Mój ojciec był zwariowany na punkcie honoru. Trzeba to włączyć do epoki przedwojennej. To był okres po Wielkiej Wojnie. Urodziłem się pięć lat po odzyskaniu niepodległości. Atmosfera była bardzo patriotyczna. Była taka, że jeżeli ktoś miał jakiekolwiek problemy z prawem to był wykluczony z towarzystwa, nie tak jak dzisiaj. Ukradło dużo milionów, to nikomu nie przeszkadza. Wtedy pojęcie honoru było absolutne. Mój ojciec powiedział mi, jak miałem pięć lat: „Jeżeli ktoś obraża twojego ojca, twoją matkę, twoją ojczyznę albo ciebie, to bij”. Od piątego roku życia miałem tego rodzaju rady. Nie zawsze mi się to udawało, czasem wracałem z podbitym okiem, ale wtedy dostawałem pięć złotych za to, że się zachowałem jak należy.
Bez przerwy nam mówiono: „Jesteście pierwszą generacją urodzoną w wolnej Polsce, po stu dwudziestu trzech latach niewoli”. Nasi ojcowie, w większości, byli aktywni w walce o Polskę. Mój ojciec był w POW na Wołyniu adiutantem bardzo sławnego pułkownika Lisa-Kuli. Przed tym był u Dowbora-Muśnickiego. Był w wojsku rosyjskim to poszedł z 1. Pułkiem Ułanów Krechowieckich, dołączył do oddziałów „Dowbora” i szarżował pod Krechowicami.
Potem był w 1920 roku adiutantem generała „Orlicz” Dreszera. Razem z nim dojechał do Kijowa i bardzo szybko wracali potem pod presją kawalerii Budionnego. Dreszer go wyciągnął za włosy, jak się topił, bo wtedy jeszcze miał włosy i mógł go uratować. Mój ojciec nie umiał pływać. Był ciężko ranny w sposób bardzo oryginalny, bo dostał kulą praktycznie w serce. Miał krzyżyk, odznakę oddziałów Dowbora-Muśnickiego. Był on u nas w domu, zaokrąglony w połowie, bo kula dotknęła go i zamiast pójść prosto, skręciła troszeczkę, przeszła o centymetr od serca, wylazła przez plecy. Ojciec zachował go na pamiątkę, ale gdzieś zginął w czasie wojny.
Nie wiedziałem, że Polska przegra, ale mój ojciec to wiedział, bo pracował w II Oddziale Sztabu Głównego w wywiadzie na Niemcy. Robił nawet podróże do Niemiec pod pretekstem handlowo-przemysłowym. Ojciec mówił doskonale po niemiecku, tak że Niemcy nie wiedzieli, że nie jest Niemcem. Studiował rolnictwo we Wrocławiu, wtedy Breslau, przed Wielką Wojną, bo Rosjanie mu nie pozwalali iść na uniwersytet z powodów politycznych. Wiedział, co się dzieje w Niemczech, ale jak robił raporty o tym co się tam dzieje, to szef sztabu, pan pułkownik Pełczyński uważał, że ojciec jest defetystą, że pisze za ponure raporty. Zdaje się, że ich nie przekazywał dalej. Już po wojnie ojciec mi to opowiedział. Potem Pełczyński odgrywał bardzo ważną rolę w Powstaniu Warszawskim.
Nie, ja nie. Mój ojciec nic nie mówił na ten temat, ale wiedziałem, że on był bardzo pesymistycznie nastawiony. Byliśmy na Dryświatami, które jest na północ od Wilna na wakacjach w 1939 roku. Ojciec nam nakazał zostać tam, a my z matką nie posłuchaliśmy i wróciliśmy chyba 31 sierpnia, pociągiem z Wilna, do domu. Ojciec nam zrobił awanturę, bo go nie usłuchaliśmy. Gdybyśmy tam zostali, to mój los byłby zupełnie różny, bo wszyscy goście – to był prywatny dom, gdzie byli letnicy – pojechali do Kazachstanu, albo do Archangielska.
Byłem naturalnie bardzo niespokojny. Byliśmy na brzegu Bugu i nam się zdawało, że brzeg Bugu nas zasłania od Niemców, bo brzeg był wysoki, ale Niemcy objechali zakręt rzeki i postawili czołg. Jednocześnie strzelali. Najwyraźniej nie chcieli go zastrzelić, bo gdyby chcieli, to by zginął. On szedł spacerkiem. Wyłaziłem z nad Bugu, biegłem do ojca i mówiłem: „Idź szybciej”. To ojciec mówił: „Zjeżdżaj stąd!”. Tak że biegałem kilka razy, ale oni najwyraźniej nie mieli ochoty nas zabić. Potem nas otoczyli i stanęli przed nami z karabinami. Zapytałem ojca jak się mówi „strzelać”. Ojciec powiedział Schießen. Powiedziałem: Bitte schießen! „Strzelajcie!”. Myślałem, że nas rozstrzelają. Byłem gotów na wszystko, miałem wtedy szesnaście lat, a Niemcy Nein! Nein!. Miałem z nimi rozmowę. Jeden do mnie mówi Soldat, że jestem żołnierzem. Pokazałem palcem na czoło, a on mnie kłuje bagnetem, bo pokazałem, że Deutsche Soldat verrückt. Drugi żołnierz powiedział: „Daj spokój”.
To się skończyło względnie dobrze.
Mój ojciec bardzo dobrze mówił po niemiecku. Dowodził tam major Wehrmachtu. Mój ojciec zaczął z nim rozmowę. Ojciec został mianowany szefem biura cenzury, listów i tak dalej. Tam było może dwieście osób, cała grupa się ewakuowała, więc mogliśmy też pojechać, moja matka i ja. Ojciec był wściekły, bo chciał być w II oddziale dywizji, coś takiego, a tu był w cenzurze wojskowej, która nie miała najmniejszego sensu, bo co cenzurować, jak nie było już poczty. Niemiec powiedział: „Puszczam was wolno, tylko uważajcie potem, bo po nas przyjdzie gestapo, to będzie zupełnie inaczej”. To był oficer, który nie był fanatykiem. Powiedział: „Możecie iść gdzie chcecie”. Przeszliśmy na drugą stronę Bugu. Mieliśmy bryczki, przejazd przez Bug był łatwy, tam było płytko. Po drugiej stronie rzeki, ojciec powiedział: „Będę szukał oddziału wojskowego, gdzie będę mógł się przyłączyć i coś robić”. Pojechał, chyba konno. Zaczął szukać oddziałów i znalazł, nie wiem dokładnie kogo. Powiedzieli: „My sami nie wiemy, co mamy robić. Nie mamy żadnych środków do walki. Nie mamy żadnych rozkazów”. Odesłali go, powiedzieli: „Niech pan robi co pan chce”.
Ojciec wrócił i w tym momencie ktoś powiedział, że Rosjanie przekroczyli granicę, to było dokładnie 17 września. O mały włos faceta nie zabili, bo podejrzewali, że to zdrajca, że opowiada bujdy, przecież to niemożliwe. Wtedy mój ojciec mówi: „Iść na wschód to nie ma co, jeżeli to jest prawda. Wracamy do Warszawy, bo może Warszawa się jeszcze broni, może uda się wejść do miasta i przyłączyć do obrony Warszawy. Nim dojechaliśmy z powrotem, to obrona się skończyła. Przyjechaliśmy i matka chciała wracać do naszego mieszkania na Żoliborzu, na Mickiewicza 27 na rogu Mierosławskiego, ale ojciec powiedział: „Nie wracam do domu, bo tam Niemcy będą mnie szukali natychmiast”. Matka mówi: „Ty masz manię wielkości? Kto cię będzie szukał? Nie mają nic innego do roboty?”. Ale ojciec powiedział: „Nie”. Byliśmy u pani Strassburgerowej w Konstancinie, babci aktora Karola Strassburgera. Ona miała tam domek. Mieszkaliśmy w Konstancinie przez siedem czy osiem lat. To była bardzo bliska przyjaciółka moich rodziców.
Ojciec próbował zorganizować paszporty peruwiańskie. Mój stryj był konsulem honorowym Peru i był ktoś, kto z nim współpracował. Ojciec się do niego zwrócił, przypuszczam, że ten pan go zadenuncjował, bo jak gestapo znalazło ojca w Konstancinie? Dokładnie 20 października, przyjechał samochód gestapo, dwóch z trupią czaszką na czapkach. Powiedzieli, że oni szukają mojego ojca, ale ojca nie było, był w Warszawie. Usiedli w kuchni, powiedzieli: „My na niego poczekamy”. Wtedy jeszcze ani oni, ani my, nie byliśmy wytrenowani. Na przykład pozwalali mi wychodzić z pokoju i tak dalej. Wyszedłem z pokoju i znalazłem kogoś, kto ojca nie znał, ale mówię: „Niech pan idzie na dworzec w Jeziornie, tam ojciec wysiada. Niech pan go uprzedzi, że są Niemcy”. A Niemcy mówią: „Idziemy na kolej”. Mówię: „Dobrze”. Zaprowadziłem ich do stacji następnej w Konstancinie, gdzie ojciec nigdy nie wysiadał, bo to było dużo dalej. Oni tam zatrzymywali wszystkich ludzi, którzy byli podobni do ojca, mieli rysopis. Ojciec nie przyjechał tym pociągiem, jeszcze był jeden, następny, a mój wysłannik też nie był przyzwyczajony. Nie przyjechał, to poszedł do domu. Normalnie w kilka miesięcy po tym, zostałby na dworcu i poczekał na następny pociąg. Gestapo zdecydowało czekać na następny pociąg.
Ojciec szedł piechotą i zobaczył przed domem samochód niemiecki. Nie trzeba było długo się zastanawiać, dlaczego ten samochód tam jest. To był błąd ze strony Niemców. W ogrodzie był dom i stajnia za nim od tyłu. Ojciec poszedł przez stajnie, tam była służąca. Mówi jej: „Niemcy po mnie przyjechali”. Ona mówi: „Tak”. „To urywam się”. Ona na to: „Tak, ale oni powiedzieli, że jak pan nie wróci to oni zaaresztują pańską żonę i syna”. „Wobec tego nie mogę uciekać”. Wszedł, powiedział: „Dzień dobry panom! Jestem do dyspozycji”. Jeszcze pamiętam, że ojciec wziął zimowy płaszcz, to było 20 października. Oni powiedzieli: „Pan chce coś zjeść?” Matka mu dała zupę, ale on nic nie jadł. Wzięli go pod ręce i znikli.
Potem przez sześć miesięcy nie mieliśmy żadnej wiadomości. Z tym, że następnego dnia moja matka poszła na aleję Szucha do Gestapo z mydłem, ręcznikiem i oni powiedzieli: „On niczego już nie potrzebuje”. Matce nic nie mówiąc też tam poszedłem robić „reklamację”. To jest dziś nie do pomyślenia. Wlazłem po wielkich schodach, esesman siedział przy stoliku i mówię: Mein Vater zurück. Oni do mnie z mordą: Was?. Złapał mnie za ramiona, kopnął i zrzucił ze schodów. To była najlepsza rzecz, która mogła mi się zdarzyć. Jak potem o tym myślę, jest to kompletny idiotyzm, ale wtedy 20 października 1939 roku nikt nie wiedział, czym jest Gestapo. Ojciec miał rację, bo 28 września, dzień po wejściu Niemców do Warszawy, byli na Żoliborzu w naszym mieszkaniu.
To było bardzo progresywne. Pierwszy rok to w ogóle konspiracja była – jeśli tak można powiedzieć – bardzo zakonspirowana. To znaczy to było ograniczone do bardzo małej ilości oficerów zawodowych, którzy chowali broń w Warszawie w czasie oblężenia. Nie szukali wtedy rozszerzenia organizacji.
Pierwsze zetknięcie się z okupacją: Niemcy weszli do Warszawy i zaczęli wydawać rozmaite ukazy. Pierwszy był oddać aparaty radiowe. Ojciec przed samą wojną kupił bardzo nowoczesny, amerykański, wielki aparat, wtedy nie było tranzystorów. Trzeba było je oddać. Jedyny raz posłuchałem rozkazu Niemców, ani razu więcej. Ale też niezupełnie, bo wyjąłem wszystkie lampy z radia amerykańskiego, potłukłem je na drobny mak i wyrzuciłem do śmieci. Zaniosłem do komisariatu puste pudło. Ponieważ takich lamp nie było poza Ameryką, to przypuszczam, że nikt tego nie mógł używać.
Potem sprzedawca radia, może dwie godziny potem i mówi: „Niech pan to odda. Wezmę te amerykańskie, schowam”. Pamiętał, że to [był] znakomity aparat, ale już było za późno.
Niemcy zamknęli wszystkie szkoły – byłem na tajnych kompletach szkolnych, jak wszyscy – ale otworzono szkołę chemiczną, szkołę kolejową i szkołę ceramiczną. Zapisałem się do szkoły chemicznej. Zaczynała się 19 września 1940 roku. Spojrzałem przez okno na ulicę Mickiewicza. Żołnierze niemieccy stali co dwadzieścia metrów po drugiej stronie ulicy, wzdłuż Parku Żeromskiego. Nikomu nie pozwalali przejść na drugą stronę, wszyscy musieli iść do Placu Inwalidów, albo do Placu Wilsona, ale ciągle trotuarem, po stronie, na której mieszkałem. Mówię do matki: „Idę czy nie idę? Zaczyna się dziś szkoła, muszę więc iść”. Matka mówi: „Idź”. Przejeżdżały ciężarówki z ludźmi, którzy machali rękami, mówię: „Może przewożą ludzi z więzienia do więzienia?”.
Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Wyszedłem i poszedłem w kierunku Placu Inwalidów. Jak doszedłem do rogu Placu Inwalidów, obok Mickiewicza 25, raptem zostałem otoczony przez pięciu Niemców z karabinami. Hände hoch! Na Placu Inwalidów dwudziestu, czterdziestu ludzi siedziało grupami na ziemi, Niemcy z karabinami stali dookoła. Potem kazali nam wstać i iść na Plac Wilsona trójkami. Nosiłem kapelusz, zamachałem nim, przechodząc przed moim domem. Nasza sąsiadka zobaczyła mnie, powiedziała matce, że gdzieś idę. Niemiec, który nas eskortował, uważał, to za bardzo śmieszne, dlaczego to nie wiem. Strasznie go rozbawiało to machanie – kapeluszem. Doszliśmy do Placu Wilsona. Tam było chyba ze dwadzieścia ciężarówek i ogonki do każdej z nich. Sprawdzali papiery, jednych puszczali, drugim kazali wejść do samochodu. Puszczali tych, którzy mieli papiery, że pracują dla Niemców. Zapomniałem jak to się nazywa, chyba „Komitet Pomocy Obywatelskiej”, ja tylko miałem ich dokument. To nie było ważne. [Niemiec] mówi: „Do samochodu!”.
Siedziałem w ciężarówce, nikt nie wiedział o co chodzi. Jeszcze wtedy dziewczyn nie łapali. One podbiegały, pytały się kto, co? „Jak się pan nazywa?” Raptem podchodzi oficer i mówi do chłopaka, który siedział obok mnie: „Ile masz lat?”. „Szesnaście”. Raus! Mówi do żołnierza obok: Nein, nein. „Szesnaście lat – zwolnić”. Miałem siedemnaście lat. Gdybym powiedział, że mam szesnaście, sprawdziliby papiery, [okazałoby się], że to nieprawda, jak powiem, że mam siedemnaście, to dobrze czy to niedobrze, nie wiem. Powiedziałem: „Mam siedemnaście lat”. Próbowałem po niemiecku, a mój sąsiad, który pojechał, powiedział w dobrym niemieckim: „Ten młody człowiek na siedemnaście lat”. Raus!. Powiedział do żołnierza, zrozumiałem, że od osiemnastu lat [biorą]. Osiemnaście lat jest się winnym, a siedemnaście i pół nie. Puścili mnie do domu. Wróciłem, jeszcze mnie po drodze zatrzymali dwa razy. W domu matka powiedziała, mi że oni w mieszkaniu też byli i w innych domach, zabrali piętnastolatków. Oni „normalnie” aresztowali mężczyzn od osiemnastu do sześćdziesięciu lat, ale wzięli szesnastolatków też. Żołnierz mi powiedział: „Idźta do dumu”. W tej samej łapance był złapany obecny minister Bartoszewski, bo się z nim zgadałem. On pojechał do Oświęcimia, bo miał osiemnaście lat, rok więcej niż ja.
Mieliśmy tylko jedno marzenie, coś robić przeciwko Niemcom. Potem ci wszyscy ludzie, trzydzieści tysięcy, pojechali do Oświęcimia. To była pierwsza faza, żeby zapełnić obóz, żeby była kadra, która potem będzie przyjmowała następnych. Pojechało trzydzieści tysięcy osób z Żoliborza, z czego duża część umarła po trzech miesiącach, było pełno telegramów o ich śmierci, które przysyłano ich rodzinom. Miałem tylko jedną myśl: „Jak coś robić? Mają mnie zabić gratis?”. Bronić się – to było jasne. Zawsze tłumaczę, tym, co mówią o nas: „Bohaterowie”: „Jaki bohater? Bohater to jest ktoś, kto skacze do rzeki, jak ktoś się topi. Nie wie, kto to jest, ale próbuje go ratować. Ojciec, idzie nad rzeką, a syn wpada do wody, próbuje go ratować, to jest normalny ojciec. Jak pan idzie nad wodą i ktoś chce pana wepchnąć do rzeki, a pan się nie daje, to jest normalna reakcja, instynkt samozachowawczy. Nasza rola to był instynkt samozachowawczy”. Wszystkie gadania „bohaterowie”, to jest zawracanie głowy, bo po prostu, przynajmniej dla mnie, było zupełnie jasne, że zginąć lepiej zginąć z sensem, za coś, po coś.
Zaczęło się od tego. Mój przyjaciel Wacek Koc był synem pułkownika Koca. Jego ojciec był legionistą, jego stryj też i później premierem i ministrem ekonomii. Byliśmy w tym samym liceum Czackiego, niedaleko od Starego Miasta koło Hipoteki (tam jest teraz tunel). Zaprzyjaźniliśmy się bardzo. On miał kuzyna, pana Edwarda Gurdę, podporucznika rezerwy. Nie wiedziałem co on robi, ale szukał pokoju. Matka naturalnie wynajęła mu go. Przychodził do pokoju, nocował, nie nocował, czasem z walizkami. Słyszałem w pokoju dźwięki metaliczne, które bardzo jasno można było rozpoznać, jako dźwięki manipulacji bronią. Ojciec mnie nauczył strzelać z pistoletu, montować, demontować, więc wiedziałem, o co chodzi, ale nic nie mówiłem. Któregoś dnia on nabrał do mnie zaufania, zawołał mnie do pokoju i razem czyściliśmy tę broń. Byłem zadowolony. Wtedy mnie i Olka Tyrawskiego, mojego przyjaciela, który zginął pierwszego dnia Powstania, przyjął do znaczy ZWZ.
Wtedy jeszcze nie było AK. Zaprzysiężył nas z drugim panem. Zaczął nas używać do rozmaitych misji. Pierwsza to była obserwować czy mężczyzna, którego on postrzelił (był szpiclem), wraca do domu na Marymoncie. Staliśmy „niepostrzeżeni” na ostatnim przystanku tramwaju od ósmej rano do drugiej popołudniu. Nudziliśmy się jak cholera. Niepostrzeżeni to byliśmy dla samych siebie, bo staliśmy tam przez tyle godzin, ale na szczęście, nie zwróciło to niczyjej uwagi. Potem były misje bardziej interesujące. Kazał mi pójść po walizkę broni. Posłał mnie do swojej żony, ale nie wiedziałem, kto to jest. Hasło: „Przyszedłem sprzedać cielęcinę”. Ona: „Nie chcę cielęciny, tylko wołowinę”. Dała mi walizkę. Może za długo jak to opowiadam, ale to było zabawne. Dała bębenkowy rewolwer i mówi: „Czy pan wie jak tym się posługiwać?”. Mówię: „Naturalnie”. Wsadziłem to na brzuch, teraz bym tego nie zrobił z powodów, których nie będę tłumaczył, ale wtedy to było możliwe. Wyszedłem z walizką. Byłem idiotą, bo nigdy bębenkowca nie używałem, nawet nie wiedziałem czy on jest zabezpieczony, czy nie. Ale szedłem w kierunku mojego domu. Zatrzymał mnie granatowy policjant i mówi: „Co pan tam niesie?”. Mówię: „Co pana to obchodzi?”. On mówi: „Obchodzi. Co pan tam ma?”. „Daj pan spokój”. On mówi: „Proszę, niech pan pokaże”. Wiedziałem, że pistolety są zawinięte w nieprzezroczysty papier. Otworzyłem walizkę, on palcem pomacał, zamknąłem, mówi: „Idziemy do komisariatu”. „Do komisariatu, po co?”. Idziemy ulicą Dziennikarską na Żoliborzu wzdłuż ulicy Krasińskiego, małymi uliczkami. Niosę walizkę ciężką jak cholera. Myślę sobie: „Co będę robił? Nie mogę stracić pistoletów. To jest polski policjant, zastrzelić go, to mi nie odpowiada, ale co mogę zrobić innego? Cholera, czy rewolwer jest zabezpieczony czy nie, tego nie wiem. Jak to wyjmę, a to nie strzeli, to będę w głupiej sytuacji”. Zresztą nie chciałem zastrzelić polskiego policjanta. Mówię: „Panie, a co tam mam w walizce? Co pan tam znalazł?”. On mówi: „Sacharynę”. (To zastępczy produkt zamiast cukru). Zatrzymałem się, wziąłem go za guzik od munduru, popatrzyłem prosto w oczy i mówię: „Nie radzę panu słodzić herbatki tą sacharyną, naprawdę panu nie radzę”. On mówi: „Pan jakiś dziwny”. „Tak”. On: „A ma pan pieniądze?”. Miałem dwadzieścia złotych, czyli nic, ale dałem mu je i on mnie puścił. Wróciłem do domu, dałem broń mojemu szefowi, nic mu nie opowiedziałem. Wylazłem z tej sytuacji jak najlepiej. To była pierwsza misja, potem roznosiłem gazetki, zbierałem informacje.
Pan Artysiewicz, zawsze o nim mówię, bo to był wspaniały człowiek, zginął w Powstaniu. Był przed wojną rusznikarzem w wojsku. Niemcy zabili mu siedemnastoletniego syna, po prostu tak, bez powodu. Jedyną rzeczą, jaką chciał, to się mścić na Niemcach za zabicie syna. Pracował w wielkiej rusznikarni niemieckiej na Woli, reperował broń. Co dzień wynosił albo części, albo magazynek, albo amunicję, pistolet maszynowy po kawałku. Dawał to „Żywicielowi” na Żoliborzu. Jak przyszedłem do niego z gazetką i po informacje, opowiedziałem mu historię z policjantem, mówi: „Poczekaj, odprowadzę cię”. Po drodze dał mi w prezencie nowiusieńkie Parabellum. To był piękny pistolet, bardzo nowoczesny, najlepszy, jaki egzystował. Parabellum (Luger) miałem w Powstaniu. Potem jak byłem ranny, to komuś dałem.
Powolutku wciągaliśmy się w robotę podziemną. Niestety pan Gurda, kilka tygodni później miał spotkanie na mieście. Niemcy zrobili na niego pułapkę. Wchodząc na schody zrozumiał, że jest pułapka, zaczął zbiegać, wypadł na ulicę. Niemcy za nim gonili i krzyczeli, że to jest złodziej. Ludzie pokazali, gdzie on uciekał. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że złodziej to „niezłodziej”. Miesiąc, dwa miesiące potem, to wszyscy by pokazali, że w drugą stronę ucieka. Gestapo go dogoniło i zastrzeliło. Miał żonę i malutką dziewczynkę. Zawsze wspominam nazwiska: Artysiewicza, Gurdy, bo to byli ludzie, o których nikt nic nie wie i nie pamięta. Artysiewicz to był dosłownie święty człowiek, bo wynosił, dawał broń „Żywicielowi”, który chciał mu dawać trochę pieniędzy. On powiedział: „Nie”. Jak do nich przychodziłem, to jedli kartofle w najlepszym wypadku ze słoniną, a tak to suche. Jemu nie chodziło o nic innego, tylko chciał się mścić.
Moją funkcją był kontrwywiad. Zbieraliśmy informacje na temat znaków na samochodach niemieckich. Byłem kiedyś w Cytadeli. Załapali mnie, na oglądaniu znaków, ale miałem na szczęście kolegę, Polaka, który mieszkał w Cytadeli. Powiedziałem, że idę do niego, że się zgubiłem, jakoś to mi uszło. Informacje – to nie było zabawne, chciałem się bić, a nie zbierać informacje. Chociaż to było potrzebne, ale to było mało interesujące.
Potem były rozmaite akcje, czasami przyjemne, czasami nieprzyjemne. Kiedyś na Żoliborzu aresztowaliśmy pana, który donosił, dawał listy oficerów, którzy nie pojechali do obozów według niemieckiego rozkazu. Mieli jechać do obozu, zgłosić się na Dworzec Gdański. Ci, co się nie zgłosili, byli aresztowani, on podawał listy tych ludzi. Był skazany na śmierć. Zawieźliśmy go do lasu i tam, na szczęście nie ja, ktoś go zastrzelił, sam wykopał swój grób.
Chyba w Kampinosie. Las był chyba na zachód od Warszawy, może nie Kampinos, to była granica z Rzeszą Niemiecką, znaczy z terytoriami włączonymi do Rzeszy. Stamtąd ludzie przynosili żarcie, szmuglowali żywność. Tego dnia byłem przebrany za żandarma i stałem przy dróżce, dla osłony. Raptem wyłazi na mnie z dziesięć bab, obładowanych jak wielbłądy kaczkami, gęsiami, nie wiem dokładnie, co one niosły. Widzą żandarma niemieckiego i panika, mówię: Raus verfluchte!. One przeszły. Teraz twierdzę, że jeżeli ktokolwiek widział dobrego niemieckiego żandarma, to nieprawda, bo to byłem ja.
Były czasami egzekucje, czasami były roboty bardziej skomplikowane, jak robota na „panienkę”. To długa historia. Był Bahnschutz, który zastrzelił sto dwadzieścia czy sto trzydzieści osób, bo się przebierał za kobietę i szedł tam gdzie dzieci i kobiety zrzucały węgiel z wagonów. On podchodził cichutko, jako kobieta, wyciągał pistolet maszynowy i „tatata!”. Był skazany na śmierć, wiedział o tym. Obok Dworca Zachodniego, pośrodku torów stał mały domek, otoczony drutami kolczastymi. On tam nikogo nie wpuszczał. Inni mieli go zastrzelić, nikomu się nie udało. Zmontowaliśmy całą operację, długa historia, jak go „zrobić” bez strat. Wymyśliliśmy system, że dwóch Niemców – jeden mundur mieliśmy, a drugi trzeba było zdobyć – żołnierz i żandarm niemiecki prowadzą złodzieja w łachmanach na wachę. To Janek Barszczewski i Krzysztof Sobieszczański prowadzili Antka Wojciechowskiego i mu dawali kopniaki po drodze. Potem on miał do nich pretensje, bo mówi, że kopniaki były za realistyczne. Wprowadzili złodzieja do wachy. „Panienka” był zadowolony, miał ofiarę do torturowania. Z drugiej strony torów było przedsiębiorstwo budowlane, które zajęliśmy, zza którego wyskoczyliśmy. Oddzielone było od torów płotem drewnianym, zrobiliśmy w nim dziurę. Chwilę przed wejściem od frontu żołnierzy ze „złodziejem”, wyskoczyliśmy zza płotu, przecięliśmy druty kolczaste od tyłu budynku. Wtedy wiem, że zastrzeliłem Bahnschutza. Znalazł się on przede mną o dwa kroki, przycisnąłem na cyngiel, i już go nie było. Zabiłem człowieka i nawet nie zauważyłem gdzie on upadł. W akcji to zabójstwo jakby nie egzystowało. To jest bardzo smutne doświadczenie, dlatego, że dowodzi jak łatwo zabić. Niemcy to robili po prostu, tak jakby zapalili papierosa.
Nie robiliśmy tego systematycznie, ale w tym wypadku trzeba było wszystkich zastrzelić, zrobiliśmy to, poza jednym, który był w cywilnym ubraniu. Klęczał, płakał, mówił, że on jest cywil i tak dalej. On był w rzeczywistości Bahnschutzem, nie wiem, dlaczego był po cywilnemu. Przypadkiem poznał Kazika Jakubowskiego w tramwaju i wydał go Niemcom. Kazika straszliwie torturowano, umarł na Szucha. Jego syn się uratował, bo nasza łączniczka Zosia Czechowska (której brata Niemcy zabili, jako zakładnika), nadzwyczajna i odważna dziewczyna, była u pani Jakubowskiej, gdy przyjechało gestapo. Był to dom na rogu Felińskiego i Mierosławskiego na Żoliborzu. Tam były trzy mieszkania, na parterze, na pierwszym piętrze i na drugim piętrze. Zosia weszła do pokoju, gdzie był dwumiesięczny syn Jakubowskich. Wzięła dziecko na ręce, wyszła. Niemiec, który stał na dole domu, myślał, że ona wychodzi z innego mieszkania. Wyniosła dziecko. Potem Niemcy zauważyli, że go nie ma i byli wściekli, bo chcieli torturować dziecko, żeby szantażować rodziców. Syn Jakubowskich mieszka teraz w Stanach Zjednoczonych, ma sześćdziesiąt parę lat. Zawsze podziwiam Zosię, za jej zimną krew i odwagę i zawsze podkreślam wyczyn Zosi. W czasie Powstania dostała order Virtuti Militari.
Najważniejsza to była akcja na „panienkę”. Była też inna akcja zupełnie nieprzewidziana, na ulicy Krasińskiego, na jej trasie dawnej, która schodzi od Czarnieckiego do Kaniowskiej. Ulica dochodziła do Wisłostrady, był tam zakręt o dziewięćdziesiąt stopni. To było pod koniec nieudanego dnia. Pojechaliśmy coś załatwiać w mundurach. Nic się nie udało. Potem pojechaliśmy za miasto przygotować robotę na pociąg, wszystko samochodem, co było bardzo niebezpieczne. Wróciliśmy do centrum Warszawy. Czekał przed Arbeitsamtem nasz chłopak, który miał nam pokazać urzędnika skazanego na śmierć. Ale on wyszedł półgodziny wcześniej. Dzień zaczął się od rozkazu, na całym mieście oddziały AK miały zaatakować samochody gestapo – Polizei 47. Zrobiliśmy zasadzkę przy wiadukcie przy Dworcu Gdańskim, ale nikt nie przejechał. Potem się okazało, że dwie ciężarówki z żandarmerią stały niedaleko. Pojechaliśmy gdzie indziej, nie znaleźliśmy, ale też bez rezultatów. Wracamy do domu wieczorem. I widzimy na ulicy Krasińskiego na górze pod numerem trzy samochód Polizei 47 – najwyraźniej gestapo robi rewizję, bo mieszkańcy byli aresztowani, to wiedzieliśmy. Dyskusja: „Robimy, czy nie robimy?”. Niby godzina rozkazu przeszła, to już nie było legalne, już nie było rozkazu. „Robimy”. Postawiliśmy samochód na rogu Kilińskiego i Wisłostrady, za wysoką skarpą.
Samochód był schowany i niewidoczny z ulicy Krasińskiego. Janek Barszczewski i Mikołaj Płotko mieli za zadanie, jak Niemcy ruszą samochodem rzucić „filipinkę” (granat, który wybucha jak upada) na samochód. My mieliśmy dokończyć. Chcieliśmy zdobyć trochę broni. Gestapowcy zjeżdżali samochodem. Rzucono „filipinką”, nie trafiła w samochód. Gestapowcy zatrzymali na dole Krasińskiego, a my byliśmy z tyłu za nasypem z ziemi. Zaczęli do nas strzelać. Pamiętam, że ziemia się przede mną podnosiła. Pomyślałem, Antek Turleja był: „Że on strzela w ziemię, a nie w Niemców?”. To były w rzeczywistości kule niemieckie, zorientowałem się dużo później, że strzelali troszkę za nisko i mnie nie trafili. W tym momencie jeden z trzech wybiegł na ulicę i do niego strzelałem. Kłóciliśmy się z Turleją kto go zastrzelił, ja czy on. Potem on mówi: „Biegiem, do samochodu”. On miał bardzo dobry plan. Pojechał w stronę Warszawy. Ale koło Klubu Wojskowego (teraz tego nie ma), była wysepka na Wisłostradzie z drzewem pośrodku. On dojechał do niej, zakręcił i mówi: „Teraz jedziemy na nich”. Wracał lewą stroną drogi, mógł na nich najechać samochodem, ale on przejechał obok gestapowców, o dwa metry. Miał otwartą szybę i strzelał do nich z Visa.
Myślałem, że byłem idiota, że nie otworzyłem okna, potem on mi powiedział w samochodzie: „Nie można było otworzyć tylnich okien”. Przez szybę strzeliłem do dwóch – wstających gestapowców, potem przez tylnią szybę, tak że samochód był pełen dziur i szyba się zrobiła biała. W tym momencie jak strzelałem, Niemcy też strzelali i trafili w magazynek jego Visa – bo Antek strzelił z niego przez otwarte okno. Magazynek wybuchł. On prowadził jedną ręką z drugiej lała się krew. A na Krasińskiego, pełno samochodów, niemieckich, zatrzymanych przy strzelaninie. Waliliśmy pod górę ulicą, nikt nas nie zatrzymał. Pojechaliśmy Krasińskiego na Żoliborz, na prawo od ulicy Słowackiego. Wysiedliśmy, ręka Antka krwawiła. Miałem dwa pistolety maszynowe, ale już bez amunicji. Był ktoś w płaszczu, mówię: „Niech pan go zdejmie”. Zawinęliśmy w niego karabiny maszyniaki i idziemy. Antek mówi: „Tu mam rodzinę i idę do nich, zawołamy lekarza”. Poszedł.
Zostałem sam z pistoletami. „Cholera, co mam z tym zrobić?”. Mieliśmy melinę na Gomułki na Żoliborzu koło ogródków działkowych. Miałem pod spodniami buty z cholewami, bo ich nie zmieniłem, wkładając cywilne ubranie. Idę do ogródków działkowych, chce przejść pod drutami, zaczepiłem marynarkę i marynarka cała przedarta z tyłu. Byłem trochę zbyt widoczny, jeszcze z tym zawiniątkiem. Muszę się gdzieś schować i przeczekać, aż [nie] będzie patrolów niemieckich. Poszedłem do pierwszego domu na ulicy Dygasińskiego obok działek. Mała dziewczynka raptem zaczęła strasznie krzyczeć, gdy chciałem wejść do ogródka jej domu. Zamknęła drzwi na klucz. Nie wpuściła mnie. „Cholera co mam robić?”. Poszedłem trochę dalej, wszedłem do pierwszego domu, gdzie były otwarte [drzwi] i do piwnicy. Wydawała się zupełnie ciemna. Położyłem broń w kącie. Niedaleko mieszkał Olek Tyrawski. Myślę: „Pobiegnę do niego, wezmę płaszcz, torbę na broń, wyjmę z piwnicy i potem pójdę na naszą melinę, bo nie mogłem pójść z zawiniątkiem”.
Okazało się dziewczynka zaczęła wrzeszczeć, bo widziała pana, który zabił dziecko. Niósł je na rękach. Zobaczyła krew na płaszczu. Zawiniątko, krew, mała dziesięcioletnia dziewczynka „zobaczyła” zabite niemowlę. Zawołali policję. Policja granatowa weszła do piwnicy. Jak przyszedłem po broń, to był tłum ludzi przed piwnicą. Cholera, nic nie mogłem zrobić. Policja: „Co się stało?”. „Bandyta zabił dziecko i położył w piwnicy”. Na szczęście policja granatowa nie powiedziała, że to nie jest dziecko, bo „dziecko”, to jest polska policja granatowa, jak „kabiny” to gestapo. Oni powiedzieli: „Dziecko”. Wzięli zawiniątko i zanieśli do komisariatu. [Pomyślałem]: „Jak my będziemy wyglądali, zrobiliśmy robotę bez rozkazu, w rezultacie nie zdobyliśmy broni tylko straciliśmy... straszne”. Znałem na szczęście komisarza policji na Żoliborzu, bo on był w AK i miałem z nim kontakt. Komisarz miał złamaną nogę i leżał w domu. Poleciałem do niego: „Niech się pan nie przejmuje, jutro pan będzie miał broń”. Następnego dnia rzeczywiście oddali broń, tak że jedyna rzecz stracona to był płaszcz pana, którego nigdy nie odzyskał.
Potem okazało się, że jeden z nas, Mikołaj Płotka, zginął, bo Niemcy zaczęli strzelać, jak oni uciekali przez ogródki. W rezultacie okazało się, że zabiliśmy Junga i Hofmana, dwóch gestapowców, których AK szukało od dwóch lat. Akurat trafiliśmy na nich i oni obaj zginęli, plus trzeci mniej ważny. To było w „Biuletynie Informacyjnym”, nasza inicjatywa była bardzo użyteczna. Nasz raport twierdził, że Niemcy nas zaatakowali, my się broniliśmy, bo normalnie bez rozkazu nie powinniśmy byli robić tej akcji.
Dzień wybuchu dobrze, bo mieliśmy rozkaz zdobycia Stawek. Stawki to był obiekt, który można było zdobyć. Tam nie było bunkrów. Najpierw pojechaliśmy do szkoły na Stawkach 4. Pierwszy moment był dosyć niedobry, bo przyjechaliśmy ciężarówką. Krzysztof Sobieszczański prowadził. Postawiliśmy ciężarówkę po drugiej stronie szkoły, która tam teraz jest, od strony podwórka. Podszedłem do niego, wsiadłem do samochodu, on ruszył. Przejechał dziesięć metrów, w tym momencie artyleria niemiecka rąbnęła kulą tam, gdzie stał samochód, ale byliśmy już dziesięć metrów dalej. Tak że Powstanie mogło się skończyć dla mnie bardzo szybko, ale się nie skończyło. Potem wskoczyliśmy tyłem przez palisadę. Tam było trochę esesmanów, ale nie tak dużo. Jeden się bronił, ale „filipinką” wykończyliśmy go. Z tym że Antek Wojciechowski rzucił „filipinką” w drzwi, za którymi [esesman] się trzymał. Zrobił barykadę, ale rzucił tak że się nie schował dobrze za drzwi i miał pełno odłamków w nogach. Potem zginął na Karolkowej, „ukraińcy” go rozstrzelali jak wszystkich rannych. Tam było trochę esesmanów, zdobyliśmy trochę broni, ale bardzo mało.
Pan Kaczyński powiedział, że zdobyliśmy tam broń, ale tam jej nie było. Było masę żywności i panterki. Wtedy się umundurowaliśmy. Zresztą nie dawno przyszło mi do głowy, że te panterki, które zdobyliśmy 1 sierpnia, 30 sierpnia uratowały nam życie. Przy przechodzeniu przez Ogród Saski, byliśmy wszyscy w panterkach i wzięto nas za Niemców. Gdybyśmy nie mieli panterek, nie udałoby się nam przejść. To „zabawne”, sami siebie uratowaliśmy nie wiedząc o tym.
Z dziewczynami nie miałem do czynienia. Były dziewczyny, które mnie „reperowały”, że tak powiem, jak byłem ranny. Wszystkie były bardzo ładne, bardzo mi się podobały, ale na tym się kończyło. Dziewczyny odegrały bardzo dużą rolę, zawsze to podkreślam i jako pielęgniarki i jako łączniczki, były cholernie dzielne, gdyby nie one to bym nie żył.
Pierwszy dzień Powstania był bardzo dobry, zdobyliśmy Stawki, zrobiliśmy co trzeba, wykonaliśmy rozkaz. Było tam pięćdziesięciu Żydów z Grecji, Węgier, których uwolniliśmy. Potem pojechaliśmy na rozkaz „Radosława” na Okopową, jest tam teraz kamień pamiątkowy.
Niestety trudno mi coś powiedzieć, bo oni rozeszli się gdzieś po Starym Mieście. Jeden z nich był lekarzem. Co się z nim potem stało, to nie wiem. Byłem ranny 4 sierpnia. Potem jak już wróciłem do oddziału po 11 sierpnia, to ten lekarz był z nami i z moim przyjacielem, też lekarzem, który zginął w kościele świętego Antoniego. Oni razem nade mną radzili, bo skóra mi [się] nie zarastała, było tak zwane dzikie mięso. Robili to po łacinie, bo to był jedyny język wspólny między lekarzem greckim i moim kolegą. Wtedy się lekarze uczyli łaciny, Wiem tylko, że jeden z nich był fryzjerem dla powstańców.
Pamiętam, że oni byli zachwyceni zachowaniem się naszych dziewczyn, mówili, że oni takich kobiet nigdy nie widzieli, tak odważnych. To jest fakt gdyby nie dziewczyny, to bym nie żył. Trochę idę na przód.
Po mojej ranie 4 sierpnia na Woli chciałem, żeby mnie zaniesiono do szpitala na Karolkowej, gdzie byli moi koledzy. Na szczęście tam mnie nie zanieśli. Niemcy tam wszystkich rannych zamordowali. Mnie zanieśli do sądów na Lesznie. Tam mnie operowali, bez znieczulenia, wyrywali mi kawałki granatu, cienkie blaszki. Granat, Handgranat z bardzo cienką blachą, która bardzo dobrze wbija się w skórę i się zaczepia. Wyrywali mi to. Miałem ranną rękę, plecy i nogę. Lekarz wymyślił, zresztą bardzo dobry pomysł, żeby przepchnąć kawałek gazy z alkoholem z jednej strony łydki na drugą. Nie radzę próbować tego, doświadczenie bardzo nieprzyjemne, bez najmniejszego znieczulenia, nawet nie dali mi kieliszka wódki. Były przy tym ładne dziewczyny, które mnie trzymały. Kląłem jak dorożkarz i mówiłem: „Przepraszam was, ale nie mogę, to mi bardzo pomaga”.
Idąc do Powstania, miałem bardzo ładne buty z cholewami, oficerki. Jedna pani dała mi frencz wojskowy, tak że byłem bardzo elegancki. Przy tej operacji to wszystko mi zabrano, zostałem nagi w szpitalu. Jedna z dziewczyn do mnie podeszła i mówi: „Przecież tańczyliśmy gdzieś ze sobą, ja pana znam”. Nawet nie pamiętałem, ona mówi: „Zaraz będą Niemcy”. Złapały mnie na nosze na golasa i galopem przeniosły do szpitala Maltańskiego. Inaczej by mnie tam rozwalili jak wszystkich innych. Nie wiem jak dziewczyny to robiły – wtedy byłem lżejszy niż dzisiaj, ale mimo wszystko koło sześćdziesiątki ważyłem – one przez barykady, biegiem mnie nosiły na noszach około dwóch kilometrów.
Przedtem zdobyliśmy Stawki i następnie na Okopową, tam gdzie potem zdobyliśmy czołg. To był drugi przyjemny moment w Powstaniu. Byliśmy ubrani w panterki. Miałem „Thompsona” pod pachą. Było nas koło dziewięćdziesięciu. Szedłem koło „Stasinka” Sosabowskiego, on był na czele.
Przechodziliśmy koło garbarni Pfeifferów, gdzie pracowałem przez rok po szkole chemicznej jako praktykant. Panowie Pfeifferowie: Stanisław i Józef byli przyjaciółmi mojego ojca jeszcze z czasów dziecinnych, a ich ojciec był przyjacielem mojego dziadka. To były rodziny bardzo blisko [związane]. Oni mi dawali papiery pracownika garbarni. Potem przestałem u nich pracować, ale dalej mi je dawali. To był dobry dokument, bo garbarnia pracowała dla Niemców.
Powstanie się zaczęło o piątej popołudniu, tak że wszyscy robotnicy byli zablokowani w fabryce. Zobaczyli oddział (stali przed fabryką, szedłem na przedzie). Oni mnie poznali i zaczęli wrzeszczeć: „Stasiek, Stasiek!”. Do dzisiaj mi broda dęba staje, bo to był taki moment wzruszający – dumny z karabinem maszynowym idę na przedzie oddziału, a oni wrzeszczą „Stasiek!”. Byłem zachwycony. Potem po odwrocie z Woli moi koledzy nocowali w garbarni u Pfeifferów. Mnie wtedy już tam nie było, bo byłem ranny i ewakuowany inną drogą. To był drugi dzień Powstania, zatrzymaliśmy się na Okopowej. „Bór” Komorowskiego. Tam jest jedyna nasza, która jest w książce, kolektywna fotografia naszego oddziału, jedyna fotografia, którą mamy. Druga fotografia – ludzie w rzędzie i „Bór”. Jeszcze jest trzecia, mała, gdzie jest czterech naszych kolegów, ale tam mnie nie było, na dużej jestem. „Bór” Komorowski przyszedł na inspekcję z „Radosławem”. Rozłożyliśmy na trawniku prześcieradła dookoła, bo czekaliśmy na zrzuty. Byliśmy naiwni, myśleliśmy, że wszystko jest zorganizowane z góry, ale żadnych zrzutów nie było.
Tam była jedna pozytywna rzecz – zdobyliśmy czołg. To było zabawne, bo Antek Wojciechowski był ranny w nogi, a Krzysztof Sobieszczański ranny w rękę. Prowadzili razem samochód. Ten, który miał zdrowe ręce trzymał kierownicę, a drugi, który miał ranne ręce przyciskał pedały. Jak dojechaliśmy na Okopową, oni skręcili na prawo w uliczkę i naprzeciw nich był czołg. Wrzucili tylni bieg i z olbrzymią szybkością wycofali się. To nie jest proste w ich sytuacji. Ale tacy byli dobrze skoordynowani, że uciekli przed czołgiem. Potem rzuciliśmy granat, czołg się zatrzymał, Niemcy wyszli. Czołg potem był zreperowany, był używany przez Micutę przy zdobywaniu Gęsiówki.
„Radosław” wysłał na patrol na róg Żelaznej i Leszna. Wróciłem, powiedziałem, że tam są koszary niemieckie, jest pełno żandarmerii. Nie wiem po co – to jest inna kwestia – kazali nam iść zdobywać szkołę obok szpitala. Naturalnie nie zdobyliśmy jej, bo to było nie do zdobycia przy naszych środkach. Tam „Stasinek” Sosabowski został ranny i stracił wzrok przygotowując atak. Ja też byłem ranny w plecy tego dnia wieczorem, jak mówiłem przedtem. Nawet gdybyśmy zdobyli szkołę, co było bardzo wątpliwe, to dwa dni potem czy następnego dnia, ofensywa niemiecka na Wolę by nas tam wykończyła. To nie miało sensu, nawet gdybyśmy ją zajęli, to nic by z tego nie wyszło.
Potem dostałem się przez szpital na Lesznie do szpitala Maltańskiego. Ze szpitala Maltańskiego się urwałem na Stare Miasto. Byłem tam tylko trzy czy cztery dni. Cały szpital Maltański przeszedł do Śródmieścia. To był jedyny wypadek, gdzie Niemcy puścili wolno cały personel i rannych z Maltańskiego szpitala do Śródmieścia, bo tam było dwudziestu rannych Niemców, którzy byli leczeni absolutnie tak jak my. Ranni Niemcy powiedzieli: „Nie, nie oni nas traktowali bardzo normalnie, jak ludzi. Nie należy ich rozstrzeliwać”. Dowódca puścił szpital do Śródmieścia.
Urwałem się wcześniej, bo zacząłem chodzić. Przed tym byłem na golasa. Kiedyś miałem pogadankę dla sióstr w Szymanowie na prośbę mojej przyjaciółki Matki Anuncjaty. Była przełożoną Szymanowa. „Musisz to zrobić”. Było tam ze czterdzieści sióstr i opowiadałem moje przeżycia z AK, Powstania i tak dalej. Chciałem uciekać ze szpitala, ale nie miałem ubrania. Założyłem na siebie koc i łaziłem po szpitalu kuśtykając, żeby zdobyć spodnie i koszule. „Proszę siostry, czy może siostra mi znaleźć spodnie, buty i koszulę?”. „Co? Nie ma czasu, zawraca mi pan głowę!”. Mówię: „To tak mam iść proszę siostry?”. Otworzyłem koc. Ona powiedziała: „Co pan oszalał?”. Dała mi spodnie, buty i koszulę. Myślę: „Opowiadać to siostrom czy nie?”. Opowiedziałem.
Ze Szpitala Maltańskiego przyszedłem na Stare Miasto. Wtedy tam był jeszcze spokój. Wieczorem była akademia.
Na rogu Podwala i Kilińskiego był szpital. Tam obok wybuchł czołg. Gdy się tam zjawiłem, rzuciło się na mnie pięć pielęgniarek, między innymi bardzo ładna panienka, która teraz się nazywa pani Najderowa a wtedy Halinka Paschalska z Konstancina. Przybiegły do mnie. Miałem na szczęście kilka ran. Jedna się zajmowała łydką, druga plecami, trzecia ręką. Dałem im zajęcie, bo one nic nie robiły, tam nie było jeszcze rannych. To się szybko skończyło.
Leżałem bardzo wygodnie i tu raptem „bum”, straszny huk i cały sufit na mnie spadł, ale nic mi się nie stało. Idę do okna i widzę absolutnie dantejskie sceny. Czołg, który Niemcy dali „zdobyć” Polakom, wjechał na Kilińskiego, tam jest teraz monument. Był naładowany szedytem, materiałem wybuchowym z opóźnieniem wybuchu.
Co najmniej trzysta osób zebrało się wokół czołgu, wiwatowali. Jak on rąbnął, zginęło około trzystu osób. Ciała, ludzie byli zawieszeni na balkonach, nie opowiadam, bo to było potworne. Wtedy z rannego stałem się pomocnikiem pielęgniarek, bo łaziłem od jednych rannych do drugich. Ludzie pytali się mnie: „Szukam żony”, „Szukam dziecka”. Byli strasznie poranieni, poparzeni, straszne to było. Tak że naturalnie moje rany przestały się liczyć, wszystko jest relatywne.
Przypadkiem wpadłem na jednego z moich kumpli – „Remeca” (Olgierd Ceremski). Mówi: „My jesteśmy u Jana Bożego” (tam gdzie teraz mieszkam, na Bonifraterskiej). Mówię: „Idę z Tobą”. Polazłem do Jana Bożego, ledwo łaziłem, ale odnalazłem moich kumpli. Tam i w okolicy byłem aż do końca, do 30 sierpnia. Kazano nam cichutko wycofać się z pozycji na Zakroczymskiej. Papiery wartościowe zostały zdobyte przez Niemców i nas tam posłano, żeby zatrzymać ich w pałacu Czwartaków (na Zakroczymskiej). Tam też była bardzo trudna sytuacja, bo do atakowania Niemców było nas: jeden pluton siedmiu ludzi i drugi mój, też siedmioosobowy. Tak że czternaście osób, żeby wyprzeć Niemców, to nie było za dużo. Byliśmy w budynku pałacu, który był spalony, ale się trzymał i raptem słyszymy samoloty. Po drugiej stronie Zakroczymskiej po prawej jak się patrzy w stronę Nowego Miasta, była bardzo duża brama starego domu, wyglądająca bardzo solidnie. Powiedziałem: „Uciekajcie do bramy!”. Wszyscy pobiegli na drugą stronę ulicy. Zostałem, bo mi się zgubił jeden facet. Nie chciałem iść do bezpiecznego miejsca, póki nie znajdę wszystkich. Ze mną został żołnierz. „Zbylut” Piekarski lekarz, który potem zginął. W pewnym momencie pierwsza bomba „bum”, potem druga. Kurz opadł, patrzę, a na miejscu bramy nie ma nic. Wszystko się zawaliło, tylko jeden młody chłopak, siedemnaście lat, był pod gruzami i głowa mu wystawała. Mówię: „Trzeba go odkopać”. Sam nie mogłem, zresztą byłem ranny już przedtem i nie miałem sił. Pobiegłem do kościoła franciszkanów, obok, do piwnicy. Mówię: „Szukam ludzi, żeby odkopywać rannych” – a tam się nikt nie rusza. Widzę faceta w sile wieku, mówię: „Co pan? Trzeba odkopywać rannych!”. „Nie wyjdę stąd”. „Wyjdzie pan!”. „Nie wyjdę, jestem oficerem!”. „Pan jest oficerem i pan siedzi w piwnicy?”. Przyłożyłem mu Parabellum do brzucha i mówię: „Pan wyjdzie teraz »dobrowolnie« odkopywać rannych”. Wyszedł „dobrowolnie” i odkopał chłopaka, ale niestety przeniesiono go potem „Pod Krzywą Latarnię” na Podwalu. Był tam szpital i tam go Niemcy zamordowali. Jak spadł kurz, odkryłem, że pośrodku ulicy, dosłownie dziesięć metrów ode mnie, może nawet mniej, leżała pięćsetkilowa bomba, która nie wybuchła. Może ktoś – Francuz, Polak – zepsuł jej część i jak ją fabrykował w Niemczech, bomba nie wybuchła. Gdyby wybuchła, to bym nie opowiadał tej historii.
Z „Radosławem” moje stosunki były bardzo krótkie, bo powiedziałem: „Melduję panie pułkowniku…”. Wtedy był drugi dzień Powstania, on był w plandece – jest fotografia – bo [to] był jedyny dzień, deszczowy, potem się zrobiła ładna pogodna przez cały czas. Niestety, bo domy paliły się jak zapałki. Potem już go nie widziałem. Jak moi koledzy wracali z Woli, przez Stawki na Stare Miasto drugi raz, bo Niemcy je zajęli, to tam były straszne straty. Prawie wszyscy moi przyjaciele zginęli i między innymi brat „Radosława”. „Radosław” podobno bardzo dzielnie prowadził w pierwszej linii swoich ludzi i był też ranny. Doktor Kaczyński mi opowiadał, że go opatrywał. Mnie tam nie było przypuszczam, że też bym tego nie opowiadał, bo zginęli tam Wiwatowski „Olszyna”, zastępca Rybickiego naszego szefa, Janek Barszczewski, który mnie wciągnął do „Kedywu”, Janusz Płachtowski, którego ja wciągnąłem do „Kedywu”. Przy wysadzaniu pierwszego pociągu, na który pojechał, jak wycofywaliśmy się, złapał mnie za szyję i pocałował w policzek. Taki był szczęśliwy, tak jak i ja pierwszy raz. Przypuszczam, że gdym nie był ranny, też bym tam został, bo to była cała grupa, która się trzymała razem. Trudno powiedzieć, ale to bardzo prawdopodobne.
Niepozorny, przyszedł, przeszedł przed szeregiem.
Tak, po cywilnemu. Nie zrobił na mnie większego wrażenia ani dobrego, ani złego. Teoretycznie naszym rozkazem na początku Powstania to było: „Zdobycie Stawek. Po zdobyciu Stawek udajecie się do PKO na Marszałkowskiej gdzie jest baza »Montera« i jesteście odziałem dyspozycyjnym »Montera«”. Dalszy ciąg rozkazu, mało ludzi o tym wie, dla „Kedywu”. Powiedziano nam „Po zdobyciu Stawek i po zwycięskim Powstaniu” jak przewidywano. „Wracacie z powrotem na waszą melinę na Gomułki na Żoliborzu. Składacie tam broń, przebieracie się w cywilne ubrania i jesteście w dalszym ciągu oddziałem dyspozycyjnym pod okupacją sowiecką”. Mnie się to bardzo nie podobało [z] wielu względów: chciałem paradować jako zwycięzca i myślałem, że dziewczynom się to będzie podobało, a tu raptem muszę być znowu cywilem i się chować.
Jak ja to wiedziałem na moim poziomie (byłem zastępcą dowódcy plutonu), to NKWD też to wiedziało. Stosunki polsko-rosyjskie nie były najlepsze, ale ich informacje były jasne: nie jesteśmy, to minimum, ich zwolennikami. Stalin taki jaki on był – dlaczego on nam miał pomagać? Między Bogiem a prawdą, takiemu łajdakowi jak on – który zamordował dwadzieścia milionów ludzi – było wygodne, że Niemcy zrobią brudną robotę za niego. Niemcy ją wykonali. Przecież potem jak niszczono Warszawę przez trzy miesiące, Rosjanie mogli interweniować. Ale dali Niemcom wolną rękę. Stalin prawdopodobnie uważał, że Polacy będą mieli zajęcie w odbudowywaniu Warszawy, nie będą robili żadnych buntów, bo nie będą mieli ani czasu, ani sił.
Po wyjściu ze szpitala pojechałem do Łodzi, mieszkałem w pałacyku, który należał do rodziców Aronsona, kolegi z „Kedywu”. Pałacyk był opuszczony. Mieszkaliśmy tam całą ferajną. Przyszła łączniczka od Rybickiego, żeby się zaprzysiężyć w „WiN” (Wolność i Niepodległość), nowo stworzonej organizacji. Nie wiem co zrobili inni, powiedziałem: „Nie, dziękuję. Już swoje zrobiłem”. Alianci nam nie pomogli, nie zrobili nic, żeby Rosjanie nie pomogli Warszawie. Rosjanie nas zostawili na łaskę boską. Była wojna i nam nikt nie pomógł, to teraz pod okupacją sowiecką, nie mamy szans. Powiedziałem: „Dziękuję, nie biorę udziału”.
Gdybym nie wyjechał z Gdańska do Francji zupełnie przypadkiem, nie zdecydował, że jadę zobaczyć ojca, to bym też siedział. Cała ferajna w Gdańsku, gdzie byłem w biurze odbudowy portów, to byli „akowcy” ze Lwowa. Miesiąc po moim wyjeździe ich wszystkich aresztowano. Oni się kamuflowali, jeden z nich zapisał się do partii komunistycznej, i został szefem personelu. Partia to odkryła i wszyscy poszli do więzienia czy nawet zostali rozstrzelani, nie wiem. Wyjechałem na czas.
Mówiłem o tych, co byli ranni po wybuchu czołgu na Kilińskiego.
Nic nie robiłem, tylko znalazłem innych do robienia, bo ranny wcześniej nie miałem ani siły, ani możliwości. Potem, to już koniec Powstania na Starym Mieście i wtedy, 30 sierpnia, dostaliśmy rozkaz opuszczenia jak najciszej pozycji, które okupowaliśmy na Kościelnej i udania się na ulicę Kozią, obok. Na Koziej dostaliśmy rozkaz: „Bardzo cicho opuszczamy pozycję”. Zrozumiałem, wycofujemy się ze Starego Miasta. Kazano nam przejść przez całe Stare Miasto na Bielańską, do ruin Banku Polskiego (w 2009 roku jest jeszcze ciągle ruiną).
Staliśmy przed bankiem, była odprawa, o północy [ruszamy].
W rezultacie zaatakowaliśmy o czwartej nad ranem. Część oddziału nie dostała się do banku. Żeby tam się przedrzeć, to był problem, bo tłumy ludzi torowały dojście. W banku podano nam nasze zadania: jesteśmy grupą uderzeniową Batalionu „Zośka”. Byliśmy włączeni do „Zośki” 12 sierpnia. Zostało nas piętnastu „na chodzie” mniej lub więcej, tak jak ja. Mieliśmy – nie wiem, kto to wymyślił, to jest inna kwestia – otworzyć drogę do Śródmieścia całemu Staremu Miastu. Będzie atak od strony Centrum w stronę Placu Bankowego. Ten atak jest opisany przez Normana Daviesa w jego książce. „Monter” wysyła pluton do ataku, mimo, że tam są Niemcy, wszyscy giną. Tak że oni nam nie pomogli, zginęli niepotrzebnie. Teoretycznie: „My otwieramy drogę i Niemcy się rozstępują” – nie wiem jak sobie to wyobrażał nasz szef, który to zaproponował. Nie wiem, kto to wymyślił. Niemcy się mieli rozstąpić a my mieliśmy przejść jak Żydzi przez Morze Czerwone. Tyle że Niemcy nie chcieli udawać Morza Czerwonego. Ten, kto to wymyślił przeczytał pewnie Biblię poprzedniego dnia, ale Niemcy nie. Ruszyliśmy o czwartej rano zamiast o dwunastej. Kapitan „Jan”, który stał obok mnie, powiedział: „Chłopcy lecimy”. Po lewej od nas był mur. Niemcy strzelali bez przerwy z karabinów maszynowych w ten mur, tam by mucha nie przeszła. Pobiegliśmy za murem. Kapitan „Jan” pobiegł bardziej na lewo, bo tam miały być „Wigry”, inna grupa. Ale tam ich nie było, tylko Niemcy i oni go natychmiast zastrzelili. Biegliśmy za murem. Pamiętam, że nie mogłem biec, bo byłem poraniony, wszyscy mnie mijali. Robiłem, co mogłem, ale byłem zdystansowany absolutnie. Dobiegliśmy do dwumetrowego muru, który trzeba było przeskoczyć. Nie mogłem się wdrapać, mowy nie było. Na szczęście ktoś, kto biegł za mną, podsadził mnie i przerzucił na drugą stronę.
Znaleźliśmy się w sklepie naprzeciwko kościoła świętego Antoniego. „Morro” Romocki był po drugiej stronie w kościele świętego Antoniego. Oni poszli w pierwszym rzucie przed nami. Niemcy zaraz nam zamknęli odwrót, jeden z nas był ranny – zapomniałem jak się nazywał – ciężko w rękę i zginął, bo już nie mógł iść dalej. Byliśmy w sklepie i niemiecki karabin maszynowy walił bez przerwy wzdłuż Senatorskiej od strony Placu Bankowego. „Morro” przeskoczył przez ulicę, był ranny. Dostał kulą w nos. Nie zabiło go, ale strasznie bolało, ale mimo tego dalej działał. Miał bardzo dobry pomysł rzucenia dwóch „filipinek” na środek ulicy. Zrobił się straszny wybuch i dym. Niemiec przestał strzelać, bo nie wiedział co się dzieje. Przebiegliśmy przed dym do kościoła świętego Antoniego, co nie było rozwiązaniem problemu. Byliśmy otoczeni przez Niemców. Tam mnie posłali na podwóreczko gdzie ja i „Zbylu” pilnowaliśmy wejścia. Nie wiedzieliśmy, gdzie są Niemcy. Była tam strzelnica wybita w murze, który był jak się patrzy na kościół, to po lewej stronie. „Zbylu” usiadł pod strzelnicą, więc nikt nie mógł do niego z niej strzelać. Byłem w prostokątnych drzwiach trochę dalej do strzelnicy. W pewnym momencie, raptem, strzał. Widzę „Zbyla”, który zaczyna na czworakach biec w moją stronę. Przypuszczam, że to z dachu, nie wiedziałem skąd strzelają. Raz, dwa, trzy, widziałem jak mu kule wchodziły do głowy, jak skóra się podnosiła. To było straszne. Miałem „Thompsona” i próbowałem strzelać do strzelnicy, bo myślałem, że przez nią strzelają, ale się zaciął. Byliśmy już trzy dni w walkach, był kurz, brud, nie miałem czasu go wyczyścić i mi się zaciął. W tym momencie Niemiec, chyba przez strzelnicę, strzelił i trafił mnie w lewy pośladek. Kula przeszła przez oba, miałem dwa „tunele”. Myślałem, że jest koniec. Leżałem na noszach do noszenia trumien w kościele świętego Antoniego. Obok mnie dogorywał biedny „Zbylu”, był studentem medycyny na szóstym roku, wspaniały chłopiec. Leżałem obok niego i myślałem: „Dalej iść nie mogę, jesteśmy otoczni przez Niemców, koniec”. Po drugiej stronie ulicy ktoś był ranny i Niemcy go zamordowali. Nawet nie strzelili tylko chyba go zakopali nogami na śmierć, strasznie krzyczał. Myślałem: „Co będę robił?”. Wyczyściłem moje Parabellum, żeby tym razem strzelało na pewno. Myślę: „Wejdą Niemcy, to strzelę do jednego, drugiego, potem sobie w łeb”. W książce opisuję moje metafizyczne problemy w tym momencie, ale mniejsza o to.
Potem powiedzieli, o szóstej czy o piątej rano: „Idziemy”. Próbowałem wstać i o dziwo mogłem chodzić, bo kość nie została ruszona. Gdyby kula przeszła o dwa centymetry dalej, to bym się nie ruszył, mięso bolało, ale ruszyłem z reszta oddziału. Przeszliśmy przez ogród, który był z tyłu za kościołem i wyszliśmy na ulicę Alberta Króla Belgów, gdzie było kiedyś Ministerstwo Spraw Zagranicznych, w pałacu Bruhla, trochę dalej był podobno Pałac Zamojskich. W każdym razie był to spalony dom. Weszliśmy do piwnic. Były jeszcze ciepłe po pożarze, a na dworze było też gorąco. Jak się dotykało ściany, to była jak kaloryfer, tam musiało być koło czterdziestu stopni. Jeden kolega ranny w rękę, miał całą porwaną, zginął tam. Leżałem na brzuchu, bo nie mogłem siedzieć. Leżeliśmy w środku korytarza, bo Niemcy nie wiedzieli gdzie znikliśmy, ale się bali wejść. Chodzili – widać było buty przez okienka – i wrzucali granaty do piwnic. Byliśmy w korytarzu, granaty wybuchały, mieliśmy kurz, ale nie zabijało nas. To było straszne: kurz, upał i utrzymanie absolutnej ciszy, by Niemcy nie zrozumieli, że ktoś jest w piwnicy. Rannym zatykano usta, żeby nie jęczeli.
To się zaczęło o szóstej rano i trwało do dziewiątej wieczorem. Najdłuższy dzień w moim życiu. Czekaliśmy nie wiedziałem, na co, „Morro” Romocki, major „Trzaska” i kapitan Białołus, zdecydowali, że przejdziemy przez Ogród Saski do Śródmieścia. Naturalnie zdjęliśmy opaski i czekaliśmy na noc. O dziewiątej, dziesiątej było już ciemno. Rozkaz był podawany szeptem od jednego do drugiego: „Wychodzimy”. Niestety byli tacy, którzy byli troszeczkę dalej. To był błąd, [że] nie sprawdzono. Jeden z nas zginął, bo był dalej, wracał i ktoś do niego strzelił i go zabiło. Janek Bagiński i jeszcze dwóch chłopców zostali, bo nie usłyszeli rozkazu, nie dotarł do nich. W pewnym momencie stwierdzili, że są sami. Oni przeszli po nas, przeczołgali się, ale dostali się do Śródmieścia żywi. Wyszliśmy z piwnicy, w panterkach zdobytych 1 sierpnia na Stawkach przez nasz oddział. Zdjęliśmy opaski i szliśmy w stronę Śródmieścia trójkami, aż do przedłużenia Marszałkowskiej, która przecina Ogród Saski.
On nie zginął wtedy, zgiął na Czerniakowie. Dochodziliśmy do Marszałkowskiej, tam była wacha niemiecka i przejście. Żołnierz niemiecki mówi: „Hasło!” A ktoś, kto dobrze mówił po niemiecku, na niego z mordą: „Co ty zidiociałeś? My idziemy do ataku na Polaków! W drugą stronę pytaj o hasło!”. On nas puścił. Zaczęliśmy biec w stronę Królewskiej i krzyczeć: „Nie strzelać! Starówka nie strzelać!”. Strzelili jeden raz i zabili jednego z nas. Wylądowaliśmy na Królewskiej. Trzeba było skakać z wysokiego progu. Mnie to bardzo nie odpowiadało, ale musiałem skoczyć. Pierwszą „akcją” było śpiewanie „Boże coś Polskę”, ale mnie i innym rannym to nie bardzo pasowało.
W Śródmieściu był w porównaniu do Starego Miasta względny spokój, śpiewało się „Boże coś Polskę”, były msze święte. To bardzo patriotyczne „Boże coś Polskę”. Dlaczego nie? Byłem troszkę niezadowolony, bo mnie pośladki bolały, ale jak skończyliśmy „Boże coś Polskę” to zacząłem reklamować: „Jestem ranny, chcę iść do szpitala”. Zanieśli mnie wtedy do PKO, gdzie znalazłem całą ekipę ze szpitala Maltańskiego, te same dziewczyny rzuciły się na mnie zadowolone, że żyję, zaczęły mnie opatrywać. Bardzo wtedy mnie dobrze opatrzyły. Byłem – to pierwszy raz w życiu mi się zdarzyło – taki wykończony, że mimo tego całą noc nie mogłem spać. Nie wiem czy to jest klasyczne, ale chyba przekroczyłem granicę zmęczenia.
Potem zacząłem łazić. Najpierw były zebrania, spotkania z kombatantami ze Śródmieścia. Nie chcę być złośliwy, ale była zabawna sytuacja. Zaprosili nas na Marszałkowską do dawnego sklepu. Tam były pierwsze i drugie podziemia. Zeszliśmy do pierwszego. Na Starówce mieszkaliśmy przez cały czas na pierwszym piętrze albo na drugim, bo w piwnicach było [to] niemożliwe. Były tam puste mieszkania, bomba spadnie, to spadnie, nie ma rady. Na Starówce nie było alarmu, bo alarmy byłyby co pięć minut, tak że ich nie było. Tu były alarmy. W pierwszej piwnicy, siedzieliśmy każdy przy innym stole. Dali nam okropną kaszę, bo nie było nic do żarcia i wypytywali, jak było na Starym Mieście. W pewnym momencie zaczęła wyć syrena i sytuacja stała się zabawna, bo byliśmy trzej przy stołach z hełmami położonymi na ziemi i nikogo więcej. Wszyscy zniknęli, bo była druga piwnica. Oni mieli rozkaz jak był alarm, iść do drugiej piwnicy, jeszcze głębszej. Nam w ogóle do głowy nie przyszło, że my mamy coś robić, siedzieliśmy dalej. Oni powolutku zaczęli wyłazić, trochę zakłopotani, bo po tym wszystkim, co było na Starym Mieście... W piwnicy przez cały czas pobytu na Starym Mieście nie byliśmy ani razu, czasami tylko, przechodząc z jednej ulicy na drugą.
Dziury przebite w podziemiach pozwalały iść drogą podziemną, ale to było coraz mniej przyjemne, bo pod koniec ludność cywilna nam wymyślała. Ludność cywilna była entuzjastyczna na Woli, była entuzjastyczna na początku. Po miesiącu nieszczęśni ludzie, którzy siedzieli w piwnicach z dziećmi, z wariatami, którzy uciekli ze szpitala Jana Bożego i chodzili po piwnicach, to był koszmar – mieli nas dosyć. Mówili: „Co wyście zrobili? Jak z tego wybrniemy, przecież tu jest strasznie”. Bardzo nie lubiliśmy chodzić piwnicami.
Dla mnie Śródmieście wyglądało jakbym przyjechał do Paryża. Potem naszą grupę ktoś posłał na Czerniaków. Zostałem jako ranny w Śródmieściu i powiedzieli mi, że trzeba iść na drugą stronę Alei Jerozolimskich, bo tam jest szpital na Marszałkowskiej, gdzie leżał „Stasinek” Sosabowski, który stracił wzrok i Krzysztof Sobieszczański. Doszlusowałem do nich. Trzeba było przejść przez wykop przez Aleje Jerozolimskie, który był niegłęboki, bo tunel kolejowy nie pozwalał wykopać głębszego. Trzeba było przebiec schylonym. Niemcy strzelali, ale to było pod wieczór, wszystko było dobrze. Poszedłem na Marszałkowską.
Był „Stasinek” Sosabowski, był Krzysztof Sobieszczański, nie było żarcia. Pamiętam, ktoś znalazł zdechłą kurę, którą gotowano, gotowano, to śmierdziało jak nieszczęście. Nie mogłem jej jeść. Inni to zjedli z kaszą, a potem pożyczyli ode mnie Parabellum, żeby polować na jamnika ale go nie złapali. Z żarciem było bardzo kiepsko. Wtedy przyszedł ktoś do nas, mówi: „Jeżeli ktoś z was może chodzić, to niech pójdzie na Czerniaków, jako zwiad. Może inni też tam pójdą, bo tam są pomidory, będziecie jedli witaminy, to wam się rany będą goiły”. Miałem ciągle rany niezagojone jeszcze z Woli, z 4 sierpnia, było dzikie mięso, to nie zarastało skórą, poza tym miałem przestrzelone pośladki. Tak że już miałem prawie dosyć, ale chodzić jeszcze chodziłem. Mówią: „Ty jesteś najlepszy, idź na Czerniaków”.
W „chodzeniu” najlepszy. Polazłem na Plac Trzech Krzyży, stamtąd był wykop Książęcą na Czerniaków. Jak przyszedłem na Czerniaków, to mi mówią: „Po cholerę tyś tu przyszedł?”. Mówię: „Po cholerę, powiedzieli mi, że tu są pomidory”. Położyłem się na kwaterze na pierwszym piętrze czy drugim i leżałem. Nie mogłem nic robić, a pomidorów nie było. Jak przyszedłem na Stare Miasto, to się zaczęło na Starym Mieście. Jak przyszedłem na Wolę, to się zaczęło na Woli. Potem Ogród Saski, przyłażę na Czerniaków a Niemcy znowu. Zawsze mówię: „Skąd oni wiedzieli gdzie ja jestem?”. Zaczęło się na Czerniakowie. Dwa czy trzy dni po moim przybyciu, Niemcy przerwali drogę do Śródmieścia. Zaczęły się bombardowania tak jak na Starówce. Przyszedł „Śnica” Górecki nasz szef. Wszyscy byli po kolei ranni, więc on został naszym szefem, w pewnym momencie był najstarszy rangą. Przyszedł do mnie i mówi: „Ranili Janka Bagińskiego, możesz go zastąpić?”. On dowodził połową domu. To było zupełnie bez sensu, bo Bagiński był świeżo ranny a był lżej ranny niż ja, suma sumarum. Jak mnie prosił, to mówię: „Dobrze”. W praktyce nic nie mogłem robić, obchodziłem posterunki i tyle. Wszyscy koledzy, którzy tam byli (był „Kryst”, była „Irys”), bili się od początku, wiedzieli wszystko, co robić, równie dobrze jak ja, albo lepiej. Łaziłem po domu i właściwie nic nie robiłem. br/> W pewnym momencie wylazłem z domu na podwórko. Niemcy strzelili z granatnika. Pocisk zabił jednego chłopaka, jednej dziewczynie urwało nogę, a mnie obsypało odłamkami od góry do dołu. Wszędzie miałem odłamki, nawet na częściach najbardziej intymnych. Dziewczyny się śmiały jak mnie skubały. Jeden odłamek miałem zaraz przy oku i wyjąłem go sam palcem. Patrzę: co to jest? Odłamek. Jeden miałem w ręku, ale wylazł kilka miesięcy temu, nie wiem dlaczego sześćdziesiąt lat siedział na miejscu, a raptem przycisnąłem i wylazł kawałek żelaza. Pełno mam w środku [odłamków], jak robią mi prześwietlenia to Francuzi mówią: „Co to jest? Pan ma pełno czarnych kawałków”. Mówię: „To żelazo”. „Jakie żelazo?”. „Odłamki”. Przy każdej operacji znajdują gdzie indziej odłamek. Jeden mam w płucach. Na Czerniakowie to już byłem ranny definitywnie i „bardzo szczęśliwie”, że tak powiem. Jeden odłamek mi wlazł w rękę, na górze i nie wiem dlaczego spowodował paraliż prawej ręki. Miałem rękę sztywną przez co najmniej sześć miesięcy. Po wojnie wrócił ruch palców i ruch ręki. Mimo że lekarze mówili mi: „Pan się nauczy pisać lewą ręką, niech się pan nie przejmuje”. Jedna rzecz, która nie wróciła, że małego palca nie mogę wyprostować, ale mogę z tym żyć.
Paraliż ręki uratował mi życie, bo postanowiłem, naprawdę postanowiłem, że jak będę jeszcze raz ranny, to mam dosyć szpitali, piwnic i się zastrzelę, bo i tak myślałem, że Niemcy to zrobią. „Po co będę trwał jeszcze tydzień, dwa, trzy? Zastrzelę się i koniec”. Ale złapać pistolet na brzuchu, lewą ręką, to bardzo skomplikowane. Nim się dobrałem do pistoletu, to przyleciała Danka Mancewicz i Zosia Czechowska, złapały mnie, położyły. Zaczęły mi skubać odłamki, robić opatrunki. Potem mnie położyły na noszach i zaniosły na Okrąg 3. Strzelec „pseudowyborowy” do nas strzelał, ale nas nie trafiał. Mówiłem im: „Zostawcie mnie, bo was zastrzeli i mnie zastrzeli potem. To już lepiej, jak zastrzeli mnie, a wy uciekajcie”. One: „Nie”. Zaniosły mnie na Okrąg, położyły w piwnicy, jeszcze drugi ranny tam leżał. Zemdlałem.
Potem przyszła jakaś pani, strasznie zaszokowana, bo miałem problemy z brzuchem, miałem odłamek. Mówi: „Jaki brudas!”. Byłem nieprzytomny. Rozebrała mnie, jeszcze raz byłem całkiem nagi, trochę mnie umyła. Leżałem w piwnicy. To była piwnica od strony gdzie byli Niemcy i było słychać [jak] oni krzyczeli. Przechodził chłopak, mówię: „Słuchaj przeciągnij mnie do innej piwnicy po drugiej stronie korytarza”. On nie miał siły, by mnie nieść, ale złapałem go lewą ręką za szyję i on mnie przeciągnął do piwnicy po drugiej stronie. Tam były dwie panie z mężami. Panie miały kompot, a mi nie dawano ani pić, ani jeść, bo miałem ranę w brzuchu. Pomyślałem sobie: „Cholera Niemcy krzyczą przy wejściu do piwnicy, zaraz nas rozwalą”. Powiedziałem: Proszę pani, pani taka dobra, mogłaby mi dać trochę kompotu?”. „Ależ naturalnie”. Dała mi całą filiżankę. One nie wiedziały, że mi nie wolno jeść. Pomyślałem sobie: „Pies mordę lizał tych wszystkich lekarzy, zjem kompocik i umrę z kompocikiem w brzuchu, zamiast umierać bez, dużo przyjemniej”. Okazało się, że nie, bo przechodziła przypadkiem tym korytarzem Irka Perkowicz moja przyjaciółka, wtedy się nazywała Minkiewicz, została potem lekarzem w Australii, mówi: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „Leżę”. W między czasie „goliat”, mały czołg, rąbnął w piwnicę, gdzie przedtem leżałem i zasypało drugiego rannego. Gdybym nie poprosił, żeby mnie przenieśli, to by mnie zasypało tak samo. „Czemu ty tu jesteś? Mamy szpital na Wilanowskiej”. Przyszła z kimś drugim. Posadzili mnie na krześle (było noszą), wzięli je poziomo i zanieśli mnie na Wilanowską.
Tam byłem w piwnicy, gdzie nas, rannych, było troje: jeden dorosły, drugi młody chłopak i ja. W tym momencie nasi koledzy szli dalej w stronę Wisły i musieli zostawić ciężko rannych, więc zostaliśmy sami przez dwie godziny, nim Niemcy Dirlewangera wpadli do piwnicy. To byli bandyci zupełni, karna kompania. Zaczęli strzelać do rannych. Wszyscy zdrowi mieli wyjść na podwórko, tylko ranni zostają. Dwie dziewczyny, które były w naszej piwnicy Irka Perkowicz i druga bardzo ładna, ale nie wiem jak się nazywała, nie wyszły.
W drzwiach stanął żołnierz niemiecki z brylantową broszką na kepi, bo oni rabowali. Mówi innym: Schon fertig. „Już zrobione”. Zostaliśmy żywi: dwie dziewczyny i nas trzech.
Nie, on stał przed drzwiami i powiedział, że już zrobione.
Widział, nie wiem dlaczego on nas protegował, mówił, zrobione, że już ranni są zabici. Niemcy przebiegali obok, słychać było strzały, jęki, krzyki. A my tam leżeliśmy. Ten Niemiec przy drzwiach– Irka pamięta jego nazwisko – nazywał się Freitag, piątek, prawie byłem jak Robinson Cruzoe, miałem „piątka”. Pan Freitag sobie odszedł. Raptem do naszej piwnicy, półgodziny potem, wpada Feldfebel, to znaczy sierżant i widzi mnie leżącego na barłogu. Leżałem tak przy wejściu, drugi w głębi, a trzeci po przeciwnej stronie piwnicy. Byłem całkiem nago, pod kocem, tylko miałem buty sznurowane do kostek, do marszu. On mnie łapie za nogę, podnosi mi ją, wrzasnąłem, bo to mnie zabolało i mówi: Deutsche Schuhen. „Niemieckie buty”. Łapie za pistolet i już mierzy mi w głowę. Ale był źle zorganizowany, bo normalnie jak coś zaczyna, to powinno się skończyć, nim się zaczynie drugą robotę. Zobaczył chłopaka, który leżał za mną i mówi Zweiter Bandit i nie przycisnął na cyngiel. W tym momencie trzeci ranny, który był w piwnicy nazywał się Burhard i mówił dobrze po niemiecku: Nein, wir sind nicht Soldaten. W Niemca jakby piorun strzelił, jakby krowa mówiła ludzkim językiem. Rzucił do niego: „Pan mówi po niemiecku, pan jest Niemcem? Co pan tu robi?”. On mówi: „Nie jestem Niemcem”. „Papiery”. Nie miałem papierów, drugi kolega też ich nie miał, tylko ten trzeci je posiadał. Sprawdza papiery: „Pan się nazywa Burhard?”. „Tak”. „Pańska rodzina jest niemiecka?”. Zaczyna się rozmowa o genealogii rodziny Burhardów, kiedy oni przyjechali do Polski, rozmowa bardzo salonowa. Przez trzy dni zostaliśmy w tej piwnicy. To karna kompania pod dowództwem żandarma rozstrzeliwała rannych. Potem z nami stali się bardzo uprzejmi. Przyszedł do mnie żołnierz, siada na barłogu obok mnie, (trochę był pijany) i mówi po niemiecku: Schade, schade, ich bin nicht Pole, ich wäre auch Partisan sein. Uczyłem się niemieckiego ale słabo, ale zrozumiałem: „Szkoda, szkoda, że nie jestem Polakiem byłbym też partyzantem”. Mówię: Nein, nein Zivilist. On mówi: Gut, on był podejrzany politycznie i dlatego ukarany. Inny [z] polskim nazwiskiem ze Śląska mówił trochę po polsku. [Z] Feldwebelem rozmawialiśmy potem po francusku, bo on mówił tym językiem a ja znałem ze szkoły. Wytłumaczył mi, że jest z Nadrenii, że jego rodzice mają tam hotel. On im opowiada, że jest w bezpiecznym miejscu. Został wysłany na wschód do Polski dlatego, bo jego porucznik we Francji zabrał mu dziewczynę. Spoliczkował porucznika i ten go wysłał na wschodni front za karę. Najzabawniejsze to było jak broda mi rosła, mówię: „Cholera przyjdzie znowuż jakiś, zamiast butów, to jemu się broda nie spodoba i mnie zastrzeli”. Mówię jednemu z Niemców, że chcę, żeby mnie ogolił. On przyszedł z żyletką (nie takie, jak teraz, trzy nożyki), tylko jeden bardzo stary i zaczął mnie golić. Niemiec mnie golił. Goli, ale mi wyrywało brodę. On był strasznie wzruszony, że mnie to boli. Poprzednio dnia zastrzeliłby mnie, a tego dnia płakał nade mną: „Proszę pana, nie mogę dalej, to boli”. Mówię: „Niech pan dalej”. Potem chciał mi koniecznie zostawić bródkę, mówię: „Nie chcę bródki”. Zupełnie absurdalna historia. Przychodzili do piwnicy, któryś zapomniał u nas granaty. Oddaliśmy, bośmy nie mieli już na nie użytku.
Były sytuacje zupełnie absurdalne. Oni zaprosili dziewczyny na kolację. Uważałem, że one nie powinny tam iść. Ten, który mówił po niemiecku powiedział: „Niech idą”. Bałem się, że oni je zgwałcą, zdaje się, że się zachowali normalnie, ale nie wiem. Potem przyszli do nas żołnierze i opowiadali jako anegdotę, że oni znaleźli „akowców” trochę dalej na Wilanowskiej i że kazali chłopcom i dziewczynom rozebrać się do naga i defilować po Wilanowskiej, dla śmiechu: „Chcieliście defilować w Warszawie, to defilujcie”. Ktoś mi powiedział, że oni potem ich rozstrzelali, tego mi nie powiedzieli. Taka była „zabawna sytuacja” – opowiadali to ze śmiechem. Po trzech dniach wyniesiono nas na podwórze. Rosjanie strzelali z drugiej strony Wisły. Położyli nas na nim. Dalej sytuacja była absurdalna. W pewnym momencie słychać było jęki w palącym się domu. Oficer posłał dwóch żołnierzy, którzy weszli z ryzykiem [utraty] życia do palącego się domu i wyciągnęli stamtąd cywila. Był Polakiem. Kapitan żandarmerii powiedział, że on ma pogniecioną marynarkę na prawym ramieniu, to znaczy że on strzelał i kazał tym samym żołnierzom, którzy z ryzykiem życia go wyciągnęli, zastrzelić. Myślę, że w każdej innej armii to by go kopnęli za murem i powiedzieli: „Uciekaj!”, a ci go zastrzelili.
Potem trwa seria absurdów. Leżałem na podwórku, inni też. Raptem mnie położyli na noszach, wzięli dwóch Polaków i kazali mnie nieść. Żołnierz nas eskortował, szedł też starszy pan z nami. Kulał. Nie widziałem go byłem na górze na ramionach niosących mnie Polaków. Położono im nosze na ramionach i byłem wysoko. Szliśmy nie wiem gdzie, potem zobaczyłem, że to jest Park Ujazdowski, gdzie był kiedyś szpital wojskowy. Niemiec krzyczał cały czas: Schnell. Starszy pan nie mógł iść szybciej. W pewnym momencie zarepetował karabin, strzelił, już starszego pana nie było. A mnie nieśli na noszach, mógł równie dobrze mnie zastrzelić i w ogóle nie miałby problemu. Przenieśli mnie przez ogród szpitalny. Tam było pełno „kontenerów” zrzuconych przez Amerykanów 18 września z dwóch tysięcy metrów. To wszystko spadło po stronie niemieckiej, albo prawie wszystko. Było pełno spadochronów różnokolorowych. Nie wiem czy w nich była broń, czy jedzenie diabli wiedzą, dziesiątki tego było. Byłem chory jeszcze bardziej jak widziałem to. W rezultacie zanieśli mnie na Aleje Szucha, na adres Gestapo.
Jest trawniczek przez czerwonym budynkiem, teraz tam jest ministerstwo. Położyli nas na trawce, było sześć osób rannych. Esesman chodził z pieskiem na spacer. Tam w ogóle nie było wojny, były drzewa, od czasu do czasu pocisk rosyjski wybuchał, ale raczej absolutny spokój, cisza, spacery dla SS. Podszedł do nas i po polsku: „A co wy tu robicie?”. „Jesteśmy ranni”. On: „A skąd?”. „Z Czerniakowa”. Siedemnastoletni chłopak obok mnie mówi: „Nie mam opatrunku, a ci z AK to są opatrzeni świeżo. Mam stare opatrunki”. Mnie dziewczyny zmieniły bandaże. Papierowe, ale miałem świeże. Myślałem: „Cholera idiota mnie zadenuncjuje”. Esesman nie zwrócił na to uwagi. Jedna dziewczyna obok mnie, która miała dziurę w płucach od kuli „dum –dum”, umierająca. Wieczorem zanieśli nas na Aleje Szucha do piwnic gestapo.
Tym razem zamiast tortur lekarz, który mówił trochę po polsku opatrzył mnie i innych też. Wsadzili nas do wojskowego samochodu sanitarnego i zawieźli do Szpitala „Dzieciątka Jezus”. Podobno, poprzedniego dnia, tych co tam przynieśli to rozstrzelano. Dlaczego tego dnia nie, tego nie wiem. Dlatego nazwałem moją książkę: „Diabelne Szczęście czy Palec Boży”. U „Dzieciątka Jezus” też nie było idealnie, bo nas położyli w wejściu, to była noc. Brzuch mnie bolał, inni jęczeli, ale siostry się pojawiły dopiero rano. Wiem, że miałem koc pod głową, to mi ukradli. Poza tym nikt się nie zjawił. Gdy siostry się zjawiły rano o szóstej, siódmej, to już dziewczyna nie żyła. Chłopak wykrwawił się przez całą noc i umarł kilka godzin potem. Zdaję się z całego towarzystwa byłem jedynym, który przeżył. Miałem zapalenie obrzusznej. W szpitalu nie było szyb, łóżka trzeba było odsuwać od okien, bo padało. Jak mnie opatrywali to było nieprzyjemne, bo mnie rozbierali do naga, kładli na stole i zaczynali od głowy aż do nóg. To trwało godzinę, zamarzałem prawie, ale się nie zaziębiłem.
Któregoś dnia widziałem ludzi gdzieś biegających. Gdy wracali byli ubabrani w masło, mąkę. Przynosili to ze składów niemieckich. „Co się dzieje?”. Mówią: „Kapitulacja”. Nic nie wiedziałem o żadnej kapitulacji, nie musiałem na szczęście kapitulować. Kobiety zaczęły robić ciasteczka, ale masło strasznie było zjełczałe. Nie miałem nikogo, żeby mi coś dał. Więc napisałem poemat do siostry, strasznej wiedźmy, że umieram z głodu, że muszę mieć ciasteczka. Dałem jej poemat, jak się zrobiło ciemno, to ona położyła mi – bo miałem jedną rękę sparaliżowaną – na piersi woreczek z ciasteczkami. Jednym słowem po raz pierwszy zarobiłem na życie poezją.
Dla mnie Powstanie zakończyło się na Czerniakowie, to znaczy przyjście Niemców do szpitala, rozwalenie prawie wszystkich rannych, mimo, że to było koło 18 sierpnia, pod koniec Powstania i walk na Czerniakowie. Wtedy jeszcze pamiętam Polaków od Berlinga, którzy wylądowali. Dokładnie nie pamiętam daty, około 15 ale jeszcze ich widziałem, nim nasi chłopcy odeszli. Mówili ze lwowskim akcentem. Nie umieli się bić w mieście i prawie wszyscy wyginęli. Stawali w oknie i Niemiec strzelał. To jest bardzo tragiczna historia, a ich przysłano za późno. Kukuruźniki latały nad głowami „tatata” jak motocykl i rzucały worki z jedzeniem, z bronią. Była broń, nie było amunicji. Było jedzenie – puszki konserwowe się rozwalały, bo nie było spadochronów. To było zupełnie bez sensu. Później część naszych kolegów z nimi odpłynęła. Widziałem ich tylko jeden dzień, a potem wszyscy odeszli.
W Szpitalu „Dzieciątka Jezus” dowiedziałem [się], że jest koniec Powstania, kapitulacja, w momencie rabunków żywności. Nie widziałem kapitulacji, nie musiałem rzucać broni, uniknąłem potwornej sytuacji i uniknąłem obozu. Leżałem u „Dzieciątka Jezus” jako cywil, nie mówiłem nikomu, że byłem [w AK]. Jak ktoś mnie pytał, to byłem cywilem i koniec. W pewnym momencie zdecydowałem: „Po co będę tu leżał, do kiedy?”. Polazłem do dyrektora szpitala, którego syn był w „Zośce”, zginął na Starym Mieście, ktoś mi to powiedział. Powiedziałem mu prawdę i że nie mam żadnego dokumentu przy sobie, nic. Podczas okupacji miałem fałszywe papiery na Henryka Wichowskiego, razem trzy kenkarty: jedną u siebie w domu z moim nazwiskiem, drugą też na melinie na Żoliborzu z adresem meliny, trzecia była pana Wichowskiego z adresem na Grzybowskiej. Wtedy byłem Wichowskim, powiedziałem: Jestem pan Wichowski, proszę mi wystawić papier. Dyrektor napisał: pan Henryk Wichowski urodzony w 1921 roku... Był trochę starszy niż ja, bazą dokumentu była metryka dziecka, które umarło jako noworodek. Brało się metrykę w kościele zaprzyjaźnionym i z nią robiło się prawdziwe papiery niemieckie na nazwisko tego noworodka. Dyrektor szpitala wystawił mi zaświadczenie, że zgubiłem te papiery.
„Muszę się urwać”. Łaziłem po szpitalu i widzę, że ładują wozy, aparatami rentgenowskimi. Były załadowane wysoko, jak do sufitu. „Co ma robić?”. Nikt mnie nie widział i wdrapałem się na górę tych aparatów i się położyłem na górze. Był drugi wóz z siostrami, które siedziały na ławkach. To wszystko ruszyło w stronę Dworca Zachodniego. Woźnica i siostry mnie zauważyli, ale machnęli ręką, zostawili mnie na tych aparatach. Mimo że to było wysoko i mogłem spaść, zasnąłem i jakoś nie zleciałem. Dojechaliśmy do Dworca Zachodniego, a tam ze dwudziestu żandarmów z karabinami sprawdzają papiery. Woźnica jak dojeżdżaliśmy mówi: „Niech pan zejdzie, bo są żandarmi”. Ja na to: „Właśnie dlatego, że są żandarmi to nie zejdę”. „Musi pan zejść, oni sprawdzają papiery”. „To niech pan mnie zniesie z góry, bo sam nie schodzę”. Machnął ręka, Niemcy na górze aparatów mnie nie zauważyli i przejechałem. Dojechałem tak do Grodziska.
Miałem znajomych przyjaciół, [u] których się zjawiłem. Pani domu robiła bułeczki maślane na sprzedaż. Patrzyłem na zegarek i co piętnaście minut wysyłałem małą dziewczynkę, trzyletnią, córeczkę gospodyni, do kuchni żeby mi przynosiła a to bułeczki maślane, a to kogel-mogiel, ser biały z cukrem i tak dalej. Musiałem patrzeć na zegarek, żeby się doczekać piętnastu minut, żeby nie wołać wcześniej. Mała była bardzo dumna i biegła z poleceniami do kuchni. Byłem mocno zagłodzony. Po kilku dniach moja matka przyszła z Konstancina na piechotę i rzuciła się na szyję drugiemu rannemu, który był w pierwszym pokoju. „Mój syn!” Mówię: „Mamo słuchaj! jestem tu”. Ona była taka wzruszona, że zobaczyła młodego człowieka to [wydawało jej się, że], to byłem ja. Noga mnie bardzo bolała, zrobiono mi prześwietlenie tymi samymi aparatami, na których jechałem. Zainstalowano je w Milanówku. Miałem odłamek w kości, kość gniła. Trzeba było to operować. Pojechałem wozem do Konstancina, doktor Ambroz mi wyskrobał kość, wszystkie rany też wyskrobał, bo ciągle się nie goiło. Poleżałem w szpitalu od października do kwietnia, bo nie zarastała się skóra na bliźnie na nodze. Lekarze chcieli żeby noga była poziomo, bo krew inaczej napływa i źle z gojeniem. Leżałem i leżałem, Boże Narodzenie leżałem i Wielkanoc też. Wreszcie przyszła znajoma pani i poradziła: „A dlaczego nie moczy pan nogi w rumianku i w permanganiku?”. Lekarze już nie wiedzieli co mają robić, zgodzili się spróbować. Spróbowali i tydzień potem narosła skóra, ta pani mnie uratowała.
Po wyjściu ze szpitala, gdzieś w maju 1945 roku pojechałem do Warszawy i tam 8 maja usłyszałem przez głośniki, że Niemcy skapitulowały. Ale to nie było dla nas uwolnieniem. Po jakimś czasie byłem w Łodzi, gdzie była cała grupa kolegów z „Kedywu” w domu Staszka Aronsona. Zapisałem się tam na uniwersytet, na chemię, ale pani profesor mnie zapytała o formułę sztucznego kauczuku, co było bardzo niemiłym pytaniem, bo nie miałem pojęcia o tej formule. Nasza kolaboracja się na tym skończyła .
Potem pojechałem do Gdańska, bo tam był Wacek Koc mój przyjaciel. Przyjechał, na drzwiach mojego dawnego mieszkania na Żoliborzu znalazłem napis, że żyje, wrócił z Buchenwaldu.
Byłem w tym mieszkaniu 8 maja 1945 roku po raz pierwszy. 4 lutego 1944 roku cudem uniknęliśmy aresztowania, Niemcy przyszli nas aresztować. Mieszkanie egzystowało, ale zostało zajęte przez folksdojcza. Gdybym przyszedł tam w styczniu 1945 roku, to pewnie bym nigdy nie wyjechał z Polski, bo to było mieszkanie odnowione, umeblowane i nie spaliło się. Jak przyszedłem w maju, to już nie było nic, wszystko było brudne, zaśmiecone, już tam nie wróciliśmy.
Pojechałem nad morze. Przez miesiąc się opalałem a potem dostałem pracę w odbudowie portów. W pewnym momencie Wacek Koc zaproponował mi: „Mam pomoc z Londynu, chcę zobaczyć mojego ojca w Paryżu. Jedziesz ze mną?”. Powiedziałem: „Jedziemy”. Bo tam też był mój ojciec i nie wiedzieliśmy, czy może wrócić do kraju. Potem to była cała epopeja, bo londyńska historia nie funkcjonowała ani razu. Przeszliśmy granicę na nartach. Cała podróż była improwizacją.
Koło Kłodzka gdzieś, koło Puszczykowa.
To nie byli Niemcy, to byli Polacy mówili po polsku i po czesku. Oni mieli papiery czeskie w jednej kieszeni, a polskie w drugiej. To była też cała historia, bo myśleliśmy, że oni nas zadenuncjowali. O dwunastej w nocy raptem patrol wszedł do domu. Było słychać brzęk broni. Na dworze było strasznie zimno, ze czterdzieści stopni mrozu, patrol się rozgrzewał. Oni nas nie zadenuncjowali, tak że wiedzieliśmy, że możemy na nich liczyć. Byli przekonani, że jesteśmy wysłannikami AK, ale im bardziej mówiliśmy, że nie, tym bardziej oni myśleli, że tak. Przerzucili nas na drugą stronę, kupili bilety do Pragi na autobus. Z Pragi kupiliśmy bilety do Pilzna. W Pilźnie polski oficer, delegat Londynu jechał do Niemiec. Złapaliśmy go w pociągu, bo był w mundurze, jeszcze nie odjechał, mówi: „Idźcie do mojego biura, poczekacie tydzień, dwa wrócę z Niemiec, to się wami zajmę”. Powiedzieliśmy nie czekamy i poszliśmy na dworzec. Do granicy dojechaliśmy, a potem piechotą przez granicę i się udało. Był Niemiec, który pilnował granicy dla Amerykanów. Łapał tych, którzy tam przechodzili. Trzymał ich w piwnicy tydzień, żeby dobrze zmarzli, potem ich oddawał Czechom a Czesi Polakom. Znam pana doktora Kurawanowskiego, jest w Ameryce, też był w Powstaniu. On uciekł raz, złapali go w ten sposób, odesłali do Polski. Posiedział trochę i potem uciekł drugi raz i jest w Ameryce. Ale nam się udało. Zawsze braliśmy inicjatywę.
Z Monachium posłano nas do Murnau. Tam delegat Londynu, pan pułkownik nam powiedział: „Zajmę się Wami, znam pułkownika Koca”. Mojego ojca też znał. Mówi: „Załatwię wam stypendium do Paryża na studia”. „Panie pułkowniku, a jak to długo może trwać?”. „O, to szybko – sześć miesięcy do roku”. Powiedzieliśmy: „Tak jest panie pułkowniku ” Tydzień potem byliśmy w Paryżu po różnych tarapatach.
W Paryżu znalazłem ojca, który pomógł mi się jakoś zahaczyć. Zapisałem się najpierw na kurs języka francuskiego i cywilizacji francuskiej, żeby się poduczyć lepiej języka. Nie wiedziałem co będę robił, czy wracamy, czy nie. Mój ojciec pracował w II Oddziale Sztabu Głównego – wracać do Polski, to było trochę nie tak. Spotkałem po przybyciu do Paryża najpierw mego stryja, znałem jego adres. On mi dał adres ojca, który był akurat w Paryżu, bo był szefem obozu dla Polaków na południu Francji. Pojechałem do hotelu, powiedzieli: „Pan Likiernika nie ma, ale jest jego żona”. Moja mama była w Polsce, ale po pięciu latach ojcu się należało. Ta pani, Polka, bardzo skrępowana jak powiedziałem, że jestem synem, bo wtedy wolność seksualna była bardziej ograniczona. W każdym razie odesłała nas: Wacka i mnie do kawiarni koło Komedii Francuskiej. Tam widzę: mój ojciec siedzi w mundurze. Idę do niego, mówię: „Dzień dobry”. On: „Dzień dobry panu, kto pan jest?”. Mówię: „Jako to? Twój syn”. „Co?”. Ojciec wiedział, że żyjemy, że jesteśmy w Gdyni czy w Gdańsku, Sopocie. Tu raptem zjawiam się, nie ma komunikacji, nie ma łączności, więc jak?. Miałem szesnaście lat jak ojciec wyjechał, a wtedy miałem dwadzieścia dwa. Mój ojciec miał pięćdziesiąt parę i był w mundurze polskim to łatwo go poznałem, a ja się zmieniłem kompletnie. Musiałem dopiero wytłumaczyć, kto jestem. Potem byłem w obozie dla Polaków jakiś czas. Wróciłem do Paryża. Szukałem pokoju, byłem w hoteliku sam, nikogo nie znałem. Powiedzieli mi jest kampus uniwersytecki, gdzie są pokoje dla studentów. Poszedłem. Było dziesięć pań, które załatwiały zapisy i trzeba było stać w ogonku, żeby złożyć dokument. Stoję w ogonku, byłem w mundurze polskim. Wybrałem jedną z nich zupełnie przypadkowo, ona mówi: „Co to za mundur? Pan jest Polakiem?”. „Tak”. „A mój dziadek był też Polakiem”. Od razu wzięła moje dossier, zamiast położyć na górze, to położyła pod spodem. Tydzień potem miałem pokój w pawilonie japońskim. Gdybym zwrócił się do dziewczyny na lewo czy na prawo, to bym pokoju nie dostał.
Powiedziałem to w zeszłym roku w telewizji TVN. Oni ze mną łazili po Ogrodzie Saskim, a potem rozmawialiśmy w kawiarni obok świętego Antoniego: „Co pan sądzi o Powstaniu?”. Odpowiedziałem i powiem to samo. To niewątpliwie była klęska militarna, nie można na ten temat dyskutować, to była na pewno klęska polityczna. Natomiast znam ludzi, którzy twierdzą, że to było wielkie zwycięstwo moralne. Moja konkluzja: dwa, trzy takie zwycięstwa moralne, to już by Polski nie było. To jest moja konkluzja. Dla mnie to była straszliwa tragedia, nie chcę sądzić naszych szefów, bo oni mieli sytuację bardzo trudną. Jak zrobili Powstanie to wiemy jak było, a jakby nie zrobili, to Stalin zakwestionowałby egzystencję polskiego ruchu oporu? Teraz są ludzie, którzy gdybają i mówią co by było gdyby... Mam znajomych, którzy mówią, że gdyby nie Powstanie, to by było jeszcze gorzej. Nie wiem jak mogło być jeszcze gorzej. A może by było dużo lepiej? W ruinach Warszawy w styczniu Niemcy się nie bronili, a w ruinach się bardzo łatwo umocnić. Ale nie było walki o Warszawę, bo Rosjanie przeszli na północ i południe od miasta. Dlaczego nie mogliby tego zrobić jak Warszawa była cała. Może by przeszli górą i dołem, Stalin by nie zatrzymał ofensywy, Warszawa by ocalała. Gdybać można jak się chce, zresztą jednemu z historyków chciałem zaproponować tezę: „Co by było gdyby pani Dżugaszwili poroniła w trzecim miesiącu ciąży?” – też jest ciekawy temat.
Naturalnie, są ludzie, którzy twierdzą, że Powstanie, wybuchło spontanicznie. Dla mnie jest to absolutny absurd, byliśmy zdyscyplinowani, nasza grupa i inni. Rozmawiałem z Sosabowskim, z Wiwatowskim, bo z nim spędziłem cały dzień, bo przygotowywaliśmy dzień przed Powstaniem „robotę” – już nie wykonaną. Mieliśmy mieć naznaczony wagon, gdzie były pistolety maszynowe, żeby zatrzymać pociąg i spróbować wyładować broń. To było bardzo ryzykowne i mało prawdopodobny sukces, próbowaliśmy to zorganizować. Cały dzień łaziliśmy koło Zalesia, oglądaliśmy dworzec, pociągi. Rozmawiałem z „Olszyną” Wiwatowskim cały dzień. Wiwatowski był docentem polonistyki na uniwersytecie i zastępcą Rybickiego – szefa „Kedywu” na Okręg Warszawski. On, ja i „Stasinek” Sosabowski wiedzieliśmy, że nie mamy szans. To, że Rosjanie nam pomogą – „Bór” Komorowski, w to wierzył, że oni pomogą w trzy dni... Ktoś mi opowiadał, że „Bór” Komorowski miał, już po wojnie, prelekcję i powiedział (to było w Szwajcarii): „My mamy dwóch wrogów z jednej strony Niemców, z drugiej strony Rosjan, ale jak wybuchło Powstanie, to byłem pewien, że Rosjanie nam pomogą w ciągu trzech dni”. Logika jest dziwna. Stalin nas nie lubił, przypuszczalnie wiedział, że mamy dalej konspirować. Poza tym jemu nie zależało na kilkuset tysiącach ludzi w Polsce, on zamordował siedem milionów Ukraińców w czasie reformy rolnej i miliony innych. To był dalszy ciąg paktu Ribentropp – Mołotow. Niemcy robili brudną robotę dla Stalina. Podobno Himmler napisał telegram, czytałem to w książce Normana Daviesa, do Hitlera: „Ach co za wspaniała wiadomość, Polacy się zbuntowali będą robili Powstanie. Tym razem, to już ich wykończymy definitywnie”. Niestety się nie zgadzam z całą masą ludzi, którzy są wielkimi zwolennikami Powstania. Nie porównuję tego z powstaniem styczniowym. Wydaje mi się, że powstanie styczniowe odegrało dużą rolę, bo gdyby od 1830 roku do 1900 nie było żadnego powstania, to być może rusyfikacja by poszła dużo dalej i łatwiej. Powstanie styczniowe, które same w sobie militarnie wyglądało absurdalnie, spowodowało olbrzymie represje, to przedłużyło walkę o polskość i dociągnęliśmy do 1918 roku.
Oni byli uwłaszczeni przed tym, oni byli uwłaszczeni przez cara i dlatego nie pomagali powstańcom. Chłopi wcale nie weszli do powstania, tylko arystokracja i trochę młodzieży miejskiej. Chłopi się nie ruszyli.
Chłopi nawet czasami łapali powstańców i dawali Rosjanom. Mnie się zdaje, że zgadzam się z Piłsudskim, bo bardzo go lubię. On napisał książkę, którą kiedyś czytałem, że jednak powstanie [styczniowe] miało jakiś sens. Nasze, nie wiem, mam zresztą scysje na ten temat, bo jak to mówię, to niektórzy z moich kolegów, reagują: „Co to za głupstwa, trzeba było”. Nasz doktor, „Stasinek” Sosabowski i wielu innych myślą tak jak ja.
Widzę symbol w Państwie Podziemnym, w organizacji AK, w organizacji rządu podziemnego, organizacji edukacji narodowej. To było zupełnie fenomenalne. Natomiast samo Powstanie było decyzją, powiedzmy (zgódźmy się, że to była bardzo trudna decyzja), że gdyby nie było Powstania, to nie wiadomo, co by było, Stalin by nas oskarżył za ruchu oporu w Polsce. Rozmawiałem o Okulickim kilka razy. Davies jest jego zwolennikiem. On pisze o raporcie Okulickiego, który zrobił w Moskwie dla NKWD. W raporcie Okulicki zaczyna: „Celem Powstania było uwolnienie Warszawy i oddanie Warszawy uwolnionej w ręce Rosjan, uwolnionej przez AK”. Pierwsza rzecz, która się Rosjanom nie bardzo podobała. „Drugim zadaniem było ocalenie miasta od zagłady i trzecim uchronić ludność cywilną od strat”. „Udało się w stu procentach” [ironicznie], a Okulicki był jednym z tych, którzy pchali do Powstania, Okulicki, „Monter” i Pełczyński. Ktoś powiedział mi kiedyś – było seminarium na Sorbonie, zabrałem głos, bo byłem na sali jedynym powstańcem – „Proszę pana, mówić o Powstaniu czterdzieści czy pięćdziesiąt lat potem, to łatwo powiedzieć”. Odpowiedziałem: „Proszę pani, jeżeli pani ma rację, że pięćdziesiąt lat po Powstaniu nie można o nim dyskutować (pani jest zdaje się historykiem), to pani traci pracę i wszyscy historycy też, bo historycy dyskutują o Aleksandrze Wielkim, o którym prawie nic nie wiadomo, dyskutują o Napoleonie, o Neronie i tak dalej. Jeżeli nie można dyskutować wydarzeń sprzed pięćdziesięciu lat, to jak można dyskutować wydarzenia sprzed dwóch czy trzech tysięcy, kasujemy naukę historii, nie ma historii”.