Danuta Skrzypińska „Walędzka”

Archiwum Historii Mówionej

Danuta Skrzypińska, pseudonim „Walędzka”. Należałam najpierw do oddziału „Żbik”, to była Harcerska Bateria Artylerii Przeciwlotniczej. Taką pełną miała nazwę w czasie wojny. Nie wiem, z jakiej artylerii mieliśmy strzelać, ale tak żeśmy się nazywali. Potem należałam do „Oazy” w czasie Powstania. Szeregowiec. Urodzona w Warszawie 15 maja 1925 roku.

  • 1925 rok, czyli pani miała czternaście lat, kiedy zaczęła się wojna?

Tak.

  • Gdzie pani mieszkała z rodzicami przed wojną?

Mieszkałam na Prądzyńskiego w Warszawie, ponieważ tam była fabryka karabinów, a mój ojciec był dyrektorem tejże fabryki. Tam było mieszkanie służbowe przy fabryce i tam żeśmy mieszkali do czasu, aż Niemcy weszli i nas wyrzucili.

  • Kiedy to było?

To było gdzieś w grudniu albo wcześniej, w listopadzie albo w końcu października 1939 roku.

  • Gdzie się państwo wtedy przenieśli?

Gdzieś ktoś wyjeżdżał i jakieś mieszkanie ojciec znalazł na Noakowskiego i tam żeśmy się przenieśli. Tam mieszkaliśmy dwa miesiące, a po dwóch miesiącach ojciec umarł, ponieważ Gestapo go zaczęło ciągnąć do fabryki i chcieli go przymusić do pracy w fabryce, która był objęta przez firmę [niezrozumiałe]. Oczywiście, ojciec się nie zgodził i wrócił do domu, kazał mamie pakować najbardziej potrzebne rzeczy i mieliśmy rano gdzieś uciekać. Ale rano u ojca nastąpiło pęknięcie wrzodu dwunastnicy, został zabrany do szpitala i na drugi dzień tam umarł. To był grudzień 1939 roku. Wtedy Niemcy dali nam już spokój, bo wtedy już ojca nie potrzebowali.

  • Z czego się pani rodzina utrzymywała, wtedy jak już ojciec zmarł?

Jak ojciec zmarł, tak na początku, to było dosyć dużo pieniędzy. Dlatego, że mój ojciec, [...] [to był] inżynier Jan Skrzypiński, konstruktor „Visa”, więc na początku było trochę pieniędzy, to jakoś żeśmy tam żyli. Potem przeniosłyśmy się na Sadybę, gdzie mieszkała moja ciocia z wujem. Tam zamieszkaliśmy u nich. Zlikwidowaliśmy mieszkanie na Noakowskiego, dzięki Bogu, bo bomba w niego potem strzeliła. Mieszkałyśmy tam przez dwa lata, po czym moja mama lepiej się poczuła, bo moja mama była osobą dosyć chorobliwą i słabego zdrowia, chorowała na gruźlicę, lepiej poczuła i zaczęła pracować. Moja mama była lekarzem także. Zaczęła pracować jako tak zwany lekarz domowy Ubezpieczalni Społecznej. Zarabiała akurat tyle, ile trzeba było na kupno trzech kilogramów słoniny. Oczywiście, że sprzedawało się z domu, co można było sprzedać, a to fortepian, a to obraz. Tak żeśmy tam mieszkały i żyły. Jak zrobiłam maturę w 1943 roku... miałam bardzo dobrą, miłą przełożoną, która wiedziała, że jesteśmy bez grosza, więc bardzo mi dużo przysyłała uczniów na korepetycje, więc tutaj troszkę pieniędzy płynęło, trochę było z tego, co chodziłam na Kercelak i sprzedawałam. Kercelak, to był olbrzymi plac na skrzyżowaniu Towarowej i Wolskiej. Taki handel, jak mniej więcej dzisiaj jest na Stadionie. Tam handlowało się wszystkim – kupowało się, sprzedawało i wszyscy warszawiacy, którzy byli bez pieniędzy wyciągali jakieś ubrania, jakieś jesionki, jakieś buty i stali tam i tam sprzedawali, tym, którzy chcieli i mieli pieniądze, żeby kupić. Tam również chodziłam.

  • Do jakiej szkoły chodziła pani czasie wojny?

Do [szkoły imienia] Cecylii Plater-Zyberkówny. Też muszę powiedzieć, oddać cześć mojej szkole, że grosza ode mnie nie wzięli przez całą wojnę. Tak, że doszłam do matury i nie zapłaciłam ani grosza. To przecież była prywatna szkoła i droga szkoła. Ale powiedzieli, że skoro już jestem sama z mamą i bez ojca, to będą mnie uczyć za darmo.

  • Piękne. Pani zrobiła maturę w 1943 roku?

Tak. Na kompletach oczywiście.

  • Kiedy się pani pierwszy raz zetknęła z konspiracją?

Właśnie gdzieś chyba w 1942 [roku], jeszcze przed maturą. Któraś koleżanka, która miała braci w konspiracji, to wciągnęła i mnie. I to był właśnie „Żbik”, do którego żeśmy należeli. To jeszcze był Związek Walki Zbrojnej, jeszcze nie było AK wtedy. Dopiero po jakimś czasie to zostało przetworzone w AK i wtedy nas podzielono na dwie grupy – batalion sanitarny i batalion łączności. Wylądowałam w sanitarnym. Wtedy to były normalne [rzeczy]. Pierwsze, że była podchorążówka, którą trzeba było coś niecoś się nauczyć, poza tym wszystkie środki pierwszej pomocy w sytuacji wojennej na polu bitwy czy w szpitalu wojskowym. Jak zaczęło się Powstanie, to akurat tak się złożyło, że zawiozłam moją mamę na Sadybę, bo mieszkaliśmy na Wroniej, tutaj niedaleko, ale tam była pod naszymi oknami fabryka czekoladek i cukierków i woniało tak strasznie, że w sierpniu to trudno było wytrzymać. Zawiozłam mamę do cioci na Sadybę i tam zanocowałam. Jak chciałam wrócić na swój posterunek, to już nie mogłam wrócić, bo już nic nie chodziło, żadne środki komunikacji, a już weszli Niemcy, którzy nas otoczyli. Bo byli już Niemcy nie tylko w Wilanowie i na Siekierkach i na Służewie, ale od strony Warszawy byli też. Tak, że do Śródmieścia nie było jak się przebić. Wobec tego, jak tam wylądowałam, a znałam tam wszystkich na Sadybie od czasu, kiedy tam mieszkałam. To znalazłam, pierwsza rzecz, panią Zofię Biernacką, która była główną osobą, która zajmowała się sprawami sanitarnymi szpitala, doktora Sosnowskiego, który był też tam lekarzem i wlazłam w „Oazę” jako sanitariuszka. Zostałam z nimi do końca jako sanitariuszka. Trzeba powiedzieć, że pani Zofia Biernacka bardzo dobrze zaopatrzyła szpital, bo nie przypominam sobie sytuacji, żebyśmy nie mieli co dać jeść naszym rannym. Zawsze coś tam ona znajdowała. Gorzej było z lekami, gorzej było z morfiną, gorzej było z wszystkimi środkami opatrunkowymi. Na początku był obstrzał z Wilanowa i ze Służewca, potem atak czołgów się zaczynał, bombardowanie z góry było i w związku z tym było dosyć dużo rannych. Ci ranni przychodzili do naszego szpitala albo ich przynoszono do naszego szpitala. Pamiętam, tego do końca życia człowiek nie zapomni. To była noc, kiedy byłam po dyżurze. Byłam w domu u cioci, ale dowiedziałam się, bo właśnie słyszałam zresztą, że było atak czołgów i że było bombardowanie artyleryjskie, więc pobiegłam do szpitala. Nie mogłam wejść do szpitala, dlatego, że cała podłoga od wejścia do pokoi była zastawiona noszami. Trzeba było, żeby dojść do czegokolwiek, to się szło po drążkach noszy, nie po podłodze, bo nie było gdzie nogi wstawić. Po drążkach się doszło do pokoju zabiegowego, gdzie koleżanki i potem ja, zaczęłyśmy robić opatrunki. W drugim pokoju była sala operacyjna. Tam robiono operacje. Tam między innymi na noszach leżała jedna z naszych sanitariuszek, „Scarlett” pseudonim. […] Ona miała zdruzgotane przez granat obie nogi. Jak do niej podeszłam, to ona tylko mnie prosiła: „Słuchaj, przecież mi nie obetną tych nóg, prawda, nie obetną mi?!”. Oczywiście mówiłam: „Skąd?! Nie. Taki drobiazg przecież, to tylko rana powierzchowna, to zaraz ci to zszyją i wszystko będzie dobrze”. Oczywiście, obie nogi poszły do amputacji. Ale ona o tym już się nie dowiedziała, bo umarła przy wybudzeniu z narkozy. Tylko, jak żeśmy ją przenosiły po operacji na łóżko, do połowy uda miała obie nogi ucięte. Jakoś ją przenieść, jakoś ją podnieść, a przy tym wszystkim ciemno, bo przecież nie było światła, były karbidówki. Przy tym wszystkim straszny odór – zapach krwi, zapach kału, zapach moczu. Nie do zapomnienia. Tak przez całą noc żeśmy się kręciły. Chirurdzy operowali, myśmy przenosiły, podawały, opiekowały się. Rano troszkę się wszystko uspokoiło. W związku z tym, żeśmy musieli przenieść szpital z parteru. Szpital był na skrzyżowaniu Powsińskiej i Morszyńskiej (tam jest teraz duży blok, spółdzielnia mieszkaniowa), gdzie parterowe mieszkania były zajęte na szpital. Żeśmy znieśli wszystkich chorych do piwnic i poprzebijaliśmy dziury między piwnicami, żeby było połączenie między klatkami schodowymi rozmaitymi. Na górze zostali tylko tak ciężko ranni, że nie mogliśmy ich ruszyć, a reszta troszkę lżej rannych była w piwnicach. Między innymi mieliśmy kapelana. Nie potrafię pani powiedzieć, czy to jego nazwisko była Przybyła czy Przytuła. W każdym razie takie jakieś. On miał sztywne kolano i nie mógł przechodzić przez dziury, które były pomiędzy piwnicami. Wobec tego nie patrzył na to czy jest obstrzał czy nie obstrzał, bomby lecą czy nie lecą, jak wiedział, że gdzieś jest jakiś ranny, w garść sutannę i biegł. Bogu dzięki, jakoś ocalał, go nie ustrzelili. Potem znowuż przyszła noc, kiedy był nalot na szpital na Chełmskiej. Szpital na Chełmskiej to był duży szpital, z dużą obsadą. Myśmy tam, kiedy już jakoś się zrobiła komunikacja z Mokotowem Dolnym, to myśmy tam wysyłali ciężej rannych, którzy wymagali operacji, których myśmy nie mogli przeprowadzać u nas. Tam wysłaliśmy siedmiu naszych żołnierzy. Akurat, jak żeśmy ich wysłali, to Niemcy zbombardowali ten szpital. Na szczęście, pojechały z nimi nasze dwie sanitariuszki. I one spod gruzów wykopały chłopaków i przywieźli ich z powrotem. To nam było miło, że ich przywieźli, że oni ocaleli, tylko bez operacji. Potem znowuż były jakieś historie z Węgrami. Ktoś uwierzył, że Węgrzy będą nas osłaniać, a Węgrzy stali w Wilanowie. Nawet przyjechało dwóch czy trzech Węgrów niby to rozmawiać z naszym dowódcą. Przyjechali na forty. Nie wiadomo, co tam mówili. Jak rozeszła się plotka, że oni nie będą do nas strzelać, bo nie chcą z nami wojować, po czym zbombardowano forty. Tak się to wszystko ciągnęło do końca sierpnia i początków września, kiedy był już generalny atak ze wszystkich stron, i z góry i z dołu, i ze wszystkich [stron] i wtargnęli Niemcy. Baliśmy się bardzo, że zaczną rzucać granaty do piwnic, bo taki był zwyczaj, ale nie, jakoś nie rzucali, tylko nam kazali wynosić wszystkich rannych, właśnie na forty. Żeśmy wynosili rannych na forty. Forty się paliły, może to i lepiej, dlatego, że było cieplej. Bo tak to już była noc, to było zimno. Poustawialiśmy naszych rannych na noszach, wszystko i potem nad ranem przyjechały ciężarówki. Zaczęli naszych rannych ładować na ciężarówki i wieźli ich na Dworzec Zachodni. Okazało się, że my administracyjnie podlegamy pod Szpital Ujazdowski, szpital wojskowy. Z jednej strony Szpitala Ujazdowskiego kierowano rannych na stację kolejową, a wożono naszych rannych tam tak samo. Poprzewozili. Była moja koleżanka, Zosia Sosnowska, którą ze mną razem nosiła rannych, razem ze mną była na stacji kolejowej. Przyjechał oddział jakiś Szpitala Ujazdowskiego, pielęgniarki, wprowadzają wszystkich rannych do podstawionego pociągu. Ale naszych rannych na noszach nikt nie rusza. Patrzę, że już tylko jest pięćdziesiąt siedem noszy leży, ranni leżą bez jedzenia, bez picia, bez środków, żadnych lekarstw, nawet bez kaczki i bez basenu. Więc gonię na stację, na peron, szukać komendanta szpitala. I biegnę wzdłuż pociągu, pytam się, gdzie jest komendant. W końcu wbiegłam do jakiegoś wagonu, w którym był komendant i mówię do niego: „Miałam pięćdziesiąt siedem ciężko rannych na noszach, co ja mam z nimi zrobić?”. On mówi: „Ja nie słyszę, co pani mówi. Niech pani wejdzie do wagonu”. Więc podchodzę do drzwi i stawiam nogę i drzwi mi się zamykają przed nosem i pociąg poszedł. I cały pociąg poszedł do obozu, do Pruszkowa. A myśmy zostali. Na szczęście dla nas przyjechała jeszcze spóźniona jedna ciężarówka, która gdzieś się zepsuła po drodze. Ciężarówką przyjechały nasze zapasy gospodarcze, nasze jedzenie i picie, garnki, z panią Zofią Biernacką na czele. I przyjechał student medycyny, który był po czwartym roku medycyny, który u nas uchodził za bardzo wielkiego pana chirurga i który mówił doskonale po niemiecku. On poszedł do komendanta stacji, przyprowadził go, pokazał wszystkich rannych. Ten podstawił drugi pociąg, przysłał Wehrmacht i Wehrmacht przenosił wszystkich naszych rannych do pociągu i ustawiał wzdłuż pociągu, jak są wagony takie, jak teraz jeżdżą na linii Otwock-Warszawa. Pod oknami na oparciach dwóch siedzeń stawiali nosze. Jak ustawili wszystkie, to ruszyliśmy i pojechaliśmy. Przyjechaliśmy do Pruszkowa. Z nas nikt nie wiedział, co to jest Pruszków. Stoimy na stacji, przylecieli Niemcy. Przelecieli przez wszystkie wagony, przez pociąg. Pociąg ruszył, jedziemy dalej. Ujechaliśmy może z dziesięć minut, stoimy. Co się okazuje? Zawracają nas do Pruszkowa. To wróciliśmy. Znowuż Niemcy przelecieli, biegają. Znowu polecieli gdzieś. Znowuż my ruszamy. Pojechaliśmy, dziesięć minut, stop, wracamy. W końcu za trzecim razem już nas puścili i dojechaliśmy wtedy do Milanówka. Milanówek chyba był uprzedzony, dlatego, że przy stacji Milanówek było duże kino i z kina wyrzucono wszystkie krzesła, dano tam siano, słomę. Tam też byli jacyś ludzie, prawdopodobnie z organizacji ktoś był, którzy wszystkich rannych przenosili do kina. To było też późno wieczorem, więc myśmy mogli tylko tyle im zrobić, żeby im dać jeść, coś im dać pić i towarzystwo położyło się spać. Już nawet nie pamiętam, gdzie myśmy z Zosią spały, nawet pewnie w kącie na sianie, bo nie było gdzie spać. Na drugi dzień odcięto część pomieszczenia na gabinet zabiegowy, drugą część na kuchnię, a tutaj na noszach leżeli nasi ranni. Tak z tydzień chyba mieszkaliśmy w kinie, po czym przeniesiono nas do jakiejś willi, która była pusta i tam żeśmy już rozlokowali wszystkich naszych rannych normalnie na łóżkach i w pokojach. Tylko, że ranni spali, a my z Zosią nie miały gdzie spać, żeśmy spały na schodach. Jeden stopień miałyśmy za poduszkę. W sąsiedztwie mieszkała jakaś rodzina, byłyśmy okropnie brudne, więc poszłyśmy do tej rodziny spytać się, czy mogłybyśmy się umyć. Powiedziała ta pani: „Czy jesteście zawszone?”. Mówimy, że nie. „No to chodźcie się myć”. To żeśmy się umyły. Ona powiedziała: „To przyjdźcie na noc, to przenocujecie w salonie na dywanie”. Lepszy dywan niż klatka schodowa. Więc poszłyśmy, żeśmy nocowałyśmy tam jakiś czas u niej. Gdzieś pod koniec września, a jeszcze chodziłam na bosaka wtedy, dlatego, że drewniaki mi się rozleciały, butów nie było. Miałam na sobie letnią sukienkę, fartuch, kenkartę w kieszeni i bose nogi. I tak latałam po szpitalu. Kiedyś ktoś przyniósł mi buty, męskie buty, tak że jak włożyłam nogę, to klap, klap, klap. Ale niemniej buty były i chodziłam w butach przez cały tydzień, dopóki jakiś człowiek nie podszedł do mnie i nie powiedział, żeby mu oddać, bo mam jego buty. Powiedziałam, że mu oddam buty, jak on mi przyniesie damskie buty. Mniej więcej w tym czasie, to było gdzieś pod koniec września, moja mama, która w czasie Powstania była z ciocią na Morszyńskiej, która miała tam od razu otworzony gabinet pierwszej pomocy i ich Niemcy wyrzucili wcześniej niż zajęli nasz szpital. Ich popędzili jako ludność cywilną tak samo na Dworzec Zachodni, tylko, że mama z ciotką urwały się po drodze, gdzieś w Powsinie. Wylądowały w Piasecznie i potem, ciotka została w Piasecznie u znajomych, a mama poszła mnie szukać. Muszę państwu powiedzieć dosyć dziwną rzecz, moja mama przyszła do Pruszkowa, oczywiście wszyscy mówili, ale każdy co innego. Jedni mówili, że zginęłam, drudzy, że mnie wywieźli do Niemiec, trzeci na własne oczy widzieli mojego trupa, jak to zwykle bywa w takiej sytuacji. I moja mama nie wiedząc, co już robić, jak mnie znaleźć, poszła do kościoła. A w kościele, w głównym ołtarzu, był obraz Matki Boskiej. Była ukryta przed obrazem, zaczęła się modlić. W pewnym momencie podniosła głowę i jak mówiła, że jest gotowa przysiąc, że Matka Boska się do niej uśmiechnęła. Wszyscy to przyjęli tak tolerancyjnie, powiedzmy, tą wiadomość, ale mama mówi, że ją jakiś niezwykły spokój opanował wtedy. Niepokój, to wszystko spłynęło po niej. Wyszła z kościoła i na schodach kościoła podbiegła do niej jakaś kobieta, rzuciła się jej na szyję i mówi: „Ona żyje! Ona żyje! Ona jest w Milanówku!” Mama przyszła do Milanówka, znalazła mnie w szpitalu i z punktu mnie zabrała z Milanówka z powrotem do Piaseczna. Tam żeśmy wylądowały jakiś czas w Piasecznie. W Piasecznie mieszkałyśmy u bardzo miłej pani, pani Kmita się nazywała. Jej mąż był w obozie oficerskim, a ona była sama z matką. Też im się nie przelewało, ale myśmy nie miały nic. Więc ona usiłowała zawsze coś podsunąć nam do jedzenia. Przychodziła, kozę miały też, i mówiła: „Ma koza zjeść, to niech pani zje”. Oczywiście, żartem, myśmy się rozumiały, że to żartem, ale rzeczywiście się nami bardzo opiekowały. Myśmy z kolei uważały, że trzeba jakoś się zrewanżować. Wobec tego zabrałam się do sprzątania chałupy. Dzielnie przepasałam się fartuchem, wzięłam drabinę, wlazłam na drabinę i zaczęłam sprzątać pokój, ścierać kurze z góry szafy i z kredensu. Bardzo ciężko pracowałam nie wiedząc, że za mną w drzwiach stoją Niemcy i mi się przyglądają. Niemcy, którzy wyciągali wszystkich warszawiaków ze wszystkich domów w Piasecznie, jak popatrzyli, jak sprzątam, to pomyśleli, że jak tak sprząta, to pewnie właścicielka. I zabrali się i poszli. Ale trzeba było jakoś żyć. Miałam ciotkę pod Kielcami. Więc napisałam do ciotki i ciotka napisała, żeby zaraz przyjeżdżać do nich. Więc zabrałyśmy się z mamą i pojechałyśmy do Kielc. Rzeczywiście, ciotka mieszkała, tyle tylko, że ich Niemcy wyrzucili z majątku, zabrali, jakiś tam Treuhaender tam rządził, a ona mieszkała w chałupie zwyczajnej, gdzieś tam. I do tej chałupy zjechała się cała rodzina, z dziesięć osób, a to był taki pokój, jak ten plus kuchenka. Tam żeśmy przezimowali. W prezencie dostałam płaszcz, Zosia Sosnowska mi w prezencie jeszcze przed wyjściem z Warszawy dała sweter.

  • To była pani przyjaciółka?

To była moja koleżanka, sanitariuszka, razem ze mną z „Oazy”. Ponieważ ona mieszkała na miejscu, więc jej się udało jakoś wyciągnąć z domu kurtkę i sweter. Jak zobaczyła, że jestem tylko w sukience, to mnie dała sweter, sobie zostawiła kurtkę. Więc w swetrze i darowanym płaszczu (ale płaszcz był jeden na nas dwie, mamę i mnie), mogłyśmy tylko wychodzić na zmianę. I dostałam w prezencie drewniaki, letnie, tylko drewno i pasek. Były dla mnie za małe, ale palce mi sterczały i pięty mi sterczały, ale drewniaki były. Jak wychodziłam na śnieg, a łazienki nie było na miejscu, więc trzeba było na śnieg od czasu do czasu wyjść, to wracałam wyższa o dziesięć centymetrów, bo tyle mi się śniegu nabijało pod drewniakami. Tak żeśmy przesiedziały, aż przeszli Rosjanie. I wtedy moja mama pojechała do Krakowa, bo przyszła jakaś wiadomość, nie wiem, skąd, że Ubezpieczalnia Społeczna jakieś wypłaca zapomogi czy coś takiego. Mama pojechała, dostała jakieś pieniądze i dostała kilka butelek wódki, co było najcenniejszą rzeczą w tamtych czasach.

  • A to był już 1945 rok?

Tak. To już był 1945 rok. Wobec tego postanowiłam wrócić do Warszawy, mamę zostawić, pojechać zobaczyć, co się dzieje w Warszawie. Za butelkę wódki dogadałam się z Rosjanami, którzy jechali, wojskowy transport, który jechał w kierunku Warszawy. Wieczorem wsiadłam do pociągu, usiadłam na jakiejś skrzyni, a rano zorientowałam się, że siedzę na bombach lotniczych. Ale dojechałam szczęśliwie, gdzieś się tam przesiadłam, ale do Warszawy wróciłam. Zobaczyłam, że wszystko, co mieliśmy, jest spalone i nasze mieszkanie, nasz cały dom na Wroniej jest spalony. Jest spalone mieszkanie cioci, cały dom cioci na Sadybie i w zasadzie nie ma gdzie się przytulić, ale znalazłam jakąś kuzynkę, której jeszcze jakieś mieszkanie zostało. Ona sama, potem się okazało, że zginęła, ale mieszkanie zostało. Wprowadziliśmy się do tego mieszkania. Też, kto mógł, to się do tego mieszkania sprowadzał, więc też było chyba z piętnaście osób. Wtedy pojechałam po moją mamę, przywiozłam moją mamę. Moja mama poszła do Ministerstwa Administracji, i wzięła skierowanie do Olsztyna jako lekarz. Załadowano nas do ciężarówki i pojechałyśmy do Olsztyna stwarzać służbę zdrowia, bo nie było tam żadnej. I do Olsztyna jechałyśmy całe trzy dni i trzy noce. Bo to było bardzo daleko. To takie są czasy, tak zwanego wyzwolenia.

  • Jeszcze wracając do Powstania Warszawskiego, czy pamięta pani, jak ludność cywilna odnosiła się do powstańców?

Dla rannych ludzie przynosili poduszki z własnych domów, spod własnej głowy wyciągnięte, kołdry, koce, kto co mógł, to wszystko znosili. Tak, że to była atmosfera niepowtarzalna, chociaż to wszystko było tak potworne… Atmosfera była niepowtarzalna, bo tam nikt nikomu niczego nie chciał zrobić źle. Wszyscy chcieli każdemu pomagać.

  • Czy miała pani może jakiś kontakt z Niemcami?

Z Niemcami, to wtedy tylko, kiedy mnie w ucho uderzyli.

  • A kiedy panią uderzyli?

Uderzyli mnie w ucho w Piasecznie, bo mnie złapali na roboty. I w pewnym momencie miałam ochotę umknąć. Zaczęłam uciekać, ale posłyszałam, że on repetuje broń. To myślę sobie, że nie warto uciekać, więc się zatrzymałam. On podleciał do mnie i walnął mnie w ucho. Mało nie siadłam wtedy na ziemi, ale okazało się, że nie wywożą nas na żadne roboty gdzie indziej, tylko mamy kopać kartofle na miejscu, w jakimś majątku, który był na miejscu. To żeśmy kopali kartofle, po czym powolutku, powolutku, każdy myk, myk. Tak, że z tego tłumu to pod wieczór zostało pięć osób. Akurat szłam wtedy, kupić bilety, żeby jechać do Kielc i wtedy właśnie przyuważyli na roboty.

  • Czy pani czytała prasę podziemną w czasie Powstania?

Oczywiście, dostawaliśmy prasę podziemną.

  • Pamięta pani tytuły?

Nie, nie pamiętam tytułów. Nawet wstyd się przyznać, bo przecież żeśmy roznosiły prasę, ale zupełnie nie pamiętam tytułów.

  • Pani roznosiła wśród rannych?

Nie, to jeszcze przed Powstaniem się roznosiło po mieszkaniach.

  • Dyskutowało się w pani towarzystwie o tym, co było w prasie?

Chyba nie, dlatego, że w domu się nie dyskutowało, bo w domu w zasadzie w domu nawet nie wiedzieli, że prasę mam, bo nikt nie wiedział, że jestem zaprzysiężonym żołnierzem. Natomiast na zbiórkach to się robiło co innego, bo to były wykłady z anatomii ludzkiej, z środków opatrunkowych, z opatrywania, więc tam nie było czasu na to wszystko. W zasadzie nie było co dyskutować, bo myśmy wszyscy byli spod jednego znaku, bo cała moja grupa, która była w Armii Krajowej przed Powstaniem, to wszystko było koleżanki z jednej klasy. To było po prostu w szkole.

  • Czy słuchała pani radia?

Nie, nie miałam radia.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najżywsze to jest to, co pani opowiedziałam. A jakie jest najlepsze wspomnienie z Powstania? Wie pani, jakie chyba jest moje najlepsze wspomnienie z Powstania, kiedy byliśmy na fortach i nosze były tak poustawiane, zimno było bardzo. Co mieliśmy, to poprzykrywaliśmy naszych rannych i w pewnym momencie wszystko się już uspokoiło i zwinęłam się w kłębek pomiędzy noszami. W jednej sukienczynie i fartuchu. W pewnym momencie poczułam, jak jeden z chłopców zsuwa na mnie koc, którym był przykryty. Wtedy zrobiło mi się jakoś tak błogo.

  • A pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Jedno, to ta noc, a drugie, to na fortach, kiedy nas stłoczono do wnęki i ustawili żołnierzy. Myśmy byli przekonani, że nas rozstrzelają albo rzucą do nas granatami.

  • Czy po wojnie miała pani jakieś kłopoty z tego powodu, że pani była w AK?

Nie. Miałam duże kłopoty, nie dlatego, że byłam w AK, tylko dlatego, że korzystałam z biblioteki amerykańskiej. Jak byłam na studiach, to nie było podręczników, a była biblioteka amerykańska, która miała podręczniki. Spokojnie sobie chodziłam, bo dobrze znałam język angielski, to brałam podręczniki i się z nich uczyłam. I oczywiście za mną chodziło UB, tylko mnie to nawet do głowy nie przyszło. Jeszcze jak mój brat cioteczny ze Szarych Szeregów ożenił się z Angielką, to wtedy już mieliśmy bezpiekę na okrągło naokoło nas.

  • Proszę jeszcze troszkę opowiedzieć, jak pani organizowała nową służbę zdrowia w Olsztynie?

Jak żeśmy przyjechali, to nas było może dwieście osób na cały Olsztyn. Olsztyn był w bardzo dużym stopniu zrujnowany, bo Sowieci przechodzili i niszczyli, nie patrzyli czy co warte czy nie warte. Niszczyli dla samego zniszczenia. Nas ulokowano w budynku, który ocalał, który był hotelem. W hotelu wszy spacerowały, jak chciały, a spało się na słomie. Oczywiście nie było żadnych sklepów, żadnego niczego. W związku z tym było żywienie zbiorowe. Przychodziło się na śniadanie, obiad i kolację. Na śniadanie była kawa zbożowa z kawałkiem chleba, na obiad była Eintopf-zupa, a potem na kolację znowuż była kawa z kawałkiem chleba. I tak żeśmy jedli i tak żeśmy pracowali. Moja mama z jeszcze jednym mężczyzną byli za lekarzy, i trzeba było się zabrać do uruchomienia szpitala przede wszystkim, dlatego że ludność miejscowa zaczęła chorować na jakąś chorobę, którą podejrzewano w pierwszym momencie, że jest cholera. Potem doszli do tego, że to nie jest cholera w pełnym rozkwicie, tylko to jest jakieś pseudo. Ale było bardzo dużo ludzi chorych. Dostaliśmy jakąś grupę Niemek i poszłyśmy, mama została w Wydziale Zdrowia tak zwanym a ja poszłam do szpitala. Szpital był rozbity, to znaczy budynek stał, tylko szyby były powybijane, wszystkie narzędzia gdzieś tam się walały, szafki były porozbijane, w pokojach nic nie było. Takie pobojowisko. Dostałam do pomocy dwie dziewczyny i Niemki. Niemki zaczęły sprzątać, wywozić cały gruz i szkło i to wszystko. Zjawił się u nas major sowiecki, Gonczarow. I pyta: I szto wam nada? To nam nada wszystko. Jak on zobaczył to, co się dzieje, to gdzieś zniknął. Od tej pory żołnierze radzieccy zaczęli nam zwozić meble – łóżka przedziwnego kształtu, wielkości, takie, jakie gdzieś tam wyciągnęli, tak nam poznosili, ale już było na czym chorych kłaść. Potem pozwozili nam jakieś sienniki, a potem na zakończenie przywieźli nam krowę. Załamałam ręce, bo żadna z nas nie umiała doić krowy przecież. Ale tam poza budynkiem głównym szpitala był dodatkowy budynek, gdzie byli, chorzy Niemcy leżeli, i to było objęte przez zakonnice niemieckie, które się nimi opiekowały. Kiedyś tam zajrzałam i uderzyło mnie to, że oni wszyscy bardzo porządnie leżą i prześcieradła i kołdry, wszystko, a u mnie, myśmy nie mieli nic. Więc zawołałam dwóch moich pomagierów. Mówię: „Pójdziemy, zobaczymy, co tam się u tych siostrzyczek dzieje w tych szafach”. Poszliśmy, kazaliśmy sobie otworzyć szafy i wszystko zobaczyć. Gwałt zrobił się okropny. To „Private, private, to wszystko private!”. Mówię: „Private, nie private, proszę mi pokazać”. Znalazłam szafy wyłożone bielizną pościelową, ręcznikami, wszystkim, co można było i kosze z lekami, a poza tym wielki kosz od kościoła, z wszystkimi utensyliami kościelnymi. A przy szpitalu był wmurowany kościół. Kościół był częścią szpitala. To wszystko zabrałam. Zostawiłam im trochę bielizny pościelowej dla nich, a resztę zabrałam dla naszych, żeby nasi mieli prześcieradła i kołdry i wszystko porządne. Ale okropny był rajwach, że zabrałam kościelne rzeczy. Poszłam szukać księdza katolickiego. W końcu gdzieś tam się dogadałam i znalazłam katolickiego księdza, który był Niemcem oczywiście. On nie rozumiał, co mówiłam, ja nie rozumiałam, co on. Mówiłam tylko: Komm, komm! A on był ciężko wystraszony, bo on myślał, nie wiedział, kim jestem, że go nie wiadomo, gdzie prowadzę. Ale go wzięłam za mankiet i prowadziłam, to on szedł. Jak przyprowadziłam go do szpitala, to się chyba trochę uspokoił. Jak go wprowadziłam do kościoła, to może się uspokoił, a jak mu pokazałam te wszystkie rzeczy i pokazałam mu na ołtarz i powiedziałam: Mess, to on zrozumiał i się uspokoił. I od tej pory były msze. Potem było coraz więcej rannych, przed każdą salą były miednice ze środkami dezynfekującymi, że jak się wychodziło, to od razu ręce do wody z lizolem. Ale jakoś opanowało się tą całą historię i potem przyszła jesień i pojechałam na studia do Warszawy. Też była ciekawa historia, dla mnie to była bardzo miła sytuacja. Znalazłam mieszkanie. Chciałam się wreszcie wyprowadzić z hotelu obrzydliwego. I znalazłam mieszkanie, z tym, że w okropnym było stanie – porozbijane, brudne, pierze wszędzie leżało. To ostatecznie to pół biedy, ważne było to, że były drzwi, które można było zamknąć. Ale był piec, tylko do pieca nie było rury. Więc poszłam na poszukiwanie rury. Znalazłam wielką rurę, wzięłam ją na plecy i niosę. Wpadłam na Polaka, z którym jadałam we wspólnej jadalni obiady, śniadania i kolacje. Mówi: „Co pani robi?” Mówię: „Niosę rurę”. „Dokąd pani niesie rurę?” Mówię: „Do mieszkania”. „Jakiego mieszkania?” Mówię: „Mojego”. „Niech pani rzuca tę rurę i niech pani idzie ze mną”. To ja, pokorne cielę idę z nim i on mnie zaprowadził do budynku, który jest już czysty, nie ma śladu żadnego bałaganu. Otwiera drzwi i wprowadza mnie do mieszkania. Oddaje mi klucz i mówi: „To jest pani mieszkanie”. Mówię: „Jak to, moje mieszkanie?” Mówi: „Tak, pani mieszkanie, bo ja jestem delegowany na jakąś szychę do innego miasta, to było moje mieszkanie, mnie jest niepotrzebne, to ja go daję pani i niech pani tu zamieszka z mamą”. To mieszkanie było kompletnie umeblowane już prawie, przez Niemców, których on miał do dyspozycji jako szycha. Więc myśmy się wprowadziły z mamą do tego mieszkania.

  • A Olsztyn był bardzo zniszczony?

Olsztyn… Śródmieście było bardzo zniszczone. Były ulice niektóre nie ruszone. Zniszczone były części pomiędzy podmiejskimi i centrum. To było wyniszczone, natomiast było zostawione nad jeziorami. Nad jeziorami była dzielnica willowa. I to było nienaruszone. Tam się wprowadziła chyba cała albo kolejnictwo albo poczta. Na każdych drzwiach wisiała kartka „Zarezerwowane dla tego i tego”. Tak, że jak szukałam mieszkania, to przecież tam też znalazłam. Tam nic nie można było, bo tam wszystko zarezerwowane. Ale potem się okazało, że oni tam byli zarezerwowani, tylko tam było strasznie trudno dojechać. Więc, jeśli chodzi o życie codzienne, to wcale nie było łatwo tam mieszkać, bo nie było środków komunikacji. Dopiero po jakimś czasie tam ruszył, nie pamiętam, czy tramwaj czy autobus.
Warszawa, 28 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch
Danuta Skrzypińska Pseudonim: „Walędzka” Stopień: szeregowiec, sanitariuszka Formacja: Batalion „Oaza” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter