani tą szkołę? Jakie tam panowały stosunki? Chodziła pani chętnie do szkoły?

To znaczy niezbyt chętnie chodziłam do szkoły, niezbyt chętnie się uczyłam. Wolałam obserwować środowisko. Może powiem, że kiedy zaczęła się nagonka na Żydów, to zamiast iść do szkoły, wolałam obserwować, co się będzie działo. Otóż pamiętam, że działo się tak, że Niemcy wyrzucili wszystkich Żydów z ich domów, a tam mieszkało bardzo dużo Żydów i gnali ich przez całą wieś za szkołę. Tam im kazano kopać rowy – jeden wielki rów – ustawiono ich następnie za tym [rowem]. Myśmy z moimi koleżankami ukrywały się za krzakami i wszystko to obserwowałyśmy. Wtedy oczywiście Niemcy ustawili się i rozstrzelali tych Żydów, którzy padali do tych rowów. To było też straszne przeżycie dla dziecka. Następnie zasypali ich – wzięli innych ludzi i zasypali tych Żydów, te ofiary w tych rowach.

  • Czy to była jednorazowa akcja, czy to dłuższy czas trwało?

To była jednorazowa akcja. Przynajmniej ja widziałam to jeden raz. W tym czasie już w ogóle nie było Żydów w Serokomli, bo wszyscy właśnie zostali wymordowani. Niemcy nie tylko krzywdę robili Żydom, ale wiadomo, że Polakom również. Jednakże był fakt, który zawdzięczam Niemcowi. Otóż mój ojciec otworzył taką restaurację-bar w domu, w którym mieszkaliśmy, i tam przychodzili różni ludzie. Za sąsiadkę mieliśmy bardzo młodą dziewczynę, piękną. Do tej dziewczyny przychodził Niemiec w mundurze i oni przychodzili do tej restauracji. Proszę sobie wyobrazić, że ten Niemiec doskonale nas zapamiętał i jemu zawdzięczamy między innymi życie, o którym to fakcie opowiem później. Chciałam jeszcze powiedzieć, że życie było straszne dla takiego małego dziecka, ponieważ przeżycia, które mocno się odciskały w psychice… chociaż mogłabym powiedzieć, że byłam wtedy osobą bardzo dorosłą. W nocy do nas przychodzili jacyś bandyci, w dzień przychodzili Niemcy. Niewiadomo, jak [trzeba] było się zachować.
  • Czego oczekiwali od państwa ci bandyci, którzy przychodzili w nocy?

Oni oczekiwali, że mój ojciec ma broń i chcieli od nas, od mojego ojca, tą broń dostać. Zaczęła się historia z bronią taka, że mój kuzyn, który był w partyzantce, przyniósł do nas do domu wycior, którym się czyści broń i mówi: „Masz, Danusia, to będą dla ciebie koraliki”. Bawiłam się tym wyciorem. Ktoś ten wycior zobaczył i w związku z tym przyszli jednej nocy i wszystkie butelki, jakie były, pobili. Mojego ojca i mamę wyprowadzili, chcieli ich rozstrzelać, a ja schowałam się pod pierzynę i modliłam się bardzo mocno. Modliłam się, żeby jednak nie rozstrzelali. W pewnym momencie przyszedł ich dowódca i mówi: „Co wy robicie?”. – „My rozwalimy, bo nie oddają tej broni, to ich rozwalimy”. – „Ależ skądże! Jak wy możecie rozwalić takich ludzi?! Przecież Szymanek to jest potrzebny na wsi, tyle różnych rzeczy robi!”. Oni zostawili moich rodziców. W międzyczasie była taka pani, która pomagała w tej restauracji – była kelnerką, sprzątaczką. Była w drugim pokoju i tam odbywał się jej gwałt. To było dla mnie straszne. Przykrywałam się coraz bardziej pierzyną, jednakowoż nie dało się nie słyszeć tego wszystkiego: tutaj krzyki, biją rodziców, tutaj dziewczyna gwałcona, coś strasznego. Następnego dnia było ogromne sprzątanie i mój ojciec postanowił, że wyprowadzimy się z tej wsi. Wyprowadziliśmy się do pobliskiego miasteczka, dziesięć kilometrów dalej, do Kocka. W Kocku mój ojciec zajął się szewstwem – robił buty. Mama te buty sprzedawała na targu. Pewnego dnia [ojciec] wybrał się na targ, żeby kupić skóry, a mama mówi: „Wiesz co, i my pójdziemy na ten targ”. Poszłyśmy na targ. Wtedy już mój brat nie żył, więc my wędrowaliśmy tak we trójkę. Poszłyśmy na targ, ojciec kupował skóry i raptem łapanka. Wpakowali nas do budy i wieźli. Po pewnym czasie wypuścili nas. Okazuje się, że jesteśmy pod bramą Majdanka, a więc konsternacja, że właśnie tu nas przywieźli. Wchodzimy na Majdanek, a na tej bramie siedzi Niemiec, który do nas przychodził i coś tam szwargocze i pokazuje, że my tutaj na prawo. Przeszliśmy przez tą furtkę na prawo. Tam była nowa buda i odwieźli nas do lagra, więc temu Niemcowi zawdzięczamy być może życie – bardzo możliwe, że życie – w każdym razie nie byliśmy na Majdanku. Nigdy więcej w życiu tego Niemca nie spotkaliśmy. Następnie byliśmy w lagrze.

  • Gdzie był ten lagier? Też w Lublinie?

Tak, w Lublinie. Z lagra pamiętam drewniane łóżka piętrowe, sienniki. Mój ojciec był korytarzowym.

  • Czy pani pamięta, kiedy to było?

To było w 1944 roku tuż przed... To znaczy początek 1944 roku był. Z lagra wyszliśmy na miesiąc przed Powstaniem. [Ojciec] był korytarzowym – zwoływał wszystkich więźniów na modlitwę rano i wieczorem, gdzie śpiewaliśmy „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem „Wszystkie nasze dzienne sprawy”.

  • Niemcy pozwalali na modlitwy?

Tak. Niemcy pozwalali na te modlitwy. W tym lagrze też było parę takich faktów, które dobrze pamiętam. Wstawaliśmy rano, ustawialiśmy się, odliczaliśmy, następnie śpiewaliśmy modlitwę i mogliśmy siedzieć na pryczach. Dorosłych wożono gdzieś na roboty, potem ich przywożono. W południe.... Przywożono ich też na obiad. Obiad to była zwykle zupa. Jako dziecko byłam stale głodna, wobec tego kombinowałam, bo tak szybko jadłam, że po raz drugi stawałam w kolejce i czasami, przeważnie, udawało mi się dostać, ale raz mnie przyuważyła kobieta, która wydawała zupy, i mówi: „Ty drugi raz?!”. Ja mówię, że głodna jestem. Ona splunęła do zupy, nalała mi tej zupy. Wzięłam tą zupę. Dla mnie to, że ona mi w tą zupę napluła, to wtedy nie było żadnym problemem. Do dzisiaj jem bardzo szybko. Czasami, kiedy jesteśmy gdzieś na przyjęciu, muszę się najeść i wtedy dopiero mogę normalnie bawić się i normalnie rozmawiać. Początkowo bardzo się tego wstydziłam i zresztą trochę się od tego odzwyczaiłam. Staram się, żeby nie jeść tak szybko, jednakże to mi pozostało – nawyk z dzieciństwa – szybkie jedzenie.
Następnie jeden z Niemców, właściwie folksdojcz, który pełnił rolę lekarza, powiedział do mojego ojca: „Jeżeli chcecie stąd wyjść, to musicie sobie kłaść tytoń do oczu albo mydło”. Myśmy tak robili – oczy mieliśmy czerwone. Następnie zgłosiliśmy się do tego lekarza. On powiedział, że mamy jaglicę, że należy nas zwolnić.

  • Pamięta pani, jak on się nazywał?

Nie, nie pamiętam. Wróciliśmy. Wtedy był dylemat, co ze sobą zrobić: czy wracać na wieś, czy wracać do Warszawy.

  • Jaki to był miesiąc?

To był koniec lipca, sierpień.

  • Jeszcze Powstanie nie wybuchło?

Nie, jeszcze Powstanie nie wybuchło. To był miesiąc przed Powstaniem, czyli musiał to być lipiec. Ojciec pamiętał, że w Warszawie miał kolegę, który mieszka na ulicy Przemysłowej. Pojechaliśmy na ulicę Przemysłową i wtedy ten kolega mówi: „Możecie tutaj u mnie zamieszkać, dlatego że wywiozłem swoich na wakacje i możecie tu być, a potem, to zobaczymy”. On doskonale wiedział, bo on był porucznikiem w Powstaniu, że będzie Powstanie.

  • Wiedziała pani, jak on się nazywał?

Zalewski. To był dobry kolega mojego ojca z Serokomli. On zniknął. Myśmy zostali bez środków do życia, bez jedzenia. Ojciec coś tam robił, komuś coś pomagał, więc zawsze coś zarobił, ale żadnych zapasów jedzenia nie mieliśmy. Do szkoły nie chodziłam, bo nie było warunków. Tak samo nie chodziłam przez cały lagier. Tak że wiem, że po Powstaniu przyjęto mnie do czwartej klasy, ale pewnego dnia...

  • Wróćmy jeszcze do pobytu na ulicy Przemysłowej.

To była Przemysłowa numer 34. Okna tego mieszkania wychodziły na wprost bramy. Pamiętam, kiedy wybuchło Powstanie, godzina „W”, siedziałam w oknie i patrzyłam, jak Powstańcy przelatują z karabinami ulicą Przemysłową.

  • Czy pani zdawała sobie sprawę, że to jest wybuch Powstania?

Nie bardzo, ale zaczęłam do mamy i do ojca krzyczeć: „Patrzcie! Patrzcie! To prawdopodobnie Powstańcy!”. Rodzice mówią: „Tak, zaczyna się Powstanie”. I zaczęło się.

  • Ile miała pani lat, jak rozpoczęło się Powstanie?

W 1944 roku miałam 11 lat, jedenasty rok, bo w czerwcu skończyłam lata. I znów zaczęły się straszne czasy, bo ulica Przemysłowa jest prostopadła do Rozbrat, a na rogu Rozbrat jest liceum Batorego i po stronie naszej byli Powstańcy, a po stronie drugiej ulicy, czyli Rozbrat, byli Niemcy i stamtąd leciały sławne „krowy”. To było tak, że „krowy” jak zaczynali wypuszczać, to strasznie ryczało to, a następnie wybuch i gdzieś się zaczynało palić, więc ciągle byliśmy narażeni na to, że tak blisko nas Niemcy wywalają najróżniejsze pociski. Schodziliśmy, ukrywaliśmy się w piwnicy. Jeść nie było co, ale znaleźliśmy po naszych znajomych worek sucharów i z tego worka suchary wyciągaliśmy, moczyliśmy je w wodzie. Było tam dużo larw owadów. Dzisiaj to nawet potrafię je dokładnie rozpoznać i nazwać (nawet po łacinie). Te larwy wyrzucało się łyżeczką, a wszystko pozostałe się zjadało. Ponadto pamiętam, że w tej kamienicy była dziura ogromna, że się przechodziło na tak zwany plac Rudzkiego, wtedy to się nazywał i tam były działki, więc czasami znalazło się jakiegoś kartofelka, a mężczyźni palili łoziny ziemniaków. Nie mogli się powstrzymać, coś musieli palić.

  • Zamiast papierosów?

Zamiast papierosów, tak. Tam czasami biegałam przez tą dziurę i wynajdowałam może jakiś kartofelek, a to marchewka malutka się znalazła, więc to jedliśmy. Poza tym biegałam do tak zwanej Blaszanki. Na ulicy Przemysłowej była „Blaszanka”. Tam był szpital powstańczy. Przez różne korytarze i dziury tam biegałam, i tam dostawałam zupę, ale to już była zupa powstańcza, więc była zupełnie inna – zupa z soczewicy, i nie groziło mi to, że ktoś powie, że dwa razy przyszłam czy muszę na miejscu zjeść. Przynosiłam tą zupę dla moich rodziców. Tak że siedzieliśmy w tej piwnicy.

  • Czyli kontakty z Powstańcami były bliskie?

Tak, były bliskie. Oni mnie już znali, czasami mi dawali, żebym jakąś kartę do jakiegoś bloku zaniosła, bo obok nas były bloki Banku Polskiego i tam różne rzeczy, tak że starałam się być pożyteczna, ale nie na tyle pożyteczna, żebym brała czynny udział w Powstaniu, bo raz, że nie miałam tych kontaktów. Gdybym miała kontakty z młodzieżą powstańczą przed Powstaniem, ale to był tak krótki czas, że myśmy wrócili i już wybuchło Powstanie, tak że nie miałam tych kontaktów, ale starałam się, jak mogłam, jako dziecko. Poza tym muszę powiedzieć, że kiedy leciały bomby, kiedy już było widać, że Warszawa się pali, to trochę się bałam gdzieś dalej wypuszczać, więc biegałam znanymi sobie ścieżkami. Otóż my byliśmy przez całe Powstanie w tym samym miejscu na tej samej ulicy Przemysłowej. Między jedną posesją – numerem 34 a 36 był też mur i w tym murze była ogromna dziura. Po prostu mur był wywalony, bo ludzie w ten sposób się komunikowali, że wywalali mury i w ten sposób przechodzili. Był to już 27 września, kiedy Niemcy wkroczyli na nasze podwórko. Wyrzucili wszystkich z piwnicy i zaczęli oddzielać: dzieci osobno, matki osobno, dorosłych mężczyzn osobno, ale nie wiem – miałam jakieś natchnienie – wzięłam ojca za rękę i mówię: „Chodź, idziemy przez tą dziurę. Może tam tak nie ustawiają”. Matka [poszła] z nami. Przeszliśmy przez dziurę na podwórko Przemysłowej 36.

  • Niemcy tego nie widzieli?

Niemcy tego nie zauważyli. Oni byli bardzo zajęci tym, żeby tam wszystkich ludzi wyciągnąć z tych piwnic, żeby ich poustawiać. Przeszliśmy na drugie podwórko i tam już nie rozdzielali, dlatego że już mężczyzn nie było na tym podwórku. Oni z naszego podwórka przeprowadzili później kobiety z dziećmi na drugie podwórko, a mężczyzn już nie było, mężczyzn zostawili. Po Powstaniu już ci mężczyźni nie wrócili. Jednakże z całą grupą ludzi, mój jeden jedyny ojciec (nie wiem, ile tych ludzi było, ale dosyć dużo z całej dzielnicy) szedł z nami w tej grupie. Najpierw zapędzili nas do bloków na Szucha. Wtedy stamtąd Niemcy już uciekli i tam dopiero mieliśmy bal, dlatego że była kasza, był chleb – to, co Niemcy pozostawiali, myśmy dopiero się najedli tego.

  • Czyli Niemcy przeprowadzili państwa na Szucha i zostawili?

Tak, na Szucha. Nie, nie zostawili nas. Przez noc byliśmy na Szucha, a następnie wygonili nas i znów nas pędzili. Pędzili nas do samego Pruszkowa, do obozu w Pruszkowie. […]

  • Czy pamięta pani z tego okresu, że na przykład odbywały się msze? Czy widziała pani jakieś gazety? Czy miała pani możliwość usłyszenia radia? Czy miała pani kontakt z tymi rzeczami?

Nie, niestety nie. Miałam właśnie tylko kontakt z „Blaszanką”, tam gdzie był szpital, i z tymi Powstańcami, którzy tam byli. Natomiast doskonale pamiętam, że jak wychodziliśmy, szliśmy przez Warszawę, że cała Warszawa płonęła. To jednak był już 27 września, a w październiku był koniec Powstania, więc myśmy bardzo długo w tym Powstaniu byli i to doskonale pamiętam.
Doszliśmy, dognali nas właściwie do Pruszkowa i tam również rozdzielali rodziny, ale mój ojciec zgłosił się jako inwalida wojenny. Powiedział, że moja matka ma wodę w boku, a dziecko jest niepełnosprawne i w ten sposób nas w jakąś tam grupę włączyli. Okazało się, że była to grupa, która miała wyjechać na południe. Jeszcze to, co pamiętam z tego obozu, to straszny ścisk: człowiek przy człowieku stał i była betonowa podłoga, zimno i też nie było co jeść, ale zaraz następnego dnia [dzięki] lekarzowi, do którego mój ojciec się zgłosił, przetransportowali nas do takich cielęcych wagonów. W tych wagonach były małe okienka. Człowiek mógł się tam zmieścić, a to jest ważne, że człowiek mógł się tam zmieścić. Pociągi ruszyły. Też strasznie napchane, pełno ludzi, jeden przy drugim. Nawet nie było gdzie w kucki usiąść. Ten pociąg ruszył z Pruszkowa i niedługo stanął. Wtedy ojciec wyjrzał przez to okienko i mówi: „No, tutaj jesteśmy pod Warszawą, niedaleko”. Pociąg stoi, stoi i ludzie zaczęli wyskakiwać z pociągu. Ojciec mój mówi: „Teraz ja wyskoczę, ty wysadzisz Dankę i sama wyskoczysz za mną”. Tak było. Przez to malutkie okienko wyskoczyliśmy. Niemcy zaczęli strzelać, bo już się zorientowali, że ludzie uciekają, więc ci, którzy zdążyli... Myśmy po prostu położyli się na ziemi i zaczęliśmy się czołgać, byleby do przodu. Wtedy zaczołgaliśmy się do rowu. Podbiegły do nas siostry z RGO i wciągnęli nas tam dalej. Już tam Niemcy nas nie szukali. Jednakowoż nie zatrzymaliśmy się w RGO, tylko poszliśmy dalej. Poszukaliśmy stodoły, bo to już było dawno po żniwach, i w tej stodole nocowaliśmy. Rano ojciec mówi: „Musimy zdobyć coś do jedzenia”. [Byliśmy] głodni, wygłodniali. [Ojciec] wyszedł na podwórko i zobaczył go młody człowiek. Ten młody człowiek zaczął z nim rozmawiać na migi, przez co ojciec zrozumiał, że jest to człowiek głuchoniemy. Ojciec mój pokazał mu, że my tutaj spędziliśmy [noc]. Ryzykował, bo nie było innego wyjścia. Okazało się, że jest to dom wójta, który był gospodarzem tej wsi. Wtedy ojciec zawarł z nim umowę, że będzie u niego parobkiem, że będzie mu pomagał w gospodarstwie. Tam zostaliśmy, [ale] nie na długo, bo inni ludzie zamieszkali w szkole i my też początkowo zamieszkaliśmy w tej szkole.
  • Pamięta pani, jak nazywała się ta miejscowość?

Chrzanów Mały. Niedawno byłam tam, bo odważyłam się, bo cały czas od wojny nie mogłam tam pojechać. Teraz niedawno, chyba dwa lata temu, odważyłam się i pojechaliśmy tam z mężem. Okazało się, że to już jest zupełnie inna miejscowość, niemalże inna miejscowość. Przeszłam się po tej wsi, popatrzyłam, uspokoiłam się po prostu.

  • Czy pamięta pani nazwisko tego wójta?

Nie, nie pamiętam. Wiem, że następnie ojciec wynajął małe mieszkanie, gdzie robił buty. Wtedy były modne kapce. Są to buty, które mają cholewy z koca, na dole mają skórę, a dalej cholewy z koca, zapinane na sprzączki. Wtedy była bardzo ciężka zima. Zarówno kapce, które ojciec robił, jak i kapcie normalne, miały bardzo duży popyt. Moja mama jeździła do Milanówka (to było niedaleko) na targ i sprzedawała. Wtedy nam się żyło trochę lepiej. Chodziłam tam do szkoły na prywatne… teraz bym powiedziała, że warsztaty, ale to były komplety, prywatne komplety i tam uczyłam się. Byłam wtedy bardziej świadoma tego, że powinnam się uczyć, niż jak byliśmy na wsi. Ojciec zarabiał, nie tylko robiąc buty, ale ludziom pomagał, był i szklarzem, po prostu on był bardzo zdolnym człowiekiem.
Siedemnastego stycznia, kiedy bawiliśmy się z dziećmi na drodze, zobaczyliśmy wojsko polskie, więc to już było wyzwolenie. Entuzjazm był straszny. Małemu dziecku wydaje się, że skoro wojsko weszło – polskie wojsko – to znaczy, że już wszystko będzie dobrze, że już w ogóle nastąpi, stanie się cud, że wszystko się zmieni. Oczywiście żadnego cudu nie było, ale dziecko tak sobie wyobraża. Cieszyliśmy się, tańczyliśmy z dziećmi, że już koniec wojny.
Następnego dnia moi rodzicie postanowili wrócić do Warszawy. Pamiętam taki tobołek zawinięty z prześcieradła na plecach mojego ojca. Buty mieliśmy dobre – kapce. Ubrani byliśmy dosyć ciepło, warstwowo i szliśmy pieszo. Jechał jakiś wóz, sanie, wsiedliśmy. Podjechaliśmy kawałek. Prosiliśmy ludzi, żeby nas podwozili. Mówiliśmy, że my musimy do Warszawy. Wreszcie jechała ciężarówka z wojskiem. Zabrali nas i przywieźli nas do Warszawy. Nie pamiętam, gdzie nas wyrzucili, ale pamiętam, że szliśmy ulicą Górnośląską i po jednej i po drugiej stronie było strasznie dużo trupów. Te trupy omijaliśmy, ale jak to ciężko było. Nie spodziewałam się, że my zajedziemy do Warszawy i że taka będzie Warszawa. Przyszliśmy na ulicę Przemysłową. Dom nasz stał. To mieszkanie było nienaruszone i wtedy zamieszkaliśmy w tym mieszkaniu. Po pewnym czasie przyjechał ten kolega i powiedział: „Możecie tu mieszkać, bo ja mieszkam w Żyrardowie i nie będę się tu sprowadzał”. Wtedy mój ojciec znów łapał się różnych robót i wtedy tak przeżyliśmy.
Pewnego razu bawiłam się – jeździliśmy sankami z dziećmi na ulicy Czerniakowskiej, podchodzi do nas jeden pan i mówi: „Chcecie chodzić do szkoły?”. – „Tak! Tak, chcemy chodzić”. – „No to ja jestem kierownikiem szkoły. Przyjdźcie jutro, będziemy czyścić. Będziemy tam sprzątać i będziecie chodzić do szkoły”.

  • Jaki to był miesiąc?

Było zimno, więc przypuszczam, że tak jak w styczniu myśmy wrócili, w połowie stycznia, to może to był luty. W każdym razie było wtedy bardzo zimno. Następnego dnia przybiegliśmy do tej szkoły na Czerniakowskiej. Ten budynek do dzisiaj stoi. Jest w tej chwili remontowany (od wojny nie był remontowany). Zaczęliśmy tam sprzątać. Jakieś stoły skądś się znalazły, ławki. Pamiętam jeszcze taką ławkę, dawne ławki, gdzie w środku był kałamarz z atramentem, tak że na takich ławkach [siedzieliśmy]. Już od następnego dnia poszliśmy do szkoły, tak że zaczęło się normalne życie.

  • Pamięta pani zakończenie wojny w maju? Czy ten dzień zapisał się pani w pamięci?

Nie. Życie wróciło do normy. Pamiętam, że oprócz tego, że sprzątaliśmy szkołę i porządkowaliśmy, żeby móc zacząć się tam uczyć, to zaraz ze szkoły robiliśmy wycieczki na Stare Miasto i tam podawaliśmy cegłę.

  • Z nauczycielami?

Z nauczycielami, bo zaczynało się porządkowanie Warszawy i wtedy cegłę żeśmy tam podawały, a [poza tym] to różne [zajęcia] – odgarniało się to, żeby można było przejść, jakieś ścieżki, ale ciągle natykaliśmy się na zmarłych, na zabitych. Były to różne, bardzo ciężkie przeżycia dla takiego dziecka, ale szybko dorastałam. Szybko dorastałam i myślałam wtedy, że muszę się uczyć. Mój ojciec wymarzył sobie, żebym była kamasznikiem. Wyjechałam (to było, kiedy miałam iść do szkoły średniej) na kolonie – byłam wtedy wychowawcą na kolonii i dostałam list od ojca: „Twoje dokumenty zawiozłem na Pragę i będziesz chodzić do szkoły galanteryjno-skórzanej”, na co ja już na tej kolonii się rozpłakałam i napisałam do mamy list, iż: „Absolutnie, za nic w świecie nie będę żadnym kamasznikiem, ja chcę być nauczycielką”. Wtedy mama zabrała papiery i zaniosła do liceum pedagogicznego. Skończyłam to liceum pedagogiczne i też ciągle myślałam o tym, że nie mogę, muszę się wyrwać z tych dołów, ja nie mogę być w życiu głodna. Później zaczęłam pracować. Były nakazy pracy. Zaczęłam pracować w Szkole Podstawowej numer 2, w budynku, gdzie była później „Solidarność”, a w tej chwili jest uniwersytet. Poszłam na studia zaoczne do Łodzi, bo musiałam pracować, bo był nakaz pracy. Tam zrobiłam magisterium, potem doktorat, potem habilitację na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracowałam równocześnie w [dwóch] instytutach: Instytut Badań nad Młodzieżą i Instytut Programów Szkolnych i w ten sposób swoją ciężką pracą doszłam do profesury.

  • Czy nie byliście państwo represjonowani?

Ja tylko odczuwałam to... Nigdy nie chciałam być w partii, a ponieważ byłam dobrym pracownikiem, to zawsze mnie do partii namawiano, jednakże nikt mnie nie namówił. Mi się wydawało po wojnie, że muszę być daleko od polityki i daleko od wojny. Brałam udział w wszystkich akademiach, które były przeciw wojnie. Brałam udział w Kongresie Pokoju jako młoda nauczycielka, młoda dziewczyna, dlatego że mi się wydawało, że jednak ludzie mogą zrobić to, żeby nie było wojen, żeby ludzie jeden drugiego nie zabijali. Tak że naciskano na mnie bardzo, żebym wstąpiła do partii, jednak jakoś się obroniłam od tego. Ale w tej chwili od polityki nie można się obronić.

  • Czy chciałaby pani dodać jeszcze jakąś refleksję odnośnie swoich przeżyć, traumy?

Od strony psychologicznej trzeba powiedzieć, że po pierwsze to dziecko sześcioletnie jeszcze nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, dlaczego jest to zło. Dopiero w miarę dorastania i nabywania chociażby złych doświadczeń, dopiero sobie zdaje sprawę, co to znaczy wojna, ale równocześnie sądzi to dziecko, że można natychmiast przejść do dobrobytu, jeżeli wojna się skończy, co wiadomo, że nie jest możliwe. Poza tym dziecko, rodzice dla dziecka i ludzie dorośli są ogromnymi autorytetami i dziecko sobie myśli: dlaczego oni tego nie przewidzieli, dlaczego oni nas nie zabezpieczyli, dlaczego ojciec nie ma pracy? To wszystko są pytania, które powstają w głowie tego dziecka, tak że wojna niestety odbija się bardzo [negatywnie] na psychice dziecka. Poza tym jeszcze muszę powiedzieć, że odbiło się to na moim ojcu.




Warszawa, 21 października 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Danuta Cichy Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter