Edward Zalewski „Jur”

Archiwum Historii Mówionej
Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Pochodzę z rodziny robotniczej. Mieszkałem na przedmieściach. Kolejowa, Bema – to było kiedyś przedmieście Warszawy. Mieszkałem na ulicy Wesołej. Teraz tej ulicy nie ma, bo zrobili na niej magazyny. Pierwsza ulica Wesoła została spalona. Niemcy obiecywali, że jak tylko będą wychodzić, to spalą, zburzą. Wymordowali ludzi. Mój ojciec zginął... Chodziłem do szkoły na Bema. Do wybuchu wojny skończyłem tylko pięć klas szkoły podstawowej, bo ten wiek akurat na to wskazywał. Jestem z Warszawy, jestem rodowitym warszawiakiem.

Proszę powiedzieć coś o rodzinie.

Nas było sześcioro. Ojciec pracował w Ogrodzie Saskim, w gazowni miejskiej na Kasprzaka. Matka w domu. Mieszkaliśmy bardzo biednie. Pochodzę z biednej rodziny.

Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Z wybuchu wojny zapamiętałem to, że starsi ludzie płakali, a my – dzieci w tym wieku co ja – cieszyliśmy się, że będziemy mieli dostęp do rozbitych sklepów i będziemy mogli pojeść słodyczy. Tak to było. Cieszyliśmy się, że jak będzie gdzieś rozbity sklep, to będzie wreszcie coś słodkiego. Jak podkreślałem, pochodzę z biednej rodziny i w domu nie było za dużo słodyczy. Uważałem, że czekoladę, miód i takie inne artykuły, to tylko królowie mogą jeść. Do szkoły nie brałem żadnych kanapek, bo musiałbym wziąć tylko chleb ze smalcem, a koleżanki, koledzy nazywaliby mnie: dziad. Wolałem nie brać. Dla mnie szynka była rzeczą nieosiągalną. Mówię tak, jakbym chciał, żebyście mnie do partii wciągnęli z uwagi na to, że taki biedny jestem. Nie, ja tylko mówię, jak było. […]

Ma pan jeszcze inne wspomnienia z września 1939 roku?

Z 1939 roku mam takie wspomnienia, że mama wysłała nas: mnie (miałem wtedy dwanaście lat), siostrę młodszą ode mnie o trzy lata i siostrę o rok starszą ode mnie kolejką Grójecką […] gdzieś za Grójec, bo brat tam się ożenił. To było niesamowite przeżycie. Niemcy bombardowali kolejkę. To było już w połowie września, jak uciekaliśmy tą kolejką. Ja wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem świnie, krowy… Moje najszczęśliwsze czasy, wakacje były na gliniankach. Na gliniankach topiły się koty, psy, konie, krowy. Myśmy się w tym kąpali. Takie niewesołe było moje życie.

Czyli pierwszy okres spędziliście z rodzeństwem poza Warszawą.

Tak. Później wróciliśmy. Nasz dom był już rozwalony. Dwa razy rozwalali nam dom: w 1939 roku i w Powstaniu. W Powstaniu to już doszczętnie.

Czym zajmował się pan w okresie od początku wybuchu wojny do Powstania?

Pierwszy raz w życiu widziałem krowy (tak jak mówiłem), a później starsi bracia na wiosnę zawieźli mnie, żebym krowy pasł. Pasłem krowy przez cały sezon i uchodziłem za jednego z najlepiej pasących, bo mi krowy w szkodę nigdy nie wchodziły. Chwalili mnie za to niesamowicie. Szczekałem i piałem, bo jeszcze teraz nazywali mnie: Chmielewskiego pies albo kogut. […] Nigdy nie puszczałem krów w szkodę. Miejscowy pastuch przyprowadził krowy, to miał czas pospać, a ja i o czwartej godzinie [wstawałem], jak tylko słońce wschodziło... Mi nie dawali spać, tylko musiałem po ogrodzie chodzić i patyki zbierać. Taki mój zakichany los, całe życie tyrać i tyrać. Spałem tylko pod [wieczór], ale krowy nigdy nie poszły w szkodę.

Kiedy wrócił pan do Warszawy?

Do Warszawy wróciłem w 1940 roku, a w 1941 roku zacząłem pracować w firmie „Niekrasz i Borowicz”. Gdy właściciel przyjmował mnie, to mówił do brata: „Ja chciałem chłopaka, a pan mi dziecko przyprowadził”. I od tej pory byłem w firmie „Niekrasz i Borowicz”, Targowa 36, lakiernia. Tam pracowałem.

I tam po raz pierwszy zetknął się pan z konspiracją?

I tam ci dwaj szefowie mnie wciągnęli. Do nich przychodzili faceci i słyszałem rozmowy, szepty i czułem, że ten... „A co to za chłopak?”. – „A to z porządnej rodziny”. – „A to go wciągnąć i już”. – „Edek, chcesz być zołnierzem?” – [spytał się] tak żartobliwie, a ja, dzieciak, mówię, że tak. Miałem to szczęście, że to było AK. Później dostałem pseudonim, tylko nie pamiętam, czy składałem przysięgę w kościele na Skaryszewskiej, czy u Niekrasza w mieszkaniu, Targowa 30. Tego nie pamiętam. Szef wybrał mi pseudonim „Jur”. Mój pseudonim to „Jur”. Była to 21. kompania Śródmieście, porucznik „Trojan” [Jan Jedliński (?)].

Czym się tam zajmowaliście? Na czym polegała wasza działalność?

Nasza działalność to [była] tylko zbiórka, rozbierało się broń, ćwiczyło tyralierę. Punkt był jeden. Pamiętam, że jeden mieliśmy na Kieleckiej, na parterze. Tam było takie [dramatyczne], bo to na parterze, a tu Rakowiecka, a tam przecież szkopy stały. Idzie patrol (takie blachy mieli), a my tu mamy rozłożoną broń. Zosia miała stać przed bramą i ostrzegać. Jej nie było, poleciała gdzieś. My tu stoimy i dopiero ten nasz przełożony zorientował się i mówi, żeby wesoło było, żeby się śmiać (to było widać z okien). No to zaczęliśmy i szkopy przeszli. Zosia dopiero później dostała wygawor i popłakała się.

Jak zapamiętał pan wybuch Powstania?

Rano, około godziny dziesiątej, z moim przyjacielem Wackiem, z którym razem pracowałem, byłem na podwórku na Wesołej. Strzelaliśmy na ganku z grochu. Przyszli starsi ode mnie koledzy. Podleciałem do nich. „Bierz opatrunek i żywność na dwadzieścia cztery godziny. Szybko. Czekamy”. Poleciałem szukać tego opatrunku, ale żywności nie szukałem, bo nie było. Ojczulek mój (ostatni raz się z ojcem widziałem): „Czego ty szukasz?”. Znalazłem ten opatrunek. Ojciec [złapał] mnie za rękę: „Co to jest?”. Ja mówię, że nic, a on do mnie: „Ty, a może ty…”. – „Tak tatusiu, idę, bo dzisiaj prawdopodobnie..”. (A nikt nie wiedział, tylko mój kolega Wacuś) – „A to ty jesteś zorganizowany?”. Inny rodzic to by [powiedział]: „Nie puszczę cię.”, a mój ojciec powiedział: „Edziu. Ty uważaj na siebie. Jestem z ciebie dumny”. Ucałowaliśmy się i nic więcej. Wtedy widziałem ojca ostatni raz.

Potem ojca już pan nie wiedział?

Już nie widziałem. Ojciec zginął. Całą Wesołą od razu spalili, wszystkich... Jak odchodziłem, powiedziałem do Wacusia, że w razie czego, jakbym gdzieś zginął, to powiedz, że nie byłem żadnym bandziorem (bo to różnie bywa).
[Było takie wydarzenie], które nauczyło mnie dyscypliny i obowiązku. Piękna pogoda, moi koledzy rówieśnicy chodzą gdzieś nad Wisłę, a ja nie, bo w niedzielę mieliśmy różne zebrania. W końcu [postanowiłem], że nie pójdę [na zebranie] i poszedłem z nimi. Telefon do Sikory (bo u nas nie było w warsztacie telefonu), że ciotka chora. Już wiedziałem, o co chodzi. Idę. „Dlaczego żeś nie przyszedł?”. – „A bo to, bo to..”. Taki łepek zaczyna się plątać, a oni to wiedzą. „Ty gnoju, co ty myślisz, że to harcerstwo!? Jeszcze raz nam taki numer wywiniesz, to cię matka znajdzie z tabliczką »zdrajca«!”. Ja się rozpłakałem, oni zrobili swoje – nastraszyli gnojka. I wtedy już, czy to zimno, deszcz czy nie deszcz, to byłem już zawsze. Tego mnie nauczyli. Teraz zawsze jestem na czas.

Pana rodzeństwo było też w konspiracji?

Nikt w rodzinie nie był, tylko ja jeden, a nas było sześcioro. [Byłem] tylko dlatego, że pracowałem z panami, którzy należeli. Jeden miał [pseudonim] „Żbik”, a drugi „Ryś”. A który miał jaki pseudonim, to nie wiem. Wiem tylko, że „Żbik” i „Ryś”. […]

Gdzie pan się udał po opuszczeniu domu 1 sierpnia?

Najpierw […] zbiórka była w Alejach Ujazdowskich. Te pierwsze budynki, to było liceum Królowej Jadwigi, a dwa budynki (dzisiaj jeszcze jest, ci siłacze trzymają) – nie wiem, czy w pierwszym, czy w drugim, mieliśmy zbiórkę na piątym piętrze. […] Moim dowódcą był Zenon Wiktorczyk, później, w „Bełcie”. Zbiórkę mieliśmy w tych dwóch budynkach na piątym piętrze. Tam czekaliśmy dość długo. „Proszę od okien. Nie podchodzić do okien”. Czekaliśmy nerwowo. To się przeciąga. „Kto ma gdzieś blisko rodzinę, to na pół godziny z górą niech wyleci”. Miałem brata na Kruczej 20. Poszedłem. Wziąłem sucharów, bo brat pracował w Czerwonym Krzyżu, jeździł rikszą. Miał na klapie czerwony krzyż. Sucharków zawsze trochę [było] z tego Czerwonego Krzyża. Przynajmniej tych sucharków wziąłem sobie do Powstania. Przyszedłem i stamtąd, z piątego piętra, przenieśliśmy się do Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych. Pamiętam tam taką przykrą dla mnie przygodę, jak przyszedł facet – interesant – załatwiać jakąś sprawę do tego instytutu. Przyszła ta godzina. „Proszę na podłogę, ręce wyprostować i nie odwracać się!”. Ten człowiek, Polak, leżał tak. Leżał i nasi dopiero zrywali podłogi. Stamtąd wyciągali jakieś karabiny, jakąś broń. To było dla mnie takie… „O Boże, przyszedł załatwiać jakąś…”. Na placu Trzech Krzyży mieli potyczki z YMCA. Na Konopackiej czy Konopnickiej jest YMCA i my żeśmy tam [walczyli], ale wszystka broń zardzewiała. Pamiętam, [że ktoś] w czapce z elektrowni miejskiej podciągał się z erkaemem pod YMCA. „No i on teraz im da”. [Erkaem] zaciął się, dalej nie może [strzelać] i musiał wracać. Walili po nim, ale go nie trafili. Dowództwo później zobaczyło, że tutaj nie da rady. Pogadali sobie i w nocy się przenosimy. Mżył deszczyk – kapuśniaczek.
Z 1 na 2 sierpnia przedostaliśmy się na Czerniaków. To trwało parę godzin. To parę kroków, a tu kupa ludzi. Parę kroków – siad, parę kroków – siad. Przechodziliśmy, na Ludnej gazownia czy coś, byli szkopy, my ich widzieliśmy. A tu kupa ludzi. Przenieśliśmy się tam. Rano szkopy trochę nas tam ostrzelali. Były wiaty, takie magazyny bez drzwi, bez niczego. Szkopy wyczuli – jak zaczęli pruć po tym… Ale większych szkód nam nie zrobili. Dowódcy zrobili zbiórkę i [mówią]: „Kto gdziekolwiek może się przedostać, to niech się przedostaje, bo tu jest za dużo ludzi, mało broni”. Ja miałem tylko dwie butelki, byłem rozwiązany. Przyszedłem na Kruczą (tak jak powiedziałem, że brat mieszkał na Kruczej) i przeczytałem wywieszkę, że ktokolwiek z jakiegoś powodu nie mógł dostać się do swoich oddziałów, proszę przychodzić do... Ja się zarejestrowałem u Zenona Wiktorczyka – porucznik „Wik”, a 21. kompania Śródmieście była na placu Trzech Krzyży, [dowódcą był] porucznik „Trojan”, nazwiska nie pamiętam. Ja go tylko raz widziałem w Powstaniu. W Powstaniu walczył pan tam...

I już do końca walczyłem. Z tej walki miałem przykre i wesołe [wspomnienia]. […] Stoję na Nowogrodzkiej pod numerem 28 czy 18. Stanowisko mieliśmy na drugim piętrze, a okna, balkon wychodził wzdłuż Nowogrodzkiej. Tam przed wojną było kino „Roma”, a później po wojnie operetka. Tam podobnież byli Węgrzy czy Rumuni. Stoję i patrzę, na dole, codziennie o jednakowej godzinie „Pach!”, jakiś strzał i ktoś leży. „Gołębiarze” szukali wszędzie, gdzie mogli. Codziennie jedna, dwie osoby. Na balkonie miałem stanowisko: worki, karabin. Patrzę, błysnęło koło kina „Roma”, a właściwie to prawie w kinie „Roma”, a tu już ktoś leży. Wziąłem lornetkę (bo mieliśmy lornetki), patrzę, balkon jakiś. To już kikuję. Na drugi dzień o tej samej godzinie „Pach!”. No to ja już sobie karabin [przyszykowałem]. Powiedziałem wachmistrzowi „Trzasce” o tym, bo nie dowódca, tylko wachmistrz „Trzaska” – mój plutonowy (ja z porucznikiem to może z jedno, ze dwa słowa przez całe Powstanie mogłem zamienić). Ustawiłem sobie [karabin], odchodziłem, odchodziłem i patrzę [ta sama] godzina. Wchodzi, a ja „Pach!”. Widziałem jak łapy rozłożył, jakieś paluchy były dłuższy czas. Załatwiłem go. Ale to tak na marginesie.
Drugi moment, kiedy przyczyniłem się, żeby szkopa złapać: kwaterowaliśmy, a przynajmniej jedliśmy posiłki (nie pamiętam, gdzie spaliśmy) w takiej kawiarence czy restauracyjce „Podhalanka” przy Hożej 26. Obsługiwała nas kelnerka. Jej mąż był zatrudniony jako kucharz. Ja zdobyłem cukierki, bo poszliśmy oczywiście oddziałem, drużyną, na zdobycz do konsulatu czeskiego na Pięknej. To było narażenie się, bo nie było budynków. Przebiegaliśmy przez plac, a szkopy do nas walili jak do kaczek. I tam żeśmy zdobyli cukierki, serki topione. W worki [pakowaliśmy] i trzeba wracać. I znowu jak do kaczek. Ja miałem szczęście, że mnie tylko raz palnęli w worek, a kolega to miał chyba z pięć pocisków w worku. Ale jakoś szczęśliwie. Nie oddałem wszystkich cukierków, włożyłem w spodnie. Rozdawałem dzieciakom mniejszym ode mnie. A ta, co jej mąż pracował w kuchni, mówi do mnie: „Słuchaj. Na waszym terenie ukrywa się Niemiec, folksdojcz – mówi – to gestapowiec. Słuchaj”. A ja: „Tak, tak.”, bo ja taki mało obrotny byłem chłopak. „Słuchaj! Ja do ciebie mówię!”. Wzięła mnie za ręce „Tu. I tylko nie mów, kto ci mówił, bo ja chcę żyć. Pamiętaj, powiedz dowódcy, swojemu przełożonemu, że tu mieszka, w tym pokoju się ukrywa”. No jak już mnie tak dobitnie wzięła i doszło do mnie, to mówię wachmistrzowi, że tak i tak, że prosiła, żeby nikomu [nie mówić]. „Ja panu mówię, tu się w tym pokoju ukrywa szkop”. No to poszliśmy. On ukrywał się w „Podhalance”, Hoża 23. Poszliśmy tam. Pytamy dozorcy: „Gdzie jest ten?!”. – „A nie ma. Jego żonę wzięli, włosy ogolili, i nie ma jej”. – „A on gdzie jest?”. – „Nie wiemy”. No to idziemy. Idziemy z wachmistrzem „Trzaską” do tego właściciela. „Proszę otworzyć. Co to za pokój?”. – „Służbowy”. – „Proszę otworzyć!”. – „Nie mam kluczy”. –„Proszę otworzyć!”. Otwiera, a tam na leżance, na tapczaniku leży sobie facet. „Co pan tu robi?”. A on po polsku „Ja boję się wychodzić, wolę sobie poleżeć”. – „Dokumenty!”. Ma jakieś dokumenty. Rewizja, nic nie ma. „Proszę zdjąć buty”. Szukają pod materacem – nie ma. Ciach, ciach i go wzięli. Pytam później wachmistrza „Trzaski”: „Co z nim?”. – „A, to już nie twoja sprawa. On już nikomu nie zaszkodzi”.
Teraz [opowiem] wesołą rzecz. Koniec Powstania. Mnie wysłali gdzieś, żebym coś załatwił (nie pamiętam już co). To było około 22 września. Idę, patrzę, a tu wszystkie szkopy, co mieli broń – artyleria, samoloty, różne „krowy” – to wszystko waliło na Śródmieście. Jedno piekło. Lecę, patrzę, takie wysokie chłopisko idzie. „Ale się urżnął” – patrzę na dół, a tu krew. No to lecę do niego. Zakrwawiony. „Co jest?”. On był wysoki, a ja taki łepek niedożywiony (człowiek nie jadł; psy, koty, wszystko się jadło). Biorę go na plecy i ciągnę. Ciągnę go i tak ciągnę. Patrzę, leci sanitariuszka: „Mogę ci tu parę domów pomóc, ja też lecę” – pomogła mi. Ja taki zmordowany, zakrwawiony cały jestem. Przyprowadziłem go na Wspólną 27 [...], bo w piwnicy był szpital. Przyprowadzam go, a lekarz nerwowy, rozmawia z jakąś panią, a ja tak stoję z nim, a on tak jęczy. Już nie mogłem wytrzymać. Poczułem, że spełniłem obowiązek i mówię: „To ja takiego rannego tu przyprowadziłem, a pan tu rozmawia i rozmawia i nie zajmie się nim”. – „Chodź tu szczylu!”. Jak mnie wziął za kołnierz, jak odsunął kotarę. A tam świeczki, smród, jęk. Mówi: „Ty gnoju! To wszystko przez was! Ja – mówi – już dwa tygodnie nie śpię, nic jem, a ty mnie będziesz pouczał?!” – i kopa [dostałem] na koniec. Wyszedłem i mówię: „Miał rację”. Oj, to taki bohater, też miałem takie przygody.
Później miałem taką „bohaterską” przygodę. To była Marszałkowska, [cukiernia] „Szwajcarska”, tam staliśmy. „Szwajcarska”, naprzeciw [nas] (Marszałkowska była wąską ulicą, nie tak jak teraz) był budynek „Wedla” z czerwonej cegły […] i tam byli szkopy. Od okna wszędzie [była] nasypana ziemia, bunkier, twierdza. No i nasze dowództwo powiedziało, żeby zaatakować to butelkami i granatami. Wachmistrz „Trzaska” przyszedł do nas i [mówi]: „Pięciu na ochotnika, spalić »Wedla«”. Nikogo nie ma. Jawna śmierć wychodzić na ulicę, w każdym oknie mają... „No, bo będę wyznaczał – »Jur«„. No, „Jur” jest. „Dąbek”, pijaczek, przez którego bym życie stracił. On [szedł] środkiem ulicy. Mi nie wypadało zwrócić mu uwagi. On się naćpał i szedł, a ja koło niego. Wysłali nas gdzieś, szedłem koło niego. Szkopy widzieli, że mogą w nas walić, bo dalej nie było wyjścia. Jak zaczęli pluć, to ledwo zdążyłem do bramy. Nasza brama [była] zabarykadowana. Zaczęliśmy prosić, to nam trochę uchylili. No, ale o tym „Dąbku”. [Ja i „Dąbek”] to już mamy dwóch. Trzech wyznaczył, no i zadanie. Przed każdym domem, przynajmniej przed tymi na Szwajcarskiej, na chodniku były takie klapy. Do tych klap sypali koks, którym opalali budynek (nie wiem, czy budynek, czy pomieszczenia tej kawiarni). Tą klapą mieliśmy wyjść, przebiec do „Wedla” i z powrotem albo do „Kleszcza”. „Kleszcz” już też był wypalony. „Kleszcz” – tak nazywali taki wysoki budynek (czemu „Kleszcz” to nie wiem). Do czego zmierzam – ja, taki skromny chłopak, a starsi przynoszą tu takie piękne adamaszkowe kołdry, rwą je, żebyśmy sobie nogi [obwiązali], żeby nie było słychać, jak będziemy lecieć. No i czekamy na tą godzinę. To było o jedenastej piętnaście. Otwieramy tą klapę. Na klapie pełno szkła, pełno gruzu. Zrobił się jarmark, szur. Szkopy zapalili rakietę, oświetlili. Jak zaczęli walić w tą klapę, to ledwo uciekliśmy z życiem. Musieliśmy gasić, bo koks się zapalił. Na jawną śmierć bym poszedł. A jeszcze do czego zmierzam: takie napięcie, nerwówa, ja się bałem jak cholera i naraz zaczynam chrapać. Udaję, że śpię i chrapię. Ci starsi (ja miałem wtedy siedemnaście lat, a oni mieli po dwadzieścia parę) mówią: „To szczeniak. To gnój. Ja mało w portki nie zrobię, a on sobie śpi”. A ja nie spałem...
Jeszcze kiedyś miałem taką sytuację. W bramach były zrobione labirynty z chodników, żeby szkop nie wleciał od razu do bramy. Stałem tam, szkopy zaczęli do nas walić, do tej bramy. To też było chyba w „Szwajcarskiej”. Jak zaczęli walić z granatów, to wszystko obsunęło się na mnie, karabin został. Ledwo z życiem wyszedłem. Przychodzę, a wachmistrz „Trzaska” mówi do mnie: „A gdzie masz broń?!”. Ja mówię: „A tam została”. – „A ty gnoju, co żeś zrobił?!”. Ja płacząc, poszedłem i grzebię, a tam szkopy... To horror był! Walili, a ja dorwałem tę broń i przyniosłem. Wspominam to przeżycie, ale broń przyniosłem.
Nieraz idzie się na stanowisko (bo nie miałem swojej broni, tylko jak się szło, to karabin już był), wszyscy już poszli, zaglądam, a tam nic nie ma ani w magazynku, ani w lufie. A człowiek też sobie zbierał. Miałem dwie „pestki”, trzy nieraz. Mówię, że to dobrze, że mam jeden pocisk albo dwa.
Później też miałem takie wydarzenie, którym przyczyniłem się w Powstaniu. Stałem w „Szwajcarskiej” na piątym piętrze na styku jako obserwator. Tak było, że jeden patrzył, a drugi [stał] koło niego, żeby w razie czego przekazywać. Sztukasy bombardują, dom się kołysze, a tu na dachu dziura, dziura, dziura. Leci jakiś szrapnel, kręci się cały, gorący jak cholera. Ja patrzę jako obserwator, a w domu na Marszałkowskiej 91 […] była studnia, skąd ludzie pobierali wodę. Szkopy wymacali i walili tam z granatników, nie wiadomo skąd. Co chwilę ginęli ludzie. Na każdym przejściu, skrzyżowaniu była tabliczka „Uwaga! Silny obstrzał. Do tej pory zginęło tyle i tyle osób”. Miałem dwóch braci. Nie kazałem im nigdzie wychodzić, bo nie wiedzieli. Kiedyś bratu powiedziałem: „Patrz. Idziesz i zobacz. Jak nie wiesz, jakbyś po wodę szedł, to tu ci huknie. Patrz, zobacz, jak pójdę nisko, to on mnie nie widzi, a zobacz tylko troszeczkę wyżej…”. Wziąłem jakąś szmatę i strzał po tej szmacie. Nigdy ich nie dopuszczałem. Tu, gdzie tą wodę ostrzeliwali, patrzę […] i wymacałem, skąd strzelali. Powiedziałem wachmistrzowi, a wachmistrz przekazał dalej. Z kilku stron zaczęli jednocześnie ostrzeliwać te baraki i szkopy uciekali w piżamach ze wszystkim. [Najpierw] walili, a później już nie atakowali tej studni.

Jak na walki pańskiego oddziału reagowała ludność cywilna?

Szedł rozprowadzający: „»Jur«, tu stój i pilnuj, jak ustawiają barykady”. Na Marszałkowskiej przy Wspólnej czy gdzieś. Barykady były wszędzie naokoło. Jak robili zrzuty, to paliło się ogniska. Kacapy rzucali. Powiem, jak kacapy zrzucali żywność, pomoc: amunicja bez worków, karabiny niemieckie, a broń sowiecka. W ogóle to nie pasowało. Żywność – suchary czarne jak smoła. Jedliśmy w nocy, bo były robaki. Tak nam dawali pomoc. […] Byli już pod Warszawą, w Warszawie na Pradze. My się cieszyliśmy, że już są ich samoloty, to my im machamy. To nasi – pomoc. A oni po oknach strzelają, taka pomoc była sowiecka. A teraz ludność: „Tu stój i pilnuj, jak układają barykady”. No to stoję. Skromniutki chłopak, bo ja zawsze, jak starszemu miałem coś powiedzieć... Stoję. Ach! Dostał jakiś facet w ramię. Och! krzyk. Patrzę, a ci starsi panowie: „A ty szczylu! Ty tu będziesz..”. I mi kopa na środek ulicy „Układaj ty!” – no i układałem worki na plecach.
W piwnicach nigdy nie byłem. Zrobili zasadzkę na Niemców. Nikogo nie ostrzegli, że w podziemiu było przejście. Czuli, że tam są szkopy. Leciałem tamtędy, zrobili tam takie wnyko z prądu. Wsadziłem głowę w to wnyko. Jak mnie zaczęło rzucać, Chryste Panie, ledwo się uratowałem! Nie powiedzieli, więc w to wpadłem.

Czym jeszcze poza sucharami się żywiliście?

Żywność... A jeszcze taką ciekawostkę powiem. Na Hożej (tylko nie wiem Hoża ile) na czwartym czy na piątym piętrze na strychu facet hodował krowę – normalną, dorosłą krowę. My jako wojsko, żeśmy poszli rekwirować dla celów wojska. Tak wysoko. Jemu dali jakiś tam ochłap. O tym było głośno.
Z takich przeżyć to tu, na Nowym Świecie, było ciekawie. Na rogu Nowego Światu i Książęcej była szkoła [...] i my tam byliśmy. Był też Janicki. On był łącznikiem i co godzinę miał prawo przychodzić do każdego stanowiska i pytał, co tam słychać, co widziałeś, gdzie są jakieś ruchy? I jego nie było. Cisza. Ale patrzę, ktoś chodzi po korytarzu. Ja tu sam na drugim piętrze. Rany boskie, ktoś chodzi. Ten powinien być, a go nie ma. I po cichu chodzi, patrzy. Dopiero później w dzień patrzyłem. Myślałem, że tam byli „ukraińcy”, myślałem, że się podkradają, a to była gazeta. Ja już widzę, jak on się podkrada, a to gazeta w krzakach. Rany Boskie, ja tu na tym piętrze nie mam się do kogo [odezwać], a ta cholera idzie tutaj. Już nie wytrzymałem, wziąłem karabin i na korytarz „Stój! Kto idzie?”. Miał pseudonim „Wazon”, a ja zrozumiałem „Was”. W naszym plutonie był „Wazon”. – „Rany boskie – mówię – to koniec już”. Tam nic, cisza. Mówię wymordowali ich chyba. „Kto idzie?”. – „Wazon”. A jak ja mu gruchnę, dobrze, że go nie trafiłem. Jak strzeliłem, szum, tego... Janickiego strasznie ochrzanili, ja mówię: „Zrozumiałem »Was«”. […]

Wspominał pan o tak zwanych ukraińcach. Czy zetknął się pan w czasie Powstania z „ukraińcami”?

Ja się nie zetknąłem, tylko na Nowogrodzkiej odbijaliśmy [budynek] (tak jak w Alejach Jerozolimskich). Zabrali nam budynek, a za dwa dni my zabieraliśmy im. Nie znam języka sowieckiego, tego pisma – cyrylicy, ale starsi to mówili. W piwnicach taką czarną smołą czy świeczkami pisali: Smierc Lachom – to nam. Ja nie spotkałem się [z tym], tylko [opowiadał] „Jadwiga”. „Jadwiga” to facet, który nie wiem dlaczego, wziął sobie taki pseudonim: czy żona była Jadwiga, czy córka. Ja mówię: „Panie »Jadwiga«, gdzie pan idzie?”. Szkopów prowadzi. „A po wodę idziemy”. A on niski, mały ten „Jadwiga”, a szkopów takich wysokich [prowadzi]. „A gdzie masz – mówię – papier ci tutaj…” – miał w kaburze papier napchany, bo broni nie miał... Prowadził tych szkopów po wodę.
Z „ukraińcami” miałem tylko przygodę, jak już wychodzimy do Niemców, bo dowódca powiedział: „Idziemy, ale jak ktoś ma jakąś szansę, to niech się urywa”. Miałem dwóch braci, którzy ze mną szli do Niemców. Wolałem iść z braćmi, bo co ja, taki łepek, [sam zrobię]. Prowadzili nas na dworzec. Powiedzieli jeszcze, że jak [zrobimy] krok w lewo lub krok w prawo, to będą strzelać bez ostrzeżenia. Ja patrzę – pomidory koło Dworca Zachodniego na krzaczkach takie ładne. Tu dzieci nie mają, ja nie dla siebie, tylko dla tych dzieciaków. Mówię: „Co ty, zabić człowieka, to nie jest takie proste”. Ci rówieśnicy z Wehrmachtu (bo już nas esesmani [nie prowadzili], tylko Wehrmacht), takie gluty jak ja mniej więcej, tylko trochę starsze, gdzie on będzie strzelał. To idę i mówię: „Czekaj, wezmę tych pomidorów”. Leci do mnie, ale nie strzela. Wziąłem te pomidory i dzieciakom dawałem. Tak popisać się chciałem. Chleba dają tylko dzieciom i starszym chorym ludziom. No to idę po chleb. My mieliśmy taki chleb, że kury nie chciały jeść, bo robiliśmy z kaszy jęczmiennej. To taki ciężki, że jak żeśmy później...
Bo jak uciekłem… Brat pracował na kolei, na Dworcu Zachodnim, bo tu mieszkaliśmy. Miał mundurek kolejarski. Niemcy dawali Polakom takie mundurki. Brat widzi i ja widzę, jak kolejarze na dworcu na peronie rozbierają tory, wysadzają… Nie wysadzają, bo nie wolno było, tylko rozkręcali, wyrywali, niszczyli, bo szkopy czuli, że [przegrywają]... to już niszczyli wszystko. Brat mówi: „O rany! Janek tu jest!”. Ale Janek nie widział, więc brat mówi: „Ja muszę tam”. To chodź, będziemy cię nosić. Zeskoczył i poszedł do nich. A było mówione, że jak mu uda się zeskoczyć, to przyjdą tu bliżej, że nam kilofy rzucą, łopaty. No i tak było. Oni podeszli, wyczuliśmy jakiś [moment] i uciekliśmy. Wzięliśmy łopaty i później na Dworcu Zachodnim ci kolejarze mówią: „Nakryjemy was kobyłkami, dechami, tylko nic [nie róbcie], bo później szkop przychodzi i sprawdza”. Dwóch szkopów [przyszło] z latarkami, bo to już [był] październik, to już wieczorem [było ciemno]. No i my siedzimy pod tymi dechami, kobyłkami, i tu słychać Niemiec otwiera ten... „Dobra”. Zasunęli i do Włoch. Przyjechaliśmy do Włoch. Kolejarz od razu dał nam papu: zaciereczki ze słoninką, Boże kochany, jakie to smaczne. Ten chleb daliśmy kurom. Gdzie tam, żadna nie chciała tego chleba. Mówi: „Słuchajcie, nie gniewać się na mnie, ale ja wam nie dam spać. Godzina druga i ja was wyprowadzam. Wyprowadzam i pokażę wam drogę. Dostaniecie łopaty i zjeżdżać. Nie pomału, tylko szybko, bo Niemcy co parę dni robią nalot. Takich jak wy to jest sporo. I udaje się im, i łapią. Uciekajcie”. Tak było. O rany [jak było] zimno. Ja, [podczas gdy] mógłbym się ubrać w kożuchy, w różne akcesoria, czapki, buty, wszystko, to ja nic nie wziąłem, tylko to co z Powstania miałem: drelichy, koszula i buty byle jakie, i nic więcej, i czapkę. I wyszedłem do Powstania. Zimno było. Wszystko się paliło, mogłem wziąć, nikt by nie miał pretensji, bo chodziliśmy po mieszkaniach, [braliśmy] futra, wszystko. I nas wyprowadził. Idziemy, uszliśmy chyba z tysiąc metrów, może więcej, z kilometr, a tu buch! Rakiety i tututututut, i bum, i szum, a my byliśmy już bezpieczni.

Dokąd poszliście?

Poszliśmy do rodziny żony mojego brata. Brat ożenił się z taką Marysią i mieszkał w Grójeckim. A ci gospodarze z kolei (pełno było takich warszawiaków) nie chcieli nam [pomóc]. Chcieliśmy odpracować, żeby nam chociaż za życie... Nie, nie ma. Był tylko taki folksdojcz – Müller, to do niego chodziliśmy w nocy i kartofle kradliśmy z kopców. I tym się żyło (brat miał dwoje dzieci). Szkop miał wiatrak, to nas namówił... W życiu nikomu nic nie ukradłem. Z pracy, jak pracowałem, oni mi ukradli, to ja farby sobie nie kupowałem. Sprzedawałem. Ale bliźniemu nic. Müller miał wiatrak. W mieszkaniu, w którym mieszkaliśmy, był szewc Kalinowski, mówi: „Słuchajcie chłopaki. Weźcie temu szkopowi pasy transmisyjne, to na buty będzie”. A ja: „Nie, to już jest koniec”. No i żeśmy [wzięli]. Za ten pas to mieliśmy trochę wyżerki, dał nam parę złotych, więc się kupowało.

Tam na wsi doczekał pan wyzwolenia?

Doczekałem tak zwanego wyzwolenia i to w tych dreliszkach, bo ciuchów [nie miałem]. [...] W lutym przyszliśmy zobaczyć, czy nasze domy stoją. To tak: brata dom spalony, ja tam nawet do pieca wsadziłem swoje dokumenty, legitymację. Myślałem, że tu ocaleje nawet wtedy, jak wyburzą. A to wszystko spalone, zwalone, nic nie było. Później, jak wracaliśmy, to gdzieś około siedemdziesięciu kilometrów... Szliśmy zimą w lutym i w tych ciuszkach. Brata ciągnęło, bo to młody chłop, miał młodą babkę, dwoje dzieci... A ja już nie wyrabiałem się, bo byłem taki chłopaczek zabiedzony. I on mówi: „To słuchaj – później żałował, mało nie płakał. – To ty sobie odpocznij i przyjdziesz. To już jest niedaleko, jakieś dwanaście kilometrów”. I mnie w noc mroźną zostawił w polu, daleko od chałup. I ja tak siedziałem na takim zydelku. Miałem tam coś, jakieś pudełko, coś jeszcze i tak siedziałem. I tak mi się dobrze siedzi, ale przecież się czyta, że ludzie zamarzają w ten sposób. Nie mogłem się ruszyć. Miałem tylko zwykłe ciuszki. Nagle przewróciłem się, zacząłem się trząść, latałem, krzyczałem... Idę do jednej chałupy, żeby mnie przenocowali – nie. Do drugiej – nie. Do trzeciej – nie. Mówię: „Boże, żebym miał zapałki, to bym ich po kolei palił, przecież ja zamarznę”. Dopiero taka kobiecina w piątej chałupie: „Boże, jak ty wyglądasz dziecko. Chodź”. Do takiej komory mnie wsadziła, dała mi worków… Nie do mieszkania, ale już pod dachem. Nakryłem się tymi workami. Miałem taką czapkę, jak na poczcie nosili. Czapkę zdjąłem, w nogi, w stopy sobie włożyłem i tak się trzęsłem cały do rana. Rano zrobili mi kawy, mleka mi dali gorącego, pajdkę [chleba]. Nie mogę powiedzieć, bo ci mnie [dobrze] potraktowali. Wyszedłem. Przyszedłem do brata i mówię: „Jak mogłeś mnie..”. – „Ja się nie zastanawiałem – mówi – i to była mroźna noc”. I człowiek przetrwał. To takie zwierzenia. A do partii nigdy się nie zapisałem.

Czy był pan po zakończeniu wojny w nowym ustroju represjonowany?

Nie, nie byłem, bo nic nie mówiłem. W wojsku nic nie mówiłem, bo później to mówiłem kolegom, jak już „odwilż” była. Później w wojsku miałem przyjaciela (fajny chłopak, inteligentny) z Łomży czy skądś – Zbyszek Majewski. Kulturalny chłopak. Na pianinie grał, matka jego była nauczycielką. Zaczął mi nawijać, że był w konspiracji, [mówi]: „Jesteśmy w wolnej Polsce”. Mówię: „Nie wiem Zbyszku, ja nie wiem, ale słyszałem, że takiego jak ty, co za dużo powiedział, to wsadzili”. – „Nie”. I za jakiś miesiąc przyjeżdżają matrosy i już go ciach. Siedem lat siedział. A ja nic nie mówiłem.

Jak po latach ocenia pan Powstanie Warszawskie?

Uważam, że było potrzebne, bo bylibyśmy republiką sowiecką albo jakąś inną. […]


Warszawa, 10 stycznia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz
Edward Zalewski Pseudonim: „Jur” Stopień: strzelec Formacja: 21 kompania WSOP, Batalion „Bełt” Dzielnica: Czerniaków, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter