Danuta Jeżewska „Maria”, „Danka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Jeżewska, z domu Hryckiewicz. Urodziłam się 16 maja 1924 roku w Wilnie.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Moi rodzice – Jadwiga Piekarska i Wacław Hryckiewicz – pochodzą z rodzin ziemiańskich, z Mińszczyzny. W czasie rewolucji bolszewickiej musieli stamtąd uciekać. Niestety, zawsze tęsknili do swoich rodzinnych stron, ale już nigdy tam nie wrócili. W 1920 roku znaleźli się na terenie Polski, to znaczy w Warszawie. Ojciec był w Legionach, brał udział w tej słynnej bitwie pod Radzyminem. Po wojnie moi rodzice, którzy nie byli jeszcze małżeństwem, wzięli ślub – to było w listopadzie 1920 roku, i zamieszkali w Wilnie. Przeważnie wszyscy ludzie, Kresowiacy z Mińszczyzny, którzy musieli opuścić tamte strony, to chcieli być bliżej tych Kresów, tak że bardzo dużo mieszkało właśnie w Wilnie. Mój ojciec jeszcze za czasów carskich zaczął studiować weterynarię w Petersburgu. Już po wojnie chciał ją skończyć, a było to [możliwe] tylko we Lwowie, to się nazywało medycyna weterynaryjna, tak że moja mam pracowała w Wilnie w kuratorium, a ojciec się uczył we Lwowie. W międzyczasie, w 1924 roku, jak mówiłam, urodziłam się ja.
Po skończeniu studiów mój ojciec dostał pracę, a właściwie został wysłany do pracy w Nieświeżu. Nieśwież to małe miasteczko na Kresach, dawna – właściwie trudno powiedzieć, czy dawna – siedziba Radziwiłłów. W tymże Nieświeżu jest piękny warowny zamek otoczony fosą, ze zwodzonym mostem, piękny kościół, budowany jeszcze przez Krzysztofa Radziwiłła zwanego Sierotką, więc to jest wszystko wiek XVII. Tam mieszkaliśmy kilka lat; ja tam ukończyłam szkołę powszechną, a potem ojca przeniesiono do Baranowicz – również miasteczko na Kresach, z tym że to było już dużo większe [miasto] niż Nieśwież. Tam wstąpiłam do gimnazjum i tam w żeńskim prywatnym gimnazjum do okresu wojny skoczyłam trzy klasy.
W czasie wojny jako harcerka pełniłam dyżury na dworcu kolejowym, bo przyjeżdżały tam pociągi z rannymi żołnierzami, z uciekinierami, z ludnością cywilną, i trzeba było zająć się głównie tą ludnością cywilną, gdzieś ją umieścić, dać jeść. Muszę powiedzieć, że mieszkańcy Baranowicz bardzo chętnie przyjmowali ich do swoich domów. Niestety 17 września spotkał całą Polskę, a nas bezpośrednio, potworny cios – weszli bolszewicy. Obszarpani, brudni, widziałam na własne oczy to, o czym się mówi, że karabiny na sznurkach; tym niemniej byli bardzo butni, bardzo pewni siebie, tak jakby się czuli panami na tej ziemi. Muszę powiedzieć, że bardzo dużo ludzi, młodych Żydów, współpracowało z Rosjanami. Chodzili z czerwonymi opaskami na ramieniu, wydawali Polaków i zaczęły się naprawdę ciężkie czasy, bo bolszewicy zabierali własności, domy, samochody. Wchodzili do domu, nawet do naszego, który był dosyć duży, i powiedzieli, że dwa pokoje to są ich, będą tu mieszkać jacyś oficerowie. Przede wszystkim aresztowania były. Cała inteligencja, lekarze, a szczególnie sędziowie, jacyś wyżsi urzędnicy państwowi – wsadzano do więzienia; jeszcze na razie wywozów na Sybir nie było.

  • Czy był jakiś konkretny powód, dla którego państwo uciekli?

Mój ojciec był tam powiatowym lekarzem weterynarii, więc też miał jakieś stanowisko. Musiał to wszystko zdać lekarzowi rosyjskiemu, tamte wszystkie papiery. Trzykrotnie był wzywany do NKWD, przede wszystkim za to, że urodził się niby w ich kraju, że tam miał majątek, że w świadectwie metryki było napisane po rosyjsku – bo to jeszcze za czasów carskich [było] – dworjanin. Jednym słowem był takim podejrzanym elementem i dla nich wrogim. W związku z tym wiedzieliśmy, że na pewno potem aresztują albo wyślą nas wszystkich w głąb Rosji. Po jednym z takich przesłuchań moja mama powiedziała: „Natychmiast wyjeżdżamy”. To znaczy spakowaliśmy tylko jakieś torby, plecaki i po dwóch dniach opuściliśmy nasz dom. Było to gdzieś w połowie grudnia. Mama, ja, mój ojciec i mój brat, który miał wtedy dziesięć lat, opuściliśmy dom, oczywiście wszystko zostawiając tak, jak było urządzone, i co w nim było. Nasza gosposia, zresztą pochodząca z Białorusi, ale wiele lat u nas była i [była] bardzo zaprzyjaźniona, została w tym domu razem z psami, kotami. Później już, od moich krewnych, którzy byli w tym domu i rozmawiali z gosposią, dowiedzieliśmy się, że 25 grudnia przyszli aresztować ojca, tak że dosłownie tydzień czy dwa tygodnie przed tym zdążyliśmy wyjechać.
Oczywiście kierowaliśmy się do Generalnej Guberni – do Warszawy; można powiedzieć, że od przyjaciół do przyjaciół. Droga trwała chyba ze dwa tygodnie, był mróz, śnieg. Część tej drogi to przebyliśmy piechotą, część, wynajmując jakieś tak zwane podwody – oczywiście trzeba było płacić za to podwiezienie koniem tylko ruble złote albo złote dolary. Chyba dwa tygodnie tak żeśmy wędrowali, spotykając takich samych uciekinierów jak my, i razem żeśmy szli. Wreszcie przeszliśmy jakoś szczęśliwie – naprawdę można powiedzieć, że mieliśmy szczęście – przez zamarznięty (chociaż z jakąś niewielką warstewką wody) Bug. Nie napotkaliśmy na szczęście Niemców, to znaczy Niemcy właściwie pozwalali, z tym że zabierali wszystko, co ci uchodźcy mieli przy sobie, a każdy starał się mieć złoto, biżuterię, to co miał – zaszywało się te ruble czy złote dolary gdzieś do pasa i tak dalej. Niemcy, jak złapali, to absolutnie wszystko to zabierali. Na szczęście jakoś uniknęliśmy tego i dobrnęliśmy, dojechaliśmy do Warszawy.
Tam zatrzymaliśmy się u naszych krewnych na ulicy Barskiej, ale po kilku miesiącach rodzice wynajęli mieszkanie w willi znanego profesora Orłowskiego. Trudno powiedzieć „mieszkanie”, bo to były dwa takie maciupkie pokoiczki, bez łazienki niestety. Ale byliśmy u siebie. Początkowo moi rodzice, a szczególnie mama, która bardzo bała się bolszewików, mówiła, że zna ich dobrze, i bardzo bała się albo przeczuwała, że może tu wejdą i że znowu trzeba będzie uciekać od nich, zbierała w miarę możliwości złote ruble. Można było je kupować i to nas uratowało, bo na razie ojciec nie pracował, i za to jakoś żyliśmy.

  • Wcześniej zbierała?

Tak.

  • Co pani rodzice robili w Warszawie? Z czego się utrzymywali?

Po jakimś czasie tam spotkaliśmy dużo znajomych, również z Kresów, którzy jakiś handel [prowadzili], więc troszkę z nimi współpracował ojciec, ale potem zgłosił się do jakiegoś magistratu, że jest lekarzem weterynarii, czy do jakiegoś związku lekarzy weterynarii. W Warszawie sporo było [weterynarzy] i właściwie nie było co leczyć. Wtedy właśnie powiedziano mu, że gdzieś pod Warszawą – to był Stoczek, wiocha taka, małe miasteczko – że tam nie ma lekarza weterynarii, i ojciec tam pojechał i tam pracował. W związku z tym zawsze mieliśmy jakieś zaopatrzenie, to znaczy przywoził, przyjeżdżał czy moja mama jeździła, bo brat chodził do szkoły.
Ja już zaraz po przyjeździe skontaktowałam się też z taką moją kuzynką i mogłam rozpocząć naukę na kompletach. Zostałam przyjęta na komplety do Gimnazjum imienia Juliusza Słowackiego. W 1943 roku zdałam maturę, też na kompletach. Już nie będę opowiadała, jak była wspaniale zorganizowana nauka na kompletach.

  • Proszę opowiedzieć.

Odbywały się w mieszkaniach prywatnych, potem – już nie pamiętam dokładnie, w którym roku – nasza szkoła, to znaczy [gimnazjum] Słowackiego i nasza dyrektorka, pani profesor Kasperowiczowa utworzyła szkołę jak gdyby bieliźniarską. Wynajęła lokal i my już potem nie chodziłyśmy po tych prywatnych mieszkaniach na komplety, tylko w ostatnim roku właśnie [byłyśmy] w tej szkole bieliźniarskiej. Miałyśmy w tej szkole rozłożone jakieś bele materiałów, nożyczki, maszyny, coś takiego, a to było bardzo dobre o tyle, że miałyśmy legitymacje: „uczennica szkoły bieliźniarskiej”. Przypuszczam, że gdyby ktoś chciał sprawdzić, co my umiemy z tej szkoły bieliźniarskiej, to na pewno nie mogłybyśmy się pochwalić, ale tam się odbywała nauka i tam też zdawałyśmy maturę. Było to na ulicy Smolnej, w jakimś budynku, który nie był całkowicie wykończony. Zaczęto przed wojną, a potem chyba był do pierwszego piętra.
Jeszcze chciałabym coś powiedzieć o moim zaangażowaniu w AK. Właściwie rozpoczęłam to jeszcze jako ZWZ, w 1941 roku w „Szarych Szeregach”, ale potem moje koleżanki z Kresów, które też trafiły do Warszawy, namówiły mnie, bo one już należały do „Odwetu” i namówiły mnie, żebym tam przeszła. Tak że chyba od lutego 1942 roku już należałam do II Batalionu Szturmowego „Odwet”, gdzie naszym wodzem był porucznik Julian Sobolewski. Wtedy oczywiście nie znałyśmy tego nazwiska, [znałyśmy] pseudonim – „Roman”, porucznik „Roman”. Należałam do sekcji sanitarnej; było jakieś sześć czy siedem dziewcząt. Naszą opiekunką była wykwalifikowana pielęgniarka. Ona właściwie uczyła nas tych wszystkich medycznych rzeczy, więc bandażowanie, zastrzyki, uczyłyśmy się też, jak, powiedzmy, leczyć rany. Odbywały się poza tym jeszcze takie szkolenia troszkę wojskowe, przychodzili tacy podchorążowie, jak myśmy ich nazywały, troszkę [mówili] o wojsku, śpiewałyśmy piosenki i tak dalej, a wszystko to się odbywało u nas w mieszkaniu. Wydawało się, że tam jest jakoś bezpiecznie. Wprawdzie moja ciocia, która też tam mieszkała, stała zawsze na warcie i jak za głośno śpiewałyśmy, to pukała tam odpowiednio do naszych drzwi, mówiła, że [mamy być] ciszej. W ramach szkoleń sanitarnych chodziłyśmy do Szpitala Maltańskiego i do Szpitala Ujazdowskiego. Tam opiekowałyśmy się rannymi żołnierzami z wojny z 1939 roku.
Poza tym szkoleniem sanitarnym ja jeszcze zajmowałam się kolportażem gazetek i przepisywaniem – bo akurat miałam maszynę do pisania – skryptów dla podchorążówki. To były sterty przepisywanych dzieł, które potem pakowałam w paczki i nosiłam, taki miałam punkt, do Instytutu Głuchoniemych. Tam się spotykałam z kimś, kto odbierał je ode mnie.
Jeszcze może wspomnę, że właśnie roznosząc te gazetki, raz miałam bardzo przykrą historię. Ja te gazetki zabierałam z ulicy Hożej, a woziłam je na Grochów i już po rozdaniu tych biuletynów wracałam do domu. Miałam jeszcze kilka gazetek – cztery czy pięć – w torebce i jechałam tramwajem „25”, który dojeżdżał właśnie prawie aż do mojego domu, do Filtrowej, ulicą Zieleniecką. W pewnym momencie słyszymy: Halt! Halt! Zatrzymali Niemcy tramwaj i kazali wszystkim wysiąść. Bałam się, ze zrobią rewizję i znajdą u mnie te gazetki, wobec tego, tu ludzie tłoczą się, wychodzą, wyjęłam je i udało mi się wsadzić je gdzieś tam między siedzenia. Czy całkowicie schowane, czy nie, nie wiem. Wysiadłam, oczywiście było: Hände hoch! i: Ausweis!, ciągle poszturchiwania i krzyki tych Niemców. Przeszli też po tym tramwaju, a ja nie wiedziałam, co będzie, jak znajdą gazetki, i właściwie cały czas modliłam się, żebym miała odwagę w razie czego przyznać się, że to moje gazetki, ale na szczęście... Zabrali dwóch mężczyzn. Mój ausweis – bo już właśnie [byłam] w tej szkole bieliźniarskiej – okazał się bardzo dobry. [Niemiec] powiedział nawet: Gut, gut. Pobiegłam do tego tramwaju, w to miejsce, gdzie upchnęłam te gazetki. Na miękkich nogach dojechałam do domu.
Jeszcze chciałam wspomnieć, że w tym naszym maleńkim mieszkaniu, dwukrotnie przez czternaście dni przebywali cichociemni, którzy byli zrzuceni z Londynu. Ich kwatery, do których mieli być przewiezieni od razu po wylądowaniu tu w Polsce, były spalone, a to zaprotegowała nasza kuzynka Teresa Świglanka, która była kurierem między Wilnem a Warszawą. Troszkę było kłopotu, bo [mieszkali] w jednym pokoju. Właściwie nikogo nie zapraszaliśmy, ale czasem ktoś wpadał. Oni nie byli dwaj razem, tylko dwa razy jedna osoba. Nikt ich nie mógł widzieć, a nie mogli w ogóle pokazać się gdzieś w mieście czy wyjść, bo jak ich zrzucano na spadochronach, to mieli olbrzymie siniaki na ramionach, więc dopóki się to nie wygoiło, [musieli się ukrywać], bo gdyby byli złapani, to wiadomo by było skąd, co, gdzie i jak. Nam było bardzo przyjemnie, bo można się było dużo rzeczy dowiedzieć, usłyszeć.

  • Dlaczego oni mieszkali u państwa?

Dlatego że były przygotowywane zwykle jakieś miejsca, gdzie mogliby przebywać, ale akurat były spalone, jak to żeśmy mówili, obserwowane – w każdym razie niebezpieczne, a nasza kuzynka Tesia znała nas dobrze i wiedziała, że my nie odmówimy. Tak że dlatego właśnie [to wyglądało].

  • Czy pani rodzice również byli zaangażowani w konspiracji?

Mój ojciec nie był, pracował. O tyle tylko [działał], że dookoła były partyzantki i czasem zdarzało się, że wiedzieli partyzanci, że tu jest lekarz weterynarii, a były konie różne, a to odparzone od siodła, [a to] coś z nogami czy też inne schorzenia. Czasem zabierali ojca, jeździł tam do partyzantów, pomagał bardzo.

  • Jak wyglądało pani życie codzienne? Pani była wtedy młoda. Jak to wyglądało po lekcjach, po pracy?

Miałam dużo znajomych, przeważnie Kresowiacy z tamtych stron trzymali się razem. Obchodziliśmy oczywiste jakieś imieniny czy nasze narodowe święta, chociaż wiedzieliśmy, że coś się dzieje i te rozstrzeliwania na ulicy, łapanki i tak dalej, to jednak śmialiśmy się, opowiadaliśmy sobie żarty, tańczyliśmy. Muzyka tylko była z jakiegoś patefonu i ze starych płyt, najczęściej Fogg, Chór Dana. Jeszcze w czasie okupacji urządzano koncerty w mieszkaniach prywatnych, oczywiście trzeba było mieć znajomości, żeby wiedzieć. Można było posłuchać jakiegoś dobrego koncertu, najczęściej oczywiście Chopina. Poza tym często zbieraliśmy się w swoim gronie, jakieś wiersze czytaliśmy, dyskutowaliśmy nad książkami. Dużo człowiek czytał, bo można było dostać książki. Na ulicy Świętokrzyskiej przed wojną było bardzo dużo antykwariatów. Nie cała Warszawa była zburzona po 1939 roku, i tam sporo było tych antykwariatów, i nawet niedrogo [było], za niewielka kwotę można było kupić książkę.
Też jakimś cudem nasze mieszkanie już po Powstaniu było spalone, więc moja mama, która była poza Warszawą w tym czasie i w styczniu, już po wyzwoleniu Warszawy, przyjechała, żeby mnie gdzieś szukać, bo nic nie wiedzieli, gdzie ja jestem i co się stało, jak weszła do mieszkania, to w mieszkaniu było wszystko spalone. Były książki, to właściwie można było dotknąć, że to był popiół, ale, o dziwo, została jedna książka, właśnie kupiona w antykwariacie przez mego dobrego kolegę, po francusku o Wilnie. Wiedział, że się urodziłam w Wilnie i że [mam] taki sentyment. Mam ją do dzisiaj, rzeczywiście z piękną dedykacją po francusku.

  • Jak pani pamięta Warszawę opanowaną przez Niemców, terror?

Ludzie uprzedzali. Kiedyś, pamiętam, byłam na Nowym Świecie, też szłam z kolegą, to było latem, szliśmy i ja miałam koszyk, bo to wtedy były modne [koszyki] ze sznurka, znaczy się dostępne. Ze sznurka robiło się buty, jakieś torby, koszyki, nawet w ten sposób człowiek troszkę zarabiał. Pamiętam, że ja te buty sznurkowe też robiłam. Raptem ktoś leciał i mówi: „Łapanka!”. Dobrze, że byliśmy przy jakichś tam drzwiach – wpadliśmy gdzieś tam wysoko, w międzyczasie kolega swoją broń, jakiś pistolet do mego koszyka wrzucił, no bo w tym koszyku były jakieś tam jarzyny, marchewki, więc to nie budziłoby [podejrzeń]. Ale na szczęście przeczekaliśmy. To kilkakrotnie było.
Potem byłam świadkiem rozstrzeliwania Polaków na ulicy Barskiej. Tam, tak jak mówiłam, mieszkaliśmy na ulicy Barskiej u krewnych – wtedy już nie mieszkaliśmy tam, ale byłam u nich po prostu z wizytą. Raptem nie wolno wychodzić, [mówią] przez megafony: „Nie wychodzić z domów!”. Pełno Niemców. To było przy ulicy Barskiej, przy placu Narutowicza (tam zresztą jest pomnik tych rozstrzelanych). Stali, wysypało się mnóstwo wojska, Niemców i przed tym domem, właśnie Barska 5, stali z karabinami wycelowanymi [w górę], w kierunku okien – to była pięciopiętrowa kamienica. W jakiś tam sposób, leżąc na podłodze pod drzwiami balkonowymi, widziałam, że przywieźli ich w jakichś koszulach białych, z zawiązanymi oczami. Przewracali się, bo [Niemcy] wypychali ich z tego samochodu, poustawiali pod murem. Potem już tylko słyszałam strzały. No i pozbierali ich znowuż do tych ciężarówek, odwieźli. Dosłownie w przeciągu dziesięciu, piętnastu minut po tym, jak odjechali – pełno świeczek, kwiatów. Ludzie, nie bojąc się, a może i bojąc się, klękali i modlili się przed tym murem, a jeszcze ociekała krew. Naprawdę to było potworne przeżycie. Potem powoli, powoli, człowiek musi dalej żyć, odsuwa te przykre momenty.

Po zdaniu matury zapisałam się na tajny uniwersytet medycyny, to był Uniwersytet Poznański, był [jeszcze] Uniwersytet Warszawki, była szkoła Zaorskiego, niby dla sanitariuszy, pielęgniarek, ale była normalna medycyna, a ja byłam na Poznański. Wykłady odbywały się różnie, też w mieszkaniach prywatnych, u nas też bywały. Natomiast takie ćwiczenia jak fizyka, chemia, to były zorganizowane w szkołach zawodowych, bo były szkoły zawodowe i tam można było. Uniwersytet –władze nasze załatwiały to. Natomiast prosektoria i anatomia to odbywało się w szpitalach, ja chodziłam do Szpitala Ujazdowskiego. Nie było to zbyt przyjemne, bo odbywało się w piwnicach. Te zwłoki to głównie były chyba jakichś jeńców radzieckich, bo nawet ci, którzy przygotowywali te zwłoki, to mówili, że to są „kałmucy”. Przy świeczkach i latarkach uczyliśmy się tej anatomii, tam się odbywało prosektorium. Tak że właściwie miałam pierwszy rok medycyny do czasu Powstania, po wojnie mogłam nawet dostać takie zaświadczenia, jak to było wszystko zorganizowane, zapisane gdzieś, schowane gdzieś. Byłam pełna podziwu dla tej tajnej nauki. Bardzo dobrze to było zorganizowane.

  • Jak się pani dostała na te studia? Jakieś egzaminy się zdawało, czy tak po prostu?

Nie. Zapisywało się. Przez znajomości, ja przez moją szkołę Słowackiego i przez tę panią dyrektor Kasperowiczową.

  • Zanim przejdziemy do Powstania, proszę opowiedzieć o swojej pracy, o tym, jak zarabiała pani na życie.

Ze sznurka robiło się bardzo ładne sandałki, troszkę tektury, oczywiście na podeszwy, ale dookoła wszystko to było robione szydełkiem, jeżeli sznurek był cienki, a jeśli był grubszy, to po prostu się przeplatało. Kolory różne można było dostać. Poza tym same też farbowałyśmy, kupowałyśmy jakieś farby, bo to można było dostać. […] Torebki jakieś, kapelusiki też. W sklepach też można było dostać, ale to wszystko było bardzo drogie.

  • Pani to sprzedawała?

Tak. Ktoś zamawiał ode mnie. Potem jeszcze robiło się papierosy, to znaczy tytoń można było dostać, gilzy. Teraz nie ma takich papierosów. Specjalna była maszynka, więc robiło się te papierosy. Moja mama zresztą paliła, to i dla niej, i można było gdzieś tam w sklepie te papierosy sprzedać za kawałek marmolady. Jeszcze były robione te marmolady, sztuczne to jakieś było. Pamiętam, że nawet z takiej marmolady, potem dodając… Były kłopoty z mąką i takimi produktami, tak że ludzie kombinowali. Ja nigdy nie lubiłam gotować, do dzisiaj, wiec specjalnie już tym się nie interesowałam.
Co by jeszcze pani powiedzieć o naszym codziennym życiu? Oczywiście były kartki. Na kartki dostawało się mydło z takim piaskiem, okropne było. Takich higienicznych jakichś płynów to nie [było], nic, szamponów chyba też nie było. Myłyśmy się mydłem, bo mydło można było gdzieś tam kupić, bo przecież były bazary i na tych rynkach wiele rzeczy można było kupić: i masło, i kawałek mięsa jakiegoś, ale to wszystko kosztowało bardzo drogo.

  • Bardzo proszę opowiedzieć o Powstaniu.

Mniej więcej od połowy lipca obserwowaliśmy z pełną satysfakcją, jak Niemcy uciekają ze wschodu. Nie byli już tacy eleganccy, w tych eleganckich mundurach, tylko tacy w stłamszonych, brudnych. Jechali często na wozach konnych, tak zwanych podwodach, a widziałam sama, jak do takiego wozu przyczepione były kozy, konie; tak że [wieźli] wszystko to, co mogli zabrać ze sobą. Byliśmy pewni, widzieliśmy, że jednak wycofują się ze wschodu i że prawdopodobnie dobrze im się nie wiedzie. Tutaj, na naszych spotkaniach, ciągle mówiło się o tym, że niedługo pewnie wybuchnie Powstanie… Nawet w naszych sekcjach sanitarnych proszono, żebyśmy przygotowały sobie torby sanitarne i w miarę możliwości zaopatrzyć je jakimiś środkami przeciwbólowymi, dezynfekującymi, bandażami, watą i tak dalej. Ponieważ ojciec mój pracował jako lekarz, to miał jakieś możliwości, zezwolenia na kupienie właśnie spirytusu, bandaży, strzykawek nawet. Tak że ja miałam bardzo dobrze wyposażoną i dosyć dużą torbę sanitarną […].
W naszym oddziale nie było wcześniejszych zgrupowań, bo w niektórych oddziałach – szczególnie chłopcy – mieli już wyznaczone swoje kwatery i tam po kilka dni nawet siedzieli. Ja zostałam zawiadomiona 1 sierpnia rano, około godziny dziewiątej czy dziesiątej, że na godzinę szesnastą mam się stawić na Kolonię Staszica, na ulicy Jesionowej 13. W tym samym domu mieszkali tacy nasi znajomi jeszcze sprzed wojny, właśnie z tegoż Nieświeża, i ich córka była moją bardzo serdeczną koleżanką – Halina Motykiewicz, pseudonim „Lala”. Właściwie to nie był pseudonim, bo tak ją nazywali w domu, ale dla nas to był pseudonim. Ona też należała do „Odwetu”. Mieszkałyśmy drzwi w drzwi, więc ją zawiadomiłam. Jeszcze miałyśmy zawiadomić jedną z naszej sekcji, ale tam już nie dojechałyśmy, bo to było dość daleko. Już widać było idących chłopców z plecakami, w długich butach, wyglądających już tak rzeczywiście po wojskowemu.
Na godzinę szesnastą z naszymi torbami sanitarnymi poszłyśmy na ulicę Jesionową. To nie było daleko, więc mogłyśmy przejść na piechotę. Wyszłyśmy ubrane, to niby był sierpień, ale nie było tak ciepło, miałyśmy – zarówno ona, jak i ja – jakiś kostium, bluzeczkę jakąś ładną, cieniutką, jeden sweterek wzięłam ze sobą, no i może jedną zmianę bielizny, może ręcznik. Nic więcej, bo wydawało nam się, tak rozmawiając między sobą, że to Powstanie, na które tak czekamy, potrwa zaledwie kilka dni. Doszłyśmy tam na Jesionową; poza nami nie było żadnej z naszej sekcji, bo one właśnie mieszkały dosyć daleko, widocznie nie mogły dojechać, więc byłyśmy tylko we dwie. Gdzieś miałyśmy zakwaterować się na pięterku. Widziałyśmy, że stały dwie skrzynki granatów. Chłopcy byli na dole, oczywiście nie znaliśmy ich, bo przecież ci, co byli w konspiracji, to jeden o drugim nic nie wiedział, no chyba że najbliższe jakieś przyjaciółki… Nawet mieliśmy tak dobrych znajomych między sobą, znaliśmy się i tylko domyślaliśmy się, że on jest na pewno w konspiracji, ale nigdy o tym się nie mówiło. Siedziałyśmy tam, czekałyśmy. Z góry, bo byłyśmy na jakimś pięterku, obserwowałyśmy wille, ogródki, bo to była dzielnica willowa, z pięknymi ogródkami i naprawdę pięknymi domkami. Obserwowałyśmy, jak dwie panie, dobrze starsze, siedzą, rozmawiają, piją pewnie ziółka, bo herbaty nie było, jedzą jakieś konfiturki, dzieci koło nich się bawią, i ciągle zastanawiałyśmy się, bo przecież wiemy, że o piątej rozpocznie się Powstanie, a te panie nic nie wiedzą, są tu z jakimiś dziećmi. No ale konspiracja i nie zrobiłyśmy tego…

  • Co się działo dalej? Jak długo tam panie były?

Myśmy tam przyszły na czwartą, a o piątej zaczęła się strzelanina. Chłopcy, którzy byli na dole, zaczęli wołać: „Przynieście granaty! Przynieście granaty!”, więc my powoli zeszłyśmy z tymi skrzynkami, z tymi granatami. Oni chowali te granaty gdzieś tam do kieszeni. Wiedzieliśmy jedno, że nasz oddział za zadanie miał zdobycie koszarów na ulicy Rakowieckiej, ale trzeba było przejść całe Pole Mokotowskie, żeby dojść do tych koszarów. O tym wiedzieliśmy. Widzieliśmy, że chłopcy polecieli w kierunku Wawelskiej, no to ja z moją przyjaciółką również tam poszłyśmy, a już była strzelanina, właśnie od strony Pola Mokotowskiego. Nawet udało się nam przejść przez Wawelską na to Pole Mokotowskie, ale widzieliśmy, że nie było tak dużo naszych chłopców, że tylko część, którzy się powoli wycofywali z Pola Mokotowskiego przez Wawelską na Kolonię Staszica. My też pełzłyśmy dosłownie przez ulicę na nasz punkt sanitarny, już jakoś więcej się znalazło dziewcząt z naszego „Odwetu”.
Ten punkt sanitarny nie był jakoś dobrze przygotowany. Było kilka łóżek, kilka par noszy, żadnych narzędzi chirurgicznych, tylko trochę leków przeciwbólowych i właściwie nic więcej, ale już powoli coraz więcej zaczęło napływać rannych. Obok następnej willi był też taki punkt szpitalny czy opatrunkowy, który był dużo lepiej zaopatrzony. Niestety cały sprzęt medyczny, leki, lekarze, którzy byli przydzieleni do „Odwetu”, byli po drugiej stronie Alei Niepodległości. W takim dużym budynku był przygotowany szpital, ale Aleja Niepodległości była tak ostrzeliwana, że tam nie było dostępu. Pamiętam właśnie takiego pierwszego rannego, którego chłopcy przyprowadzili, słaniającego się ledwo, z jakąś krwawą masą ręki lewej. W prawej ręce, mimo na pewno szalonego bólu i krwawienia bardzo dużego, trzymał karabin… Krwawienie było takie, że nawet to tamowanie opatrunkami nic nie dało. Ktoś z mieszkańców tej willi, w której byliśmy, powiedział, że tu bardzo blisko mieszka profesor medycyny, i właśnie ja z „Lalą” odszukałyśmy tę willę, zaczęłyśmy stukać. Najpierw było: „A kto? A co? A jak?”, ale otworzono nam te drzwi, wyszedł pan profesor Czyżewicz, znany profesor Czyżewicz, i my mówimy, prosimy, a on mówi: „Ale ja jestem ginekolog, to ja nie wiem, czy ja coś potrafię zrobić”. Tym niemniej zabrał jakąś swoją walizeczkę, poszedł z nami, usiłował coś zrobić, ale właściwie ta ręka wymagała już chyba tylko amputacji, ale w tych warunkach nie było absolutnie żadnej możliwości. Ranny stracił przytomność, był we wstrząsie, nie było możliwości kroplówki, ani właściwie nic, no i niestety zmarł. Na drugi dzień wieczorem pochowaliśmy go w tym ogródku.
Chyba w drugim dniu naszego pobytu, właściwie to nam koledzy mówili, że jest tragedia dla nas, bo samochód ciężarowy, który miał przywieźć dla nas broń, nie przyjechał. Podobno miał jechać aż gdzieś z Żoliborza, ponieważ na Żoliborzu zaczęło się Powstanie nieco wcześniej, to nie dojechał. Nasz oddział był zdany tylko na granaty i trochę jakiejś osobistej broni. Wprawdzie w drugim dniu naszego pobytu chłopcy zdobyli taką willę z Niemcami, niemiecką, gdzie były jakieś telefony, ale niewiele broni, ale i to się przydało. Właściwie po kilku dniach już było wiadomo, że nie damy rady tu się utrzymać i wtedy porucznik „Roman” powiedział: „W miarę możliwości opuśćcie Kolonię. Może gdzieś traficie, do innych oddziałów czy do innych dzielnic”. Ale w dalszym ciągu na naszym punkcie opatrunkowym było chyba czterech rannych, jeden z nich ciężko ranny, a tu już wchodzili Niemcy na ten nasz niby teren.
Na nieszczęście nasze weszli „ukraińcy”, ci „ronowcy”, którzy byli na służbie u Niemców, i zaczęła się właściwie potworna rzeź. Strzelali nie tylko do Powstańców, ale też do mieszkańców, gwałcili dziewczyny. Nasze punkty sanitarne były w poszczególnych willach. W sąsiedniej willi kazali sanitariuszkom wynieść rannych do ogródka i tam rozstrzeliwali ich na naszych oczach. Ponieważ my miałyśmy tylko czterech rannych; dwóch dosyć ciężko, a dwóch tylko jakieś rany… W naszej willi umieściłyśmy ich na jakiejś takiej przybudówce niedokończonej, widocznie wyżej jeszcze miała być jakaś budowa, w każdym razie w miejscu, gdzie, wydawało nam się, że są bezpieczni. Same zeszłyśmy na dół. Wpadli faktycznie do naszej willi i usłyszałyśmy potworne słowa: Wsje sjuda, bo my wszystkie, które tam byłyśmy, a było nas tam dziesięć, dwanaście, chowałyśmy się, gdzie mogłyśmy: za kotary, bo to wszystko pięknie wyposażone wille z zasłonami, kotarami i tak dalej. Zobaczyli, że my wszystkie gdzieś myk, myk, a oni krzyczą: Wsje sjuda! – i teraz kazali nam do piwnicy, pchali nas do tej piwnicy dosłownie. Piwnice były w tych willach wewnątrz, i zamknęli klucz od tamtej strony. My mówimy: „Znajdą chłopców tam może na górze, zastrzelą, a co oni z nami zrobią?”. Jeden z naszych chłopców, nie ranny, tylko z naszego „Odwetu”, też chciał się gdzieś schować, i w przedpokoju – gdzie było wejście do piwnicy – schował się za kotarą. Nie przyszło tym „ukraińcom” do głowy, że ktoś tam stoi, i on otworzył z klucza, a my z duszą na ramieniu zaczęłyśmy uciekać stamtąd. Schowałyśmy się, udało się, bo oni tam gdzieś latali po całej tej willi. Gdzieś tam pod tarasem całą noc żeśmy przesiedziały. Po jakichś dwóch dniach troszkę uspokoili się, bo część „ukraińców” została gdzieś tam wycofana, a przyszli Węgrzy, tak że już nie było tych potwornych rzeczy.

Zniosłyśmy już tych chłopców do naszego pokoju sanitarnego, medycznego. Jeden z nich zaczął bardzo gorączkować, miał niewielką ranę w okolicy stawu biodrowego. Sama rana nie wyglądała źle, ale zaczął się bardzo duży obrzęk, zaczerwienienie, wysoka gorączka i potworne bóle. Wszystkie proszki przeciwbólowe, jakie miałyśmy, dawałyśmy mu. To był przemiły chłopak z naszego oddziału, Wojtek Maciejewski, miał pseudonim „Gryf”. Wiedziałyśmy, że on musi być operowany czy w ogóle leczony w szpitalu czy w jakimś prawdziwym oddziale, wobec tego postanowiłyśmy przenieść go do Szpitala Dzieciątka Jezus. Ułożyłyśmy go na noszach, nałożyłyśmy mu jakąś chustkę na głowę, żeby udawał, że to kobieta, i we cztery nałożyłyśmy sobie jeszcze opaski z czerwonym krzyżem, bo były tam. Jakiś pan, mieszkaniec tamtejszej Kolonii Staszica, mówi: „Ja wam wypiszę przepustkę”. Jakieś papiery miał, coś po niemiecku, czy maszynę... Coś oczywiście nieprawdziwego, ale po niemiecku było napisane. My we cztery poszłyśmy ulicą Filtrową, do alei Niepodległości i cały czas szłyśmy aleją Niepodległości. Po drodze widziałyśmy trupy. Leżała, doskonale pamiętam, jakaś kobieta, przy której stała czarna damska torebka. Nie żyła. Szłyśmy dalej i gdzieś na wysokości politechniki ( po drugiej stronie byli też Niemcy, to był taki duży budynek, który istnieje do dzisiaj) raptem padły stamtąd strzały nad naszymi głowami. Postawiłyśmy nosze, stanęłyśmy i stoimy. Cisza. Wobec tego wzięłyśmy nosze i dalej szłyśmy. Znowu! Gdyby chcieli w nas, cel był bardzo łatwy. Nie wiem, co to miało być? Zabawa taka? W każdym razie znowu stanęłyśmy, odmówiłyśmy zdrowaśki, wzięłyśmy te nosze i szłyśmy dalej. Z Koszykowej wyszedł patrol niemiecki, oczywiście stanął: „Co? Jak? Kto tu?”. Kopali w te nosze, wyobrażam sobie, jak musiało go to boleć, krzyczeli: Banditen! Banditen! , ale był wśród nich jakiś starszy oficer, machnął ręką i pozwolił nam przejść, a myśmy zaniosły go do szpitala.

  • Wróciłyście potem do willi?

Tak, ale ja nie pamiętam jak. To mnie koleżanki potem opowiadały, a ja w ogóle nie pamiętam powrotnej drogi. Wróciłyśmy na nasz punkt, a jeszcze chcę powiedzieć, że miał być operowany ten nasz kolega, i był, ale dopiero później. Niestety tam był olbrzymi tętniak i on zmarł. My wróciłyśmy na swój punkt i całe szczęście, bo tego wieczoru, a już ciemno było, nie wiem – dziesiąta, dziewiąta – przyszli łącznicy ze Śródmieścia, przez Pole Mokotowskie, którzy poprzednio już tam chodzili, żeby się zorientować, jak przeprowadzić resztę naszego oddziału gdzieś do Śródmieścia. Część dziewcząt na ochotnika została z ciężko rannymi, część powiedziała, że wyjdzie z ludnością cywilną, a część – miedzy innymi ja i moja przyjaciółka „Lala” – poszłyśmy z naszymi chłopcami.
Ta droga była bardzo ciężka, bo szłyśmy przez Pole Mokotowskie, które było oświetlane reflektorami, i strzały były. Właściwie iść nie można było, można się było czołgać przez kapusty, przez tyczki od pomidorów, bo to były ogródki działkowe porobione. Trwało to dosyć długo, dobre parę godzin, i nad ranem doszłyśmy. Jedna osoba tylko była ranna przy tej strzelaninie na Polu Mokotowskim. Doszliśmy do barykady na ulicę Polną, tam oczywiście jakieś hasła i takie tam, i już byłyśmy w Śródmieściu Południowym.
Tam odetchnęłyśmy jak gdyby wolnością. Tam były bombardowania, ale nie były takie częste. Można było chodzić po ulicy, tam gdzie były barykady, można było nałożyć opaskę biało-czerwoną, można było mówić głośno. Nas, oddział odwetowy „Odwet”, umieszczono w architekturze. W tej dzielnicy działał oddział porucznika „Golskiego”, oni walczyli na politechnice, ale niestety w tym czasie jak myśmy przyszli – to było 9 czy 10 sierpnia – to właściwie politechnika była w rękach niemieckich. Jeszcze chyba Wydział Chemii [był nasz], bo dwa razy chodziliśmy po rannych, ale niestety też musieli się wycofać stamtąd. Będąc w tej architekturze (tam był też szpital, zresztą bardzo ładnie urządzony), ja i moja przyjaciółka od razu zapisałyśmy się do patrolu sanitarnego. Chodziłyśmy prawie codziennie, brałyśmy torbę i jeszcze dwie nasze przyjaciółki, chodziłyśmy z noszami, nosiłyśmy rannych po bombardowaniach, [wyciągałyśmy ludzi] gdzieś spod tych barykad, bo wojna, Powstanie cały czas się toczyło dookoła. Przenosiłyśmy rannych na punkty opatrunkowe czy do szpitali. Te szpitale jeszcze były w mieszkaniach gdzieś urządzone, nie w piwnicach. Potem tak samo udzielałyśmy jakiejś pomocy cywilom.
Bardzo nie lubiłyśmy chodzić przez piwnice. Niestety [cywile] narzekali na nas, mówili: „Coście, gówniarze, narobili?”, siedzieli w tych piwnicach. Inna rzecz, że nie wszyscy, bo bardzo nam pomagali, dzielili się swoim jedzeniem. Przecież myśmy nic nie mieli, żadnego jedzenia przy sobie, wiec dzielili się. Szczególnie ci, którzy mieli jakieś piekarnie, ciastkarnie. Jeszcze do dzisiaj na ulicy Noakowskiego jest cukiernia Wróbla. On tam zamieszkał, tam piekł i on nam bardzo też pomagał. Dawał jedzenie, mąkę, cukier.

  • Gdzie pani mieszkała?

Mieszkałam w [budynku] architektury.

  • Jak to wyglądało?

To były duże sale, sienniki, gdzieniegdzie jakieś materace. Spałyśmy tam na podłodze. Ludzie z okolicznych domów bardzo dużo dawali, a to jakieś kołdry, koce, coś takiego. W międzyczasie kiedy nie było jeszcze w tej dzielnicy takich częstych bombardowań, właśnie w tej architekturze były koncerty, Fogg tam występował, śpiewał. 15 września zbombardowano architekturę. Nie było dużo ofiar. Z naszego oddziału zginęło chyba trzech kolegów i dwie sanitariuszki, ale wiele osób było poszkodowanych, poranionych. Ja nie miałam rany, tylko byłam przysypana gruzem, z taką utratą świadomości. Najprawdopodobniej było to wstrząśnienie mózgu, obecnie po wstrząśnieniu to człowiek by musiał leżeć, ale ja jakoś po chwili odzyskałam przytomność i dalej biegałam.
Wtedy przeniesiono nas do mieszkań prywatnych na ulicy Noakowskiego. To było o tyle dobre, że od mieszkań dzieliła nas politechnika, a tam byli Niemcy, więc tak bardzo nie bałyśmy się bombardowania tych domów przy ulicy Noakowskiego. W dalszym ciągu byłyśmy, taka czwórka zgrana, w tym patrolu sanitarnym, aż do września chyba, już nie pamiętam którego – wtedy, kiedy upadła już Starówka i w miarę możliwości przetransportowywano rannych kanałami do Śródmieścia Północnego, a potem, gdy tam zaczęło się robić gorąco, do części południowej. Te transporty odbywały się przez Aleje Jerozolimskie, bo to była jedyna droga połączenia tamtego Śródmieścia z tym naszym. To był przekop, bardzo płytki przekop, ponieważ pod spodem był tunel kolejowy i nie można było wykopać głębszego przejścia. Myśmy chodziły po tych rannych, których przetransportowywano na naszą stronę przez ten przekop. Dwa razy przechodziłam też po rannych na drugą stronę przez ten przekop. Naprawdę, to była straszna droga, bo to było płytko i człowiek się prawie czołgał. Potem, gdy niosłyśmy rannego na noszach, to też właściwie ciągnęłyśmy go. Rannych naszych roznosiłyśmy po szpitalach, które już coraz częściej były umieszczone w podziemiu, w piwnicach. Wejście do tych szpitali było ogromnym przeżyciem: ciasnota, zaduch, jęki. Raz jeden usłyszałam, pamiętam to do dzisiaj dobrze: „Dobijcie mnie, dobijcie”. Nie było środków przeciwbólowych. Stale tam nosiłyśmy, czasem we dwie, i byłyśmy zawsze pełne podziwu, jak żeśmy dały radę – przecież po gruzach, przez barykady, przez piwnice, przez różne takie przejścia.
Chciałabym wspomnieć jeszcze o takim przykrym incydencie. Niosłyśmy we cztery dziewczynę. Nie była tak ciężko ranna, i nagle usłyszałyśmy tak zwaną krowę, więc przytuliłyśmy się do jakiegoś muru, postawiłyśmy nosze i tak stałyśmy. Najpierw ryk, a potem zaczęły się strzały. Jeden z odłamków tego granatnika uderzył sanitariuszkę w głowę. Zobaczyłyśmy w okolicy oka jakąś ranę, więc z tego, co miałyśmy w torbie, zrobiłyśmy bardzo prowizoryczny opatrunek. Ponieważ to było w okolicy ulicy Jaworzyńskiej, niedaleko placu Zbawiciela, wiedziałyśmy, że tam jest szpital, i zaraz zaniosłyśmy ją do tego szpitala. Akurat był specjalista okulista, który mówi, że natychmiast trzeba usunąć oko, bo może być zagrożenie drugiego oka i nie będzie nic widziała. Sala operacyjna mieściła się już w piwnicy, światła nie było – trochę świeczek porozstawianych i latarki. Ja trzymałam tę latarkę nad polem operacyjnym. Dziewczyna troszkę miała znieczulone, ale tylko miejscowo. Mimo że już tyle przeszłam i widziałam, byłam bliska zemdlenia, ale jakoś wytrzymałam to.

  • Może teraz przejdziemy do końca Powstania.

Tak, to właściwie już zbliżał się koniec Powstania. […] Nic nie wspominałam tu o jedzeniu, ale byliśmy tu właściwie wszyscy stale głodni. Wszystkie psy były zjedzone. Ja też to jadłam, twarde to było. Koty też. Początkowo były konie, ale to na początku, potem już nie było nic. Koniec, mimo że człowiek wiecznie żył w strachu, to dla nas było okropnym jakimś przeżyciem: co będzie dalej? Wiadomo, że Powstańcy nie byli uznani przez Niemców jako bandyci, ale jako żołnierze, i to była jedyna rzecz, z którą alianci nam pomogli, bo i te zrzuty, pewnie narażali się ogromnie, ale przez kogo? Przez bolszewików, którzy nie pozwolili im tam lądować i nabrać paliwa.

  • Może jeszcze opowie pani o obozie?

O obozie? Dobrze. Już po ogłoszeniu tej kapitulacji, dla nas, dziewcząt, była możliwość albo wyjść z ludnością cywilną, albo pójść z naszym oddziałem do niewoli. Ponieważ ani ja, ani „Lala” nic nie wiedziałyśmy, gdzie nasi rodzice, więc postanowiłyśmy, że idziemy z naszym oddziałem, tym bardziej że porucznik „Roman” nawiązał kontakt z Węgrami, którzy oczywiście byli w armii niemieckiej i że w czasie prowadzenia nas poza Warszawę oni nam ułatwią pójście do lasu, gdzieś tam do partyzantki. W każdym razie 5 chyba października wyszliśmy z Warszawy przez barykadę na Lwowskiej, koło politechniki, gdzie chłopcy składali broń, oczywiście celowo ją wcześniej niszcząc. Szliśmy w kierunku Dworca Zachodniego, przez ulicę Filtrową, plac Narutowicza, zresztą przez tę ulicę, gdzie obydwie z „Lalą” mieszkałyśmy. Wszystkie domy przy tej drodze były wypalone albo całkowicie spalone. Szłyśmy do Ożarowa na piechotę. Ludność cywilna już poza Warszawą przyglądała się temu marszowi, z tym że byliśmy pilnowani przez Niemców, tak że gdzieś zboczyć to nie można było i z tego projektu pójścia do lasu nic nie wyszło. Ludność rzucała do nas pomidory, nawet chleb, w każdym razie to, co mogli i co my mogliśmy złapać, bo byliśmy bardzo, bardzo głodni.
W Ożarowie umieszczono nas w jakiejś hali fabrycznej. Było nas bardzo, bardzo dużo, tak że o tym, żeby się położyć, to właściwie nie było mowy. [Można było] tylko stać, ewentualnie usiąść sobie. Na drugi dzień wieczorem załadowano nas do wagonów, kobiety osobno. Byliśmy traktowani jak jeńcy wojenni, było nas około sześćdziesiąt w jednym wagonie – ciasnota potworna. Jechaliśmy tym [pociągiem], nie bardzo nawet wiedzieliśmy gdzie, dokąd, jak. Od czasu do czasu pociąg zatrzymywał się, wypuszczano nas w wiadomym celu, bo oczywiście w naszych wagonach nie było żadnej ubikacji. Niektóre dziewczyny, jak było nas sześćdziesiąt, jedna miała nożyczki, jedna scyzoryk, jedna miała jakąś puszkę metalową – wydłubałyśmy dziurę w podłodze, no bo co to jest raz na dzień?
W pewnym momencie zatrzymano pociąg i kazano nam wysiadać, bo niektóre wagony były z mężczyznami, i były wagony z dziewczynami. Poprowadzono nas gdzieś tam, zobaczyłyśmy w polu jakiś barak. Okazało się, że jest to tak zwana mykwa, to znaczy odwszawianie, dezynfekcje, niby kąpiel. Było to też okropnym przeżyciem i takim upokorzeniem nas, bo przy długim stole siedzieli Niemcy, kazali nam sie rozebrać do naga, ubrania nasze poszły do dezynfekcji, a jeńcy rosyjscy kładli nam w różne miejsca jakiś płyn do odwszawiania. Potem poszłyśmy pod tak zwany prysznic, bo albo woda leciała, albo nie leciała, albo był wrzątek, albo była zimna. […] Złoto nam kazali zostawić. [Powiedzieli,] że każda odbierze, i faktycznie, bo ci Niemcy tam przy stole siedzieli... W każdym razie ja krzyżyk od babci, który miałam cały czas w Powstaniu, trzymałam w ustach. Stamtąd znowuż do wagonów i znowu droga; jechaliśmy. Dowieźli nas gdzieś, na północ w każdym razie, tam znowuż wysiadka i na piechotę. Na piechotę dosyć daleko szłyśmy, ponieważ nie było obozu dla kobiet-jeńców, to rozdzielono nas po różnych obozach męskich, po stalagach. My akurat z mojego oddziału trafiłyśmy do olbrzymiego obozu Sandbostel. Obóz męski, tam chyba było pięćdziesiąt tysięcy jeńców.



Warszawa, 29 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 1 lutego 2010 roku

  • Została wywieziona pani do obozu.

Najpierw szłam do niewoli do Ożarowa, a tam następnego dnia wsadzono nas do wagonów towarowych po pięćdziesiąt dziewcząt w takim wagonie i jechaliśmy gdzieś na północ. Tak przez okieneczka, szpary właściwie w tym wagonie obserwowałyśmy. Wydawało nam się, że jedziemy przez Kostrzyn. To tyle pamiętam. I dalej na północ. Po drodze zatrzymali nas. Oczywiście żadnego jedzenia nie mieliśmy, [tylko] to, co jeszcze w Ożarowie dostaliśmy – chyba bochenek chleba i bańkę wodę. Od czas do czasu Niemcy zatrzymywali pociąg i wypuszczono nas w pole na chwilę. Poza wagonami towarowymi, w których jechały dziewczyny w Powstania, jechali też w innych wagonach chłopcy – koledzy nasi, nawet też chłopcy z naszego oddziału. Dojechaliśmy do stacji, nie wiem jakiej, gdzieś niedaleko Bremy i stamtąd już na piechotę do obozu. Był to obóz Sandbostel VI (nie pamiętam dokładnie numeru).
To był olbrzymi obóz jeniecki, gdzie było prawdopodobnie około pięćdziesięciu tysięcy jeńców różnej narodowości: Polacy, Francuzi, Belgowie, Jugosłowianie, Włosi i żołnierze radzieccy. Tam, jak weszliśmy do obozu całą dużą grupą, przywitali nas jeńcy – Polacy z 1939 roku. Nawet rozlegały się okrzyki: „Niech żyją dzielne kobiety Warszawy!”. Oczywiście rozdzielono nas. Koledzy, chłopcy poszli na teren obozu, a nas dziewcząt było około pięciuset, rozdzielono nas do dwóch baraków. Baraki te były troszkę dalej usytuowane od obozu, oczywiście otoczone drutami. Nie było prycz w barakach, były na podłodze rozsypane tylko wióry i przykryte jakimiś wstrętnymi szarymi kocami. Miały to być nasze legowiska. Chyba stał jeden stół. Warunki były okropne, ale trzeba było jakoś żyć. Komendantką naszego baraku była kapitan „Helena”. Zarówno ona, jak i inne oficerowie-kobiety, utajniały swój stopień, bo był też obóz oficerski dla kobiet, ale ponieważ chciały być razem z większością dziewczyn, to nie podawały swego stopnia. Tam oczywiście jedzenie było bardzo marne. To znaczy rano trochę jakiegoś picia, to znaczy ziółka; dostawałyśmy kawałek chleba, może wielkości paczki od zapałek, trochę jakiejś marmolady. W południe była zupa – bardzo cienka na kartoflach, brukwi, bez soli i oczywiście bez tłuszczu. Było nas sporo w tym baraku. Różne. Były bardzo młode dziewczyny i było dużo starszych. Były to naprawdę bardzo wykształcone kobiety, które żeby nam jakoś to życie umilić, wygłaszały jakieś referaty, opowiadały ciekawe historie. Były też aktorki zawodowe, które pięknie opowiadały nam wiersze. Była zawodowa piosenkarka, więc też umilała nam czas. Można było uczyć się języków obcych. Było wśród nas kilka osób – nauczycielek języka obcego.

  • Jak długo pani tam była?

Tam byłyśmy… To był październik, listopad i gdzieś w początkach grudnia przeniesiono nas do innego obozu. Jak mówiłam, byli tam jeńcy polscy, którzy się bardzo nami opiekowali, oni też... Była łączność między władzami obozu a nami właśnie przez polskich jeńców. Oni też nam od czasu do czasu podrzucali trochę jedzenia, dzielili się swoim jedzeniem. Podzielili się, to znaczy [jak należy rozumieć] „podzielili się” – po prostu widzieli, w jakich warunkach my śpimy na wiórach i obrzydliwych kocach, a nie mieliśmy ze sobą nic, czym można byłoby się przykryć, więc dostałyśmy od nich kilka czy kilkanaście wojskowych, prawdziwych, ciepłych koców. Włosi z kolei (jeńcy włoscy) przysłali nam kocioł ryżu z rodzynkami. Uczta była wspaniała. Oni też, jak przechodzili gdzieś niedaleko naszego baraku, urządzali koncerty i wspaniałe serenady. Dwa razy byłyśmy zaproszone do teatru obozowego, gdzie oczywiście role żeńskie grali mężczyźni. Raz Polacy wystawiali „Grube ryby”, a drugi raz Francuzi [niezrozumiałe], jakiś ich teatr. Tak że czuło się, że chcieliby nam pomóc, zaopiekować się. Oczywiście stale były wokół naszego baraku straże niemieckie. Po jakimś czasie pozwolono naszym kolegom z Powstania (z tych samych oddziałów byliśmy przecież, niektórzy) przychodzić nawet do nas do baraku, ale to tylko pojedyncze osoby i oczywiście ze strażnikiem. Można było też spotkać ich poza drutami. Myśmy mogły wyjść z baraków do drutów.
Raz zdarzył się bardzo nieprzyjemny incydent. W naszym baraku była doktor Zofia Bratkowska, która opiekowała się nami, a jej narzeczony był na terenie obozu męskiego. Wolno było przez druty z daleka, bo niezbyt blisko, czy porozmawiać, zobaczyć czy coś. Któregoś dnia... Nie wiem, czy on za blisko podszedł (to był narzeczony doktor „Barbary”) do drutów, czy chciał coś podać przez druty, w każdym razie padł strzał i niestety był zabity.
Ciągle słyszałyśmy, że mamy być przeniesione do innego obozu i gdzieś w połowie grudnia, może 10–12 grudnia, zebrano nas wszystkie do jednego baraku, przeprowadzono jeszcze rewizję w naszych skromnych tobołkach, zabrano nam koce wojskowe i znowuż na piechotę szłyśmy na stację, chyba siedem, osiem kilometrów. Tam wpakowano nas znowu do wagonów towarowych i dalej w drogę. Nie wiedziałyśmy dokładnie dokąd. W każdym razie [jechałyśmy] gdzieś w kierunku północnym. Po kilku dniach znowuż wyładowywano [nas]. To była stacja Lathen. I na piechotę znowuż, to już nie tak daleko, cztery czy pięć kilometrów. Doszłyśmy do obozu, to był obóz o zaostrzonym rygorze – tak nam powiedzieli Niemcy. Obóz, w którym przedtem byli Polacy, potem byli Włosi, potem byli żołnierze radzieccy. Położony na zupełnym pustkowiu, dookoła błota i torfowiska, ani jednego krzaczka. Wprawdzie to była zima, ale w ogóle ani drzewka, ani [nic]. Na terenie obozu stało trzynaście baraków. Między barakami była droga, tak zwany plac apelowy. My byłyśmy pierwszą grupą, która tam dotarła. Zajęłyśmy tak zwany drugi barak.

  • Czyli nie było tam jeszcze żadnych innych jeńców?

Jeszcze nie.

  • Mówi pani już o Oberlangen?

O Oberlangen, tak. To był Stalag VI-C Oberlangen. Baraki były bardzo przewiewne, bo [były] zrobione z zupełnie zmurszałych desek, małe okienka, tak że zawsze było ciemno, wilgotno i ponuro w tych barakach. Za barakiem była tak zwana łaźnia czy łazienka. Było kilka korytek metalowych, krany. Z tych kranów rzadko ciekła woda i zwykle tylko zimna. Między dwoma barakami była tak zwana bardzo prymitywna latryna. Było trzynaście baraków. W barakach były prycze – prycze dwu- i trzypiętrowe i żelazne piece, które były opalane zwilgotniałym torfem, tak że więcej dawały dymu niż ciepła. Ja i moje koleżanki (tak trzymałyśmy się razem z „Odwetu”, było nas dwanaście) zajęłyśmy trzypiętrową pryczę. Na każdym poziomie były cztery legowiska. Jakie to legowiska? To znaczy deski, luźno poukładane, na tym słoma i też przykryte tak zwanymi kocami. Powoli przyjeżdżały dziewczyny z różnych innych obozów.
Było nas w sumie w tym obozie 1700 dziewcząt. Jedzenie... Jeżeli chodzi o wyżywienie, to rano dostawałyśmy ziółka, to znaczy ciepła woda... Jakieś ziółka, które bardzo często używałyśmy... Wykorzystywałyśmy tą ciepłą wodę czy to do mycia troszkę, czy do mycia zębów. W południe był tak zwany obiad, to znaczy zupa z obierków, to znaczy zrobiona na obierkach kartofli, brukwi, jarmużu, też bez soli, bez tłuszczu. Byłyśmy szczęśliwe, jeżeli czasem do naszej menażki trafił obierek od kartofla albo od brukwi. Po południu był suchy prowiant. Polegał na [otrzymaniu] kawałku chleba (podobnie jak i w Sandbostel) wielkości pudełka od zapałek, czasem spleśniały, mokry, do tego łyżka marmolady albo obrzydliwej kaszanki, metki. To [było] bardzo niesmaczne, ale wtedy by się wszystko zjadło. Czasem była łyżeczka cukru. To właściwie z jedzenia było wszystko. Moja serdeczna przyjaciółka jeszcze z Powstania i sprzed Powstania, a nawet sprzed wojny, też z Kresów (nazywałyśmy ją chomikiem, bo ona gospodarowała naszymi racjami żywnościowymi), nie pozwalała zjeść od razu chleba, tej niewielkiej wielkości, tylko dzieliła na kawałeczki. To był nasz taki chomik, który zresztą bardzo dobrze [radził], bo rano można było jeszcze kawałeczek chleba połknąć.
Do naszych obowiązków należało utrzymywanie czystości: sprzątanie baraków, sprzątanie łazienki, placu apelowego. To były prace... Jeszcze bardzo przykra praca: opróżnianie latryn do beczkowozu i wywożenie go już poza teren obozu. Ponieważ fizycznie czułam się dość dobrze, a miałyśmy wyznaczone dyżury do tych różnych prac, więc nawet brałam dyżury w czyszczeniu latryny za inne koleżanki, które naprawdę nie miały siły, chorowały. Wiadrami były wyciągane z tych dołów nieczystości do beczkowozu i potem wywożenie tego beczkowozu poza teren obozu. Oczywiście pilnowali nas stale wachmani. Mimo że to i nieprzyjemna, i ciężka praca, to jednak było nas zawsze przy tej pracy parę dziewcząt, jednak młodość jakoś przeważała, że robiłyśmy z tego momenty humorystyczne. Na przykład zatykałyśmy beczkowóz korkiem, bo to się jechało poza teren [obozu] do jakiegoś dołu, otwierało się korek i wylewało się do dołu, to ten korek bardzo luźno żeśmy wkładały. Pilnował nas zawsze wachman, ale jak już byłyśmy nad dołem, udawałyśmy, że mocujemy się z tym korkiem i że nie możemy go otworzyć, więc wachman wprawdzie pilnował nas, ale jako mężczyzna poczuł, że musi to otworzyć, więc z taką siłą to otwierał, że momentalnie był cały ochlapany nieczystościami. Wrzeszczał, krzyczał, nawet groził karabinem, a my oczywiście śmiałyśmy się do rozpuku. Inne prace poza obozem to było chodzenie na stacje i wyładowywanie brukwi, kartofli, węgla i przywożenie na teren obozu. Chodziłyśmy też, i to było może najprzyjemniejsze, na prace do pobliskiego lasu, zbierać gałęzie. Też oczywiście [byłyśmy] pilnowane przez wachmanów. Pilnujący to byli starsi ludzie, już chyba do wojska prawdziwego nie nadający się, tak że jak szłyśmy do lasu, a trzeba było przeskoczyć przez rowek, to koleżanki na przykład mówiły: „Vater, daj ten giwer, to łatwiej przeskoczysz przez ten rowek”. Ciągle pytałyśmy też ich, co się dzieje z wojną, przecież żadnych wiadomości nie miałyśmy i oni nam często mówili, że: „Przyjdzie Schwarze Division”. Co to znaczy Schwarze Division? Przypuszczałyśmy, że to prawdopodobnie Murzyni, którzy służyli w wojsku amerykańskim. Tak te dni nam przechodziły w tym, ale były momenty, kiedy naprawdę człowiek miał potworną depresję, głodny, poza tym tęskniłyśmy za domem rodzinnym. Ja na przykład nie miałam żadnych wiadomości o swoich rodzicach.
Wśród przykrych momentów były i takie, które dodawały nam sił, otuchy, bo poznawało się dużo ciekawych ludzi, zawierały się przyjaźnie, była naprawdę wielka solidarność i pomagałyśmy sobie nawzajem. Poza tym było zorganizowane tak zwane życie kulturalno-naukowe. Wśród 1700 osób znajdowało się dużo starszych od tych osiemnasto-, dziewiętnastoletnich [dziewcząt], osoby były bardzo wykształcone, były profesorami. Było kilka profesorów uniwersytetu, nauczycielki gimnazjum, były zawodowe aktorki, były zawodowe piosenkarki, tancerki, tak że można było brać udział w odczytach, we wspaniałych odczytach na różne tematy: filozofii, psychologii, historii, przyrody. Stworzono też dla dziewcząt, które nie miały matury, jakby taką klasę przygotowującą do matury. Poza tym, jak już wspomniałam, że były zawodowe aktorki, piosenkarki, plastyczki, tancerki i one też zajęły się stroną artystyczną, więc były wygłaszania poezji, opowiadanie sztuk teatralnych. Była tam z nami Helena Grossówna, Zelwerowiczówna, Cembrzyńska. One też urządziły spektakl. To był spektakl „Pieśni i tańce polskie”. Udało się nawet z jakichś różnych resztek od tylu dziewcząt zrobić stroje krakowskie. Nauczyły tańczyć, śpiewać. To był spektakl, który był wystawiany bardzo udanie, naprawdę. Nawet nasza komendantka „Jaga” zaprosiła na to komendanta obozu i Niemców, którzy tam obsługiwali obóz. Byli zachwyceni i nawet komendant obozu prosił naszą komendantkę, czy nie można byłoby wystawić tego spektaklu jeszcze raz dla ich rodzin, które tam niedaleko mieszkały.

  • Wystawiłyście?

Tak. W jednym z baraków była urządzano kaplica i dzięki koleżankom plastyczkom były trzy obrazy Matki Boskiej. Jeden namalowany był... Jak mówiłam, wśród tylu dziewcząt, to u jednej zawsze była taka kredka, druga miała inną, tamta miała jeszcze coś innego, więc udało się im namalować bardzo ładną jeniecką Matkę Boską i to było namalowane na spalonej desce przywiezionej z Powstania. Inna Matka Boska Ostrobramska wymalowana była też już na jakiejś zwyczajnej desce, która była bardzo ładnie przybrana sztucznymi kwiatami, sztucznymi kłosami. Naszą komendantką obozu była komendantka „Jaga”, też porucznik, która też zataiła swój stopień, żeby być z nami. Ona załatwiła, że w święta i w niedziele dowożono włoskiego księdza – jeńca z niedalekiego obozu jenieckiego. Bardzo uroczyście było obchodzone święto wielkanocne, cały tydzień i potem święto. My przez cały czas trzymałyśmy wartę przy grobie Pana Jezusa. Warta trwała zaledwie kilka minut i ciągle wymieniałyśmy się, bo co rusz któraś mdlała.
Poza obozem już był barak, w którym urządzony był szpital. Pracowały tam trzy lekarki, też jeńcy z Powstania. Wśród chorych w szpitalu – bo to co rusz ktoś tam chorował – były możliwości dostania leków i [chore] były leczone przez nie. Było też jeszcze sporo dziewczyn rannych z Powstania. W tymże obozie urodziło się dziewięcioro dzieci: trzy dziewczynki i sześciu chłopców. Mimo takich warunków jakoś dobrze się chowały. Pierwszy poród: nam nie wolno było wychodzić z baraków poza zmrokiem, po którejś tam godzinie, więc zamykane były drzwi. Nie wolno było wychodzić, tylko do latryny, to z drugiej strony było jakieś wejście, a tu zaczyna się poród. Wyjść nie można, ale cały barak, gdzie to się działo, gromkim głosem krzyczał: Kinder! Kinder! Kinder!. Nie wiedziały, ktoś tam coś po niemiecku mówił, więc ci strażnicy… Bo oczywiście nasz obóz miał cztery wieżyczki strażnicze, bo pilnowali tak nas. Wreszcie ktoś się zainteresował i przeniesiono ją do szpitala.

  • Co było potem z tymi dziećmi?

Dzieci były razem z matkami i takie losy, jakie one miały… Ale wiem, że wszystkie już w Polsce na spotkaniach tak zwanych dziewcząt z Oberlangen, przychodziły ze swoimi dziećmi już większymi. Jeszcze jedna rzecz, która nas bardzo gnębiła, to codzienne apele rano i wieczorem. Ustawiałyśmy się w szeregu i byłyśmy liczone przez Niemki, które też obsługiwały obóz. Jakoś nie zawsze im się to zgadzało, tak że stałyśmy godzinę, czasem dwie, a to już był styczeń, a nasze ubrania, pamiętające jeszcze Powstanie, były bardzo przewiewne, tak że marzłyśmy ogromnie. Rano po liczeniu i po apelu śpiewałyśmy „Kiedy ranne wstają zorze”, a wieczorem śpiewałyśmy „O Boże, któryś jest na niebie”. Wszyscy znają tą pieśń.
Dzień 12 kwietnia właściwie rozpoczął się tak jak każdy inny – apelem, liczeniem, pracami, ale gdzieś w południe czy nawet już po południu usłyszałyśmy strzały. Rozległy się już przez megafon głosy komendanta, żebyśmy wszystkie weszły do baraków i nie wychodziły, czyli coś dzieje. Strzały coraz gęściej padały z naszych wieżyczek strażniczych, ale nie trwało to długo. Oczywiście nie wolno było wyjść poza barak, ale ciekawość przeważyła i przez szparę w drzwiach czy zza baraków od strony łazienki wyglądałyśmy, co się dzieje. Zobaczyłyśmy, że czołg (chyba były dwa czołgi), dwa wozy pancerne scout cary i trochę wojska na motorach, łamiąc oczywiście druty, wjeżdżają na teren naszego obozu. Po spacyfikowaniu Niemców z wieżyczek, którzy strzelali, ale nie zrobili żadnej krzywdy nikomu... W pewnym momencie wypadłyśmy już z baraków i zobaczyłyśmy, że z czołgów i wozów pancernych wyskakują żołnierze, są ubrani wprawdzie w mundury angielskie, ale mają czarne berety z białymi orzełkami. Radość szalona i widocznie to, co Niemcy nam mówili Schwarze Division, to chodziło o Dywizję Pancerną generała Maczka, bo nosili czarne naramienniki i czarne berety właśnie z orzełkami. Wyobrażam sobie, jak byli zaskoczeni pancerniacy, jak raptem ponad tysiąc dziewcząt wyskoczyło z baraków. Oczywiście nasza komendantka zaraz kazała nam ustawić się w szeregu. Na jednym z baraków zawisła biało-czerwona flaga szyta oczywiście w ukryciu. My stanęłyśmy tam rzędem. Wprawdzie nie bardzo reprezentacyjnie wyglądałyśmy, ale każda z nas miała biało-czerwoną opaskę na ramieniu. Komendantka „Jaga” zdała raport podpułkownikowi Koszuckiemu.
A jak to się [stało], że został wyzwolony nasz obóz? To był przypadek. Dywizja Pancerna generała Maczka stała jeszcze w Holandii. Okazało się, że nasz obóz był bardzo niedaleko i przypadkowo jakiś Holender powiedział im, że tu niedaleko jest obóz. Nie wiedział jaki, ale że jest obóz. I wtedy podpułkownik i właściwie 1. Dywizja Pancerna, która miała iść do Wilhelmshaven, mogła ominąć nasz obóz, ale właśnie ta przypadkowa wiadomość o obozie... Postanowił właśnie zorganizować niewielki oddział, nie wiedzieli [dokładnie] gdzie, więc [szli], kierując się wieżyczkami na czterech rogach naszego obozu. Trafili, ale nie wiedzieli, że to jeniecki obóz kobiecy. Zostawili tylko jeden pluton żołnierzy, a sami musieli się cofnąć na swoje stanowiska.

Oczywiście dzięki tej dywizji zaczęła napływać żywność, środki czystości. My dostałyśmy batteldressy, buty. Wprawdzie to wszystko było może niedopasowane i za duże, ale przynajmniej ciepłe i czyste. Po krótkim czasie powstał przy dywizji pancernej II baon PWSK – Pomocnicza Wojskowa Służba Kobiet. Baon przyjął sześćset ochotniczek spośród nas. My z „Odwetu” oczywiście zgłosiłyśmy się na ochotniczki. Jakie zadanie miał ten baon? Byli potrzebni ludzie do prowadzania kulturalno-oświatowych prac, bo przecież na terenie Niemiec poza obozami jenieckimi jeszcze były obozy cywilne, więc były kantyny, świetlice i tam pracowały dziewczyny. Poza tym [pracowałyśmy] w szpitalach, w punktach opatrunkowych. Poza tym w obozach cywilnych, gdzie trzeba było im jakiś byt zorganizować. Przyjęto też do pracy administracyjnej do dywizji pancernej. Dywizja pancerna, dowództwo, mieściło się w mieście Meppen. Między innymi ja i moje najbliższe koleżanki dostałyśmy się tam właśnie do dowództwa, do administracji dowództwa dywizji. Po krótkim przeszkoleniu, zatrudniono nas w centralach telefonicznych. Dostałyśmy lokum w bardzo ładnej, dużej willi, oczywiście zaopatrzenie jedzenia. Poza tym, wprawdzie to już za chwilę był koniec wojny, ale muszę powiedzieć, że wśród Polaków nie było jakichś uroczystości z powodu zakończenia wojny. Niestety już wiedzieliśmy, co się dzieje w kraju, i nie było to to, na co czekaliśmy.

  • Co się dalej działo z panią?

Potem wkrótce powstało po porozumieniu z władzami belgijskimi wyższych szkół – Centrum Polskie Szkół Wyższych w Brukseli, w Belgii. Tam można było kontynuować albo rozpocząć wyższe studia. Było to specjalnie zorganizowane ze względu na masę młodych ludzi, którzy wtedy przebywali głównie na terenach niemieckich. Zwróciłam się wtedy do władz dywizji z prośbą o odkomenderowanie mnie na studia do Brukseli. Dostałam oczywiście zezwolenie i dostałam stypendium. Pojechałam do Brukseli. Po zdaniu egzaminu z francuskiego zostałam przyjęta na wydział medyczny w Université Libre. W tym czasie było bardzo dużo młodych ludzi, którzy w miarę możliwości studiowali albo kontynuowali [naukę].

  • Polaków?

Tak, Polaków. Niestety w tym Université Libre muszę powiedzieć, że było nas trochę Polaków, ale nie byliśmy zbyt mile przyjęci przez kolegów studentów, Belgów przede wszystkim. Bo o ile już w czasie rozpoczęcia nauki, o ile asystenci, profesorowie bardzo nam pomagali, bo trzeba zrozumieć, że i obcy język, i inne warunki – to było dla nas wielkim przeżyciem. Profesorowie rzeczywiście, bo człowiek, jak zdawał egzamin, to mówił tak trochę po francusku oczywiście, ale wtrącał jakieś nazwy polskie. Natomiast studenci, bardzo im przeszkadzało to, że my początkowo chodziliśmy w mundurach i w butach żołnierskich. W swojej gazetce (to bardzo chciałabym podkreślić i powiedzieć) studenckiej, którą nam chętnie oczywiście ofiarowali, napisali, że „znowu w naszej Alma Mater rozlegają się dźwięki butów żołnierskich, przedtem Niemców, a teraz Polaków”. Dziwią się, że uniwersytet otworzył drzwi dla Polaków, którzy właściwie nie musieli ani egzaminów zdawać, ani nie mieli żadnych świadectw, z tym że tu chciałam zaznaczyć, że przyjęto nas jako wolnych słuchaczy i jeszcze musieliśmy podpisać zobowiązanie, że w razie skończenia studiów nie będziemy pracować w Belgii, ale oni uważali, że jesteśmy intruzami. A jeszcze, co napisali: „Polacy są takimi nazistami, że nawet Niemcy pozwolili im przejść przez swój kraj w ucieczce przed Rosjanami”, czyli jak z tego można wywnioskować, było takie komunistyczne nastawienie. Mimo rzeczywiście trudnych warunków i niezbyt przyjemnego otoczenia zdałam w październiku 1946 roku wszystkie wymagane egzaminy. Dostałam oczywiście zaświadczenia, które mam do dzisiaj.
Po zdaniu egzaminów wróciłam do dywizji pancernej. Tam jeszcze pracowałam w centrali telefonicznej. W tym czasie mówiło się o rozwiązaniu dywizji i właściwie trzeba było podjąć jakąś decyzję: czy wyemigrować do Anglii razem z dywizją, czy wrócić do kraju. Ponieważ dopiero w październiku 1946 roku, właśnie w tym czasie, udało mi się nawiązać kontakt z moimi rodzicami i bratem, wtedy postanowiłam, że wracam do domu, może nie do Polski, tak jak mówiłam, gdzie już komuniści panowali. I [wyjechałam] razem z kolegami z YMCA, którym udało się zorganizować wagon towarowy, bo mieli bardzo dużo sprzętu. Jechało sporo osób, wieźli dwa psy, ja też miałam psa, tak że razem z nimi się zabrałam i towarowym pociągiem wracaliśmy do Polski.
Droga trwała bardzo długo. Był już przecież grudzień, więc zimno. Kiedy byliśmy już na terenie Polski, bardzo częste były rewizje, odprawy, sprawdzanie dokumentów i tak dalej. W Legnicy nawet odczepiono ten wagon od reszty pociągu, który też szedł z repatriantami do Polski i dopiero po okupieniu się dolarami podłączono nas do jakiegoś zestawu pociągu do Warszawy. W Warszawie spotkał mnie mój brat. Po wyładowaniu rzeczy, [szliśmy] z wielkim trudem, bo przecież nie było taksówek, a Warszawa była bardzo przecież zrujnowana, więc chodziło się nie chodnikiem, tylko po gruzach prawie, mimo że już minęło trochę czasu. Wreszcie w dzień Wigilii dojechałam do domu, do swoich rodziców. Oczywiście radość była szalona, łzy, uściski, opowiadania.
Ponieważ jednak tą drogę przebyłam i w zimie, i w nienajlepszych warunkach, okupiłam to potem chorobą. Miałam nawet bardzo ciężkie zapalenie płuc, a to już był styczeń, luty, więc w tym czasie kontynuowanie studiów nie było możliwe. Dopiero we wrześniu 1947 roku kontynuowałam dalsze studia medyczne. W tym też czasie przyjechało bardzo wielu młodych ludzi, którzy przeszli taką samą drogę jak ja (Powstanie, obóz i tak dalej), też koledzy, którzy już też mieli rozpoczęte studia medyczne i byli na tym samym roku. My tworzyliśmy jak gdyby zgraną grupę, ale trochę wyobcowaną. Oczywiście z tej naszej grupy nikt nie należał do ZMP, chociaż sporo osób ze studiów, studentów należało; jak również nie braliśmy udziału w takich pomysłach właśnie zetempowskich, jak przeprowadzanie takie sędziowskie nawet, powiedziałabym, nad profesorami. Było to publiczne, zapraszało się profesora i krytykowano, a byli to wspaniali profesorowie, profesorowie starsi już, przedwojenni oczywiście. W 1950 roku tak samo...
Chciałam tu jeszcze powiedzieć, że miałam przyjaciółkę, która dostawała stypendium. Ona nie brała udziału w Powstaniu, była z Białegostoku. Ponieważ bardzo żeśmy się przyjaźniły i przyjaźniła się z tą grupą jak gdyby osób, które później przyszły na trzeci rok, to odebrano jej stypendium i powiedziano, że przyjaźni się z osobami niepewnymi.

  • Czy była pani prześladowana z tego powodu?

Nie, były tylko jakieś incydenty. Na przykład w 1951 roku dostaliśmy już absolutorium i chcieliśmy urządzić absolwentówkę – uroczystość taką, gdzie zaprosiliśmy wszystkich profesorów i pana rektora profesora Czubalskiego. Jak szedł profesor Czubalski do nas na salę, ześpiewaliśmy Gaudeamus igitur. Za chwilę... Wprawdzie słyszeliśmy głosy: „Cicho, cicho”, ale odśpiewaliśmy do końca, łącznie z profesorami. Potem ktoś zaintonował „Naprzód młodzieży świata”, bardzo nikłe głosy i za chwilę kolega z naszego roku wskoczył na estradę i powiedział: „Proszę koleżeństwa, kto pozwolił zaśpiewać Gaudeamus igitur? To pałkarze śpiewali przed wojną”. Na to wszyscy profesorowie wstali i wyszli, i nasza grupa i sporo osób też.
W 1952 roku otrzymałam dyplom lekarski i obowiązywały wtedy nakazy pracy. Nie można było sobie wybrać miejsca pracy, tylko był nakaz – nakaz pracy na dwa albo trzy lata, tam gdzie komisja wyznaczy. Komisja składała się z profesora, z kolegów z ZMP i z jeszcze jakichś władz ludowych. Prosiłam o pozostanie w Warszawie, ale powiedziano mi, że ani Warszawa, ani województwo warszawskie nie wchodzi w grę. Wysłano mnie na Śląsk. W 1951 roku po absolutorium wyszłam za mąż za kolegę z roku, który też był w Powstaniu, miał Krzyż Walecznych i Virtuti Militari, obóz i tak dalej. On również dostał – oboje dostaliśmy skierowanie na Śląsk do Zabrza. O tyle dobrze, że do Zabrza, bo w tym czasie powstała nowa Akademia Medyczna w Rokitnicy i w Zabrzu była klinika chirurgiczna prowadzona przez profesora Gasińskiego z Krakowa. Jak klinika, więc na pewno lepsze doświadczenie niż w innych mniejszych szpitalach. Tam mąż zrobił specjalizację chirurgiczną pierwszego i drugiego stopnia, ja zrobiłam specjalizację pierwszego stopnia, a potem z powodu potwornej alergii na skórze rąk, zmieniłam ją na specjalizację pediatryczną. Mimo że nakaz pracy był chyba na dwa lata, to jeździłam do ministerstwa z tym nakazem, żeby można się było przenieść do Warszawy, ale w żadnym wypadku nie dało się tego zrobić. Dopiero po dziesięciu latach przebywania na Śląsku, po różnych staraniach (a najważniejsze – po znajomościach), udało nam się wrócić do Warszawy. Oboje byliśmy przez cały czas zameldowani w Warszawie, a mąż mój w ogóle był warszawiakiem z dziada pradziada. Tu mąż dostał pracę na chirurgii w Wojskowej Akademii Medycznej, a ja ze względu na swoje zmiany alergiczne, rozpoczęłam specjalizację anestezjologiczną też w szpitalu Wojskowej Akademii Medycznej pod kierownictwem pana profesora Pokrzywnickiego. Zrobiłam specjalizację.

Warszawa, 1 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Danuta Jeżewska Pseudonim: „Maria”, „Danka” Stopień: plutonowy, sanitariuszka Formacja: II Batalion Szturmowy „Odwet” Dzielnica: Kolonia Staszica, Śródmieście Pd. Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter