Danuta Ciepielewska „Jagoda”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Ciepielewska. Moje nazwisko panieńskie jest Dembińska i w czasie Powstania oczywiście nazywałam się Dembińska. Nawet imię miałam inne, bo w domu byłam Zofia. W czasie Powstania miałam 11 lat. Mieszkałam w Warszawie na Żoliborzu, na ulicy Suzina 3 naprzeciwko kina „Tęcza” w tak zwanym WSM.
Przybrałam pseudonim „Jagoda”, ale nie wiem czy to było gdzieś zanotowane, czy to był własny wybór dziecka, które koniecznie chciało mieć pseudonim, tak jak wszyscy powstańcy. Urodziłam się w Warszawie.

  • Jak pani pamięta swoje życie przed Powstaniem, w czasie okupacji? Czym się pani zajmowała? W jaki sposób była pani wychowywana?

Chodziłam do szkoły podstawowej i miałam bardzo rozliczne dodatkowe zajęcia. Chodziłam na lekcje muzyki, tańca, angielskiego, niemieckiego. Bez przerwy rodzice oboje pracowali i właściwie sama biegałam po tym Żoliborzu w różne miejsca. Może trochę się bałam. Od czasu do czasu zdarzały się jakieś łapanki. Czy miałam jakieś poczucie zagrożenia? Bardzo dużego nie miałam. Natomiast nie miałam chyba świadomości zagrożenia w tym swoim młodocianym wieku.
Charakterystyczne jest to, jak zapamiętałam pierwszy dzień Powstania. Otóż nie miałam świadomości, że Powstanie wybuchnie i nie wiem, w jakim stopniu tą świadomość mieli moi rodzice. Moi rodzice nie byli bardzo zaangażowani w konspirację, nie należeli chyba do żadnej organizacji, nie brali zresztą udziału w Powstaniu. Ale pomagali różnym ludziom ukrywającym się i uczestniczyli w jakiś sposób, można powiedzieć – bierny, w tym wszystkim. W dniu Powstania mój ojciec rano poszedł do pracy, a ja pamiętam, że gdzieś koło godziny dwunastej czy pierwszej poszłam do biblioteki, która mieściła się na placu Wilsona, gdzie obecnie jest kino „Wisła”. Tam była biblioteka dla dorosłych i dla dzieci. Ulicą Słowackiego ciągnęły niedobitki – takie to robiło na mnie wrażenie – wojsk niemieckich. To były tabory, w których siedzieli niemieccy żołnierze, wydawało mi się – zmęczeni, brudni, w jakimś niecałkowitym umundurowaniu, jechały konne wozy. Wiem, że miałam trudność, w jedną i drugą stronę, przedrzeć się przez ulicę i oni byli na tyle... uprzejmi chyba, że zatrzymali kolumnę i przepuścili mnie – dziecko, które koniecznie chciało przejść na drugą stronę. To mnie też zdziwiło. Oni nie budzili we mnie poczucia zagrożenia czy strachu. Tak jak zawsze. Niemcy zjawiający się na ulicy nawet we mnie, w małym dziecku, budzili lęk, ci robili wrażenie przegranych. Około godziny drugiej wróciłam na swoją, tak zwaną, VII Kolonię, bo Suzina 3 to była VII Kolonia WSM, i spotkałam swoje koleżanki, z którymi na rogu Suzina i Sierpeckiej – tam był sklep, na rogu było coś w rodzaju placyku – zaczęłyśmy grać w piłkę. W pewnym momencie piłka wyleciała na jezdnię, na Suzina, i potoczyła się przez jezdnię aż na przeciwległy chodnik. Wyskoczyłam, żeby ją złapać i w tym momencie zobaczyłam, że za kinem „Tęcza”, za winklem, za rogiem, stoją ludzie, którzy trzymają, w takim charakterystycznym ruchu, granaty a w ich stronę zbliża się kilku, czy kilkunastu Niemców w hełmach z blachami na piersiach – to były jakieś określone formacje. Złapałam tę piłkę i krzyknęłam coś w rodzaju „Zaczyna się!”, czy coś takiego i zaczęłam biec w stronę swojego mieszkania. To było mniej więcej w połowie podwórka, jak usłyszałam pierwsze odgłosy wybuchów. I tak właściwie zaczęło się dla mnie Powstanie. Jak już dobiegłam do mieszkania, to zamknęliśmy się w jakimś pomieszczeniu, w przedpokoju, które wydawało nam się najbardziej chronione, najbardziej bezpieczne, a później weszliśmy do łazienki. Wszyscy troje, i jeszcze ktoś z sąsiadów przyszedł, wszyscy siedzieliśmy w łazience, ponieważ ta łazienka była pośrodku mieszkania. Właściwie cały czas słychać było odgłosy walki. Cały czas słychać było odgłosy nawołujących się ludzi dochodzące z jednej i z drugiej strony. Tak przesiedzieliśmy w tej łazience do wieczora, bojąc się wyjść. Cały czas naokoło trwała strzelanina. Dopiero właściwie wieczorem przeszliśmy do piwnicy i w tej piwnicy zostaliśmy już na dwa miesiące z małymi okresami wychodzenia. Do piwnicy ściągnęło się wierzchy z tapczanów, które się położyło na węglu i tam spaliśmy. Jakoś tak było, że moja mama chodziła na górę i gotowała coś, głównie to była kasza gryczana z cukrem, której mieliśmy duże zapasy. Pamiętam, że całe Powstanie było pod znakiem tej kaszy gryczanej z cukrem. Później było tak, że powstańcy zdobyli olejarnię na Marymoncie i zaczęli przynosić z tej olejarni w kotłach, w olbrzymich garach – olej. I ten olej można było brać do woli. Wobec tego ta kasza z cukrem była kraszona olejem, a jeszcze na tym oleju były robione placki. A te placki były robione z dyni. Dynię przynosiło się z działek, które były za naszym osiedlem. Otóż w tym okresie nie było ulicy Stołecznej (obecnie Popiełuszki), Żoliborz kończył się na ostatnich blokach ulicy Krasińskiego. Krasińskiego 20 to już była granica dzielnicy. Za tym były działki, i wszyscy okoliczni mieszkańcy mieli jakąś działkę. Oczywiście te działki stawały się w pewnym sensie wspólne w okresie Powstania. Różni ludzie przynosili różne produkty z tych działek – dynie, pomidory, może jeszcze jakieś jarzyny, marchew. My – dzieci również uczestniczyliśmy w tym. To znaczy, chyba wbrew woli i przykazom rodziców, zapuszczałyśmy się na te działki i stamtąd przynosiłyśmy różne jarzyny i owoce. I stąd te placki z dyni na oleju, które pamiętam bardzo dobrze.
Pamiętam takie zdarzenie, to już było chyba w środku Powstania, gdzie było już bardzo głodno, że poszłyśmy na działki i na tych działkach były forty. Forty były jeszcze po carskim wojsku, które kiedyś, bardzo dawno temu, tam stacjonowało. Na takim forcie, na wysokiej górce zobaczyłam bardzo dorodną dynię i oczywiście wlazłam na ten fort, żeby tą dynię zerwać, ale między Instytutem Chemii a Dworcem Gdańskim... nie wiem, ale na pewno gdzieś z Instytutu Chemii wyjeżdżała tak zwana pancerka, to znaczy pancerny pociąg, który ostrzeliwał okolice. I oni mnie z tego pancernego pociągu zobaczyli na tej górce i zaczęli do mnie strzelać. Byłam bardzo widocznym obiektem. Pamiętam, że z dynią w objęciach sturlałam się z góry, ale dynię doniosłam do domu. A w powrotnej drodze jeszcze ostrzelały nas sztukasy, które wracały z bombardowania Starówki i czułyśmy się bezpieczne, bo wydawało nam się, że oni już zrobili swoje. Nawet stałyśmy na takiej drużce działkowej i wygrażałyśmy tym sztukasom, ale oni się zniżyli i zaczęli do nas strzelać z broni pokładowej. Wpadłyśmy do rowu z wodą, który zarośnięty był pokrzywą, mam wspomnienie poparzenia się tą pokrzywą. Strzelali do nas z takiej, zdawało mi się, wysokości, że ja widzę ten samolot tuż, tuż… Ale nic nam nie zrobili. Jakoś się wykłamałyśmy w domu z tej naszej wyprawy, nie poniosłyśmy za to specjalnej kary, nie przypominam sobie.
Oczywiście bardzo chciałam brać udział w Powstaniu, ale miałam tyle lat, że to było mało prawdopodobne. Zapisałam się do harcerstwa. Nie wiem, jaka to była drużyna, nie wiem, jaki to był zastęp, ale mieścili się oni –drużyna, czy też zastęp harcerski – na końcu naszego bloku – Suzina 3, tuż przy ulicy Próchnika, to było mieszkanie wygospodarowane dla tego zastępu. Oczywiście nie stało się to za zgodą moich rodziców, ale powiedziałam mamie, że jeżeli nie pozwoli mi się zapisać do harcerstwa, to ja będę łączniczką i będę kanałami chodziła na Starówkę. I był nawet ktoś taki, kto mi coś takiego proponował, ponieważ ja byłam jak na swoje jedenaście lat dużą i rosłą dziewczyną, więc wydawało mi się to prawdopodobne, że mogę chodzić w charakterze łączniczki. Zbiórki odbywały się głównie po to, żeby śpiewać patriotyczne pieśni, poza tym omawiać co mamy robić. Bo my – nie wiem czy z przykazania drużynowego, czy z własnej inicjatywy – organizowałyśmy pranie, na przykład, odzieży powstańców, którzy przychodzili kanałami. Cerowałyśmy skarpetki, łatałyśmy odzież, opiekowałyśmy się żołnierzami rannymi, którzy leżeli u nas w piwnicy, karmiłyśmy ich, czytałyśmy im książki. Usiłowałyśmy zabawiać ich rozmową. Było to dla nas, można powiedzieć, zajęcie bardzo budujące i bardzo chętnie uczestniczyłyśmy w tych zajęciach. Jak się zaczynał nalot, to biegłyśmy szybko pod trzepaki i wygrażałyśmy samolotom, śpiewałyśmy patriotyczne piosenki. Oczywiście nikt o tym nie wiedział. Była służba, która nas zaganiała do piwnicy, ale starałyśmy się zawsze tak to robić, żeby nie być zagonione. Wydawało nam się, że to jest taki akt patriotyzmu. Pamiętam też wyprawę, jak chodziłyśmy po zrzuty, ale nie pamiętam czy zrzuty nastąpiły, czy coś przyniosłyśmy, to się odbywało wieczorową porą. W każdym razie okres Powstania wspominam jako czas niesamowitych przygód i bardzo mi się podobało. Nie cierpiałam z powodu Powstania, ani tego, że śpię w piwnicy, ani tego, że na okrągło jem kaszę z cukrem i placki, ani że bywałam głodna. Zdarzały się jednak takie straszne rzeczy, że na podwórku, na Suzina 3 byli poukładani zabici, ranni, że odbywały się pogrzeby. Podczas któregoś z nalotów zasypało nas w piwnicy, to niesamowite wrażenie... ten ogłuszający huk, krzyk ludzi, pył unoszący się z ziemi... Takie oszołomienie, przygłuszenie troszkę. Pamiętam, byliśmy wtedy z ojcem w piwnicy i mama, wydawało nam się, jest na górze, i po tym wybuchu wylecieliśmy na górę, bo baliśmy się, że po prostu jesteśmy odcięci od świata, ale okazało się, że drzwi nie były zasypane. Bez celu polecieliśmy gdzieś aż do ulicy Sierpeckiej, właściwie nie wiadomo po co, w takim oszołomieniu. Jak gdyby niezupełnie przytomni, może od tego wstrząsu, może od tego huku...

  • I tak spędziła pani całe Powstanie?

Już nic więcej takiego nie robiłam... nie mogę sobie przypomnieć.
  • Czy pamięta pani, w jaki sposób pani rodzina, otoczenie przyjmowało walki powstańców?

Tak. Można powiedzieć, że oni się bardzo solidaryzowali z Powstaniem. Choć od początku bardzo się bali czy Powstanie się uda. Mój ojciec był chory, miał astmę, nie uczestniczył w Powstaniu i nazywało się, że on jest starym człowiekiem, dlatego jest chory i dlatego nie może brać udziału w Powstaniu. Ale jak sobie później policzyłam, to w okresie Powstania mój ojciec miał czterdzieści osiem lat, tak że nie był bardzo stary, ale bardzo się bał, nie wychodził prawie z piwnicy. Natomiast moja mama krążyła wokół powstańców, którym bardzo pomagała, gotowała, karmiła, opatrywała i nam gotowała, chodziła po wodę, bo przecież nie było wody. Trzeba było chodzić po wodę gdzieś w okolice kotłowni, gdzie zawsze była kolejka, i stamtąd przynosić do gotowania. Nie wiem jak my się myliśmy, a może wcale się nie myliśmy? Nie pamiętam jak to było. W każdym razie [moi rodzice] nie brali czynnego udziału w Powstaniu, ale bardzo byli... szczególnie moja mama, była bardzo pomocna.
Niesamowite wrażenie było, jak nakręcali „szafę”. „Szafa”, to była specjalna broń niemiecka, nie umiem jej nazwać fachowo. W każdym razie to był dźwięk nakręcanego mechanizmu, a później wybuchy strasznie głośne. Oni tę „szafę” zwykle kierowali na budynek na placu Wilsona, bo tam był szpital powstańczy. Nas „szafy” nie dosięgły, ale słyszeliśmy to. Myślę, że to był element psychologiczny, to nakręcanie „szafy’. W każdym razie były momenty, kiedy się bardzo baliśmy.
Ubranie nie stanowiło problemu, bo lato było upalne i chodziło się w byle jakich strojach. Jedzenie – to właściwie trudno powiedzieć, że to było jakieś menu, bo stale to samo się jadło. Nie było chleba. Cały czas nie jedliśmy chleba. Nie było normalnego jedzenia, tylko była kasza gryczana z cukrem i ewentualnie jakieś placki z dyni. To zapamiętałam. Może były kartofle, ale nie bardzo pamiętam, bo placki z dyni były dominujące, na oleju z olejarni z Marymontu.
W piwnicy był węgiel, ponieważ w okresie okupacji odcięto nam centralne ogrzewanie i wobec tego na środku pokoju stał piec i rura chyba była wypuszczona przez okno, w każdym razie w piecu się paliło i wobec tego na zimę się kupowało węgiel. Węgiel leżał w piwnicy, rozłożono [go] w pryzmę, na której położono tapczany. Wobec tego przyniosło się całą pościel do piwnicy i na tym spaliśmy. Stał stolik, półki, było jakieś umeblowanie tej piwnicy. Pamiętam, wszyscy ludzie mieszkali w piwnicy, wszyscy ludzie w bloku, każdy w swojej piwnicy. I były takie piwnice, gdzie pamiętam, stał stolik i moi rodzice grali w brydża. Oświetlenie było przy pomocy świec, albo karbidówek, albo lamp naftowych, bo przecież w okresie okupacji też nie było cały czas światła. Wydaje mi się, że były godziny, kiedy było światło włączane i wyłączane – od szóstej do ósmej, od ósmej do dziesiątej – jakoś tak było. Poza tym, oświetlało się mieszkanie przy pomocy różnych lamp.

  • Chciałam się jeszcze zapytać o informacje z innych dzielnic.

Zdaje mi się, że komunikacja pomiędzy poszczególnymi dzielnicami była bardzo ograniczona. Wiem, że wszyscy się bardzo interesowali Starówką, jak to wszystko wygląda, ale wszyscy byli bardzo zmartwieni, ponieważ można powiedzieć, że z Żoliborza widać było łunę nad Starówką. I ciągle te sztukasy... to było przygnębiające, straszne można powiedzieć. Te sztukasy lecące po kilka, z czarnymi krzyżami nad Starówkę, bombardujące Starówkę i wracające. Komunikacja? Byli żołnierze, którzy przychodzili kanałami i mówili, że jest piekło na Starówce. Trudno jest mi powiedzieć, jak wyglądały szczegóły tego piekła, bo prawdopodobnie takiej dziewczynki jedenastoletniej bardzo to nie interesowało, ale myślę, że było poczucie strachu.

  • Przypomina sobie pani, czy czytano jakieś gazety?

Tak. Były gazetki i wszyscy czytali te gazetki, ale jaka była treść tych gazetek i z jaką częstotliwością wychodziły, zupełnie nie pamiętam.

  • A radio?

Radio?! Przecież radia nie było! Przecież na samym początku okupacji wszyscy musieli zdać radia i nie było to tak, że Niemcy przychodzili i zabierali. Trzeba było samemu wziąć radio i zanieść. My zanosiliśmy z ojcem – wydawało mi się – takie wspaniałe nowoczesne radio, kupione tuż przed wojną. Nie pamiętam, jakiej marki, ale wyglądało ono bardzo elegancko i zanieśliśmy radio na komisariat, który mieścił się na ulicy Mickiewicza, i je zdaliśmy. Myślę, że ludzie mieli potajemne radia i gdzieś słuchali, ale nasze radio było dawno zdane, dostaliśmy nawet pokwitowanie, pamiętam. Wszyscy ludzie oddawali radia. Nie było oficjalnie radia w czasie Powstania.

  • Mówiła pani, że bardzo liczono na pomoc Rosjan.

Bardzo... czy ja wiem, czy bardzo? Wiem, że może od połowy Powstania, czy od końcówki, jednej trzeciej, stale się mówiło, że dochodzą jakieś strzały zza Wisły i że Rosjanie nam pomogą, że jakiś desant widzieli gdzieś w Łomiankach, na Burakowie. O, takie wieści dochodziły.

  • Pamięta pani jak skończyło się Powstanie?

Nasz dom, który był bardzo długim blokiem, trzypiętrowym, palił się właściwie od pierwszego dnia Powstania. Była ekipa społeczna, oczywiście nie strażaków, tylko cywilów, którzy ciągle starali się zlokalizować pożar, ale on się rozprzestrzeniał. Koniec Powstania wiąże mi się z nadchodzącym pożarem od strony Próchnika. Już wiadomo było, że Powstanie upadnie. Ten ogień coraz bardziej docierał. Pamiętam, że przyszliśmy do domu, bo wiedziałyśmy, że musimy zaraz wyjść z domu i z mieszkania. Nie pamiętam Niemców, którzy przyszli i powiedzieli to swoje przysłowiowe Raus, ale pamiętam gorącą ścianę od strony sąsiadów i miałam świadomość, że nasze mieszkanie zaraz ulegnie spaleniu. Więc naprędce wzięliśmy jakieś rzeczy, pamiętam, że ubraliśmy się już nie w letnie rzeczy. Ja byłam wyrośniętą dziewczynką i nie bardzo mogłam zmieścić się w swoje palto, które nosiłam poprzedniej zimy, takie dziewczęce palto, i ktoś z sąsiadów dał mi futro popielate z łapek karakułowych, uszyte na dorosłą panią, i to futro bardzo mnie wydoroślało. Zresztą to futro o mało nie stało się powodem nieszczęścia. Jakieś rzeczy [jeszcze] wzięliśmy, ale to nie były rzeczy, które by nas bardzo obarczały. Wyszliśmy z domu na stronę ulicy Próchnika i była zbiórka całej ludności cywilnej na działkach.
Pierwszym strasznym momentem, było oddzielenie mężczyzn od kobiet – bo jeszcze, dodatkowo, byli mężczyźni, których żony, matki, dzieci gdzieś się zagubiły w czasie Powstania. Może Powstanie zastało ich w innej dzielnicy i był straszny płacz, jak ci ojcowie musieli zostawić dzieci. Tych dzieci było kilkoro i one urządziły straszny płacz. Niemcy byli bardzo brutalni i mężczyzn siłą odsunęli na jedną stronę... I później był taki straszny moment, kiedy ukazały się czołgi, a ciągle była fama wśród ludności cywilnej, że Niemcy najeżdżają na ludność cywilną czołgami, na żywych ludzi, unicestwiając ich w ten sposób. To był moment strasznej paniki, ogromnego strachu. Czołgi jechały prosto na nas od strony Powązek i w pewnym momencie się zatrzymały. Później nas pognali i połączyli mężczyzn i kobiety. Pamiętam, szliśmy w tę wędrówkę z moim ojcem, i szliśmy do Powązek ulicą Powązkowską na Dworzec Zachodni. Wydawało mi się, że szliśmy może nawet bez żadnej eskorty, albo eskorta nie była dokuczliwa, bo zatrzymywaliśmy się po drodze, coś jedliśmy. Przeżyliśmy w drodze również bombardowanie. Nie wiem, jakie to były samoloty, czy niemieckie czy sowieckie... W każdym razie na kolumnę zbliżyła się eskadra samolotów i też do nas strzelano, bo pamiętam, że moja mama położyła się na mnie. Nic nam się nie stało, ale to było straszne i byli chyba też ludzie ranni i zabici. Na Dworcu Zachodnim czekały na nas odkryte węglarki, takie czarne wagoniki i tymi wagonikami pojechaliśmy do Pruszkowa.
Powiem jeszcze coś zabawnego, co wydaje mi się mistycznym zdarzeniem. Jak byliśmy pędzeni na działki, moja mama w pewnym momencie powiedziała do mnie: „Patrz Zosieńko, to jest cały nasz majątek i my to zaraz schowamy”. To było chyba pudełeczko, które było zawinięte w chusteczkę do nosa – niebieską w białą kratkę. I moja mama odeszła na chwilę od tej dużej grupy ludzi, jak gdyby chcąc być chwilę poza grupą, odgarnęła ziemię wokół badylowatego, dużego krzaka pomidora, który już pod koniec września był prawie ususzony, wykopała mały dołek i „to” zakopała. Pomyślałam sobie w duchu, że to jest bzdura, że przecież to jest, w ogóle, żadne schowanie. Ale proszę sobie wyobrazić, że jak wróciliśmy po Powstaniu do Warszawy, to był może marzec, może kwiecień 1945 rok, to w pewnym momencie mama powiedziała: „Choć pójdziemy »to« odkopiemy”. Dla mnie to była zupełnie fantasmagoria, że ona w ogóle wyobraża sobie, że może „to” odkopać gdzieś i znaleźć. I oczywiście, to zupełnie inaczej wyglądało na wiosnę, niż na jesieni – były suche badyle. Długo nie szukała, podeszła do jakichś wyschniętych badyli, które być może były kiedyś krzakiem pomidora, pokopała w ziemi łyżką do jedzenia – łyżką stołową i odkopała „to”. Tam były precjoza rodzinne, w niedużej ilości – pierścionek zaręczynowy czy bransoletka, jakiś łańcuszek. Nic tam nie było wartościowego, ale w każdym razie dla mnie to było zadziwiające zrządzenie sił wyższych.
Wracając do końca Powstania. Z Dworca Zachodniego dojechaliśmy do Pruszkowa. Pamiętam, że już od połowy drogi okropnie płakałam, ale płakałam nie dlatego, że jestem wypędzona, ale dlatego, że Powstanie się skończyło. Widziałam te wypalone domy, tyle trupów, tyle nieszczęścia po drodze. Wszystko zrujnowane... Niesamowity był pochód tych ludzi, biednych okropnie i znękanych. W Pruszkowie byliśmy skoszarowani, można powiedzieć, w halach, to były może warsztaty naprawcze. Spaliśmy na betonowych podłogach, ale spaliśmy tam krótko, może jedną, może dwie noce, ale dawali nam ciepłą zupę. Były tam siostry z RGO, miały na ramionach opaski PCK. W pewnym momencie trzeba się było zdecydować i stanąć do selekcji: siedziało chyba troje Niemców i podchodziła rodzina, podchodzili ludzie i oni przeznaczali na wywóz do obozu, do Niemiec na roboty, albo do Generalnej Guberni. W tym momencie, o mało to futro nie przyniosło mi nieszczęścia, bo oni mnie wzięli za panienkę, za nastolatkę. Pamiętam jak moja mama, drżącą ręką, okropnie płacząc wyciągała moją metrykę, żeby pokazać, że mam jedenaście lat, mimo wyglądu panienki. Nie wiem, dlaczego ten Niemiec machnął ręką i na mnie, i na moją matkę, i na mego ojca, który wyglądał bardzo staro, bo pamiętam, że był nieogolony, łysy, zapuszczony, bardzo znękany psychicznie – być może, że on miał depresję – i przeznaczyli nas razem do Generalnej Guberni, ale to nie było powiedziane. Wsadzili nas znowu do odkrytych wagonów i wieźli. Wieźli nas cały dzień, całą noc do następnego dnia – może rana, może popołudnia – w tych wagonach odkrytych. Padał deszcz, ale było ciepło. Nie pamiętam, żebym zmarzła. Po drodze ten wagon zwalniał na jakiś stacjach... Może to był Grodzisk? Nie znam tego rozkładu. W każdym razie jak wagon zwalniał, to pod szlabanami, czy na stacjach stały tłumy ludzi, które rzucały nam chleb. Pamiętam zapach i smak tego chleba... niezwykły, po dwóch miesiącach właściwie niejedzenia chleba. Rzucali nam owoce, rzucali nam jakąś kiełbasę do tych wagonów i bardzo się zastanawialiśmy, martwiliśmy, szczególnie ludzie dorośli, czy nas nie wiozą do Oświęcimia, bo się zorientowaliśmy, że ten pociąg jedzie w kierunku Krakowa.

Ale pociąg zatrzymał się na stacji Słomniki i otworzyli te wagony. Nie było żadnych Niemców, wypuścili nas z wagonu na peron trawiasto-żwirowy, podjechały tak zwane podwody, czyli furmanki z końmi, załadowali nas na te furmanki i zawieźli nas na rynek w Słomnikach, tam ludzie nas „rozebrali” do swych domów.
Nas zaprosił do domu jakiś nauczyciel. Pamiętam rozkosz wykąpania się, spania w czystej, białej pościeli. Następnego dnia byli spędzeni chłopi z okolicznych wiosek i oni nas, że tak powiem, „rozebrali” do swoich gospodarstw. Pojechaliśmy do wsi Łętkowice i byliśmy u gospodarzy, którzy nazywali się Dejworkowie. Było trzech Dejworków, mieszkali po przeciwnej stronie głównej ulicy, byli to dosyć bogaci gospodarze. Ja byłam u jednych Dejworków, moja mama u drugich, a tata u trzecich Dejworków. Tam zaczęłam chodzić do szkoły, ale pomagałam też w gospodarstwie. Wiem, że motyką rozbijałam brukiew czy buraki cukrowe dla świń, kur i dla krów. Najgorzej było dla kur, bo trzeba było bardzo drobniutko posiekać. Chodziłam w pole i pomagałam, chodziłam do miejscowej szkoły podstawowej, nawet zawarłam tam przyjaźnie. I oczywiście okropnie chciałam się zapisać do partyzantki. Chodziłam wieczorową porą za stodołę i czekałam na partyzantów. Tamci partyzanci nazywali się „Jędrusie”. Był we mnie duch patriotyczny z Powstania i koniecznie chciałam się dostać do tej partyzantki. I rzeczywiście któregoś wieczoru – mieszkałam bez ojca i bez matki u tych ludzi, tak że mogłam się wyrwać w nocy, bo tam było tyle ludzi, tyle dzieci, że nikt specjalnie nie zwracał na mnie uwagi – szli partyzanci. Powiedziałam im, że jestem z Powstania, że mam piętnaście czy szesnaście lat, a byłam już jeszcze większa, jeszcze roślejsza, a w dodatku jeszcze dosyć gruba, bo tak się rzuciłam po Powstaniu na jedzenie, że bardzo szybko się zrobiłam taka grubaska. No i powiedziałam im, że w czasie Powstania walczyłam, że byłam łączniczką, że byłam sanitariuszką, naklepałam różnych bzdur. A poza tym, że mój ojciec jest farmaceutą, wobec tego ja się bardzo dobrze znam na lekarstwach i żeby oni mnie wzięli do lasu do partyzantki, że ja im będę sanitariuszką. Proszę sobie wyobrazić, że oni się ze mną umówili. Umówili się ze mną po kilku dniach w jakimś charakterystycznym miejscu, ale dostatecznie straszliwym, to znaczy było to na skrzyżowaniu dróg pod krzyżem i przy cmentarzu, o godzinie dwunastej w nocy. Pamiętam, że poszłam... Obskoczyły mnie psy... Jeszcze przedtem zostawiłam list do swojej mamy, która mieszkała w chałupce ze strzechą i okno jej wychodziło na drzewo, które miało dziuple akurat naprzeciwko tego okienka. I w tym okienku położyłam dużą biała kopertę i było tam napisane, pamiętam jak dziś: „Mamo wybacz – ojczyzna mnie wzywa!”. No i poszłam. Poszłam... i były straszne przygody zanim tam doszłam, bo przede wszystkim gleba, która jest w tych okolicach, nazywa się rędzina, to jest błotnista, bardzo śliska gleba – ta droga była rozmoknięta i pamiętam, że co i rusz wyskakiwałam ze swoich kaloszy, musiałam wyciągać te kalosze z błota, nakładać i iść dalej. Poza tym obskoczyły mnie psy i chyba do tej pory okropnie boję się psów. Przyszłam do tego miejsca gdzie był cmentarz i krzyż – ja się okropnie bałam duchów – ale ani duchy ani partyzanci nie przyszli. Ja tam stałam i stałam, i jak niepyszna wróciłam. Tak, że niestety nie udało mi się walczyć w partyzantce.

  • Kiedy udało się pani wrócić do Warszawy?

Tuż przed wkroczeniem Rosjan mój ojciec pojechał do Krakowa w poszukiwaniu pracy, bo był pracownikiem ZUS i chyba pracę dostał, ale straciliśmy z nim kontakt. Jak wkroczyli Rosjanie, to z mamą postanowiłyśmy jednak pójść do Krakowa i odnaleźć ojca. Wiedzieliśmy, że to jest na ulicy Piekarskiej... nie pamiętam jaki numer, ale pamiętam, że po pierwsze szłyśmy na piechotę, z jakimiś tobołkami, a później jechałyśmy, bo zatrzymałyśmy przy pomocy butelki wódki samochód z amunicją prowadzony przez rosyjskiego żołnierza i on nas wziął. Pamiętam, że jechałam na tej górze amunicji, to były jakieś bombki poukładane w sterty na samochodzie. Okropnie się bałam, że spadnę z tego wszystkiego. On nas dowiózł na przedmieścia Krakowa i my przez ten nocny Kraków szłyśmy i szłyśmy w nocy, szukając ulicy Piekarskiej, nie mogąc jej znaleźć. Padał deszcz, było zimno. W środku nocy przyszłyśmy w końcu na ulicę Piekarską. Mój ojciec był w bardzo złym stanie. Wiem, że bardzo nas entuzjastycznie przywitał, ale jednocześnie był głodny, brudny. W tym pokoju, w którym mieszkał był straszny nieład, było w ogóle dużo uciekinierów.
Nasze życie zaczęło się powoli układać w Krakowie. Pamiętam, że chodziliśmy na plac Wolnica, dostawaliśmy bony na zupy, na obiady, takie RGO – to była organizacja charytatywna, która pomagała ludziom w tym okresie. Później mój ojciec dostał pracę, a później nawet dostał mieszkanie na [ulicy] Fałata, bardzo piękne mieszkanie – dół willi, dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Miałam nadzieję na swój pokój, taras, wejście do ogródka. To było mieszkanie, tak zwane „poniemieckie”, to znaczy mieszkali tam Niemcy w czasie okupacji – umeblowane, widne, jasne, czyste... Ja się tak cieszyłam na to mieszkanie, a moja mama powiedziała w ciągu paru minut: „Nie, ja w Krakowie mieszkać nie będę, wracamy do Warszawy”. To była znowu okropna droga, bo pociągi chodziły, jak chciały. Wychodziło się na dworzec i czekało się na pociąg, który przyjedzie i który jedzie w kierunku Warszawy. Nie było tak, żeby był rozkład jazdy, wiadomo o której godzinie. I tak po paru dniach, nocując u dróżników, zawiadowców stacji, na dworcach, w tłumie ludzi, zawszeni okropnie (wszyscy byli zawszeni), z niesamowitymi tobołami, wylądowaliśmy chyba na Dworcu Zachodnim i z Dworca Zachodniego przyszliśmy na piechotę na Żoliborz. Już działała spółdzielnia WSM – Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, i proszę sobie wyobrazić, że oni przydzielili nam pokój. Nasze mieszkanie było oczywiście spalone, bo ten ogień dotarł do naszego mieszkania, więc oni przydzielili nam pokoju w nie spalonym mieszkaniu i tam od razu zagospodarowaliśmy się.
To było oczywiście gruzowisko. Miałam brata ciotecznego, który był wyspecjalizowany w procederze rozbrajania broni. A mianowicie on szukał amunicji, a szczególnie bombek, które z tyłu miały skrzydełka. On rozbrajał te bombki. które były naładowane trotylem, ale nie jestem pewna, tylko mówiło się tak, że one są naładowane trotylem – i ustawiał je sobie na półeczce jako precjoza. Ja mu towarzyszyłam. On był moim młodszym bratem, ale nie miałam na niego wpływu… zresztą sama to chętnie robiłam. Szukaliśmy różnych naboi, które też rozładowywaliśmy, później te naboje się zbierało i podpalało – ogień był – taki wielki fajer i huk.
Zaczęliśmy chodzić do szkoły. Warunki były straszne, ale nie pamiętam, żebym była głodna, a na ubrania nikt nie zwracał uwagi. W czymś się chodziło, na pewno nędznie bardzo ubranym, ale w ogóle to nie było ważne.
Pamiętam, że zaczęłam chodzić do LXIV szkoły, która mieściła się w mieszkaniu prywatnym. Później ta szkoła przeniosła się na ulicę Śmiałą, a później zaraz zaczęłam chodzić do gimnazjum Sempołowskiej na Placu Inwalidów.

  • Czy pamięta pani jak wyglądał bezpośredni kontakt z powstańcami?

Pamiętam fragmentarycznie, bo oni się zwracali do mnie jak do dziecka. Usiłowałam im na pewno nadskakiwać jakoś... Bliższy kontakt miałam w rozmowie z powstańcami rannymi, leżącymi w piwnicy naszego domu. Jedna z piwnic była przeznaczona na coś w rodzaju sali dla lżej rannych. Był tam nawet taki powstaniec, który miał pseudonim „Małkowski” – tak mi się wydawało. Ja mu szczególnie dużo usiłowałam czytać, z nim rozmawiać, nawet starałam się go zabawiać rozmową, ale wydaje mi się, że on był w wieku albo późno licealnym albo studenckim i traktował mnie jak smarkulę, którą trzeba zbyć. Nie pamiętam szczególnych rozmów toczonych, ale pamiętam, że przynosiłam mu różne książki, czytaliśmy głośno. On później, nie wiem jaka to była rana, w każdym razie wylizał się z tej rany, poszedł do Powstania i zginął.
Trudniłam się również zajęciami literackimi. Pisałam wiersze w okresie Powstania i po Powstaniu, w okresie gimnazjalnym i studenckim pisałam powieści. Również o nim napisałam – to była taka historia, że on mieszkał na Pradze, na ulicy Małej i po Powstaniu przyszli do moich rodziców, czy też do mnie, jego rodzice, żeby się dowiedzieć szczegółów jego historii powstańczej. I od nich właśnie chyba się dowiedzieliśmy, że on zginął. W każdym razie oni wzięli moją dziecięca opowieść, czy też opowiadanie, w którym przewijała się ta postać, ale chyba nic nie mogli [z tego] wywnioskować, bo tam było więcej fantazji niż, rzeczywiście, treści prawdziwej. Oddali mi tę powieść.
Pamiętam, że był taki Powstaniec. Czy on był młody czy stary? Pewnie był w młodzieńczym wieku skoro miał takie pomysły, żebym ja – jedenastoletnie dziecko – była łączniczką i chodziła kanałami na Śródmieście. Wiem, że tym szantażowałam moją mamę, żeby mi pod trzepakiem pozwoliła śpiewać patriotyczne pieśni w czasie nalotów i latać na zbiórki do harcerzy, i zapisać się w ogóle do harcerstwa, wybrać pseudonim, chodzić po zrzuty, chodzić po żywność na działki. Ciągle mówiłam, że ktoś mi to na pewno zaproponował, że mogłabym być łączniczką i chodzić na Starówkę.

  • Czy pamięta pani, jak wyglądał udział powstańców w życiu religijnym? Czy ono w ogóle istniało i w jaki sposób to się odbywało w czasie Powstania?

Tak jak przez mgłę pamiętam, że był doktor Truszczyński – chyba Truszczyński, albo Tuszyński – który był proboszczem z Marymontu. Ponieważ z Marymontu docierały straszliwe wieści, Niemcy strasznie mordowali ludzi i powstańców tutaj na Marymoncie i zajęli Marymont bardzo szybko, on się chyba przeniósł na Żoliborz i chyba odprawiał na podwórku msze... Nie pamiętam żadnych szczegółów z życia religijnego.
  • Czy ma pani jakieś jedno szczególne, bardzo wyraźne wspomnienie z Powstania? Czy znalazła się pani w jakiejś sytuacji, która była tak przerażająca, że szczególnie utkwiła pani w pamięci?

Jak bomba trafiła w nasz dom i można powiedzieć, że nas zasypało, bo wszystko było zasypane, wszystkie okienka i okienka piwniczne i wszystkie wejścia. Tylko jedno wejście było wolne do przejścia. Konfiguracja tych piwnic była też taka… to był blok, pod którym był korytarz piwniczny przez całą długość, a blok miał długość pięćdziesiąt, może sto metrów nawet. Z tego korytarza były drzwi do poszczególnych komórek piwnicznych. Każda komórka miała swoje okienko, wysoko, takie maluteńkie okienko, gdzie był otwierany, tak zwany oberluft. To było na poziomie ziemi. I ci wszyscy ludzie, w ogromnej panice, w kurzu, w hałasie, wszyscy biegli do tego jednego wyjścia. To było dosyć straszne. Wszystko na podwórku było przysypane pyłem, takie szaro-żółto-brązowe. Tam były takie piękne drzewa i to wszystko było połamane od tego podmuchu, od tego wybuchu. Wszyscy ludzie lecieli gdzieś, nie wiadomo gdzie. Ja tylko dlatego się nie zgubiłam, że mój ojciec trzymał mnie kurczowo za rękę, nie wiem czy to było z moją matką... Wszyscy byli wstrząśnięci i oszołomieni, jakby wszyscy doznali mikro-wstrząsu mózgu. I opamiętaliśmy się gdzieś u wylotu ulicy Sierpeckiej, czy też na Krechowieckiej. Wróciliśmy, bo po co biegliśmy? Nie wiadomo, po co biegliśmy. Tu strzały, tu bombardowanie, tu w dalszym ciągu odbywa się walka powietrzna, jest alarm, a my lecimy gdzieś. I wreszcie opamiętaliśmy się, wróciliśmy, alarm się skończył, odnaleźliśmy mamę. Bomba trafiła chyba... nie wiem, czy w nasz budynek, trochę dalej, czy obok... W każdym razie to było bardzo silne wrażenie.
Pamiętam, było bardzo duże wrażenie [z] pogrzebów. W pogrzebach zawsze uczestniczyli księża, nie wiem czy to był ten ksiądz Truszczyński, ale zdaje mi się, że zawsze to było z księdzem. Chowało się powstańców na podwórku, wykopywało się dół. Podwórko było usiane grobami. Jak wróciliśmy po Powstaniu, to mieszkaliśmy w domu WSM na Próchnika 8, nasze okna wychodziły na bardzo liczne groby. Odbywały się ekshumacje – przychodziła ekipa PCK, z twarzami osłoniętymi maskami, z noszami. Oni byli ubrani w dziwne ubiory, szare, szaro-zielone. Odkopywali groby. Starali się zidentyfikować zwłoki, układali je na noszach. Stały trumny. Gdzie je później przewozili – trudno mi powiedzieć, ale w każdym razie ekshumacji było bardzo dużo. To był widok, można powiedzieć codzienny, tak że ja się tego nie bałam. Może bardzo to przeżywałam, ale się tego nie bałam.

  • Właściwie nieustannie miała pani styczność z różnymi żołnierzami, ze śmiercią....

Tak, właściwie od początku Powstania. Po Powstaniu zdarzyła się również śmieszna historia, śmieszna i straszna. Otóż tak – nie było szyb w oknach, w naszym mieszkaniu po Powstaniu okna były zabite deskami, w deskach były szpary. Był to marzec, kwiecień, było jeszcze zimno, czymś się paliło. Była prowizoryczna, tak zwana koza, czyli piec. Spało się na wierzchach od tapczanów, które były ustawione na cegłach, nakrywało się różnymi derkami, a między innymi mieliśmy skądś, ale dalibóg nie wiem skąd, kożuchowe śpiwory. I którejś nocy usłyszeliśmy straszny szum. Noc była jasna i przez deski przeświecał księżyc, ale mój ojciec zapalił jeszcze świece. I proszę sobie wyobrazić, że tam się roiło od myszy. Myszy były wszędzie! Na stole, na nas, na szafie, na półkach, na podłodze... Wszędzie były myszy! I nawet nie uciekaliśmy, po prostu staraliśmy się przetrwać tą inwazję myszy. Myszy, pamiętam, że wciskały się ze szczególną siłą w mój śpiwór, bo widocznie zapach skóry je wabił. Ja byłam wciśnięta w śpiwór, w kożuch, i pod głową miałam kożuch. I pamiętam rano, jak się zrobiło widno, znalazłam pod głową, w śpiworze dwie uduszone myszy. Widocznie one walczyły ze sobą, czy też ja z nimi walczyłam odganiając je, że te myszy uśmierciłam. To był taki przemarsz myszy i później się już nigdy nie pojawiło, nie mam pojęcia co to mogło być.
W pierwszych klasach gimnazjum Sempołowskiej, które było w tym czasie żeńskim gimnazjum, zawiązało się coś w rodzaju tajnej organizacji konspiracyjnej. Zawsze miałam takie tendencje do konspiracji, do walki, byłam wychowywana w rodzinie antyreżimowej i antykomunistycznej. Bardzo chcieliśmy odwrócić tok historii, bardzo liczyliśmy na zryw powstańczy, narodowy, III wojnę światową, coś, co by wygnało bolszewików. Pamiętam, że pisałam takie wiersze: „Czerwona zaraza nad Polską zawisła, siejąc nienawiść, bezbożność, zniszczenie Rabując dobytek ludzi i ich mienie Czerwona zarazo, sny i wróżby Ciebie nie przewidziały Kto by pomyślał o takim nieszczęściu A któryby dobry Polak chciał żeby się tak działo Idź precz skąd przyszłaś, zgiń przepadnij maro…” – to były wiersze dwunastoletniego dziecka.
Ja zupełnie nie wiem, kto mógł zawiązać taką organizację. Rzecz polegała na tym, spotykaliśmy się w prywatnych mieszkaniach i oni nam mówili, że my pójdziemy do Kampinosu, że tam już na nas czekają lepianki, że mamy organizować sprzęt sanitarny, bo my będziemy sanitariuszkami i miałam przygotowana torbę sanitarną z bandażami, z jodyną, z wodą utlenioną, z jakimiś tam proszkami jeszcze. A tymczasem mamy przepisywać odręcznie odezwy. I te odezwy to mniej więcej były, pamiętam taki motyw, że: „Obecny rząd jest rządem marionetek poruszanymi przy pomocy nici, sznurków z Moskwy”. I te odręcznie przepisywane, zeszytowe kartki z takimi odezwami, przyklejałyśmy na murach przy pomocy zwykłego kleju – pac, pac i na mur. I było takie zdarzenie, zupełnie okropne. Pamiętam, że szłam ze swoim ojcem ulicą Mickiewicza. Naprzeciwko Mickiewicza 25 podbiegłam do domu, który był przeszklonym domem z dużymi oknami, żeby nakleić tą kartkę. Zostawiłam swego ojca bez słowa, nic nie mówiąc. I w pewnym momencie zatrzymała się koło mnie, tak zwana demokratka – to były samochody, w których jeździło UB – i zaczęli do mnie wołać, żebym się zatrzymała. Wysiedli z samochodu, zdarli kartkę. Zaczęłam uciekać na ulicę Mierosławskiego, w stronę parku Żeromskiego, i oni zaczęli do mnie strzelać, bo pamiętam strzały. Park Żeromskiego jest zdewastowany, jest tam pełno lei po bombach, leży pełno połamanych gałęzi drzew. Nie są przystrzyżone żadne drzewa, krzaki, wobec tego wpadam w jakąś gęstwinę i tą gęstwiną przedzieram się, byle dalej od nich. Oni wpadają do tego parku i zaczynają mnie szukać. Słyszę głosy poszukiwań, ale nie penetrują tych krzaków, nie wchodzą w te krzaki, tylko na tej alejce czy w miejscu, które zostało z alejki – bo tam wszystko jest zdewastowane – oni stoją i się rozglądają. Słyszę ich głosy. Przedzieram się w jakieś miejsce i siedzę zaszyta w krzaki, sama jedna, do wieczora. Dopiero po ciemku wracam do domu. Na pytanie rodziców, gdzie byłam, dlaczego ojca zostawiłam samego, i co się w ogóle stało, mówię, że musiałam polecieć do koleżanki. I to mi przechodzi na sucho, łagodnie zostaję skarcona i nikt nie wie o tych zdarzeniach, nigdy moi rodzice nie wiedzieli o tym, co się tam działo.

  • Jak długo brała pani w tym udział?

Myślę, że to trwało najwyżej kilka miesięcy, że się tak spotykałyśmy i szykowałyśmy. Szykowałyśmy również odzież, nieprzemakalne peleryny. Ale ta apteczka była bardzo znakomicie wyposażona – torba z czerwonym krzyżem, i to wszystko stało w pogotowiu. Pójdziemy do Kampinosu, będziemy mieszkać w lepiankach i będziemy wyganiać bolszewików. To było – wydaje mi się – w 1945 roku, na jesieni.





Warszawa, 22 luty 2005 roku
Rozmowę prowadziła Anna Piłat

Danuta Ciepielewska Pseudonim: „Jagoda” Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter