Elżbieta Łukaszczyk „Czarna Elka”

Archiwum Historii Mówionej

Elżbieta Łaniewska-Łukaszczyk, urodzona 13 kwietnia 1930 roku, Warszawa, powstaniec warszawski z „Szarych Szeregów,” z Żoliborza. [Byłam] w obwodzie „Żywiciel”, w drużynie „Szarych Szeregów”. [Pseudonim] „Czarna Elka”. Byłam sanitariuszką i łączniczką. Poza tym byłam fotografem powstańczym.

  • Jak pani wspomina lata przedwojenne?

Bardzo miło. Mój tata pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zajmował się głównie sprawami Polaków za granicą, jeździł do różnych krajów i przywoził dzieci polskie z zagranicy, między innymi do Zakopanego na Gronik, zimą na narty. Uczył je historii polskiej, geografii polskiej. Był ktoś kto dobrze uczył języka polskiego, a poza tym jeździł z nimi na nartach.
Pierwszy raz znalazłam [się] w Zakopanem mając sześć lat, to był 1936 rok. W lecie [tata] zapraszał dzieci w różne inne miejsca, między innymi na Wileńszczyznę, bo w mojej rodzinie byli Zanowie. Rodzina Zanów była z nami spokrewniona. Mieli na Wileńszczyźnie majątek Dukszty z bardzo pięknym dworem. Spędzałam tam wszystkie wakacje.

  • Czy to było opłacane przez rząd? Czy to były dzieci Polaków, którzy mieszkali za granicą?

Chyba tak. Zapraszało je Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?

Na Żoliborzu.

  • A dokładnie?

W kilku miejscach. Najpierw na Sułkowskiego 2, potem na Sułkowskiego 34, przez płot z Wańkowiczem. Potem mieszkaliśmy na Dygasińskiego 49, to już był nasz domek, osobny, a potem przenieśliśmy się na ulicę Kozietulskiego. To było małe mieszkanko i rodzice starali się o większe. W 1938 roku przenieśliśmy się na ulicę Gdańską 2 do większego mieszkania. Tak się śmiesznie złożyło, że w czasie Powstania Warszawskiego znalazłam się znowu na Kozietulskiego, mieliśmy tam swój ośrodek, punkt sanitarny i punkt dla chłopców z „Żywiciela”. Akurat w naszym przedwojennym mieszkaniu.

  • Wróćmy do lat przedwojennych. Czy miała pani rodzeństwo?

Nie. Byłam jedynaczką.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do sióstr Zmartwychwstanek. Najpierw do pierwszej klasy chodziłam do pani Ostaszewskiej, do prywatnej szkoły na Żoliborzu, gdzie był język francuski dla dzieci. Mówiło się tylko po francusku, a ponieważ mój tata pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych to uważał, powiedział mi, że trzeba znać język wroga i od prawie [od momentu], jak miałam półtora roku, mama pracowała w klinice pulmunologii a potem w przychodni, więc jak wychodziła rano to wracała wieczorem, tata też ciągle był bardzo zajęty, wyjeżdżał masę za granicę, zaangażował Niemkę, która mnie wychowywała, można powiedzieć.
Mając lat sześć, jak poszłam do pierwszej klasy, mówiłam lepiej po niemiecku jak po polsku. Potem znowu francuski. Jak się skończyła pierwsza klasa to zrobiłam rodzicom okropną awanturę, że „już mam dość tego wszystkiego! W domu po niemiecku! W szkole po francusku! Ja chcę mówić po polsku! Błagam was!” Wtedy rodzice przenieśli mnie, na szczęście, do szkoły sióstr Zmartwychwstanek, których niedawno obchodziliśmy siedemdziesięciolecie czy siedemdziesięciopięciolecie istnienia na Żoliborzu, bardzo to było uroczyste. [W tej szkole] spędziłam czas od klasy drugiej, czyli od siódmego roku życia, do Powstania Warszawskiego. [...] To była wspaniała szkoła, szczególnie że nauczycielami u sióstr Zmartwychwstanek w czasie okupacji byli profesorowie Uniwersytetu Warszawskiego, którzy stracili pracę na Uniwersytecie i siostry ich zatrudniły. Poza tym mieliśmy swoje miejscowe zgrupowania harcerskie.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku? Czy coś się mówiło? Czuło się, że będzie wojna?

Spędzałyśmy z mamą lato, sierpień 1939 roku, pod Sandomierzem w Samborcu, bo tam też mieliśmy rodzinę, która miała majątek Samborzec i która prowadziła stadninę koni. Kochałam konie, umiałam jeździć konno od szóstego roku życia i byłam [w Samborcu] z mamą. Tata przyjechał 15 sierpnia i powiedział: „Kochani, musimy wracać do Warszawy, bo niestety wygląda na to, że będzie wojna.” To dokładnie pamiętam. Byłam okropnie wystraszona. Część mojej rodziny, mamy brat – lekarz i drugi jej brat wyemigrowali na wschód. Tak się złożyło, że jak potem Ruscy weszli na wschód, zastała ich armia sowiecka i jako oficerów (jeden był policjantem z zawodu a drugi lekarzem) ich rozstrzelali, obaj zginęli w Katyniu.

  • Jak się nazywali?

Piotr i Maciej Łaniewscy. Tata nas zabrał do Warszawy. W Warszawie trwał już niepokój. Mamę moją zrobili kierowniczką punktu ewentualnej pomocy dla rannych przy szpitalu uniwersyteckim, gdzie pracowała… uciekła mi nazwa ulicy, znany szpital. Mama do końca cały czas [pracowała]. Miałam zostać na Żoliborzu jak wojna miała wybuchnąć, mama od 1 września miała być [w szpitalu]. Nawet była wcześniej, bo musieli wszystko przygotować. Tak się złożyło, że w moim domu była tylko moja babcia i jedna gosposia. Tata poszedł na wojnę.

  • Został powołany?

Był wtedy porucznikiem i poszedł na wojnę. Był do końca, w ostatniej bitwie nad Bzurą brał udział. Od razu był w konspiracji. Wrócił do Warszawy w październiku, 12-13 października. Myślałyśmy z mamą, że nie już żyje skoro nie wraca z frontu, albo że go wzięli do obozu, do niewoli.
Wtedy przyjechaliśmy. Byłam na Żoliborzu sama z babcią, a potem, mama jeszcze kiedyś zdążyła wpaść na Żoliborz, zaczęłam ogromnie płakać, że chcę być z mamą razem i mama mnie zabrała do szpitala. Spędziłam cały wrzesień 1939 roku w szpitalu. To był szpital świętego Ducha, o ile pamiętam. Byłam zupełnie wykończona. Inne lekarki też wzięły swoje dzieci, bo mężowie poszli na front. Przebywaliśmy w piwniczkach szpitala, mieliśmy materace do spania. Potem było tak, że jako dziewięciolatkę zaczęli mnie angażować do pomocy przy różnych opatrunkach, jak przynosili masę ludzi. Tak że nie tylko w Powstaniu, ale jak miałam dziewięć lat to mnie [angażowano], musiałam coś robić.
Pomagałam zdobywać jedzenie. Chodziliśmy z workami do sklepików, pomagaliśmy z moimi kolegami i koleżankami w moim wieku i jakoś to przetrwałam. W końcu szpital strasznie zbombardowali, okropnie. Z trudem z życiem wyszliśmy, bardzo dużo ludzi zginęło. Potem doczłapałyśmy się z mamą na Plac Teatralny, tam mama miała kuzynkę, bliską przyjaciółkę. Dwa, trzy dni (bo 29 września był wielki nalot na Warszawę) po tym doczłapałyśmy się i tam już nas zastał termin, kiedy skończyło się oblężenie Warszawy i Warszawa została już zajęta przez Niemców. Wtedy na piechotę z dużym trudem z Placu Teatralnego wróciłyśmy z mamą na Żoliborz.

  • Czy pamięta pani przemówienia prezydenta Warszawy wtedy?

Tak, pamiętam trochę. Słuchałyśmy.

  • Cieszył się bardzo dużym szacunkiem?

Bardzo dużym. Zostawiłyśmy nasze mieszkanie na Gdańskiej, które było całe, bo w czasie Powstania zostało zupełnie zniszczone i wszystko straciliśmy co mieliśmy. Wtedy było tak, że szyby były powybijane, ale mieszkanie było jako takie.

  • I wkroczyli Niemcy?

Wkroczyli za chwilę Niemcy.

  • Zaczęła się okupacja.

Tak. Tata już w ogóle jako Stanisław Łaniewski (od razu by go aresztowali, jako pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych) nie wrócił, przybrał inne nazwisko i w domu już nie mieszkał. Spotykałyśmy się z nim z mamą w przeważnie niedziele.

  • Gdzie się odbywały spotkania?

W różnych miejscach. Albo w Warszawie na obrzeżach, albo na działce, którą mieliśmy, albo nawet daleko, bo jeździliśmy aż koło Otwocka, albo w Aninie, gdzie mieliśmy ciocię, co z kresów przydreptała i mieszkała u swojej rodziny.

  • Jakie nazwisko przyjął tata w czasie konspiracji?

Dziewicki.

  • Czy Niemcy przychodzili do domu? Szukali go na Gdańskiej?

Tak. Niemcy przychodzili kilkakrotnie do domu. Nie tylko szukali jego, szukali też mojej mamy. Akurat mamy nie było, taty oczywiście nie było. Cały czas opowiadaliśmy, że tata zginął w 1939 roku i że nie ma go. Taką wersję musiałam nawet w szkole koleżankom mówić.

  • Gdzie tata działał w konspiracji? Jakie były jego zadania?

Był szefem wywiadu ofensywnego Armii Krajowej.

  • Mama też zaangażowała się w działalność?

Też. Tata w różnych miejscach działał. Między innymi w przebraniu jeździł (tak jak Kloss) za oficera niemieckiego. Jak powstał już front wschodni, Niemcy zajęli częściowo Kijów, Lwów, to tata niby pod pretekstem, że wozi samochodem dostawy dla armii niemieckiej, woził zupełnie co innego (wszystko opisane jest o tacie w licznych książkach). Woził przede wszystkim zlecenia z centrum konspiracyjnego, ale nie tylko, [również] różne plany działalności dalszej, często broń i różne inne rzeczy na wschód. W końcu został aresztowany w tak zwanej „wsypie kijowskiej”. To była straszna wsypa, bo się okazało, że jeden, który udawał konspiratora był jednocześnie donosicielem do gestapo.

  • Gdzie tata został aresztowany? Czy mogłaby pani powiedzieć coś o jego losach?

W Kijowie. Potem przewieziony [został] do Lwowa, do więzienia lwowskiego. Jak mamę aresztowali (rok później mamę aresztowali, w maju 1943 roku), to też zabrali ją: najpierw siedziała na Pawiaku, potem przewieźli ją do Lwowa, na Łąckiego – więzienie we Lwowie. Tam doszło do ostatniego w życiu spotkania mojej mamy z moim tatą, ale mówili, że się nie znają, że się nie znali przedtem. Tak musieli mówić. Inaczej doszliby w końcu, że on jest Stanisławem Łaniewskim.

  • Jak tata był aresztowany i był we Lwowie w więzieniu, to pani wiedziała o tym z mamą, że ojciec jest aresztowany, że przebywa w więzieniu?

Już wtedy wiedziałyśmy. Potem tatę wywieźli stamtąd do Gross-Rosen i do Buchenwaldu. Zginął w Buchenwaldzie w 1944 roku, tuż przed Powstaniem. Jest [to] opisane w różnych historiach tych obozów.

  • Jaka była przyczyna śmierci taty?

Chory był. Ciężko chory. Strasznie go bili we Lwowie, okropnie go bili.

  • Gestapo?

Tak, oczywiście.

  • Czy tata pisał z obozów? Mógł pisać?

Do mnie nie pisał, bo jako Dziewicki tam słynął. Czasem przekazywał przez kogoś jakieś informacje o sobie. Przez innego więźnia. Tak że wiedzieliśmy gdzie jest.
  • Kiedy się pani dowiedziała o śmierci taty?

Po wojnie. Czekaliśmy na niego, że może wróci. Potem było Powstanie. Jeszcze cicha nadzieja, że może obóz wyzwolą Amerykanie i że tata znajdzie się w Anglii.

  • Czy może pani opowiedzieć o swojej mamie, o jej działalności w konspiracji?

W samej konspiracji, wiem że była połączona z pułkownikiem Janem Rzepeckim, do którego zresztą mówiłam „wujku” i po aresztowaniu mamy oni się mną zaopiekowali, państwo Rzepeccy i u nich mieszkałam. To był maj. Potem byłam jakiś czas pod Warszawą, bo bali się, że mnie mogą zatrzymać. Czasem dzieci brali do gestapo, żeby potem ktoś powiedział coś więcej o konspiracji, a wtedy dziecko mogą wydać. Więc wtedy miałam też zmienione nazwisko, nazywałam się chyba Łowczowska, potem pod takim nazwiskiem po wakacjach trafiłam do mojej szkoły sióstr Zmartwychwstanek i pod takim nazwiskiem byłam zarejestrowana. Byłam już w internacie. 1943 rok i 1944 do lata spędziłam w internacie u sióstr Zmartwychwstanek.

  • Jaka była działalność pani mamy? Dlaczego została aresztowana?

Mama była przede wszystkim, cały czas, od początku w AK i była lekarzem AK. Starała się udzielać pomocy różnym osobom, więźniom na Pawiaku. Należała do „Żegoty”, gdzie potem udzielała pomocy dzieciom żydowskim. Mieliśmy w domu dzieci żydowskie. Już po aresztowaniu taty mieliśmy takie dzieci. Mama miała i ciocia, która zginęła w Powstaniu Warszawskim, najmłodsza siostra mojej mamy. Zginęła w ostatnim dniu Powstania na Żoliborzu. Też przechowywała żydowskie dzieci. Poza tym mama była powiązana głównie jako lekarz Armii Krajowej, tak że jak jakieś historie były, trzeba było organizować pomoc w obozach koncentracyjnych, to mama była do dyspozycji pana Rzepeckiego i pomagała mu w załatwianiu różnych spraw.

  • Jak dzieci trafiały? Były przerzucane z getta?

Nie. To były najczęściej dzieci jeszcze poza gettem z żydowskich rodzin. Czasem były to już sierotki, a czasem były to dzieci, które zabierano rodzicom, zmieniano im wygląd, nazwisko najczęściej i były u kogoś przechowywane.

  • To znaczy na Gdańskiej, u cioci. Gdzie ciocia mieszkała?

Na Kozietulskiego, w naszym byłym mieszkaniu.

  • To były pierwsze punkty, gdzie dzieci przychodziły, czekały na papiery, żeby przejść do innych?

Najczęściej tak było.

  • Dużo się tych dzieci przewinęło?

Nie pamiętam czy dużo, ale wiem, że nawet jeszcze na ostatnie wakacje przed Powstaniem, w lipcu, jedna dziewczynka pojechała z nami pod Warszawę do naszej byłej mleczarki. Za Bielanami, na wsi miała swoje gospodarstwo i z tą dziewczynką byliśmy.

  • Pani mama opowiadała też pani, że współpracowała z profesorem Bartoszewskim?

Tak, oczywiście.

  • Na czym polegała współpraca?

Przy „Żegocie” pomagała.

  • Jako lekarz?

Jako lekarz.

  • Ile miała pani lat, jak rodzice zostali aresztowani? Mama gdzieś szła, [to było] na ulicy?

Nie. Po mamę przyszli do domu. Mamę aresztowali w domu. Byłam w szkole, nie było mnie w domu.

  • Jak pani wróciła...

To się dowiedziałam, że mama jest aresztowana.

  • Później jakieś pierwsze informacje, które przyszły?

Z Pawiaka.

  • Później mama została wywieziona?

Do Lwowa. Ze Lwowa, miała być w Gross-Rosen, ale zawieźli ją do Oświęcimia w końcu i tam siedziała do stycznia 1945 roku.

  • Przeżyła?

Przeżyła. Jest opisana we wszystkich książkach, które piszą o Oświęcimiu, jako lekarka, która ratowała życie całej masie ludzi.

  • To znaczy, że nawet w Oświęcimiu nie zaprzestała swojej pracy.

Nie. I to ją uratowało, w jakimś sensie, że była lekarką, bo ją zatrudnili w szpitalu oświęcimskim.

  • Czy mama pani opowiadała o obozie w Oświęcimiu?

Oczywiście. Byłyśmy tam, wszystko mi pokazywała.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć, co mama mówiła?

To, co teraz mówię, że ratowała całą masę [ludzi]. Potem jeszcze po wojnie przyjeżdżały do nas uratowane przez nią dzieci i różni ludzie do Zakopanego przez wiele lat. Nawet z bardzo daleka. Nawet tacy, co się znaleźli po wojnie w Stanach, w Australii. Przyjeżdżali dziękować mamie za to wszystko, co dla nich zrobiła. Miała zresztą wszystkie odznaczenia.

  • Czy któreś z żydowskich dzieci odezwało się po wojnie?

Tak, po wojnie.

  • Z żydowskich dzieci, które mama uratowała?

Tak, też.

  • Jak się zaczęła pani działalność w „Szarych Szeregach”?

Chyba miałam dziesięć lat jak do harcerstwa zaczęłam należeć. Na Żoliborzu koleżanki ze szkoły sióstr Zmartwychwstanek namówiły mnie, że mają już zebrania, zbiórki i żebym się zdecydowała.

  • Złożyła pani wtedy przysięgę?

Tak.

  • Jak to się odbyło? Jak pani pamięta ten dzień?

Pamiętam, że to było dla mnie bardzo wzruszające.

  • Rodzice o tym wiedzieli, że pani wstąpiła do „Szarych Szeregów”?

Tata jeszcze wtedy był i tłumaczył mi, żebym może tego nie robiła, bo jest strasznie niebezpiecznie i może to być... A w każdym razie, żebym nikomu o tym nie opowiadała. Tak mi tłumaczył.

  • Jak pani pamięta okres przed wybuchem Powstania Warszawskiego?

Spotykaliśmy się co jakiś czas, mieliśmy zbiórki, mieliśmy różne zadania. Musieliśmy na przykład – jak już było wiadomo, że Powstanie ma wybuchnąć, kazali nam robić takie rzeczy jak w różnych blokach mieszkalnych przebijać w piwnicach ściany, żeby można było przejścia zrobić przez piwnice, a nie przez ulice, jak były długie bloki. Robiliśmy wszystko – gromadzenie leków, potem mieliśmy kursy sanitarne i jeszcze trzeba było wykazać się dokładną znajomością Żoliborza, znać nazwy ulic, przejść, wszystkich możliwych rzeczy, żeby potem sobie dać radę. Częste spotkania były.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944, pierwszy dzień Powstania?

Już było tak, że byłam też na Kozietulskiego tylko pod numerem 1, bo tam mieszkała moja koleżanka z klasy Krysia Barcikowska i u jej rodziców zastało mnie Powstanie. Byłam zaangażowana w Żoliborz. Ale jeszcze przed Powstaniem moja ciocia, siostra mojej mamy, która była pielęgniarką w szpitalu na Woli – wiecie co się stało ze szpitalem na Woli, ile tam pracowników i pacjentów rozstrzelano – chciała mnie zabrać do siebie na Wolę. Powiedziała, że też pomoc harcerska się przyda w szpitalu i koniecznie chciała, żebym tam się znalazła. Ale potem tak było, że na Żoliborzu Powstanie wybuchło trochę wcześniej niż o siedemnastej, bo na Suzina się zaczęło i potem już nie było łączności między Żoliborzem a Wolą i z ciocią się nie skontaktowałam.
Byłam u państwa Barcikowskich i pamiętam, [że] pierwsze moje wrażenie było straszne. Jechały czołgi niemieckie aleją – obecnie Wojska Polskiego – i było bardzo, bardzo... Jakieś osoby wbiegły. Były baraki drewniane, biegli ludzie i Niemcy do nich strzelali. Zaraz potem, już na drugi dzień, pierwsza rzecz, jaką zrobiliśmy, to wybudowaliśmy wielką barykadę na Kozietulskiego od strony alei Wojska Polskiego.

  • Czy ciocia przeżyła na Woli?

Ciocia przeżyła. Szukała mnie po Powstaniu wszędzie i po długim czasie odnalazła mnie w Skarżysku Kamiennej, zupełnym przypadkiem. Wybrała się do Krakowa. To było w styczniu chyba czy jeszcze w grudniu 1944, w styczniu już chyba. Poszła do Czerwonego Krzyża i pytała czy nie mają takiej osoby zapisanej jak ja.
Jeszcze w ostatnim dniu Powstania na Żoliborzu zginęła najmłodsza siostra mojej mamy, która była nauczycielką historii, uczyła polskiego, poza tym znała dobrze język łaciński. Zginęła w ostatnim dniu Powstania jak poszła po wodę dla rannych i dla dzieci, bo nie było kropli wody. Poszła z kubełkami dwoma po wodę i niedaleko naszej siedziby na Kozietulskiego, akurat jak wodę nabierała ze studni, to ostrzelali ją Niemcy. Przyczołgała się jeszcze kawałek, ale już nie doczołgała się z powrotem. Został jej synek, który miał wtedy pięć lat. Musiałam [się nim zająć], a byłam już wtedy bardzo chora, bo dostałam tyfusu, duru brzusznego, plamistego, gruźlicy płuc, opłucnej. [Był] szpital, gdzie leżeli niemieccy chorzy, z frontu wschodniego (zrobili szpital w szkole dawnej na Żoliborzu , na alei Wojska Polskiego). Jak powstańcy zajęli to miejsce, to nas wysłano, żebyśmy [zabierali] wszystko co było możliwe. To było blisko już Dworca Gdańskiego, więc tam nie chciano robić szpitala, że blisko już Niemcy i może być ostrzał i że mamy przenosić wszystkie materace, jak damy radę to poduszki, rzeczy potrzebne w szpitalu. Jeszcze samochodzikami dwoma przyjeżdżali po łóżka i po inne rzeczy i to się woziło do szpitala zorganizowanego na ulicy Słowackiego. Właśnie w tych wszystkich materacach ([żołnierze] wrócili z frontu wschodniego, byli chorzy) te wszystkie zarazy złapałam.
  • Czy ciocia pani opowiadała, jak jej się udało przeżyć na Woli?

Przeżyła w ten sposób, że jedna z młodych lekarek, która stała, powiedziała: „Jak rozstrzelacie wszystkich lekarzy i pielęgniarki, to nie będzie szans leczyć nawet rannych Niemców, którzy leżą w tym szpitalu, więc nie róbcie tego, dajcie spokój, przestańcie już rozstrzeliwać!” W ten sposób przeżyła. Jeszcze u [cioci] w mieszkaniu była moja babcia. Po aresztowaniu mamy ciocia zabrała babcię do siebie. W służbowym mieszkaniu babci. Po Powstaniu znalazły się stosunkowo niedaleko Skarżyska Kamiennej, gdzie mnie wywieźli, pod Skarżysko.

  • Pani pełniła funkcję sanitariuszki i łączniczki?

Łączniczki, fotografa [i sanitariuszki].

  • Czy mogłaby pani opisać swoją działalność w Powstaniu Warszawskim?

Ciągle dostawałam wiadomość rano, co mam robić. Iść na przykład na punkt sanitarny, gdzie ma być operacja i mam pomagać panu doktorowi przy tej operacji. Kiedyś jak był strasznie ranny jeden żołnierz w brzuch i z tętnicy krew mu płynęła, to było tak, że usiłowałam zatrzymać to. [Lekarz] mył się i szykował sprzęt do operacji, [żołnierz] dalej krwawił i krwawił, coraz był słabszy i w końcu wymyśliłam taką rzecz, że usiadłam na jego brzuchu. Byłam mokra, we krwi cała dosłownie, dookoła, ale doktor, co go operował, powiedział, że dobrze zrobiłam. Pamiętam dokładnie to wydarzenie. Udało się potem jemu i krew przestała już lecieć, na szczęście. Tak było w różnych przypadkach, że pomagałam jak umiałam. Poza tym wysyłano nas do miejsc gdzie były leki, trzeba było przynieść leki. [Były] magazyny na leki, na sprzęt sanitarny, biegało się po Żoliborzu.

  • Czy pamięta pani, w których miejscach znajdowały się magazyny?

Koło Placu Wilsona, na Słowackiego, w różnych miejscach. Dużo aptek się dołączyło do tego i apteki bezpłatnie oddawały swoje całe wyposażenie na leczenie rannych. Też biegałyśmy po aptekach.

  • Gdzie pani nocowała podczas Powstania Warszawskiego?

Głównie na Kozietulskiego 2.

  • W sumie musiała być pani do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę?

Tak było.

  • Czy miała pani jakieś koleżanki, kolegów w czasie Powstania Warszawskiego, z którymi się pani przyjaźniła?

Miałam.

  • Kto to był? Czy pamięta pani może ich imiona, nazwiska?

Oczywiście, że pamiętam. To była, między innymi – ja byłam „Czarna Elka” – „Biała Elka”, Tesserowa. W tej chwili nazywa się Elżbieta Tesser, żona profesora Tessera, który jest w Państwowej Akademii Nauk geofizykiem i geologiem chyba. Mieszkają w tej chwili na Ochocie. Była moją koleżanką, jej siostra była moją koleżanką. To była Stacha, która potem, po jakimś czasie – wielu powstańców dręczyli po wojnie – jak dostała możliwość to wyjechała do Stanów i została w Stanach, ale przyjeżdża co roku do Polski. Między innymi na rocznicę Powstania zawsze przyjeżdża. Dużo innych moich koleżanek z klasy, mam z nimi kontakt do dzisiaj. To były głównie dziewczyny z gimnazjum sióstr Zmartwychwstanek, te co były w „Szarych Szeregach”.

  • A nazwiska tych koleżanek?

Jedna to była Hala Sujecka, obecnie pani profesor Szymkiewicz. Dużo jest profesorami w tej chwili. Niektóre osoby zginęły w czasie Powstania.

  • Jaki był pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Najgorszy był 29 września, kiedy zginęła moja ciocia, kiedy Niemcy zajęli naszą ulicę i kiedy nas bardzo ostrzelano.

  • Pani o śmierci cioci dowiedziała się tego samego dnia?

Tego samego dnia. Wyszliśmy w tym kierunku i po prostu ciocię zobaczyłam nieżywą już, ale jej małemu synkowi nie pokazałam jej. Ludzie ją wnieśli do piwnicy i położyli na stole. Leżała zakryta prześcieradłem. Januszek, jej synek, bez przerwy się pytał: „Gdzie mama? Gdzie mama?” Mówię: „Nic się nie martw, odnajdziemy ją.” Jeszcze jak potem znaleźliśmy się na Woli w kościele, gdzie nas wszystkich umieszczano, to ciągle mówił, żebyśmy szukali mamy. Potem w Pruszkowie też ciągle kazał mi szukać mamy, ale wiedziałam, że już mamy nie ma.

  • Nawet nie było czasu, żeby ją pochować?

Nie. Skąd!

  • Była jako powstaniec, czy jako ludność cywilna?

Jako powstaniec cały czas działała.

  • Też była sanitariuszką, łączniczką?

Była sanitariuszką, łączniczką i cały czas pomagała, jako że dobrze znała Żoliborz. Pomagała, szczególnie że u nas byli żołnierze z Kampinosu, nie wszyscy znali dobrze Żoliborz i ona im bardzo pomagała.

  • Czy na przykład były jakieś dni radosne, że pani dobrze je wspomina? Czy miała pani takie dni?

Mieliśmy taki dzień, 15 sierpnia, kiedy urządzaliśmy święto wojska polskiego, kiedy nawet zrobiliśmy zebranie wielkie, śpiewanie pieśni patriotycznych i nawet niektórzy zabierali się do tańca. Miałam kolegę, który zginął potem, o nim napisałam zresztą wspomnienia.

  • Jak się nazywał kolega?

Nazwisko – Perzyk, chyba.

  • Jak przyszedł moment kapitulacji to pani zdecydowała się wyjść z ludnością cywilną, nawet ze względu na swojego kuzyna?

Tak, ale nie tylko ja. Cała masa, poplątane były szeregi. Bardzo poplątane. Dziewczyna [została] rozstrzelana przede mną.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć tę historię? Pani robiła bardzo dużo zdjęć w Powstaniu Warszawskim.

Miałam zdjęcia przy sobie i bałam się bardzo, bo moją koleżankę, która była przede mną, metr ode mnie, Niemcy zrewidowali, co ma przy sobie. Wykryli, że ma rewolwer, a trzeba było całą broń (tak nam powiedzieli) rzucać. Całą broń wyrzucić. Niestety tak się złożyło, że ją potem wzięli i naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy – jak potem się dowiedzieliśmy – nie tylko ją zastrzelili, ale przed tym ją zgwałcili. Już wtedy było dużo w armii niemieckiej tych różnych ze Wschodu, Kazachów i innych, co dołączyli do służby w armii niemieckiej. Na Woli bardzo dużo robili strasznych rzeczy i między innymi też byli wtedy pod Cmentarzem Powązkowskim, jak szliśmy.

  • Jak pani zobaczyła, że koleżankę przed panią zaczęli rewidować, a pani miała klisze...

Wtedy wszystkie klisze zawinęłam w papier, który miałam w plecaku, listy od mojej mamy i wsadziłam to do dziury w murze. Niestety potem ich nie odnalazłam. Zdjęcia, które jeszcze mi ocalały to były takie, które rozdawałam w czasie Powstania kolegom, o które na pierwszej rocznicy Powstania Warszawskiego poprosiłam kolegów, żeby mi poprzysyłali, jeśli mają, żeby przefotografowali i przesłali mi.

  • Wyszła pani z ludnością cywilną. Gdzie pani doczekała się wyzwolenia? Armia sowiecka przyszła? Jak to się odbyło?

Nie, nie tak było. Zawieźli nas do obozu, w tej chwili zapomniałam nazwy tej wioski, to było dwadzieścia parę do trzydziestu kilometrów od Skarżyska Kamiennej. Zawieźli nas z Pruszkowa pociągiem towarowym. Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy i gdzie nas zatrzymali. Kazali nam wysiadać i zagnali do pomieszczeń barakowych, olbrzymich i potem na drugi dzień powiedzieli, że mają się zgłaszać tacy, którzy niedaleko mają rodzinę, to oni ich zwolnią.
W dodatku byłam chora. To, że byłam chora uratowało mnie przed wywiezieniem, tak jak innych moich kolegów i koleżanek do Niemiec, bo z Pruszkowa wywozili do Niemiec. Jeszcze było tak, że mojego braciszka ciotecznego pożyczyłam młodej pani z Żoliborza, która była nauczycielką języków obcych, miała wtedy dwadzieścia dziewięć czy dwadzieścia osiem lat i wywieźliby ją do Niemiec. Powiedziałam mojemu małemu braciszkowi, żeby powiedział, że to jest jego mama. Dokumentów jego nie miałam żadnych. Ona powiedziała, że to jest jej synek, tylko niestety zginęły im dokumenty. Został zarejestrowany jako jej synek i z małym dzieckiem pozwolili jej pojechać do obozów w Polsce, a nie wywieźli do Niemiec. Znaleźliśmy się w obozie pod Skarżyskiem i rano powiedzieli, że jeżeli mamy tutaj jakąś rodzinę, to mamy się zgłosić. Wtedy mówię: „Dobrze, ale gdzie jesteśmy?
Jechaliśmy w towarowych wagonach i nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy. W jakich okolicach Polski jesteśmy?” Powiedzieli, że najbliższe miasto to jest Skarżysko Kamienna. Od razu przypomniałam sobie, że jak byłam w internacie u sióstr Zmartwychwstanek, to w mojej klasie były trzy dziewczyny ze Skarżyska Kamiennej. Jednych pamiętałam dokładnie adres. Była łatwa do zapamiętania ulica. Powiedziałam, podałam adres. Pytają mnie czy znam [numer] telefonu. Powiedziałam: „Nie, telefonu nie znam, bo do nich nigdy nie telefonowałam, ale pisałam do nich kartki często. To jest moja rodzina. Mieszkają tam, a ja mieszkałam w Warszawie.” Powiedzieli, że zaraz znajdą telefon (ci, co prowadzili obóz). Znaleźli telefon w książce telefonicznej, zadzwonili do państwa Falińskich i wtedy powiedzieli: „Tutaj jest dziewczyna z Powstania Warszawskiego i mówi, że państwo jesteście jej rodziną. Czy to prawda?” To byli wspaniali ludzie, odpowiedzieli: „Tak, oczywiście. To jest...” – ten pan powiedział – „...mojej ciotecznej siostry córka.” „A przyjmiecie ich? Bo ona jeszcze ma ze sobą kuzynkę i małego chłopczyka.” „Tak, wszystkich przyjmiemy” – powiedzieli ci państwo. Jednym słowem potem zostaliśmy zwolnieni z obozu i z gorączką do czterdziestu stopni szłam cały czas do Skarżyska.
Przeszliśmy chyba już z dziesięć kilometrów, myślałam, że już nie dojdę. Wtedy patrzymy – jedzie wojskowa ciężarówka. Zatrzymała się, pytają się dokąd idziemy. Mały też ledwo szedł, zmęczony. Pani, która udawała jego mamę powiedziała, że idziemy do Skarżyska Kamiennej. Powiedziała po niemiecku, bo była nauczycielką języków obcych. A oni nagle do siebie po rusku. Mówią: „My też jedziemy do Skarżyska Kamiennej, to was podwieziemy.” Wsiadłyśmy do ciężarówki wojskowej i zaczęła się rozmowa. „Skąd jesteście?” Mówią: „Jesteśmy z Kazachstanu.” „To co wy tu robicie?” „Jesteśmy w armii niemieckiej.” Pyta się ich (rosyjski też znała): „No, dobrze, ale jak to? Niemcy napadli na wasz kraj, a wy jesteście w armii niemieckiej?!” Mówią do niej: „Jak tu przyjdą Ruscy, bo już się zbliżają, to zobaczycie która niewola gorsza – niemiecka czy sowiecka!” Tak nam powiedzieli. Dowieźli nas kawałek, pokazali nam, gdzie mamy wysiąść, bo [sami] jechali dalej w kierunku na Radom. Było widać kościół, powiedzieli, że mamy iść w kierunku kościoła. Tak poszliśmy.
Przed domem państwa Falińskich, jak stanęłam (mieli domek ładny w ogrodzie, na obrzeżach Skarżyska Kamiennej), zobaczyłam w oknie moją koleżankę, to w tym momencie straciłam przytomność, zemdlałam. Przynieśli mnie do domu, bardzo się mną serdecznie zajęli. Między innymi przysłali lekarza, który powiedział tym państwu (ja jeszcze ciągle nie byłam [przytomna]), że nie mam szans na przeżycie. Na drugi dzień byłam dalej okropnie chora, dusiłam się, ale już odzyskałam przytomność, tylko było mi strasznie duszno. Ojciec moich koleżanek – to były dwie siostry – powiedział, że słyszał że w Skarżysku jest profesor pulmunologii, który był pulmunologiem na Uniwersytecie Poznańskim, a kiedy poznaniaków wyrzucili do Guberni Generalnej, to przywędrował do Skarżyska i że on z nim zaraz nawiąże kontakt i go ściągnie. Ściągnął go. Profesor rozpoznał co mi jest, że mam ogromną ilość wysięku w opłucnej, zrobił mi punkcję, odpuścił masę płynu z opłucnej, od razu leki podał i powiedział jak mam brać i że chyba to jest jednak gruźlica. Potem jak mi miał wypisywać recepty to spytał się o moje nazwisko. Wtedy ci państwo powiedzieli: „Elżbieta Łaniewska”. Mówi: „O! Jaki śmieszny zbieg okoliczności. Moją nauczycielką na Uniwersytecie Warszawskim była doktor Katarzyna Łaniewska.” Mówię: „To moja mama.” Zaczął walić pięścią w stół i powiedział: „Muszę! Muszę cię uratować, bo tyle jej zawdzięczam! Tak mnie wszystkiego nauczyła!” (Mama pracowała do wybuchu wojny i aresztowania cały czas, na tajnym uniwersytecie też pracowała.) Jednym słowem zrobił wszystko. Przyjeżdżał codziennie, to było na obrzeżach miasta. Leczył mnie, leczył i wyleczył.

Jeszcze jedną rzecz powiem. Któregoś dnia nagle się budzę, patrzę – pianino (w pokoju byłam sama, bo ci państwo mi tak urządzili, jak miałam tyle chorób, to musiałam być sama). Nagle budzę się, patrzę – wchodzi jakiś Niemiec w mundurze. Myślę sobie – „O Jezus, to on mnie odnalazł pewnie jako powstańca warszawskiego i mi zrobią krzywdę.” Zobaczył, że leżę na tapczaniku, bardzo grzecznie mówi do mnie: „Przepraszam, przepraszam bardzo.” „A po co pan tu?” – mówię do niego po niemiecku. Spojrzał się na mnie zdziwiony, że mówię po niemiecku. Mówi: „Przyszedłem tu grać na pianinie, bo kiedyś tu mieszkaliśmy, tylko potem dostaliśmy mieszkanie gdzie indziej, nasz pluton i przenieśliśmy się dalej, ale tam nie ma pianina i przychodziłem do tych państwa grać na pianinie, bo to trzyma moje nerwy. A ty skąd się tu wzięłaś?” – pyta. „Z Warszawy. Jestem z Powstania Warszawskiego.” „A twoi rodzice? Sama tu jesteś?” „Moja mama jest w Auschwitz-Birkenau, a mój tata jest w Buchenwaldzie.” Zaczął walić pięścią w stół i krzyczeć: „Nienawidzę tej wojny! Nienawidzę Hitlera! Nienawidzę tego wszystkiego! Jestem z rodziny austriacko-francuskiej, pochodzę z Wiednia, jestem z Wyższej Szkoły Muzycznej w Wiedniu! Przerwała mi ta wojna studia! Nie chciałem iść na żadną wojnę! Wzięli mnie do wojska!” Mówi: „Skąd znasz tak dobrze niemiecki?” Powiedziałam mu skąd znam tak dobrze niemiecki, po niemiecku mu powiedziałam, że mój tata powiedział, że trzeba znać język wroga. On mówi: „To miał rację. Miał rację! A wiesz, że muzyka leczy?” Mówię – „Wiem.” „No, to będę przychodził codziennie i będę ci grał Chopina.” Przychodził codziennie i grał mi Chopina, najbardziej ukochany mój koncert e-moll Chopina grał mi codziennie. W ogóle był taki uroczy, taki wspaniały.
Jeszcze potem przyszli do nas na Wigilię (do tych państwa) i śpiewali. Przyszedł ze swoimi kolegami. Mówi: „Będziemy śpiewać. My Stille Nacht, a wy – Cicha Noc. To jest ta sama kolęda.” Potem przyszli, ostatni raz go widziałam, na Sylwestra. Już Ruscy bombardowali Skarżysko okropnie, tam była fabryka amunicji, więc okropnie bombardowali i wtedy przyniósł szampana, naleli nam i krzyczeli – nauczyli się już po polsku tyle – „Niech żyje Polska! A Hitler kaputt! Hitler kaputt! “ Krzyczeli w ten sposób. Wszystkim nam serdecznie złożyli życzenia noworoczne: „Niech żyje wolna Polska! Będzie na pewno w tym roku wolna Polska!” Potem mi dał swój adres w Wiedniu i powiedział: „Jak twoi rodzice nie wrócą z obozów, to ja się tobą zaopiekuję do końca życia.”

  • Czy ma pani ten adres?

Zaraz powiem. Moja mama miała w Oświęcimiu koleżankę, która była też z Wiednia, też lekarka. Przyjeżdżała do Zakopanego, jak znaleźliśmy się już w Zakopanem, ze swoim synem na narty. Zaprosiła mnie do Wiednia. To było już na początku lat pięćdziesiątych, w 1956 roku chyba, wtedy kiedy się trochę luzu zrobiło w Polsce. Doktor Ela Lingens z Wiednia. Miałam duże kłopoty z wyjazdem, ale w końcu dostałam paszport „po długich i ciężkich cierpieniach.” Może, dlatego że moja mama [przeszła] Oświęcim... W końcu przewalczyłam to. Pojechałam do Wiednia i powiedziałam, że muszę odszukać Bertila – tak miał na imię. Podałam nazwisko – Rossel, francuskie miał nazwisko. Ona mówi: „Tu są liczne telefony podane w książce, o tym nazwisku, będziemy dzwonić i pytać się o niego.” Dzwoniłyśmy w różne miejsca i niestety wszędzie mówili: „Nie, taki to nie z naszej rodziny.” W końcu w jednym [miejscu] powiedzieli: „On nie żyje. Chyba chodzi o tego, który zginął w czasie wojny niemiecko-bolszewickiej pod Skarżyskiem.” Ta osoba powiedziała doktor Eli Lingens, żebyśmy poszły do kościoła garnizonowego [gdzie] są spisy wszystkich, którzy zginęli w II wojnie światowej, żołnierzy. Poszłyśmy z doktor, odnalazłam go. Okazało się, że zginął dosłownie tego dnia, kiedy wyjechali ze Skarżyska. Jechali samochodami, a zbombardowali ich z kukuruźników i zginął tuż pod samym Skarżyskiem. Powiedziała nam potem jego rodzina, że do tej pory nie odnalazła jego zwłok i że tylko w kościele garnizonowym możemy zapalić jakieś świeczuszki i kwiatki położyć. Tak zrobiłam. [...]

  • Czy pani albo mama, czy panie były represjonowane za przynależność do Armii Krajowej? Pani na przykład za udział w Powstaniu Warszawskim?

Tak. Byłam przesłuchiwana, chodziłam na różne [przesłuchania] i inne historyjki. Potem jak chciałam wyjechać... bo inne przyjaciółki mojej mamy z Oświęcimia, które trafiły [do obozu] przez tę akcję, Bernardotes na przykład, które zajęli nie Ruscy tylko Anglicy czy Amerykanie, to trafiły do Szwecji. Jedna z pań napisała do mojej mamy, że nas w ogóle zaprasza. Mama już tutaj była bardzo zaangażowana, była ordynatorem, stworzyła poradnię przeciwgruźliczą, bo w Zakopanem była straszna gruźlica i w całym terenie rozszerzona. [Mama] zresztą na cmentarzu zasłużonych jest pochowana, już trzydzieści laty minęło od jej śmierci. W każdym razie wtedy mama powiedziała, że nie pojedzie do Szwecji, natomiast chętnie pojechałaby jej córka, która jest lekarzem, a tam potrzebowali lekarzy. Wtedy poprosiłam mojego szefa o urlop bezpłatny i pozwolili mi pojechać. Byłam anestezjologiem, koagulogiem, potem robiłam z tego doktorat. Poprosiłam o urlop i miałam wyjechać do Szwecji. Przed wręczeniem mi paszportu zaprosili mnie do Warszawy na ubecję i – bardzo długie przesłuchanie. Musiałam opowiedzieć o sobie. Potem powiedzieli mi, że dadzą mi paszport, ale pod jednym warunkiem. Że będę robić zdjęcia z samolotu turystycznego, co lata nad Sztokholmem zdjęcia miejsc, które oni mi podadzą . Mówię, że nie jestem fotografikiem, tylko lekarzem i jadę do szpitala gdzie mi znajoma mojej mamy załatwiła pracę i chcę się dokształcić w szpitalu. A oni mi na to mówią: „Jak to nie? Przecież pani była powstańczym fotografem.” Wszystko o mnie mieli zapisane. Wszystko. I znowu – czy zgodzę się. Powiedziałam: „Nie zgodzę się. Nie zgodzę się robić żadnych zdjęć, bo to nie jest mój zawód. Jeżeli robiłam jakieś zdjęcia kolegom w czasie Powstania to po prostu to była prosta sprawa, a nie jestem żadnym fotografikiem.” Tak się skończyło. Jeszcze trwało to, odkładali przyznanie mi paszportu, ale w końcu [dali].
Jeszcze miałam kłopoty, jak zdawałam na studia medyczne w Warszawie. Jak się dowiedzieli, że miałam tatę, ważnego akowca to też mi powiedzieli, że nie mam żadnych szans dostania się na studia. Dopiero było tak, że moja mama spotkała swoją znajomą z Oświęcimia, która miała w tym czasie męża, który był bardzo zaangażowanym komunistą w partii i działał w Ministerstwie Zdrowia. Spotkała mamę przed uniwersytetem, pytała się po co mama tu jest. Mama powiedziała, że ja jestem, bo mam zdawać egzamin na medycynę. Ona powiedziała: „Ale jakie są szanse, żeby się dostała?” „No, to ja porozmawiam z moim mężem, który jest ministrem...” – wtedy był ministrem chyba – „...zdrowia.” I chyba dzięki jej prośbom. Była Żydówką. Mówi: „Tyle pani doktor uratowała Żydów w Oświęcimiu, że teraz ja muszę uratować pani córkę, żeby się dostała na studia.”
Jeszcze różne historie były potem. Jak w Zakopanem kiedyś mnie wybrali na radną i chcieli mnie posłem na sejm zrobić to było tak, że jedna pani wstała i powiedziała, że byłam konfidentem za czasów komuny. Ona to wie i jednym słowem na pewno ma rację i prosi, żeby nikt na mnie nie głosował.

  • Czy mama miała wytatuowane numery?

Miała.

  • Czy pamięta pani, jaki to był numer?

Gdzieś mam zapisane, ale teraz nie pamiętam.

  • Czy pani zna osobiście profesora Bartoszewskiego?

Po imieniu jesteśmy.

  • Jak by pani opisała, jakim jest człowiekiem profesor?

Wspaniałym, po prostu. Wspaniałym!

  • On też z mamą w czasie konspiracji...

Znamy się. Jak poznaliśmy się, miałam lat pewnie z dziesięć, a on osiemnaście.

  • I przyjaźń trwa.

Przyjaźń trwa, w tym roku też tu był. Mam jego kilkanaście książek, wszystkie z bardzo serdecznymi dedykacjami. […]

  • Pani miała pseudonim „Czarna Elka”. Czy pani sama taki przyjęła, czy tak na panią wołali?

Tak mi wymyślili.

  • Czy jak by pani miała znowu czternaście lat, poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Tak.



Zakopane, 06 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Elżbieta Łukaszczyk Pseudonim: „Czarna Elka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Szare Szeregi, Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter