Dobrochna Marianna Grochowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Dobrochna Grochowska, z domu Śliwkowska.

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną?

Byłam dzieckiem chodzącym do pierwszej klasy. Mieszkaliśmy w Warszawie.

  • W której części miasta?

Na Woli.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Ojciec był literatem, a matka pracowała w szkole, była nauczycielka. No, czasy były dość trudne, bo oboje rodzice po I wojnie z niczym właściwie wyszli. Mama, tak jak opisywała Maria Dąbrowska spalenie Calisii, tak rodzina matki uciekła też z Kalisza. Zupełnie z niczym byli. A ojciec był w Rosji Carskiej, w czasie rewolucji dopiero przedarł się do Polski. Był tam oficerem. No i później ten okres dwudziestolecia był dla nich bardzo trudny, bo właściwie nic nie mieli, wszystko trzeba było zdobywać. Między innymi dlatego zamieszkali w Gdyni, bo tam akurat ojciec dostał pracę, założył związek, był jednym z założycieli związku literatów na Kaszubach. I ja się tam urodziłam, w Gdyni, a później wrócili do Warszawy.

  • Ile miała pani lat, kiedy pani rodzina przeprowadziła się do Warszawy?

Dokładnie nie pamiętam, chyba ze cztery lata.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Tak, mam starszą siostrę, starsza ode mnie o trzy lata. Ona urodziła się w Warszawie, ja w Gdyni, a później wrócili z powrotem do Warszawy.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

No, pamiętam doskonale. Przede wszystkim [pamiętam] audycje radiowe ogłaszające alarm dla miasta Warszawy, przy czym głos prezydenta Stefana Starzyńskiego pamiętam doskonale. Między innymi ojciec też zgłosił się do wojska, ale ponieważ skończył akurat na wiosnę pięćdziesiąt lat, więc już nie chcieli go przyjąć jako czynnego żołnierza, oficera. Ale ponieważ znał prezydenta Starzyńskiego, to dostał zlecenie do pracy w cywilnej obronie Warszawy i był komendantem na dwa okręgi: Koło i Wolę. Tak że pamiętam też, jak się kopało rowy. Ja też jakąś łopatką z piaskownicy kopałam. No i rzeczywiście strach ogólny był, trochę podniecenie. A później pamiętam doskonale, jak już nasze wojska wychodziły z Warszawy, składały broń i ulicą Górczewską, pamiętam, między innymi wychodzili nasi żołnierze. I moja mama, może trochę lubiła takie patetyczne akcenty, ale podeszła z nami do tych żołnierzy i jednego z tych żołnierzy pocałowała w mundur i nam [kazała], mówiąc: „Pocałujcie ten mundur, bo może wiele lat nie będziecie widziały polskiego żołnierza”. No i siostra pocałowała, ja nie, bo się wstydziłam, taka byłam jeszcze mała. No i oni składali tą broń, między innymi na ulicy Górczewskiej, przed szkołą czy budynkami szkoły Wawelberga, i tam później podpalane było, polewane benzyną. Tego już nie widziałam, to już tylko od ojca wiem, bo ojciec między innymi tymi sprawami się zajmował.

  • Jak zmieniło się pani życie po wejściu Niemców do Warszawy?

Tam, gdzie mieszkaliśmy, tam nadal mieszkaliśmy, było bardzo skromnie, no bo... W 1939 roku przecież były całe problemy wyżywienia, tak że nie miało się też i wymagań dużych.

  • Z czego utrzymywała się pani rodzina?

Mama była nauczycielką, pracowała w szkole, a myśmy chodziły do szkoły z siostrą do zakonnic na ulicy Syreny. Chyba tej ulicy już nie ma.

  • Jak pani wspomina swoją szkołę?

Później chodziłam do prywatnej szkoły pani Tymińskiej, to już na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, w samym narożnym domu. I pamiętam, że w tym domu był sklep z zabawkami, i stałam i oglądałam te zabawki codziennie. Szkoła była bardzo miła, bo uczyła już i nie tylko tych podstawowych przedmiotów, na które zezwalali Niemcy, ale później były też i komplety, chodziłyśmy do różnych mieszkań prywatnych i tam się uczyłyśmy geografii, historii. Między innymi była jakaś, pamiętam, zabawa, [którą] pani Tymińska zorganizowała dla mojej klasy, i była jakaś pani ubrana w kostiumie i trochę po męsku podstrzyżona i myśmy po kolei dygały, przedstawiane były panienki po kolei. To była panna Rodziewiczówna. I pamiętam, tak już wtedy zaczynałam trochę czytać jej książki, to mnie to bardzo się utrwaliło.
No a poza tym to jak dzieci. Przede wszystkim była godzina policyjna. Rodzice byli domatorami w ogóle, a w tym okresie no to w ogóle nigdzie nie wychodzili, tak że w domu to się dużo czytało, mama czytała nam na głos książki. Tak że całą Sienkiewicza „Trylogię”, „W pustyni i w puszczy” to codziennie godzinę, dwie to nam czytała. No a poza tym bawiłyśmy się, jak to dzieci. Zimą wychodziłyśmy na ślizgawkę i na tą ślizgawkę to nawet mama nas woziła daleko, do Doliny Szwajcarskiej. Teraz jest tam Torwar, zdaje się, a tam była kiedyś taka słynna ślizgawka. Marnie, słabo ślizgałam się, siostra lepiej, jej to bardzo dobrze szło.

  • Wracając jeszcze na chwilę do tajnego nauczania, czy pamięta pani nauczycieli, którzy w tym uczestniczyli?

Nie. Tylko pamiętam panią Tymińską i właśnie tą panią Rodziewiczównę. A później jakieś panie nas uczyły. No, pamiętam u tych koleżanek na Szkolnej była dziewczynka, której rodzice mieli duże mieszkanie. Też tej ulicy Szkolnej to już chyba nie ma.

  • Jak często odbywały się takie zajęcia?

Codziennie, jak do szkoły, tak że to...

  • Czy w związku z uczestnictwem w tych kompletach zdarzyły się jakieś niebezpieczne sytuacje?

Nie, to jeszcze była podstawowa szkoła, to jeszcze były dzieci, tak że [nie]. I ta moja klasa to tam było chyba z osiem dziewczynek tylko, tak że to nie były jakieś takie groźne [sytuacje], ale w każdym razie już pilnowali nas rodzice, żebyśmy wiedziały i znały historię, geografię. Pamiętam, w domu też ojciec miał mapę powieszoną na ścianie i szpilkami zaznaczał przesuwanie się frontów. No i tak z góry przewidziane przez Niemców te, jak się cofali, to oczywiście przesuwali się niby na z góry przemyślane pozycje, nie przyznawali się, jak dostawali, jak przegrywali. Tak że to było u mnie w domu, rodzice nic nie kryli, wszystko było jawnie i myśmy sobie doskonale zdawały sprawę z sytuacji i groźby, ze wszystkiego.

  • Czy ktoś z pani rodziny był zaangażowany w konspirację?

No nie, w życie konspiracyjne nie. Ojciec był, no właśnie mówię, był w tej cywilnej obronie Warszawy, no a później to starszy człowiek był i schorowany bardzo, rzeczywiście.

  • Czy w czasie okupacji spotkała się pani z represjami ze strony Niemców?

No nie, bo myśmy w domu siedzieli grzecznie i nie narażali się. Tak że mówię, rodzice w domu siedzieli, my, dziewczynki, tyle że do szkoły chodziłyśmy.

  • Czy pamięta pani Żydów z okresu okupacji?

Ach, doskonale. Doskonale pamiętam, jak się... przede wszystkim cały mur otaczający getto. Jak się jechało tramwajem, to ponad murem widać było Żydów. Tu na Chłodnej chyba było takie przejście, oni przechodzili górą z jednej strony na inną stronę i te dzieci tam pod murem się przeciskające można było widzieć.
No a poza tym myśmy w czasie wakacji wyjeżdżali, rodzice wynajmowali letnisko w Sokołowie Podlaskim, tam w takich wsiach. Jakoś wynajmowali pokój z werandą z ogródkiem i tam się jeździło. Przede wszystkim tam chodziliśmy codziennie na grzyby. To był dodatkowy profit, że były później grzyby na zimę do jedzenia. Tam przez trzy lata żeśmy jeździli. Dopiero w 1943 roku, jak pojechaliśmy, to było bardzo przykre, bo tamtędy przechodziła linia kolejowa do Treblinki, tak że doskonale... Sama widziałam na własne oczy pociągi z wagonami bydlęcymi, zakratowanymi oknami i z tych okien widać było wyraźnie twarze tych Żydów, ich ręce wyciągające się jakoś tak błagalnie. Czasem też – bo sama to widziałem, dosłownie – oni odrywali deski w podłodze, dość, że wyskakiwali. I później na tych torach (też mogli być jacyś ranni) leżeli też po bokach, zanim się odczołgali czy odeszli. A później jechała drezyna, zawsze z trzema, czterema żołnierzami z karabinami i oni, ci żołnierze niemieccy, strzelali do tych, co wyskoczyli i leżeli tam półżywi na torach. Tak że to myśmy nieraz widziały później i bardzo było to przykre, bo uciekłyśmy raz ze strachem. Jakaś Żydówka tak trzymała rękę, cała widać poraniona, jakaś jej się tam lała krew... No ale Niemcy ich dobijali.

  • Czy była pani kiedyś świadkiem, że komuś się udało uciec?

Nie, nie widziałam tego, żeby ktoś uciekł. Ale tam później było strasznie nieprzyjemnie, bo jak wiatr wiał od Treblinki, to wyraźnie był ten smród palących się włosów i ciał, tak że to było nie do wytrzymania. Już tam więcej... Mój ostatni raz, to w 1943 roku byliśmy tam na wakacjach, to chyba parę kilometrów od Treblinki. A później, już w czterdziestym czwartym roku, nie chcieli rodzice jechać do tych miejscowości, bo tak właśnie przykro [to odczuwali]. No a poza tym uważali, że najpewniej, bo już wiadomo, różne były poruszenia, blisko był front, więc najbezpieczniej w Warszawie. [Lepiej] już nie wyjeżdżać, tylko po prostu zostać w Warszawie. Dlatego zostaliśmy, w te wakacje jedne nie wyjechaliśmy z Warszawy.

  • Jak ludność miejscowa z okolic Treblinki reagowała na to, co się dzieje? Co się mówiło o tym?

No, nie wiem, do dziecka nie dochodziły wiadomości, żeby tam kogoś [ratował]. Może i ktoś brał, mieli domy, mieli jakieś zabudowania, może przechowywali tam jakichś [uciekinierów], no ale ja nie mogę potwierdzić, bo tego nie widziałam. Ale widziałam sama te transporty i tych ludzi, jak wyskakiwali. Myśmy się kiedyś tam właśnie bawiły, takie łęgi, łąki przy tych torach kolejowych były, tak że doskonale to sama widziałam. Tośmy uciekły. Jak później Niemcy na tej drezynie jechali, to przecież nie zostały dzieci, żeby tam się bawić z piłką. Już więcej tam nie jeździliśmy.
No ale przed samym Powstaniem, właśnie w tym czterdziestym czwartym roku, na wiosnę, pamiętam, rodzice nas specjalnie wzięli, pojechaliśmy na Dworzec Główny w Warszawie po to, żeby oglądać, jak Niemcy, Niemki z kuframi, z walizami uciekali przed Powstaniem, przed [frontem]. Już do Vaterlandu uciekali z całym swoim możliwym, ruchomym dobytkiem.

  • Dużo takich rodzin oprócz pani przychodziło na dworzec, żeby popatrzeć?

Nie wiem, no jak na dworcu, tłumy ludzi, przecież trudno mi powiedzieć. Ja wiem, co ja widziałam i co moi rodzice [przekazali]. Przed nami nic nie kryli, żadnych informacji, żebyśmy wszystko doskonale wiedziały i rozumiały.

  • Czy pani rodzina spodziewała się wybuchu Powstania?

No, Powstania tak. I nawet było jakieś takie pragnienie, euforia była. Jak już to Powstanie wybuchło, to była radość, że nareszcie będzie wolność. Moi rodzice urodzili się w niewoli i młodość, i szkoły kończyli w niewoli, tak że bardzo silnie odczuwali i nam przekazali, stąd i ja tak samo, jak dzieci widzą, jak rodzice się cieszą, to i dzieci się też cieszyły, że nareszcie będziemy mieli niepodległość.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Byłam wtedy w domu. Moja mama była na mieście i żeśmy się martwiły i płakały, że późno. Dopiero późno udało się jej wrócić do domu. Była, coś załatwiała na mieście.

  • I pamięta pani ten moment? Usłyszała pani strzały? Czy jak to wyglądało?

No tak, przecież i komunikaty radiowe były. Jeszcze rodzice przed samą wojną kupili radio, taką superheterodynę z „magicznym okiem”. No więc to radio było i komunikaty rzeczywiście okropne.
  • Czyli słuchała pani radia powstańczego?

Ja mówię o komunikatach w trzydziestym dziewiątym... Aha, bo wróciłam do tego pamięcią. Później to nie słuchałam, bo nie było. Radio było zapakowane, w trzydziestym dziewiątym roku Niemcy kazali przecież oddawać, zanosić im. Rodzice zapakowali radio, zabezpieczyli przed wilgocią i gdzieś ojciec zaniósł, do jakiegoś znajomego, żeby zakopać, i było zakopane, tak że już później radia nie było.

  • Wróćmy do etapu Powstania. Mówiła pani, że wybuch zastał panią w domu. Co się działo dalej?

No, czekałyśmy na mamę. No i jak już później wiadomo było, że już są wszędzie walki, głównie na Woli, no to się przecież schodziło i siedziało się w piwnicy własnej. No ale ponieważ te groźne komunikaty były, że na Woli „ukraińcy” zajmowali Wolę i ta rzeź ludności cywilnej była, i podpalane, to już nasz dom... Już wiadomo było, że już sąsiednie domy się palą, tak że rodzice... I myśmy tak jakoś wieczorem, bo już było ciemno, wyszliśmy z naszego domu i jeszcze ja, pamiętam, się odwróciłam, to zobaczyłam tę pożogę i nasz dom też już się zaczynał palić. A wyszliśmy tak jak staliśmy, tylko miałam metrykę swoją na szyi w woreczku zaszytą, no i żeśmy wtedy poszli ulicą chyba Żytnią, koło cmentarza żydowskiego, później przez getto, które już było całkowicie zrównane z ziemią, i weszliśmy na Starówkę.
Chyba gdzieś na Długiej byliśmy. Też już po piwnicach różnych się wszyscy jakoś kryliśmy. No i pamiętam trzeba było się przenosić, bo stopniowo te domy były też ostrzeliwane przez, wiadomo, „szafę” albo „krowę”, jak na nią mówiono. Przeraźliwy zgrzyt takiej rakiety był. I pamiętam, jak żeśmy chcieli na Długiej się przenieść z jednej strony na drugą i tam była barykada. I żeśmy tą barykadą musieli przejść dołem, ale to też jakoś tak ojciec nas po kolei wypuszczał, co parę sekund obliczając odcinki, czas między poszczególnymi strzałami tej „krowy”. To wpierw siostra przebiegła, później mnie tata wypuścił, żebym pobiegła, później mama i ojciec. Przebiegliśmy na drugą stronę, na tą Długą. Tam później ojciec był ranny w głowę, bo przecież były ciągłe naloty. Żeśmy w tych piwnicach siedzieli na Sapieżyńskiej i później na Franciszkańskiej. Tam na Franciszkańskiej jak weszliśmy, to tam były długie oficyny i w tych oficynach były przygotowane prycze drewniane wzdłuż całej tej piwnicy pod oficynami. I myśmy weszli do tej jednej piwnicy i wszystkie te prycze były już zajęte przez ludzi. Tam na tych pryczach była jakaś słoma czy coś i tak tam chyba ze sto osób było, bo to wielka była piwnica. I już jak myśmy weszli, to już nie było pryczy, nie było miejsca na pryczy. Żeśmy po prostu tylko usiedli, był jakiś siennik przy samym wejściu, pod ścianą, tylko na tym sienniku żeśmy siedzieli. Tam parę dni siedzieliśmy.
No, cały czas w ciągu dnia były naloty i wystrzały, więc tylko człowiek czekał i liczył, że już samolot słychać, że gdzieś indziej zrzucił bombę, [to] jakoś parę minut spokoju, można było odetchnąć spokojnie. No i rzeczywiście nieprawdopodobne... Tak żeśmy zazdrościli tym ludziom na tych pryczach... W końcu w nasz dom też trafiła bomba (to był czteropiętrowy dom) i ta bomba jak spadła, to karbidówki (bo karbidówki były, paliły się w tych piwnicach) to przygasły, w ogóle podmuch zadusił te lampy, zrobiło się ciemno i po chwili dopiero ta bomba wybuchła i jeszcze do dna ten dom całkowicie został zrujnowany. I tylko nad naszym siennikiem – dosłownie tylko, bo reszta to wszyscy ludzie zostali zabici – nad naszym siennikiem szyna, taka jak nośna, stropowa, ugięła się i główny zwał tego gruzu zatrzymał się na tej szynie. Tylko nas zasypały drobniejsze [fragmenty]. Tak że byliśmy też zasypani, ale ponieważ [byliśmy] tak blisko, przy samych drzwiach, zaczęliśmy wołać, i wtedy z sąsiedniej piwnicy jacyś ludzie przyszli, nas odkopywali. Mnie wyciągnęli też za ręce, za ramiona, i rodziców też, i w ten sposób wyszliśmy wszyscy spod tego gruzu. Tylko my i nikt. Zdaje się, że nawet jedna pani siedziała z nami na tym sienniku i ona chyba – nie chyba, tylko na pewno – też została uratowana. I to była pani, która... Dopiero teraz sobie uświadamiam, [że] to była moja nauczycielka. I jakoś podeszła, no przecież żyło się dzień i noc między ludźmi, rozmawiało się, ona przyszła do rodziców porozmawiać. Tak że nas czworo i ona wtedy z tego domu byliśmy uratowani. Poza tym nikt.
Już więcej nie chcieliśmy siedzieć w piwnicach, tylko siedzieliśmy w jakimś parterowym domku, tak że doskonale było widać samoloty latające tuż nad domami. Nawet twarze tych pilotów było widać, w okularach siedzieli, takich lotniczych. No i tak żeśmy siedzieli chyba do końca, aż Starówka jeszcze się trzymała. Przecież ciągłe były gazetki, komunikaty, wiadomości pocieszające, że już nasze wojska są po drugiej stronie Warszawy, na Pradze. No czekaliśmy, że jakoś, prawda, to się utrzyma, no aż w końcu żołnierze AK, wiadomo, zaczęli opuszczać Starówkę, przenosić sie kanałami do Śródmieścia. I to było chyba pierwszego czy 2 września, tak że w sumie razem, i na Woli, i na Starówce, stale byliśmy w bardzo trudnych warunkach. I muszę przyznać, pamiętam, że były osoby, niektórzy ludzie, jak zobaczyli, że żołnierze AK opuszczają Starówkę, to trochę niektórzy mieli pretensje do nich, że jak to, przecież wywołali to Powstanie, że wszyscy mieli nadzieję, no i... Zresztą nam bardzo było... Przecież solidarność była jakaś taka międzyludzka, ale trochę wtedy mieli pretensje, że niepotrzebne to było, takie straty i teraz opuszczają, że już trzeba się zgłosić i wyjść do Niemców.

  • Czy były to wyłącznie ustne komentarze?

Ustne tylko i to nie wszyscy. Jeden czy dwa takie głosy usłyszałam, a nie tak, żeby tam jakieś były oficjalne apele. Zresztą wszyscy już byli tak umęczeni, udręczeni i zagłodzeni i osłabieni, że już się nie politykowało.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało takie życie codzienne, kiedy pani przebywała w piwnicach?

Cały miesiąc. No, siedziało się w piwnicy. W dzień były naloty i ostrzeliwania, ciągły strach, a w nocy było troszeczkę [spokojniej]. Niemcy sobie robili po prostu [przerwy], sami odpoczywali, tak że wtedy moja mama wychodziła i po prostu o jakieś jedzenie dbała, więc... Zdaje się, że tam był jakiś browar na Starówce, ludzie zdobywali, brali stamtąd jęczmień, żyto, ziarno. I na jakichś takich dwóch cegłach, w jakimś garnku gdzieś znalezionym ten jęczmień mama rozgotowywała. No, nie było smaczne. Poza tym kiedyś jakieś kostki cukru gdzieś tam zdobyte, bo przecież były jakieś zapasy i poniemieckie, tak że nie było tak co jeść poza tym. Głód był po prostu.

  • Jak było z wodą?

No, woda była. Gdzieś mama przynosiła w jakimś garnku, dzbanku czy czymś, no ale tyle, że nie do mycia, tylko tak, żeby się napić chociaż.

  • Mówiła pani, że przez cały dzień były naloty.

Tak, co parę minut.

  • Ale jak wyglądała sytuacja w piwnicy? Ludzie siedzieli? Rozmawiali o czymś?

Siedzieli. No przecież nie bawiłyśmy się, tylko się siedziało i bało. I się czekało, że już odleciał albo już zrzucił bombę gdzieś dalej.

  • Wspomniała pani o gazetkach, które były dostępne.

No tak, no to bez przerwy. Ojciec i wszyscy ludzie sobie wzajemnie dawali jakieś gazetki, ulotki. Pocieszające oczywiście to wszystko było. Komunikaty radiowe jakieś, gdzieś tam później pisane, były rozdawane. To był stale głos nadziei.

  • Czy pamięta pani jakieś tytuły?

Nie. Ja tyle, co słyszałam i widziałam, jak rodzice czytali, to i do mnie docierało.

  • Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?

Nie.

  • Czy miała pani jakikolwiek kontakt z Powstańcami?

No, przecież stale też przebiegali przez te piwnice i z bronią, i z tym, i z tamtym, to przecież widziało się ich stale. My sami przecież jak [przechodziliśmy] z jednego domu do drugiego, to się trzeba było też przemykać.

  • Jak ludzie reagowali na Powstańców?

Bardzo życzliwie, bardzo życzliwie. To tylko wtedy jak już opuszczali tą Starówkę, przenosili się do Śródmieścia kanałami, to właśnie wtedy pamiętam, że trochę niektórzy ludzie mieli żal. A tak pamiętam, ojciec był ranny w głowę, to też przemykaliśmy się, bo już nie rozdzielaliśmy się, bo ojciec chciał do tego szpitala, na Długiej był szpital prowadzony. Między innymi tam taki późniejszy łódzki ksiądz... Jak się ten ksiądz nazywał? Był tam, pracował w tym szpitalu, a później był akademickim duszpasterzem, później w Rzymie też był w Radio Watykan... taki złotousty ksiądz. Może sobie za chwilę przypomnę, jak on się nazywał. No więc tam żeśmy poszli na Długą do tego szpitala, ojcu opatrzyli głowę i jakoś później gdzieś żeśmy się znowu przenieśli do jakichś domów. Już nawet nie wiadomo, jakie to ulice były, przecież to było wszystko gruzy, bo jak [się było] do końca na Starówce, to już ta Starówka była rzeczywiście bardzo zniszczona.

  • Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne?

No tak, tak. Na tej ulicy Długiej, co mówię, że był ten schron z pryczami, cośmy tak zazdrościli tym ludziom na pryczach i oni później zginęli... Tak że refleksje mieliśmy później dopiero po tym bombardowaniu tego domu, co znaczy czegoś zazdrościć, a później okazuje się, że... No, bardzo było... Trudno później nawet wyrazić to uczucie. I tam też w tym domu było... [przerwa w nagraniu – red.]
A druga oficyna też była przygotowana wcześniej, bo tam zakonnice jakieś siedziały w tej drugiej oficynie. Miały podobno dość dużo zasobów jedzenia i nie dzieliły się. Ale tam przyszedł jakiś ksiądz i odprawiał co parę dni msze, tak że myśmy z siostrą chodziły tam na mszę do tamtej piwnicy, tak że oczywiście wiara bardzo była silna wtedy u ludzi. Jak jest trwoga... Tak że była bardzo potrzebna. Duża potrzeba, po prostu.

  • Czy zdarzały się jakieś takie momenty pogodniejsze, związane z życiem kulturalnym, jakimś śpiewaniem piosenek?

Nie, nie było żadnego. No, gdzie można było, jak siedziały cztery osoby na jednym sienniku, częściowo po ciemku, bo przecież to piwnica, i jeszcze głodni, bez świeżego powietrza, bez słońca. Tylko na te msze chodziłyśmy z siostrą.
  • I co się działo dalej, od momentu upadku Starówki?

Jak rzeczywiście żołnierze nasi się wycofali, wszyscy już tłumnie wychodzili ze wszystkich piwnicach i szpar. No i Niemcy... Do Niemców się szło tam tych parę kroków, te fronty to tam się stykały na każdym kroku. No i mój ojciec z tą zabandażowaną głową i Niemcy nas od razu, tłumy wyległych ludzi, popędzili na Cytadelę. Kawał drogi, bo przecież człowiek był zmęczony, osłabiony, już nie mówię, ojciec ranny, dziewczynki też słabe, niedożywione. I na tą Cytadelę bardzo ciężko nam było iść. W dodatku to było rano i to już był wrzesień. To była bardzo piękna pogoda, były wtedy upały, w te dni. Na tej Cytadeli żeśmy usiedli na ziemi, te tłumy ludzi, i następnego dnia (chyba następnego dnia) Niemcy znów nas przepędzili przez całe prawie miasto aż na Wolę, do kościoła Świętego Wojciecha.
W kościele Świętego Wojciecha rozdzielali mężczyzn od kobiet i dzieci. I wtedy ojca już oddzielili, moja mama podeszła do jakiegoś niemieckiego oficera i biegle po niemiecku go poprosiła, żeby się zgodził i puścił ojca z kobietami, z nami, bo jest ranny. I pokazała temu oficerowi i mówi: „Bo ranny w głowę”. Ojciec jeszcze nie zdążył odejść, ona od razu szybko prosiła [oficera] o interwencję i on się zgodził. Jeszcze spytał się, skąd ona zna tak niemiecki. Mama powiedziała, że ze szkoły po prostu. I ojciec mógł się do nas dołączyć. I tam żeśmy w kościele... W kościele myśmy się nie dostali, bo kościół był cały zapełniony, ale na tych terenach wokół kościoła ludzie też siedzieli, spaliśmy całą noc. I znów rano Niemcy nas popędzili na Dworzec Zachodni i tam kazali wsiadać do wagonów bydlęcych i ojciec razem z nami. No i tam pociąg w końcu ruszył i stawał co pewien czas, na pewno z jakichś względów kolejowych, i zatrzymał się właśnie na stacji Ursus. I ten nasz wagon akurat zatrzymał się przy schodach, które zbiegały na dół, do miasta. Te drzwi nie były zabezpieczone, tylko można było odsunąć. Przez szparę to zobaczyliśmy i ojciec zdecydował: „Wychodzimy, uciekamy”. Wyskoczyliśmy z tego wagonu, nie wiem, zdaje się, że jedna czy dwie osoby razem z nami. I tam stali żołnierze z karabinami i jakiś żołnierz jak zobaczył, że my wyskakujemy, wyraźnie odwrócił się i poszedł w drugą stronę tego peronu. Myśmy zbiegli po schodach na dół do Ursusa, na miasto.
No i miasto Ursus rzeczywiście przyjmowało ludzi pełnymi ramionami, serdecznie. Już tam stało parę osób z jakiegoś komitetu ratującego innych ludzi i jakaś pani z tego komitetu nas wzięła do siebie do mieszkania, takie mieszkanie eleganckie było, rzeczywiście. Później mówiła, że jej mąż w trzydziestym dziewiątym roku został na Zachodzie, w Anglii i jemu też pomagają ludzie i pomagali i dlatego ona też się włączyła do tej pomocy. Umyła nas, odwszyła, nakarmiła. Troszkę tam u niej, parę dni, byliśmy, no a na obiady... Obiadów nie było, tylko chodziliśmy na zupę do RGO. No i jakoś później się... U tej pani jakoś troszkę odetchnęliśmy, po prostu umyliśmy się... No, przyjąć takich ludzi brudnych, zawszonych to z jej strony było bardzo szlachetne. Później żeśmy się jeszcze tułali po Włochach, po Gołąbkach, [gdzie] też ludzie nas przyjmowali z dobroci.
No i później jak wystąpiło to tak zwane „wyzwolenie”, no to poszliśmy do Warszawy na piechotę. Przecież to kawał drogi. I tam zobaczyliśmy, że tu nie ma już zupełnie do czego wracać. Ojciec już był ciężko chory, bo dostał wylewu i miał połowę ciała sparaliżowaną, tak że myśmy tylko z mamą do Warszawy poszły. Tam w Warszawie żeśmy później przebiegły na Stare Miasto, widziałam Kolumnę Zygmunta leżącą na ziemi.

  • Jakie miasto sprawiało wrażenie?

No, jakie mogło? No, przerażające. A ponieważ ojciec chory, to moja mama już nie miała możności, nie było gdzie, do czego wrócić, nawet się jakoś zahaczyć, tak że ponieważ miała w Łodzi siostrę... No i później przyjechała do Łodzi, z siostrą jakoś uzgodniła, że później do nas wróciła, z powrotem do Gołąbek, i nas i ojca zabrała tu do Łodzi. A w Gołąbkach też mama nas na komplety, na lekcje jakieś, prowizoryczną szkołę, już nas wtedy zapisywała. Żeśmy chodziły ten czterdziesty czwarty rok, okres zimowy. A tu w Łodzi później miała ciężko chorego męża, który po półtora roku umarł, no i patrzyła, żeby tylko córki wykształcić, wyżywić. Jakoś zdołała, była bardzo dzielna. Ja podziwiam sama, naprawdę, jak ona sobie dawała radę.

  • Proszę powiedzieć, jak pani rodzice mieli na imię?

Ojciec Kazimierz Śliwkowski. Jest taka książka wydawana zaraz po wojnie „Cywilna obrona Warszawy”. Tam jest nazwisko dane jego w spisie, tylko że nawet bez imienia, ale podane, że właśnie jako na okręg Wola i Koło był komendantem. A mama, Melania Śliwkowska, z domu Małecka. No to właśnie z tego Kalisza tak się uratowała, tak że raz, jako dziecko zupełnie nago, z niczym znalazła się, a drugi raz po Powstaniu, [bo] przecież niczego nie wyniosłeś. Zaczynała od wszystkiego.

  • Proszę powiedzieć, czy była pani świadkiem zbrodni wojennych popełnianych podczas Powstania?

No byłam, choćby wszystkich tych ludzi, ja ich pamiętam, co z nami zostali, no to trudno... Ja nie wiem, czy pani chodzi o bezpośrednią [zbrodnię], że ktoś kogoś zabija bezpośrednio. Czy samo tych ludzi, co widziałam, co ginęło, czy których znałam, tu już było wiadomo, tu zginęli, tam zginęli. Jak wtedy nas wyciągnęli, to [były] ze dwa czy trzy ciała, jakieś takie w bramie, jeszcze prawie że dogorywające, no to też trudno tego nie nazwać zbrodnią. Ale tak żeby jeden drugiego z pistoletu zabijał, jeżeli to ma pani na myśli, to nie widziałam. Czy jakieś rozstrzeliwania, czy coś, no to już nie w domenie dziecka.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Z Powstania nie mam żadnego dobrego wspomnienia. Dlatego właśnie mówię, że niechętnie [to wspominam]. Chciałam się wycofać, nie chciałam się zgodzić, bo już wczoraj i przedwczoraj te różne sceny mimo woli mi przelatywały przez głowę. I to nie jest wspomnienie, które ja opowiadam. Moje dzieci nawet nie chciały tego słuchać. Może syn to czasem mnie namawiał, żebym usiadła, może coś napisała. To nie jest przyjemność.

  • A co było najtrudniejsze?

Te naloty były najgorsze, te pikujące samoloty, gwiżdżące, bomba, no i oddech, że nie w nas, tylko gdzieś tam, prawda, dwa domy z boku, gdzieś indziej spadła, ale wiadomo, że tam też ludzie ginęli, tylko że nas jeszcze to ominęło.

  • Jaka po latach jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?

Nie zabieram na ten temat głosu. Mądrzejsi ode mnie też mają różne zdania, to ja już nie będę w ogóle się wypowiadać.

  • Chciałabym jeszcze na chwileczkę wrócić do momentu, w którym pani mówiła o wyjściu polskich żołnierzy z Warszawy.

W trzydziestym dziewiątym roku? Tak, to było bardzo bolesne. Zaniedbani, brudni, bo też upał taki był, bez broni już, te mundury rozpięte, takie ręce opadające.

  • Czy pani mama, prowadząc panią i pani siostrę, żeby ucałować ten mundur...

Tak, tak, ludzie wychodzili i żegnali żołnierzy polskich.

  • Ale po prostu podeszły panie i pocałowały ten mundur?

Tak, mama podeszła, my za mamą i ludzie, prawda, co kto miał, to dał tam, bo przecież trzydziesty dziewiąty rok to też był bardzo okrutny, też długi czas miasto... Przecież i głód, bieda, też były problemy bardzo silne.

  • Czy z tym żołnierzem, do którego panie podeszły, to po prostu...

Szły szeregi, do jednego z nich mama podeszła i myśmy też, no tak jak polscy żołnierze, chłopcy tacy już udręczeni, umęczeni, rozbrojeni, bo już bez broni. No tak, pamiętam te mundury rozpięte, ten upał taki, oni tak szli. Oni się wycofywali z Warszawy, przecież taki był obowiązek, Niemcy zażądali, przy czym [Polacy] broń zostawiali i niszczyli. Ojciec był przy tym i nam później opowiadał, że podpalali, polewali benzyną i podpalali.

Łódź, 21 października 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Dobrochna Marianna Grochowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola, Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter