Elżbieta Sobczyńska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Sobczyńska, z domu Gremblicka.

  • Data pani urodzenia?

19 września 1934 roku w Warszawie.

  • Wiemy już, że w czasie wybuchu II wojny światowej była pani dzieckiem, w związku z tym proszę opowiedzieć, gdzie pani wtedy przebywała, co pani robiła, jaki wpływ na pani wychowanie miał wybuch wojny, w jakiej rodzinie się pani wychowywała.

Wychowywałam się w rodzinie czteroosobowej. Mój ojciec był inżynierem architektem, matka była już na rencie urzędniczej, bo miała oczy chore na zaćmę. Był jeszcze brat Leszek urodzony 19 lipca 1932 roku. Rodzina wiodła spokojne, w miarę zamożne życie. Rodzice dbali o nasze potrzeby. […]

  • Pani była najmłodsza z rodzeństwa?

Było nas dwoje, ja byłam najmłodsza.

  • Rodzice dbali o państwa wykształcenie i rozwój?

Tak, dbali o wykształcenie i o rozwój, i jeszcze dbali o nasze rozrywki. Pamiętam, że ojciec nam dużo czytał. Mama właściwie dbała o spokój w domu. Ojciec lubił kupować bardzo dużo rozmaitych zabawek. Już w 1937 roku mieliśmy rower, z którego korzystali nawet koledzy i rówieśnicy z podwórka. Dbali o, to żebyśmy coś przeżyli, wiec był w domu epidiaskop, ale poszliśmy również do kina, żeby obejrzeć „Królewnę Śnieżkę”, byliśmy i w cyrku, były wyjazdy na letniska. Miałam szczęśliwe, dostatnie, spokojne dzieciństwo.

  • Proszę powiedzieć, ile lat miała pani w momencie wybuchu wojny?

W momencie wybuchu wojny miałam pięć lat, wracaliśmy wtedy znad morza.

  • Właśnie, proszę opowiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny.

Pierwszy raz byliśmy na letnisku nad morzem, w Hallerowie (obecne Władysławowo), na Helu. Wracaliśmy przed czasem, ponieważ już były jakieś zamieszki. Wracaliśmy gdzieś w połowie sierpnia. Pamiętam, jak jechaliśmy pociągiem – było widać kawałek zalewu morza, wszyscy ludzie stali w oknach i śpiewali: „Morze, nasze morze”. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy, że nadciąga zawierucha wojenna. Dopiero po powrocie do domu objawiły się pewne działania w domu, które zadziwiały, na przykład nalepianie na oknach, na szybach pasków papieru, żeby miały nie wypaść, tylko nie wiadomo dlaczego; zakładanie czarnych papierowych rolet, żeby światło nie przenikało na zewnątrz; kopanie rowów na podwórku. Potem, pamiętam, było słychać alarmy, gdzie ciągle mówiono: „Uwaga, uwaga, nadchodzi!”. To wszystko razem nie bardzo mnie przejmowało, natomiast bardziej mnie zadziwiało i niepokoiło zachowanie rodziców, którzy bardzo skupieni nasłuchiwali komunikatów z radia. Wtedy rodzice podjęli decyzję, że skoro mieszkaliśmy na Woli, przy ulicy Wolskiej 117, w pobliżu pętli tramwajowej – tam miał być front, wobec tego rodzice postanowili, że ewakuują się z nami do Natolina, do przyjaciół mojej mamy. To byli państwo Karniewscy i tam żeśmy się właśnie przenieśli.
Z tym że to miejsce, które miało być prawdziwym azylem, wcale się nim nie stało, dlatego że 16 września Niemcy brutalnie zdobywali folwark, mimo że go nikt nie bronił. Pierwszą ofiarą, którą dzieci bardzo przeżyły, był pies. Płonęła stodoła, a pies był uwiązany przy niej i spłonął żywcem. Było tam sporo osób z ośmiorgiem dzieci. Niemcy wyciągnęli te kobiety z dziećmi przed ganek i żołnierz z karabinem pilnował tej gromady, a pozostali rewidowali obejście i dom. Akurat tak się złożyło, że nie było ani jednego mężczyzny, bo oni wcześniej uciekli i dzięki temu darowali nam życie. Jedna z kobiet po niemiecku mówiła, że są same kobiety i dzieci. Kiedy pozwolono nam wejść do tego domu, kiedy wpadła ostatnia osoba, to oni ostrzelali. Pamiętam, jak ja z bratem i mamą leżeliśmy szczelnie przytuleni do ściany zewnętrznej, bo kule niosły w głąb pomieszczenia. Jeszcze jeden był aspekt – mama pokazała mi łunę płonącej Warszawy. Ja miałam pięć lat i to był właśnie ten moment, gdzie w tragicznej praktyce poznałam znaczenie słowa „wojna”.

  • Gdzie państwo mieszkaliście przez resztę czasu? Czy w dalszym ciągu, do wybuchu Powstania mieszkaliście państwo w Natolinie?

Nie. Po upadku Warszawy, gdzieś po 28 września z powrotem wróciliśmy do naszego mieszkania na Woli. Tam szczęśliwie, mimo tego frontu, wszystko ocalało. Mieszkaliśmy tam do Wielkanocy 1943 roku, kiedy Niemcy w tym czasie kazali ten dom i dużo innych przy ulicy Wolskiej po prostu rozebrać. Wtedy przenieśliśmy się na ulicę Dzielną. Każda rodzina musiała znaleźć sobie lokal. Miał on obejmować tyle izb, ile się miało poprzednio. To była Dzielna 73/77, ostatnia posesja przy murze getta, bo rozgrodzono kawałek getta i wtedy umożliwiono przeniesienie ludzi w tę okolicę. Vis-à-vis naszego domu była fabryka Monopolu Tytoniowego.
W tym czasie, już na jesieni 1943 albo na wiosnę 1944, ale raczej na jesieni 1943 roku, Niemcy otoczyli tę nasza posesję. Wybudowali mur, który ograniczał możliwość dostępu do tego Monopolu, ponieważ mówiło się, to znaczy ja teraz to wiem, że przed akcją „Burza” Niemcy chronili wszystkie swoje obiekty przemysłowe, wojskowe, administracyjne przed ewentualną napaścią. Jeszcze przy chodniku tego Monopolu postawiono bunkier, przez który trzeba było przechodzić, bo tam zbrojna warta pilnowała tej posesji, i jeszcze wybudowano basen przeciwpożarowy. Po co to mówię? Bo potem, jak będę mówiła o Powstaniu, to wszystko będzie bardzo istotne.

  • Zanim przejdziemy do Powstania, proszę jeszcze opowiedzieć, czy uczęszczała pani do jakiejś szkoły?

Mój brat, jak wojna się zaczęła, gdzieś pod koniec września dopiero poszedł do szkoły – do sióstr felicjanek, to była prywatna szkoła przy ulicy Syreny. A mnie tam zapisano do przedszkola. Ponieważ ja bardzo źle znosiłam rozstanie z rodziną, na drugi rok już, a więc on poszedł w 1939 roku, a ja poszłam w 1940 przyśpieszonym kursem do pierwszej klasy, to z chwilą gdy zmieniliśmy miejsce zamieszkania w 1943 roku, ostatni rok z 1943 na 1944 chodziłam do szkoły przy ulicy Żelaznej 95C. To w zasadzie był budynek przystosowany do potrzeb szkoły, on w czasie Powstania został spalony. […]

  • Czy pani pamięta sam wybuch Powstania?

Tak, pamiętam.

  • Gdzie pani była, co pani w tym momencie robiła?

Byłam akurat w Warszawie, mimo że naszej mamie udało się z trudem załatwić pobyt nasz w Otwocku, w ośrodku przeciwgruźliczym, bo ojciec był chory na gruźlicę i już umarł.

  • W którym roku tata umarł?

Ojciec umarł na miesiąc przed Powstaniem, 29 czerwca 1944 roku w szpitalu przy ulicy Płockiej, unikając pacyfikacji tego szpitala potem, podczas Powstania. Z tym że w 1941 roku po ojca przyszli żandarmi, przyszli Niemcy, jeszcze na ulicy Wolskiej i wtedy w porę zawiadomiony, bo myśmy mieszkali w głębi posesji, a oni poszukiwali od frontu, mając personalia ojca. Sąsiadka zawiadomiła moich rodziców i wtedy ojcu udało się uciec, ale już od tego czasu nie mieszkał z nami i wtedy rozchorował się na gruźlicę. Kiedy mógł już wrócić, to nie wrócił, w obawie o zdrowie dzieci nie wrócił, tak że można powiedzieć, że mając siódmy rok życia, nie miałam już kontaktu z ojcem.

  • Więc Powstanie zastało panią w Otwocku?

Nie. W tymże Otwocku mama zdobyła z trudem pobyt, ale działania, które były wtedy w Warszawie – na ulicach było bardzo dużo wycofujących się niemieckich taborów... W 1939 roku rodzice stracili konto w banku, potem ojciec nie mógł podjąć pracy, bo był inżynierem, miał prywatne przedsiębiorstwo budowlane, w związku z tym były kłopoty z utrzymaniem rodziny. Potem ojca nie było. Mama sprzedała plac na Wolskiej, żeby utrzymać rodzinę i dożywiać jeszcze ojca, więc już zostało tylko to ruchome mienie, które było w mieszkaniu. Wobec tego mama, bojąc się, że możemy się rozproszyć w Otwocku, mimo że miała możliwość dołączenia do nas w Otwocku, ściągnęła nas z powrotem do Warszawy i mając, jak to się mówi, baczenie na resztki majątku i dzieci przy sobie, nabrała jakiejś takiej pewności siebie. Choć nie miała pieniędzy, bo miała świadomość, że w 1939 roku te pieniądze zostały stracone, to teraz całe pieniądze jakie miała, zainwestowała w materiał do produkcji, którą akurat tworzyła, robiła. To nie było żadne zabezpieczenie, bo mama nie wiedziała, że będzie Powstanie, a o jego konsekwencjach to już w ogóle nie miała pojęcia. W dodatku jak nie było mężczyzny w domu, to nie było tego ruchu podziemnego i nie było świadomości, że jest jakaś akcja.
  • Czy pani pamięta dzień wybuchu Powstania?

Pamiętam. Mieliśmy z mamą, wszyscy troje – brat, ja i mama – pojechać do Odolan na obrzeże ulicy Wolskiej, do rodziny mojej mamy, do Cecylii i Franciszka Windygów, po prostu po kartofle. Wyjście z domu jakoś się opóźniało. Potem, kiedy już mieliśmy wyjść, zaczął padać drobny deszczyk. Przeczekaliśmy go, jedząc obiad. Potem, kiedy już mieliśmy wyjść, rozległy się strzały na naszej ulicy; to była godzina szesnasta. Wszyscy potem dyskutowali ze mną, dlaczego szesnasta, więc ja znalazłam w książce Antoniego Przygońskiego i Jerzego Kirchmayera moment, gdzie było to napisane, o czym wtedy nikt najprawdopodobniej nie wiedział, że przy tej ulicy Dzielnej numer 72, w Zakładach Leopolda Kamlera – to była stolarnia – tam zlokalizowała się Komenda Główna AK z „Borem” Komorowskim i przedstawicielami rządu londyńskiego, którzy mieli się w miarę zdobywania Warszawy ujawniać. Wtedy Niemcy chcieli wejść na teren tej fabryki i nastąpiło starcie z plutonem, który był do dyspozycji Komendy Głównej. W tej książce było napisane, że to była godzina szesnasta, więc to jak najbardziej potwierdza, że to była szesnasta. Co było dalej?
Jak te strzały się rozległy, to wszyscy domownicy zeszli się do piwnicy. Wtedy się zdziwiłam, że było tak straszliwie ciemno, ale potem się dowiedziałam, po co dozorca otoczył okienka od piwnicy workami z piaskiem. Płonął maleńki płomyk świecy i potem, to było znamienne dla wszystkich domostw, że od razu za przyczyną domowników znalazł się obraz Matki Boskiej, którą też oświetlał ten płomyk, bo wszyscy oddaliśmy się pod jej opiekę uratowania. Tak trwaliśmy, z tym że jak tylko rozległy się strzały, przyszedł do nas Niemiec, wartownik z tego Monopolu Tytoniowego, który po prostu nie chciał brać udziału w walce. Myśmy go, jak to się mówi, upchnęli w najdalszy kąt piwnicy, żeby go tam przechować. Dobrze po północy przyszli do nas Powstańcy. Byli to Powstańcy z Batalionu „Miotła” i oni wtedy powiedzieli, że tak: fabryka Monopolu już jest zdobyta, ulica też już jest wolna, my także, ale spytali, czy nie ma z nami Niemców? Swoich nie mogliśmy oszukiwać, wiec zapanowała konsternacja i powiedziano, że jest jeden, ale wszyscy prosili ich, żeby jemu nie czynić krzywdy, bo to był taki dobry Niemiec. Jak się ciągle przechodziło koło tych wartowników, to widocznie były jakieś kontakty. Wtedy Powstańcy powiedzieli, żeby się nie obawiać, dlatego że oni jeńców nie zabijają. Ja to przeżyłam osobiście, dlatego że ten Niemiec, jak przechodziłam przez bramę i przechodziłam koło niego, to on kiedyś usiłował zawiązać mi wstążkę na warkoczach, ja się tego bardzo wstydziłam, dlatego że w domu było wiadomo, że Niemców się nie lubi, Niemców się nienawidzi i dzieci uważały, że takie postępowanie rodziców jest właściwie. Nie można było wziąć od Niemca nawet cukierka, żadnej uprzejmości, a tutaj… To był człowiek mniej więcej w wieku mojego ojca, którego na pewno od jego rodziny, od dzieci oderwała wojna i może to robił z serdeczności. Wtedy miałam mu to za złe, ale jak usłyszałam, że teraz go Powstańcy jako jeńca zabierają, to przyznam się, że byłam bardzo zadowolona, jak usłyszałam, że jeńców nie zabijają i że on będzie w jakiś sposób uratowany.
Na drugi dzień rano, jak mama wychodziła z tej piwnicy, bo ostrzał jakoś ustał, usłyszeliśmy: „Dzieci, nie patrzcie!”. Co zobaczyliśmy? Ten mur, o którym wspominałam, otaczający naszą posesję i odgradzający naszą posesję od ulicy Dzielnej, o niego stały oparte drabiny, a pod tymi drabinami leżeli zwaleni niemieccy żołnierze. Po przeciwnej stronie też był mur, ale już graniczący z gettem i wtedy tam zobaczyłam taką skuloną postać, jakby ktoś stał i raptem się osunął w kucki i taka zastygła postać i basen przeciwpożarowy, który oni zdążyli wybudować; w tym basenie pływały z rozrzuconymi ramionami dwie postacie. Ten basen musiał być taką zasadzką dla tych, którzy tam w ciemnościach wpadli. Wtedy nas, dzieci, ogarnął duch bojowy na te wszystkie widoki, ale mama nas zaraz oczywiście zgarnęła, bo znowu zaczął się ostrzał.
W naszym mieszkaniu Powstańcy urządzili sobie bardzo dogodne stanowisko strzelnicze, bo tam była możliwość obserwacji południa i północy. Przysunęli fortepian do okna, więc to było takie dobre miejsce i mimo że ulica była wolna, to jeszcze jakieś strzały były. Po jednym albo po dwóch dniach ci Powstańcy opuścili nasz budynek, ale ja zobaczyłam jeszcze coś, co mnie bardzo zadziwiło. Dzięki temu będzie można ustalić, jaka to była data. Przez bramę wyjazdu na teren przed samym Monopolem Tytoniowym, czyli jezdnią, przez tę otwartą bramę wjeżdża czołg. Mówiono, że to jest „Tygrys”. Czy to był „Tygrys”, czy „Pantera”, tego ja nie wiem. On dojechał do muru, który odgraniczał dalszy ciąg ulicy od getta, i tylko lekko uniósł te gąsienice i, zwalając ten mur, wjechał na tamtą stronę; tyle widziałam. Wtedy już Powstańców nie było w tym miejscu, myśmy się przenieśli na teren zabudowy ciągłej pod numer 79, gdzie wszyscy ludzie koczowali w piwnicach.

  • Proszę opowiedzieć, jak państwo w tych piwnicach przetrwali? Jak było z jedzeniem, z dostępem do wody?

Te wszystkie moje wspomnienia są raczej związane z obrazami. Są takie pustki przestrzenne, które w mojej pamięci się nie zachowały, tak na przykład kiedy zaczęło się Powstanie, ja nie pamiętam, na czym żeśmy spali w piwnicach, ale pamiętam doskonale, że moja mama i pani, która u mamy pracowała, nie zważając na ten ostrzał, znosiły do przynależnego nam boksu piwnicy garderobę i pościel. Ale potem, kiedy już znaleźliśmy się pod tym numerem 79, to ja uciekałam z tych piwnic, bo tam wiele kobiet komentowało to wszystko, co się działo. Moja mama nas zresztą chroniła od tych wszelkich informacji, ale nie było możliwości nas ustrzeżenia, bo na przykład kiedy wybuchł gdzieś szrapnel, a odłamki zabiły człowieka i raniły jego żonę, którzy w tym czasie siedzieli w podwórkowej ubikacji, tyle że w różnych kabinach. Potem tego człowieka chowano w dole na podwórku, jeszcze kogoś z nim – to było tak po prostu, tak bez żalu.
Potem był, pamiętam, taki moment, jak za płotem, bo ta ulica Dzielna graniczyła z ulicą Zegarmistrzowską – przed wojną Wolność – i tam były takie chaszcze i słychać było jakieś jęki. Wezwano sanitariuszki, one przybiegły. Jak one przybiegły na to nasze podwórze, to zaczęto dyskutować, czy aby się nie przesłyszano, żeby nie narażać tych dziewczyn na jakieś niepotrzebne konsekwencje ostrzału, ale potem, jak już w nocy sprawdzono teren, to ten człowiek, który wzywał pomocy, już nie żył. […]
Wtedy tylko bezpieczne było przechodzenie nie ulicą. Nikt po ulicach i chodnikach nie chodził, tylko były poprzebijane otwory pomiędzy ścianami sąsiadujących domów, bo to był ciąg domów wybudowanych aż do ulicy Okopowej. Ludzie krążyli, uciekając przed Niemcami, przychodzili na ten teren i opowiadali, co się dzieje. Mama nas przed tym chroniła, ale sama była zaniepokojona tym, co się dzieje.
10 września, gdy Niemcy doszli już z tym mordowaniem do ulicy Karolkowej, postanowiła, że wróci ze mną do naszego domu, a brat został na miejscu i całe szczęście – widocznie mama to przewidziała. Mama miała tam spakować ewakuacyjny tobół, ale nim to postanowiła zrobić… Po wojnie dowiedzieliśmy się o tym: mamy kuzynka, cioteczna siostra, która mieszkała na Wolskiej 114, Zofia Grot, nie przeżyła Powstania, została wraz ze swoimi lokatorami, bo to była właścicielka domu, została wraz z lokatorami nie tylko swojego domu, ale również z lokatorami domów sąsiadujących, bo po obu stronach Wolskiej od Grabowskiej do Elekcyjnej ta ludność została 5 i 8 września spędzona na róg Elekcyjnej i tam cztery tysiące osób zostało zamordowanych. Skąd jest ta informacja? Pani (znajoma mamy również), która mieszkała na terenie posesji mojej ciotki, ona w czasie tego rozstrzału była razem ze swoją córką w tymże miejscu i kiedy Niemcy już dokonali tego mordu, oni mieli świadomość, że nie wszyscy zostali zamordowani, i powiedzieli, że ci, którzy żyją, niech się podniosą, to będzie darowane im życie. Ona się podniosła, była w szoku i słyszała wołanie własnej córki: „Mamo, mamo!”, ale nie mogła jej w niczym pomóc, bo była w szoku; wstała i wyszła. Ona po wojnie to opowiadała, ale to wołanie córki za nią szło i później, zdaje się, ona miała kłopoty ze zdrowiem psychicznym.
Poza tym z mojej rodziny jeszcze mój cioteczny brat, Zbigniew Pyrzyński, który mieszkał w Aninie, w październiku 1944 roku został wygnany do Pruszkowa i stamtąd trafił do Polic – to jest podobóz Stutthofu – i tam został stracony. Miał wtedy 21 lat. Potem moje ciotki – Irena i Kazimiera Windyga – one mieszały przy Wolskiej 119, po przeciwnej stronie, bardzo bliziutko obecnej ulicy Kasprzaka, wtedy to była Dworska. Wtedy kiedy wyciągano ludzi z posesji przed ich domem, którą rozdzielał parkan zasnuty dzikim winem, to one w tym momencie, kiedy państwa Gardowskich wyciągali, schowały się pod matami do nakrywania inspektów i tam przeleżały pod tymi matami chyba ze dwa, trzy dni. Wyszły 8 albo 9 sierpnia [w oryginale września – red.], ktoś w końcu je odkrył, zostały wyprowadzone i doszły do parku przy ulicy Sowińskiego i ta jedna z ciotek opowiadała, że widziała stosy palące się właśnie w rogu tego parku, ale one już nie zostały rozstrzelane. Niemiec powiedział im, że mają szczęście, bo one nie będą rozstrzelane, i one trafiły potem na roboty przymusowe do Niemczech, do Landsberg (obecny Gorzów), czyli właściwie sto kilometrów przed Odrą.
Na Wolskiej mieszkała cała nasza rodzina. Pod numerem 141 mieszkała rodzina kuzynów mojej mamy Barbara Wójcik z domu Windyżanka i jej siostra Lusia, obecnie Lipińska. Jak wyciągali znowu ludzi, bo to był duży drewniany dom w pięknym ogrodzie, i jak Niemcy od frontu ludzi ewakuowali, wyciągali, to oni przez ten ogród zaczęli uciekać w kierunku ulicy Jana Kazimierza, ale mieli taką gosposię, to właściwie była niania – ona miała angielską chorobę, takie wykrzywione nogi, więc jej właściwie trudno było uciekać, i wtedy pani Maria została zastrzelona. To są dzieje mojej rodziny z okresu Powstania.
[…] Myśmy z mamą wróciły do tego mieszkania pod numer 73, weszłyśmy do piwnicy i mama z tej gromady zrzuconych na kupę, jak to się mówi, garderoby pomieszanej z pościelą, zaczęła wydobywać rzeczy, które byłyby przydatne do zabrania. W tym momencie przybiegł mój brat, krzyczał, że „ukraińcy”, że wszyscy wychodzą, że „ukraińcy” wypędzają wszystkich z ulicy Dzielnej. Wtedy myśmy nie zdawały sobie sprawy, że on biegł w przeciwnym niż nakazany kierunek, po pustej parceli, ponieważ pomiędzy numerem 73 a 79 był pusty plac, że on, narażając życie, nam je uratował. Stanął na szczycie schodów i krzyczał, żebyśmy wychodziły. Moja mama nie uległa wtedy tej panice, ale, wyciągając te rzeczy, mówiła: „Mój Boże, już nigdy w życiu nie będę miała puchowej pościeli”. Ja stojąc z boku bardzo się dziwiłam: a cóż tam takiego, puchowa pościel – bo sobie po prostu nie zdawałam sprawy, że może być jakaś inna, a brat krzyczał: „No chodźcie, chodźcie szybko, wszyscy poszli, bo nas zabiją!”. Potem się od niego dowiedziałyśmy, że ten „ukrainiec” krzyczał: „Wychodźcie, wychodźcie, bo ostatniego zastrzelę!”. Wychodząc z tego domu, mieliśmy nałożoną na siebie potrójną garderobę: mama lisa przewiązanego w pasie, futro narzucone, ojca palto na wierzch, w ręku trzymała jakiś tobołek, jeszcze w ostatniej chwili złapała ojca garnitur – była bardzo przytomna – zmiany bielizny pościelowej, bo mówiła, że gdzieś w stodole, jak będziemy nocować, to możliwe, że nam się przyda, miała jeszcze resztę cukru, suchary, słoninę, miała ze sobą kenkartę i ocalałe dwa pierścionki – pamiątki rodzinne, kosztowne, bo z brylantami, obrączkę swoją i srebrnego longinesa, to była „cebula” – zegarek mojego ojca, ale zapomnieliśmy o fotografiach, o dokumentach, które były na pierwszym piętrze, w kredensie. To było zaskoczenie, niby mama wiedziała, że może się to zdarzyć, ale w tym momencie to było zaskoczenie. Wychodząc, myśmy byli przedziwnie ubrani: mieliśmy zimowe palta, buty zimowe związane sznurowadłami wisiały nam na ramionach i mama obciążona tymi tobołkami. Opuszczaliśmy tę ulicę Dzielną prawie jako ostatni, z uniesionymi rękoma do góry i pamiętam do dzisiaj, że dopiero to uniesienie rąk wywołało we mnie strach. Przeszliśmy na drugą stronę. Tam, widząc ludzi, przeszliśmy na drugą stronę Okopowej. Wzdłuż Okopowej były budynki, takie jak w tej chwili, a poza nimi była wolna przestrzeń też przedzielona budynkami, ale ja dobrze teraz nie pamiętam, czy to było na terenie pierwszego podwórza, czy to było aż na ulicy Gibalskiego, dość na tym, że między tymi domami, które z drugiej strony graniczyły z ulicą Żytnią, była barykada. Na tle tej barykady stał na trójnogu karabin maszynowy, za nim siedział Niemiec, więc moja mama bardzo przezornie stanęła, żeby być z tyłu – za tym stanowiskiem strzelniczym. Stanęliśmy przy wysokim parterze i ja wtedy dostrzegłam, że tam w oknie jest kanarek, który się miotał w klatce, i było mi go żal, że on tam został sam, ale wtedy nie wiedziałam, że już na zawsze. Inni ludzie, którzy napływali z tej ulicy Okopowej, widząc to stanowisko strzeleckie, rozpraszali się pod domami, byli objuczeni rozmaitymi tobołami lub nie.
W pewnym momencie kazano rozebrać kawałek barykady przy domu i zrobili przejście, po selekcji oddzielającej mężczyzn od kobiet z dziećmi, myśmy wyszli tym przejściem na ulicę Żytnią, skręciliśmy w prawo. Potem przecięliśmy ulicę Karolkową i idąc prosto jakieś 50 metrów, po lewej stronie tejże ulicy Żytniej były puste parcele, przez które dotarliśmy do ulicy Leszno. Jak już byliśmy przy ulicy Leszno, znowu doszliśmy do ulicy Młynarskiej i przekroczyliśmy ją, wchodząc na ulicę Górczewską. Z chwilą kiedy weszliśmy na ulicę Górczewską, cały ten tłum szedł – nie w piątkach, nie w czwórkach, tylko tłum; myśmy szli bliżej prawego krawężnika. Ja w pewnym momencie zobaczyłam w rynsztoku, prawie że przy samym chodniku, leżącą puchową kołdrę i strasznie się zdziwiłam, dlatego że ta puchowa kołdra miała zupełnie inne pokrycie, była w innych kolorach – seledynu i heliotropu, a w domu zostało stare pokrycie – złoto i morela. Tak się tym bardzo zajęłam, że moje rozmyślania przerwał dopiero okrzyk mojej mamy, który działał zupełnie odwrotnie: „Dzieci, nie patrzcie!”, więc ja tym bardziej chciałam zobaczyć, co tak zafalowało jękliwym pomrukiem w tłumie. Wspięłam się na palce i ponad głowami ludzi, po przeciwnej stronie ulicy, na tle właściwie już trochę gruzowiska, zobaczyłam stos czarnych belek. Wtedy nie dochodziłam, z jakiego materiału są te belki zrobione, natomiast w tej chwili, w tym miejscu, to jest vis-à-vis ulicy Staszica, jest tablica i tam jest napisane, że 5 czy 8 września – nie pamiętam dokładnie – zamordowano dwa tysiące Polaków.
Idziemy dalej. Dalej kończy się załom budynku, w którym była jakaś państwowa szkoła, dość na tym, że dom wolno stojący, nieduży domek, był cofnięty od trotuaru, rosło tam takie rozłożyste drzewo i na tym placu, przed tym domkiem stał nieduży stolik, na tym stoliku był gramofon albo patefon z taką tubą i przy tym stoliku siedział Niemiec w takiej nonszalanckiej pozycji z nogą na nogę. On obserwował pochód wypędzonej ludności, a myśmy obserwowali jego, ale tuż zaraz była jakaś boczna ulica i wzdłuż tej ulicy Górczewskiej była siatka, za siatką było jakieś uprawne pole, ale ta siatka zakręcała pod kątem prostym w tę boczną ulicę i na samiusieńkim rogu leżał obrzmiały trup kobiety, ona chyba chciała się wydostać, ale była tak obrzmiała, że była właściwie taka szeroka, jaka długa; w każdym razie to było straszne. Nim ja ochłonęłam z wrażenia, to już to musiało być bardzo blisko, bo już skręciliśmy w ulicę Działdowską i tu już tłum musiał się rozwlec w długą kolumnę. Szliśmy środkiem, po linii środkowej jezdni, bo lewa strona tej zabudowy płonęła żywym ogniem, a żar był właśnie tak ogromny, że nas to zmusiło do takiego rozwleczenia się. Tu przedziwna rzecz – było mnóstwo papierów – papiery, kartki papierów fruwały nad tymi domami i ponad samą ulicą. Tak doszliśmy do ulicy Wolskiej, skręciliśmy w prawo i doszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha. Tu nas nie zatrzymywano, przynajmniej mojej rodziny. Inni mają inne wspomnienia, ale mojej rodziny nie zatrzymano.
Ja tylko taką dygresję włączę, że tenże kościół Świętego Wojciecha był świadkiem ślubu moich rodziców, potem naszych chrztów, komunii, a miesiąc wcześniej mszy żałobnej za mojego ojca, a teraz był takim świadkiem haniebnego wypędzenia z miasta.
Doszliśmy do ulicy Bema. Przed rogiem ulicy Bema znowu paliły się domy, ale już tak spokojnie. Z domu mieszkania kolegi wydobywał się taki jęzor ognia, który, jak to nazywam, oblizywał wyższe piętro. To bardzo wstrząsnęło moim bratem. Kiedy weszliśmy już w ulicę Bema, tłum szedł chodnikiem, a Niemcy szli poboczem i wtedy mój brat dostał histerii. Ponieważ byliśmy bardzo ciepło ubrani – mój brat miał peliskę z tchórzów na sobie, którą musiał na sobie nieść, to on widocznie na skutek upałów, na skutek tej długiej wędrówki i tych wrażeń psychicznych, on poły tego paltka rozrzucił i krzyczał do mamy, że on ma dość, że jemu jest gorąco i że on dalej nie pójdzie. Wtedy mama, zupełnie spokojnie, żeby odreagować go, wskazała na Niemców i powiedziała: „Idź i im to powiedz”. To na niego podziałało zupełnie tak, że się uspokoił. Natomiast ja byłam również w futerku, ale mnie nie było gorąco, tylko już nie pamiętałam dalszego ciągu drogi, tego jak doszliśmy do Dworca Zachodniego. Wiedziałam, że wsiadaliśmy do elektrycznego pociągu, kiedy była jeszcze szarówka, a wysiadaliśmy w Pruszkowie, kiedy już było ciemno.
  • Wracając jeszcze do Powstania, czy pamięta pani jakąś konspirację, czy miała pani kontakt z ludźmi, którzy brali czynny udział w Powstaniu?

Nie. Z tym tylko, że moja mama przechowywała Żydówkę, więc w zasadzie bezpieczeństwo tego dzieciństwa to nam bardzo szybko uleciało, poza tym mama wykonywała z ojcem – jeszcze jak był – działania zakazane przez Niemców, w celu utrzymania rodziny. W związku z tym ten dom to była bomba zegarowa. Jak wyjeżdżaliśmy na letnisko, to ja odreagowywałam wszelkie strachy, wszelkie lęki, ale z konspiracji to ja nic nie pamiętam.

  • Czy pani z okresu Powstania pamięta jaki był stosunek ludności – rodziny, sąsiadów – do Powstania i Powstańców?

Tego też nie pamiętam.

  • A czy pamięta pani, żebyście słuchali radia lub czytali gazety?

Nie, ponieważ to było tylko dziesięć dni. Nas wyprowadzono 10 sierpnia 1944 roku.

  • Czy pamięta pani jakieś nabożeństwa, msze święte, które były odprawiane w ciągu tych dziesięciu dni?

Nie, tego też nie pamiętam. Pamiętam tylko bombardowania, które były niedaleko nas. Nie chciałam wtedy zejść do piwnicy, wolałam je spędzać na podestach kamienicy.

  • A kontakty z Niemcami? Czy to był tylko ten dobry Niemiec, o którym pani opowiedziała?

Właśnie jeszcze nie dopowiedziałam, w tym 1939 roku, kiedy Niemcy zajęli folwark w Natolinie, to oni wtedy zajęli część tego folwarku na swój sztab, przez jakiś czas. Podjeżdżali na motocyklach koszem i oczywiście ci żołnierze byli w hełmach, od tamtego momentu hełm na głowie żołnierza stał się dla mnie synonimem strachu, lęku. Tychże Niemców ja spostrzegałam jako potwory, tak jakby objawił mi się diabeł, którym mnie straszono, ale wystarczyło, że oni te hełmy zdjęli i już wtedy nie straszyli, byli normalnymi ludźmi. Stwierdziłam, że to ten hełm był przyczyną mojego lęku, więc jak w czasie okupacji widziałam chodzących żandarmów w hełmach, to trwożyłam się niesamowicie. Myśmy potem bardzo obawiali się o los mamy, bo mieliśmy świadomość, że każdej chwili może zostać złapana. Bałam się własnego osamotnienia, bo naczytałam się bajek o tych sierotkach i ja się potwornie bałam osamotnienia, tego, co się ze mną stanie.

  • Czy ma pani jakieś najgorsze wspomnienie z Powstania, jakiś taki jeden moment, który utkwił pani najbardziej w pamięci?

To tylko wtedy jak opuszczałem ulice Warszawy. Zdałam sobie sprawę, że ja się po prostu boję i że to grozi utratą życia. Ale dlaczego?! Dlaczego, że ta nasza ulica Dzielna, przy której stacjonowała Komenda Główna, była bardzo chroniona i tam nie było tych niesamowitości, które już były przy ulicy Okopowej, ale potem był jakiś taki okres niczyjego miejsca, bo już sztab się przeniósł. Mam świadomość, że był okres takiej niczyjej ziemi, że jeszcze Niemcy nie weszli, ale już chyba nie było tego sztabu.

  • Proszę opowiedzieć, co się działo dalej, po wyjściu z Warszawy.

Co działo się dalej? Przyjechaliśmy do Pruszkowa i jak wysiedliśmy z pociągu, to już były ciemności. Nie wiedziałam, że moja mama miała rodzinę w Żbikowie, w Pruszkowie. Na terenie Żbikowa były właśnie te zakłady naprawcze taboru kolejowego. Jak ludzie wysiadali, to moja mama chciała się jakoś wycofać, nie podążała za ludźmi, a myśmy się już wtedy straszliwie wszystkiego bali. Będę mówiła o sobie – wydawało mi się, że trzeba się gdzieś schować. Wzdłuż torów był mur, więc pociągnęliśmy z bratem mamę w kierunku tego muru, żeby się przynajmniej schować, a potem niech mama decyduje, co robić, w dodatku ja nie bardzo miałam świadomość, że mama chce uciec. Tu niestety spotkała nas przykra niespodzianka, w którą daliśmy się złapać – za tymże załomem muru była brama i to był wjazd i wejście na teren tegoż właśnie obozu. Przy tej bramie stali żandarmi, stali zbrojni Niemcy i nie można było się wycofać, musieliśmy wejść. Z chwilą gdy weszliśmy, na tym terenie było ciemno, ale było widać. Mało żeśmy nie wpadli na towarowe wagony stojące wzdłuż tego muru, ale już po wewnętrznej stronie; tak doszliśmy.
Zatrzymano nas w załomie dwóch budynków, tam już był reflektor i zaczęto selekcję w zgromadzonym tłumie. Najpierw zaczęto wywoływać rodziny tramwajarzy, kolejarzy i proszono o oddzielenie kobiet z małymi dziećmi. Wtedy mama kazała nam ugiąć kolana, żebyśmy się okazali jeszcze niżsi i młodsi. Znaleźliśmy się w takiej hali, potem się okazało, że przy rampie. Tam były warunki niesprzyjające do spędzenia nocy, bo była nierówna betonowa podłoga, powyrywane jakieś żelastwa. Dość na tym, że mama nas usadziła na podłodze, tłum zalegał salę, ona sama gdzieś poszła, a myśmy zasnęli. Rano się okazało, że już Niemców, tych którzy stali przy bramie, zmienili; ja nie wiem, czy na zielone, czy na czarne mundury, dość, że na tych bardziej rygorystycznych i mama mówiła, że za złoto nie można już niczego załatwić. Gdzieś koło południa – to była duża hala prostokątna i były z niej dwa wyjścia, na zachód i na wschód, pośrodku te bramy były – rozdzielono tłum na dwie części. Myśmy wyszli wyjściem w kierunku wschodu, szliśmy wzdłuż tego budynku, zaraz przy ścianie, potem było jakieś pole, badyle i myśmy się od razu z bratem spostrzegli, że idziemy, ale nie ma z nami naszych sąsiadów, naszej kuzynki i zawróciliśmy mamę do tej hali. Jak żeśmy weszli, tam już było pusto, więc w poszukiwaniu tych ludzi wyszliśmy na drugą stronę, a tam okazało się, że była rampa, już stał pociąg i do tego pociągu ładowano. My jako ostatni zostaliśmy upchnięci w wagonie, siedliśmy z konieczności już przy samych drzwiach, zaryglowano drzwi, pociąg ruszył, tylko nie wiadomo dokąd.
W Skierniewicach było już ciemno, nie wiem, która była godzina, ale wiemy, że jeszcze było widno, jak nas załadowano, może to była szarówka, a jak dojechaliśmy do Skierniewic, a przecież to niedaleko, już była czarna noc. Pociąg się zatrzymał, otworzono nasze drzwi i wtedy ekipa PCK rozpytywała, czy są chorzy i czy są małe dzieci. Wtedy tylko myśmy się zgłosili. Były nosze, mamie kazano się położyć, a mama w tym czasie cały dobytek, który wyniosła z mieszkania jako ostatnie dobro, spakowała w tobół i pyta się: „A co z tobołem?”, oni: „Tobół trzeba zostawić”. Potem, po wojnie tak rozmawiałyśmy i mama powiedziała, że robiła taką analizę tego, co się z nami stanie. Nie miała pieniędzy, miała tylko jedyne 500 złotych, to był tak zwany góral, bo wszystkie pieniądze przeznaczyła na zakup materiału do produkcji. Mieliśmy tam ubrania zimowe, a zima tuż. Kiedy mama robiła taki błyskawiczny rekonesans tego, co się z nami stanie, to taki młody człowiek się położył na noszach. Oni go natychmiast wynieśli, a myśmy wsiedli z powrotem do tego wagonu i z trzaskiem zaryglowano drzwi. Potem znowu był jakiś postój, ale już wtedy było widno i można było wyjść, załatwić się, coś podawano do picia i w następnym momencie kolejarze dali znać, że jeżeli pociąg skręci w tym kierunku, to pojedzie do Katowic, a jak skręci w drugą stronę, to pojedzie w kierunku Oświęcimia. Jak potem okazało się, że skręcił w tym kierunku do Oświęcimia, to tym razem mama dostała histerii. Byłam przerażona jej stanem; myśmy siedzieli przy samych drzwiach, mama biła głową w ścianę, a ja sama zapomniałam o jednym opowiadaniu, którego byłam świadkiem.
Podsłuchałam rozmowę w 1944 roku, bo myśmy niedaleko Pawiaka mieszkali, w związku z tym były różne opowieści wśród dorosłych i ja usłyszałam na temat Oświęcimia, jakie tam panowały potworne warunki. To musiało być straszne dla mnie, skoro ja sobie sama zakazałam tego słuchać. Pamiętam taką myśl: „To jest niemożliwe, żeby mnie miało coś takiego w życiu spotkać, po co mam słuchać, po co mam wiedzieć”. Wyparłam tę nazwę ze świadomości, tak że jak była mowa o tym Oświęcimiu, ja sobie zupełnie nie zdawałam sprawy, co to takiego. Mój brat wiedział, mama wiedziała, ja nie. To było już 12 sierpnia. 10 sierpnia nas wypędzono, 11 sierpnia jechaliśmy, a 12 już byliśmy w tym…
To był 12 sierpnia, gdzieś koło południa, przepowiednia kolejarza stała się faktem – wjechaliśmy do Oświęcimia. To była albo stacja, albo bocznica, dość na tym, że nas tam przywieźli, postawili. Musiała to być jakaś bocznica na stacji, dlatego że pozwolili wysiąść. W obrębie tych wagonów nie można było przebywać. Wszystkim się strasznie chciało pić, myśmy się z bratem wdrapali na taki pojemnik, który jest przy parowozie, który stał pod tak zwanym żurawiem wodnym – taka faja zakręcona, z nadzieją, że w tym pojemniku będzie woda, ale okazało się, że na dnie była ruda breja, a żeby się tam dostać, to już w ogóle nie było mowy. Potem jeszcze pamiętam z tego momentu, że mówiono, że nie można mieć złotych pieniędzy. Nie wiedziałam nawet, że są złote pieniądze, ale zaobserwowałam kobietę, która widocznie bardzo była tą wiadomością przestraszona, bo jakiś rulonik podłożyła pod koło wagonu i odeszła, a potem usłyszałam jej ogromny wrzask rozpaczy, bo tknięta jakimś przeczuciem poszła tam, to już tego nie było. Potem następny obraz to jest taki, że wjechaliśmy już na rampę. Świadomości tego, jak wjeżdżamy, to ja nie miałam, bo to już czarna noc się zrobiła i tylko jak pociąg zatrzymał się na rampie Brzezinki, czyli Birkenau, wtedy reflektory, wrzaski esesmanów, szczekanie psów, to nam uświadomiło, że musimy wysiąść […].
Po wyładowaniu z wagonów myśmy podążali za ludźmi. Po prawej stronie rampy jest drugi odcinek lagru, ten odcinek lagru drugiego składa się z kilku mniejszych odcinków – A, B, C, D, E, F. Między odcinkiem B a D jest tak zwana ulica lagrowa, ja to przynajmniej tak nazywam, to jest przestrzeń, którą można przejść od rampy do – nie umiem tego określić – do następnego odcinka, który był dopiero w budowie. Co my widzimy, idąc? Jest ciemno, tym bardziej eksponuje się, gdzieś tak na skos, nad jakimś lasem – łuna. My nie wiemy, co tam się pali, ale odór jest tak gryzący, że ja, mając lisa mojej mamy na szyi, wąchałam przetrwałe w tym futrze perfumy. Potem, po prawej stronie, z załomów tych baraków bardzo ostrożnie wychylały się jakieś postacie i po prostu pytały: „Ludzie, skąd jesteście?”, więc niektórzy odpowiadali, że z Warszawy, i tak dobrnęliśmy do budynków „kanady”.
To, że przechodziliśmy między krematoriami, jak mnie potem ktoś spytał, to myśmy nie mieli świadomości tego. Pierwszy budynek był załadowany i nie było w nim miejsca, do drugiego żeśmy weszli i też nie było miejsca, ale mama pod ścianą zobaczyła jakiś skrawek niezajęty, okazało się, że tam była kałuża. Mimo że nie było w tym baraku podłogi, to ciecz nie wsiąkała. Mama się długo nie zastanawiała – położyła swoje futro na tym mokradle, potem ojca palto i tak przetrwaliśmy do rana. Czy dawali coś jeść, czy dawali coś pić, ja tego nie pamiętam, natomiast rano ustawili stoliki pod „zauną” – „zauna” to jest taki budynek, gdzie przyjmowano transporty, i tam odbywały się kąpiele, ale pod tą „zauną” ustawiono stoliki i przyjmowano w depozyt pieniądze, dokumenty i kosztowności. To trwało bardzo długo, dlatego że była duża ilość osób. Z tego momentu pamiętam tylko, że ludzie w jakiś dziwny sposób się zachowywali, dlatego że darli pieniądze, a ja, obserwując te szczątki, które porywał wiatr, po prostu przeliczałam je na cukierki i byłam zgorszona, jak można w ten sposób niszczyć pieniądze. Potem poczułam się tak samo jak ci ludzie, bo w śmieciach znaleźliśmy nowiutkie łożyska, łożyska zapakowane w taką folię, pergamin nasiąknięty wazeliną. W tym czasie w Warszawie dzieci budowały sobie takie wózeczki i to mogło być wykorzystane do podwozia. Złapałam się na tym, że tak przekładałam te łożyska z ręki do ręki i zastanawiałam się, że w zasadzie one w tej rzeczywistości nie mają zastosowania, więc zdawałam sobie już sprawę, że jesteśmy gdzieś, gdzie nie jest tak, jak powinno być, ale ciągle nie wiedziałam, że byłam w obozie.
Przedłużało się to oddawanie do depozytu, myśmy się z bratem trochę nudzili, wobec tego zaczęłam obserwować teren. Przy jednym szczycie baraku ja zobaczyłam piętrzące się jedna na drugiej walizki i podeszliśmy do takiej bliżej wystającej, uchyliliśmy wieka i okazało się, że tam były same nożyczki. Dziwiłam się wtedy straszliwie, skąd tyle nożyczek w jednym miejscu. Potem podeszliśmy do jakiegoś innego baraku, a tam aż pod sufit była ułożona jakaś bielizna. Wtedy kobieta wyszła, prosiła, żebyśmy odeszli, i myśmy odeszli. Było popołudnie, kiedy wprowadzono nas do tej „zauny”; ja miałam wtedy lat 10, mój brat miał lat 12, było to już 13 sierpnia 1944 roku, nazywano ten budynek „nową zauną” i ona dopiero okazała nam oblicze obozu. Ciągle nie wiedziałam, gdzie jestem, ale jak kazano się wszystkim do naga rozebrać… Moja matka była dla mnie azylem bezpieczeństwa, a tu raptem kazali się wszystkim rozebrać, bez względu na to, że byli chłopcy nawet do szesnastu lat. Nigdy do tej pory nie widziałam rozebranej matki i widziałam, jak moja mama wybierała zawsze miejsca pod ścianą; stała pod tą ścianą, osłaniała się i widziałam jej zażenowanie, jej upokorzenie i starałam się nie spoglądać poniżej jej twarzy. Była to też swoista lekcja anatomii ludzkiej, bo porównywałam brzydotę starego, zdeformowanego ciała po przebytej otyłości z pięknem młodego, ślicznego. Obserwowałam taką starszą kobietę, która leżała na ławce i to w zasadzie było moje olbrzymie zaciekawienie, i jednocześnie moje ogromne współczucie, że ona musi się tak obnażać. Kiedy w zasadzie żeśmy się oswoili z tą taką naszą wspólną nagością, to znowu taką przykrością i upokorzeniem było to, że dostrzegłam, że wśród nas chodzą Niemcy w mundurach, w furażerkach na głowach; zaczepiali co ładniejsze, zgrabniejsze czy lepiej wyglądające kobiety. W pewnym momencie ten tłum się przesuwał. Przesuwał się od wejścia w kierunku oszklonych okienek. Trudno mi to teraz opowiedzieć. Ta cała „zauna” jest przedzielona takim wewnętrznym przepierzeniem, gdzie były okienka, a dalej były enklawy do dezynfekcji ubioru. Myśmy podeszli…


  • Każdy niósł swoje ubranie?

Nie, podeszliśmy do tych okienek oszklonych, tam kobiety wydawały worki papierowe, takie jak od cukru, i wszyscy dorośli co mieli ze sobą i co nieśli, musieli zdeponować do tych toreb. Zostawały tylko ubrania dziecięce, które wieszano na wieszaczkach, właśnie w tych enklawach do dezynfekcji. Buty, jedni twierdzą, że też się je tam deponowało, myśmy w butach na pewno zostali i przeszli dalej, to znaczy może zostały one do tej dezynfekcji przesłane, dość na tym, ze zostały nam one potem oddane. Po odzyskaniu tego worka, znowu taki korytarz był – łącznik ja to nazywam, że po prawej stronie były te enklawy dezynfekujące, natomiast dochodziło się do drzwi. Po wojnie dyrektor Wróblewski mnie spytał: „A widziała pani ten napis?”. Nie, ja tego napisu nie widziałam, a tam było i jest chyba napisane gotykiem, że to fryzjernia. Tu znowu ja przeżyłam kolejny dramat, dlatego że pewna ilość osób do tej „fryzjerni” mogła wejść, reszta została na zewnątrz, drzwi były zamknięte i ja wtedy się zorientowałam, że to było komando Żydówek, które strzygły. Żydówki wtedy były w różnych komandach, to nam nie przeszkadzało, natomiast że strzyżono wszystkim, bez względu, włosy i to w bardzo przedziwny sposób; maszynką przejeżdżano od czoła do tyłu i się wcale nie przejmowano czy to będzie równo, czy nierówno, a ja miałam fisia na punkcie warkoczy. Zdawałam sobie sprawę, że włosy można obciąć, ale tylko wtedy, kiedy są wszy, a ja tego robactwa w głowie nie miałam, więc podchodziłam do tych kobiet, pokazywałam, one mnie uspakajały. Ciągle byłam na końcu kolejki i w tym momencie sobie zdałam sprawę, że ta moja mama, która zawsze była dla mnie opoką i bezpieczeństwem, o którą byłam oparta jak o ścianę, ona w ogóle nie ma absolutnie nic do powiedzenia i wtedy wpadłam w histerię; zaczęłam krzyczeć, płakać, tupać, zrobił się tumult, ci ludzie za drzwiami myśleli, że nas mordują. Przybiegł Niemiec i chyba natchniony jakimś dziwnym przeczuciem, jakimś ludzkim odruchem, nie pozwolił mi tych włosów obciąć; za to jestem mu do dziś wdzięczna. Mojej mamie też wtedy włosów nie obcięto. Skorzystała z tej okazji, z tego zamieszania, ale mówiła – jak już się uspokoiłam i nabrałam takiej pewności siebie – to mama mi tłumaczyła: „Pozwól sobie obciąć włosy do wysokości ucha, dlatego ze łatwiej będzie utrzymać głowę w czystości” . Ja wtedy ochłonęłam i pozwoliłam, ale przy obcinaniu tych włosów obydwoma dłońmi i ramionami ogarniałam całą głowę, żeby tylko do ucha można było dosięgnąć te warkocze, bo nie miałam ufności.
Po wyjściu z tej „fryzjerni” pomiędzy framugą drzwi stał stołek, na stołku stała miednica, nie wiedziałam, że to był żrący płyn. To był lizol i trzeba w nim było jeszcze głowę zanurzyć dla zdezynfekowania jej. Wtedy ja z rozmachem głowę zanurzyłam, zachlapałam sobie oczy, które mnie piekły, no i było przejście do właściwych prysznicy. Pod drzwiami, obok których był ten sam dezynfekujący płyn i trzeba było przez ten płyn przejść i dopiero się wchodziło do zasadniczych prysznicy, z których lała się na przemian: albo zimna, albo gorąca woda. To powodowało, że para zasnuwała całe wnętrze. O myciu to tam nie było mowy, wtedy mokrzy i nadzy znowu zostaliśmy przeprowadzeni do tak zwanej czystej części „zauny”, która była po drugiej stronie szklanych okienek i tam po pewnym czasie moja mama odebrała nasze ubrania z tej dezynfekcji. Myśmy się ubrali, ale ona sama jeszcze była goła. Na plecach naszych palt, bo myśmy mieli palta, w które mama dla nas wzięła, funkcyjna olejną farbą znaczyła pionowe pasy; to była tak zwana sztrajfa, czyli odcywilizowywało się te ubrania. Kobiety nie dostały pasiaków, tylko zupełnie przypadkowe suknie. To były szmaty, bo to były i balowe, i z falbanami, brudne, podarte, po prostu szmaty. Z dobraniem wielkości to już musiały sobie radzić same, wymieniając pomiędzy sobą. Te, które były niezaradne, miały z tym ogromny problem. Po tych wszystkich czynnościach znowu były szklane okienka – wydano nam posiłek. Pamiętam do dziś, to był taki żółty ser podpuszczkowy, z którego się lało. To było coś tak potwornie gorzkiego i obrzydliwego, że ja tego nie byłam w stanie przełknąć.
Wyprowadzono nas przed „zaunę” i okazało się, że już jest czarna noc i że stoimy pod tą „zauną”. Zrobiło się straszliwie zimno, mimo że za dnia było bardzo gorąco, to tam noce są zimne, a my jesteśmy po tej kąpieli, nie wszyscy ubrani tak jak potrzeba, w wilgotnych po tej dezynfekcji strojach i czekamy, tylko nie wiadomo na co i na kogo. W końcu okazało się, że czekamy, żeby grupa zrobiła się większa. Mama w tym czasie – pamiętam jak dziś – mówiła, żeby tych Niemców, tych esesmanów piekło pochłonęło za to, że nas tak traktują. W końcu pochód ruszył; to nie była cała grupa, tylko tyle akurat, ile oni uważali, to znaczy nie cały transport, tylko jakaś jego część. Znowu szliśmy tym łącznikiem, jak ja to nazywam, to znaczy tą drogą, którą żeśmy przyszli. Przekroczyliśmy rampę i weszliśmy w obręb lagru kobiecego – tak zwanego FKL-u. Skierowano nas do odcinka A, na lewo i tu, zaraz za bramą, była lokalna „zauna”, która właściwie była w kształcie litery L. W rogu tego załomu wszyscy skulili się w kucki i przytuleni do siebie trwaliśmy tam do samego rana. Natomiast po drugiej stronie tej lagrowej ulicy, vis-à-vis tej „zauny” był budynek kuchni, taki podługowaty, murowany budynek kuchni. Ten budynek kuchni był równoległy do drutów i tam ustawiono na drugi dzień rano stoliki. Trzeba było podchodzić do oznaczonych liter, które, alfabetycznie ułożone, wskazywały nazwisko. Wtedy kobiety podchodziły i dopiero tam było właściwe rejestrowanie więźniów. Z tym że rozeszła się jakaś tak plotka, że dzieci do dziesięciu lat nie będą odłączone od matek, no i wtedy się zaczęło. Moja mama odmłodziła mnie – z 1934 roku zrobiła 1935 rok, mojemu bratu z 1932 zrobiła 1934 i cieszyła się ogromnie, że się zmieścił w tym limicie. Były z tego komplikacje po wojnie, bo każdy miał inną datę urodzenia niż w rzeczywistości. Dzieci niestety i tak odłączono. Dość na tym, że nas nie tatuowano, w związku z tym dano nam identyfikatory. Identyfikator to był pasek białego płótna, szeroki na dwa i pół centymetra, długi chyba z sześć centymetrów, dość na tym, że od lewej strony był czerwony winkiel (taki trójkąt odwrócony stożkiem w dół), na tym czerwonym winklu była czarna litera P i obok tego był numer. Mój numer to było 85 536, bo stałam za mamą, a mama miała 85 535, mój brat, ponieważ był na liście męskiej, miał numer 192 714. Tak trzy dni spisywano, więc przez kolejne dwie noce w tejże lokalnej „zaunie” nocowała jeszcze moja mama z moim bratem i potem wspominała, że w tej „zaunie” były straszliwe szczury.

  • A pani gdzie wtedy była?

Mnie i jeszcze jedną dziewczynkę, której nazwiska nie znam, nie wiem, kto to był, jakaś więźniarka zabrała do budynku mieszkalnego i na najwyższej koi tam żeśmy nocowały, z tym że jak się rano obudziłam, to już nie miałam jednej sukienki i to była pierwsza strata taka bardzo przykra a niespodziewana. Dość na tym, że w tej „zaunie” były szczury i mama opowiadała, że jak kobiety krzyczały, to te funkcyjne w bardzo ordynarny sposób kazały się uspokoić. Jak już wszystkich spisano, okazało się… Jeszcze w tym czasie podchodziły do nas, do naszego transportu więźniarki, które były tu już wcześniej przywiezione i tutaj była konsternacja, dlatego że te kobiety – nasze matki z tego transportu warszawskiego – zupełnie te panie nie zdawały sobie sprawy, że robiły im krzywdę, bo mówiły: „Nie podchodźcie do nas, bo wy jesteście kryminalistki, a my jesteśmy tylko wypędzoną ludnością z Warszawy, podczas zbrojnego Powstania”. Wtedy te osoby kwitowały to takim humorystycznym stwierdzeniem, że i tak mamy dużo szczęścia, bośmy przyjechały już do pensjonatu, a nie do piekła. Co znowu te kobiety, matki nie mogły zrozumieć, w czym rzecz.
Ja ciągle nie wiedziałam, gdzie jestem. Wtedy rozdzielono ten nasz transport na trzy grupy; samotne młode i starsze kobiety, matki i kobiety, które miały pod opieką dzieci, to było pośrodku tego lagru i blok za blokiem, ten trzeci to był blok, gdzie były dzieci od dwóch lat do piętnastu, plus kobiety w ciąży – w zaawansowanej ciąży. Byli też chłopcy – tak jak mówiłam – do piętnastu, szesnastu lat.
Po trzech dniach stała się rzecz straszna, bo tych chłopców w podstępny sposób, bo mówiono, że idą do Waschraumu, a tymczasem ich wyprowadzono, i mojego brata, który miał dwanaście lat, również, bo od dziesiątego roku życia wzięli chłopców i przeprowadzili na męską kwarantannę właśnie do tego odcinka już drugiego. FKL – kobiecy lagier był pierwszy, a drugi to był ten męski. Matki zaczęły szaleć, wtedy im funkcyjne nakazały spokój, grożąc kominem, ale potem te nasze matki gdzieś w drugiej albo trzeciej dekadzie września też gdzieś przeniesiono. Matkom mówiono, że dzieci już nie ma, a nam mówiono, że matki poszły w transport, więc to było takie perfidne traktowanie. Te kobiety w ciąży, które były z nami w bloku, one zajmowały pewną część tego bloku i potem też je gdzieś zabrano, pamiętam, że ja wtedy dowiedziałam się, co znaczy słowo ciąża, chociaż w dalszym ciągu nie miałam pojęcia o fizjologii poczęcia i rodzenia. Zdarzyło się, że gdzieś potem – w połowie października – wróciła kobieta z niemowlęciem i tak się złożyło, że koja z oknem, bo te koje z oknem nie były zasiedlone, zaraz powiem dlaczego. Ona miała tam tę koję udostępnioną, a moje legowisko było obok i jej wylało się coś na szmatę, która służyła za pieluchę, ja przechodziłam i ona mnie poprosiła, żebym ja jej tę szmatę w jakiś sposób wysuszyła przy piecyku. Stałam chyba z godzinę przy tym stygnącym piecyku, żeby ta szmata się wysuszyła. Wtedy miałam możliwość poznania, co ta kobieta przeżywała, kiedy jej macierzyństwo przebiegało w tych warunkach i w tym czasie. Potem spotkałyśmy się jeszcze w Berlinie przy odgruzowywaniu, mimo że ona pojechała innym transportem. Myśmy się zaprzyjaźniły i ona mi powiedziała, że przy wyjeździe z obozu, podczas kąpieli w tej zaunie, to była zima, dziecko najpierw bardzo rozgrzane, a potem gwałtownie schłodzone, dostało zapalenia płuc i w drodze umarło; taki był koniec jej macierzyństwa.

  • Jak długo była pani w tym obozie?

Na tym odcinku FKL-u byłam gdzieś do połowy listopada, wtedy nas przeniesiono na cygański. Opowiem jeszcze, jak wyglądało życie w tymże bloku. Koje były murowane z cegieł tylko pobielanych i były trzypiętrowe. Te najniżej położone za podłogę miały cegły, te wyższe miały już deski drewniane. Wyposażenie takiej koi wyglądało w ten sposób, że był jeden pseudosiennik, to znaczy w tym sienniku była jakaś miałka sieczka i był jeden jedyny koc, który nocą okrywał wszystkich, a w ciągu dnia wyścielał powierzchnię koi. Na tej koi, gdzie ja mieszkałam, byłyśmy we trzy, ale w ogóle to było po pięć, sześć osób. W pierwszym okresie była tak nieprawdopodobna ilość pluskiew w tym bloku, że nie można było w ogóle spać i egzystować. One wyłaziły ze szczelin zaprawy cementowej pomiędzy cegłami, spadały spod sufitki i w pewnym momencie ten blok postanowiono wygazować. Okna pozasłaniano kocami, żeby uszczelnić, bo to były okna, które nigdy nie były otwierane, one były wprawione na stałe, ale były pęknięte szyby albo podobne niedogodności. Wtedy wszystkie dzieci przeniesiono do bloku matek. Ja byłam akurat przeniesiona do bloku matek i byłam bardzo szczęśliwa, bo mimo że stłoczone z moją matką na jednej koi, ale byłyśmy nareszcie razem. Po powrocie, po trzech dniach, jak już wywietrzono ten blok, okazało się, że na każdej powierzchni jest dosłownie warstwa tych insektów, jeszcze nawet szczury leżały zagazowane.
Jakie były warunki do mycia? Opodal był Waschraum, budynek Waschraumu, jest to budynek prostokątny, murowany, wzdłuż którego są sprężone dwa koryta, na nich jest zainstalowana rura, od której odchodziły krany, ale żeby się umyć, to nie było takiej możliwości, dlatego że wprowadzono pięćset dzieci do takiego Waschraumu, a woda leciała bardzo krótko. Nie wiem, dlaczego tak krótko? Raz, że była zimna, twarda, śmierdząca i krótko lecąca. Ja byłam jednym z najmłodszych dzieci, w związku z tym takiej kolejności do kranu to ja się nie mogłam dopchać, a nawet jak udało mi się zamoczyć ręce, to nie było mowy, żeby się umyć. Z tego samego powodu, że nie było możliwości umycia się, zaniechaliśmy chodzenia do Waschraumu. Z tym że dopiero teraz okazało się, że w tymże bloku już było oddzielone w szczycie takie pomieszczenie, po prawej stronie, jak się wchodzi do bloku, gdzie są drzwi otwarte. Oniemiałam, jak to zobaczyłam, będąc ostatnio w obozie: są dwa piękne kamionkowe koryta jako umywalnie. Z tym że nigdy te koryta nie były podłączone do kanalizacji i one nigdy nie były czynne. Drzwi do tej umywalni były stale zamknięte i ja będąc tam, mieszkając w koi obok, nie miałam świadomości, że tam jest umywalnia. Od tego momentu przestaliśmy się myć w ogóle. Wiadomo, jak się nie myliśmy, to zaczęły panować choroby, świerzb był. Co było z ubikacją? Była latryna obok tego Waschraumu, przy drutach był kanał z nieczystościami, do którego podejście było z obydwu stron, tylko że były takie wielkie otwory powycinane, że ja na przykład bałam się na tym siadać, żeby nie wpaść do środka. I znowu, jak wprowadzono pięćset dzieci, to od razu ustawiła się kolejka, nie było… Był pośpiech. Jak ustawiła się kolejka i nie daj Boże ktoś był chory na Durchfall, Durchfall to była taka biegunka, więc ten nieszczęśnik jak usiadł, to najchętniej by nie wstawał, robiły się zatory. Nie można było tak długo tym dzieciom przebywać w tej latrynie, w związku z tym zaniechano chodzenia do wspólnej latryny i w pomieszczeniu obok tej umywalni, która była stale zamknięta, czyli jak jest szczyt, to w jednej części szczytu była ta umywalnia, a w drugiej postawiono dwa „kible”. Teraz mnie w Muzeum pytają, co to są „kible”, więc te „kible” w formie proporcji można przyrównać do kieliszka setki wódki, czyli to były z szarej, jak kubeł, ale grubszej blachy, wysokości takiej, żeby dziecko mogło na tym przysiąść i takiejże średnicy. Miały takie dwa płaskie uszy przy samym brzegu i już jak te „kible” postawiono, to kolejka do tego pomieszczenia była nieustająca. Kto wynosił te „kible”? Wynosiły je starsze dziewczyny. Razem z nami przyjechał sierociniec, tam były takie starsze dziewczyny, takie piętnasto-, szesnastoletnie i one podobno wynosiły to za „culagę” – „culaga” to jest kawałek chleba. Tak się mówiło, że za „culagę” one wynoszą do głównej latryny te kible, ale czy one tę „culagę” dostawały, to ja nie wiem.

  • Co było do jedzenia?

Co było do jedzenia? Ja, będąc dzieckiem do dziesięciu lat, dostawałam cienki plasterek białego chleba, do tego był kawałek masełka – taki dwa centymetry na trzy centymetry, pół centymetra szeroki. Z chwilą gdy 19 września skończyłam dziesięć lat, a zapomniałam, że mama mnie odmłodziła, to zgłosiłam się do sztubowej, bo czułam się bardzo pokrzywdzona i poprosiłam o porcję dla starszych dzieci. Jak to wyglądało? Chleb był z formy, ale już podwójnej grubości, była margaryna też podwójnej grubości, każdy miał kubeczek i w tym kubeczku dostawało się jakąś zupę, o takim smaku nie wiadomo jakim, dość że jak liść jarmużu wpadł do tego kubeczka, to pomniejszał jego zawartość. Kawa, to znaczy ziółka, stała w takich kotłach, było tego, moim zdaniem, pod dostatkiem. Natomiast to jedzenie było takim [obiektem] pożądania dla wszystkich. Jak ja od sztubowej dostałam pyzę, jedną kartoflaną pyzę, to ja ją do dzisiaj pamiętam i dobrze jej życzę, bo każdy marzył o tym jedzeniu. Pamiętam przydział kiełbasy, raz, jeden jedyny raz, przydział plastra kiełbasy. Jak rozdzielano tę kiełbasę? Wszystkie dzieci wyprowadzono z bloku i dopiero wpuszczając, tak jakby w takiej bramce wręczano ten jeden plasterek, żeby przypadkiem ktoś nie wycyganił nic więcej.
  • Ile to było razy dziennie?

Raz dziennie ten chleb się dostawało i miało to starczyć i na śniadanie, i na kolację, a przeważnie wszyscy to od razu zjadali, bo nie byli w stanie się opanować. Ta zupa była gdzieś w południe i to było takie jedzenie.
Teraz jak jadą ludzie do obozu, to znaczy do Brzezinki, to widzą przepięknie rosnące trawy, przepiórki biegają po tym i nawet ja widziałam sarny tam biegające, a wtedy takie przestrzenie ulic i przestrzenie pomiędzy blokami, place apelowe – to było jedno wielkie klepisko. Wtedy, kiedy było sucho, to była spękana glina, natomiast kiedy była wilgoć, padał deszcz, to było jedno wielkie grzęzawisko. W całym obozie, przynajmniej tam, gdzie byli więźniowie, nie było ani jednej trawki, jak tylko się pojawiła, to była od razu zjedzona, nie było ani jednego ptaka, były te zapachy, o których mówiłam na początku, i wychodząc na plac przed budynek było widać ogień metrowej wysokości nad kominem krematoryjnym, bo to było bardzo niedaleko. Na początku, w okresie kwarantanny to myśmy w obrębie tego placyku spacerowali, ja ciągle się nudziłam, więc, chodząc, wynajdowałam guziki i dziwiłam się, że codziennie są następne, i zbierałam kamyki, bo takie niewielkie okrągłe kamyki potem nam służyły do zabawy w ciupy. To była taka zręcznościowa gra, że się podrzucało jeden kamyczek i zbierało się po kolei […].
Jeszcze muszę powiedzieć, że wszyscy przyjechaliśmy tam w letnich ubraniach, tylko wyjątkowo ja miałam, bo mój brat, odchodząc na tę kwarantannę męską, zostawił swoje futro mnie, wiec ja miałam podwójne paltko. Inne dzieci były tylko w sierpniowych sukieneczkach, a tu się już robi coraz bardziej jesienna pogoda, więc mówiło się, czego ja nie rozumiałam, ale rozchodziły się takie wieści… Pewna grupa więźniów opiekowała się dziećmi i wtedy niektóre, a przynajmniej ta Basia Bańkowska, która była ze mną na jednej koi, to ona właśnie dostała paltko, czapeczkę, sweterek.

  • Czyli to był taki ruch więźniów, którzy pomagali dzieciom?

Widocznie to była taka grupa więźniów, która opiekował się dziećmi. Potem wrzucono do tego pomieszczenia, gdzie stały „kible”, stertę butów. Moje sandały już się oczywiście rozpadły, a buciki miałam włożone do worka w depozycie, więc wybierałam, przebierałam, ale jakoś sobie dobrałam te buciki, oczywiście każdy był inny. To było tak z ubraniem.

  • Co dzieci robiły w ciągu dnia?

Początkowo dzieci najpierw przebywały na tym placu, a jak padał deszcz, to siedziały na kojach i śpiewały. Poza tym była blokowa, blokowa to była pani Roma Ciesielska – niewysoka, korpulentna, o siwawych, przyczesanych włosach i wszyscy się jej bali, chociaż ja nie zaznałam od niej żadnych represji, ale miałam już świadomość, gdzie jestem, i zachowywałam się zgodnie z instynktem samozachowawczym – nie wolno, to nie wolno. Ona uważała, że my, dzieci, powinnyśmy bardzo dbać o wygląd swój własny, to znaczy o schludność, o porządek na koi i porządek w bloku. Wobec tego koje przy oknach nie były zamieszkałe, bo były „blokszpery”, nie można było przez te okna wyglądać, ale koce, które były rozłożone, musiały równiutko leżeć i to, co było powyżej, nie mogło spaść na taki koc, bo musiał być porządek. Żeby podłoga ceglana, to znaczy cegły ułożone luźno na klepisku, żeby miały kolor, to myśmy tę cegłę tarli na miałko i wsypywali do kubełka z wodą, potem ta podłoga tak była zmywana. Obramowanie koi było z drewna, w związku z tym każdy miał kawałek szkła i musiał tę koję zdrapywać tym szkłem. Buty nie mogły być zabłocone, ale nie było czym tych butów czyścić, wobec tego wielkie powodzenia miały ziółka, bo albo w ziółkach, albo w kałuży na zewnątrz można było te buty oczyścić.
Były apele; apele początkowo były nużące, były dwa razy w ciągu dnia. Stało się piątkami, przychodził Niemiec i wszystkich zliczał. Nie daj Boże, żeby się ktoś zawieruszył, nie daj Boże, żeby ktoś uciekł albo nie doliczono się jednej osoby. Pamiętam taki apel, na którym staliśmy wiele godzin w deszczu, potem nie można było ubrania wysuszyć i to jest najgorsze, że się stoi i czeka się na Godota, nie wiadomo, kiedy to się stanie, to cały obóz stoi. Drugi apel, pamiętam, taki strasznie trudny na cygańskim, kiedy był trzaskający mróz i śnieg, to musiał być bardzo długi apel, ja tego nie pamiętam, nie widziałam, ale jedna wiarygodna osoba, koleżanka, opowiadała, że taki czteroletni chłopiec, który koło mnie stał, po prostu zrobił siusiu i sople mu potem na tych spodenkach zamarzały. Ten apel musiał być rzeczywiście długi, bo skoro Niemcy potem pozwolili dzieciom chodzić wkoło – krążyć na tym placu apelowym, to już musiał być długi, a uciążliwy. Wtedy, to widać, wszyscy stoją, cały obóz, mężczyźni z gołymi głowami. Potem coś się stało, że właśnie ta niewidzialna ręka spowodowała, że myśmy już na te apele nie wychodzili, tak już pod koniec i one odbywały się na terenie bloków. Teraz ja mam takie swoje przeżycia; moja mama bardzo szybko zachorowała na tyfus i raptem mi zniknęła.

  • Z tego obozu?

Tak, no bo matki były w pobliżu jakoś do 15, 20 września, a potem gdzieś je przeniesiono, ale mama musiała wcześniej zachorować na ten tyfus, bo mam nawet jej dokumenty z rewiru. Jest tam badanie krwi, jakieś inne badania, przez Mengelego nawet podpisane – lekarza z takiego Instytutu Higieny. Dość na tym, że mama tam się musiała jakoś wcześniej znaleźć. Wcześniej jeszcze spotkała koleżankę, z którą kiedyś, przed wojną pracowała, ona już była dłużej w tym obozie, ja nie wiem, jak ta pani się nazywała, dość na tym, że ta pani kiedyś usiłowała na prośbę mamy zaprowadzić mnie na ten rewir. To było bardzo niedobre przeżycie, dlatego że poszłam z jeszcze jedną dziewczynką i sztubowa z naszego bloku mnie tam zaprowadziła. Tam powstało nieporozumienie, dlatego że umówiłyśmy się, że będziemy czekać w tym miejscu, myśmy tego nie zrozumiały i czekałyśmy w innym miejscu, a sztubowa myślała, że myśmy już wróciły do bloku, w związku z tym myśmy stały długo w noc, pod blokiem tego rewiru, do środka którego w ogóle nas wpuścić nie chciano, i ja jak pomyślałam, że nie zdążę na ten poranny apel, to dostałam tak potężnego rozstroju żołądka, że aż się sama zdziwiłam. W końcu dziewczyna – Baśka Bańkowska – powiedziała tej sztubowej, że mnie nie ma i ona wtedy przybiegła na ten rewir, krzycząc, wołając i znalazła nas, ale była nie mniej przerażona niż ja. Potem, jak wydawano nam nowe czyste emblematy, to się odbywało na placu apelowym i wywoływano numery, dla mnie ten numer 85 536, a ja byłam dopiero po czwartej klasie, taka mądra jak dzisiejsze dzieci to ja nie byłam, w każdym bądź razie z przejęcia, że mogę nie dosłyszeć i potem ta blokowa będzie miała mi to za złe i zostanę być może ukarana, to stałam, jak ta przysłowiowa struna – jakby mnie kto trącił, to bym zadźwięczała. Mówię o takich przeżyciach, w porównaniu może z przeżyciami dorosłych osób, ale tu trzeba wziąć pod uwagę psychikę dziecka – ja miałam dziesięć lat.

  • W jakim języku mówiono do dzieci?

Blokowa i wszystkie sztubowe były Polkami, wiec mówiły po polsku.

  • Odczytywanie numerów tez było po polsku?

Po polsku. Kiedyś jeszcze, nim mama poszła na rewir, przyszła na mój placyk apelowy. Usiadła sobie na cegle, ja usiadłam jej na kolanach, już wiedziałam, gdzie jestem, bo ten słup ognia było widać i mama zaczęła mnie edukować. Mówi tak: „Rodziny, z którą nie mieliśmy kontaktu, to możesz szukać tu i tu”. Potem zaczęła mi podawać daty urodzenia: ojca, swoją, moją, brata. Było tak dużo tych nowych dat, że ja nie mogłam się z tym wszystkim uporać i nawet miałam mamie za złe, po co mi ta cała edukacja, skoro ona jest, ja siedzę u niej na kolanach i właściwie w tym momencie to mnie nic właściwie innego nie obchodziło, ale też mama nie mówiła, co nią targało. Poza tym byłam świadkiem takiego wydarzenia, że był pewien moment, w połowie sierpnia czy na początku września, już ewakuowano obóz, więc bardzo dużo kobiet wysyłano do Buchenwaldu, Ravensbrück, Bergen-Belsen, dość na tym, że tak zwana blokszpera polegała na tym, że nie wolno było ani chodzić po obozie, ani wychodzić, ani spoglądać przez okno, wtedy moja mama złamała ten zakaz, przybiegła pod mój blok do okna. Potem mi mówiła, że była ukarana. To karanie polegało na tym, że musiała w swoim bloku klęczeć na podłodze kamiennej, z uniesionymi rękami do góry, z cegłami w rękach. To dla mnie było straszne, tym bardziej że byłam świadkiem, jak esesmanka uderzyła moją matkę w twarz za to tylko, że bardzo ostrożnie do tego basenika z dezynfekującym płynem wchodziła w butach, żeby jej się do środka nie nalało, więc to były dla mnie takie straszne przeżycia osobiste.

  • Jak długo była pani w tym obozie? Do kiedy?

Jeszcze tylko jedno opowiem, jak zostaliśmy przeniesieni do lagru cygańskiego.

  • Dlaczego to się nazywało lagier cygański?

To się nazywało lagier cygański dlatego, że do 1 czy 2 sierpnia przebywały tam rodziny Cyganów, których akurat w tym terminie na skutek epidemii, która tam panowała, a może i z jakiegoś innego powodu, po prostu wygazowano. Bardzo nieliczni zostali gdzieś tam wcześniej wywiezieni. To się nazywał lagier E, a sąsiadował z odcinkiem D, czyli tym, na którym przebywał mój brat. Po paru miesiącach myśmy się spotkali, ja zobaczyłam, że jest koniec listopada, a on jest w przykusej na niego marynareczce, bez skarpetek, z gołą głową – taki obraz nieszczęścia. Co ja tam przeżyłam? To był koniec listopada, początek grudnia i ja postanowiłam, że moją mamę, która ciągle jest na rewirze, ale już tutaj przeniesiona na ten lagier cygański, bo zlikwidowali lagier FKL-u, postanowiłam moją mamę odwiedzić. Poszłam, było już ciemno, ulica lagrowa była oświetlona, ale do tego budynku rewirowego nie można było wejść od frontu – od ulicy lagrowej – tylko od strony drutów, i wtedy jak ja szłam wzdłuż tego bloku, to światło pozostawało za moimi plecami. W pewnym momencie zobaczyłam, że przy końcu tego baraku piętrzą się jeden na drugim położone trupy, ale jeszcze się coś w nich ruszało. Trzy razy zawracałam, aż w końcu się przemogłam i dotarłam do mamy i stała się rzecz przedziwna, bo już siedziałam mamie na kolanach – mama była już w czasie rekonwalescencji – i nagle ta radość z naszego spotkania zaczęła mi umykać, bo napływały mi myśli, które gasiły tę radość: co stanie się, jak odkryją, że mnie nie ma na bloku, jak ja w tę czarną noc przejdę sama znowu koło tych martwych ciał, co się stanie jak ogłoszą „blokszperę”, a to prawie kilometr do mojego bloku? Wtedy, mimo że dalej siedziałam na kolanach mamy, ona mi się stała zagrożeniem, ta, u której szukałam ostoi, oparcia, którego nie znalazłam. Poczułam się wtedy straszliwie samotna i opuszczona, a miałam wtedy dopiero dziesięć lat, czyli straciłam oparcie w matce, takie definitywne oparcie w matce. Myśmy wychwytywali tam jakieś takie momenty, które były miłe. Nie wiedziałam, że na tym lagrze są liliputy, to znaczy karły, potem się dowiedziałam, że to była rodzina cyrkowców z Węgier. Pierwszy raz zobaczyłam, że para liliputek siedziała pod drutami, a po drugiej stronie siedziało dwóch panów i tak rozmawiali; to był przewspaniały widok. Potem widziałam tę kobietę, jak szła z kuchni i środkiem ulicy lagrowej toczyła brukiew, która była prawie wielkości jej głowy i zaokrągleniem laseczki nadawała jej kierunek, a ja stałam znowu i przyglądałam się jak urzeczona. Ona coś do mnie mówiła, ja nie rozumiałam, ale z jej miny było widać, że ona się mnie przestraszyła albo że jej po prostu zdobycz odbiorę.
Tu, na tym bloku, były straszliwe szczury, tak że światło się nocą paliło, ale na najniższych kojach były małe przerwy pomiędzy tymi kojami, tak że one stykały się ze sobą. Ja doświadczyłam właśnie takiego spotkania ze szczurem. Miałam nogi przykryte kocem i jeszcze tym paltem; raptem obudziło mnie coś ciężkiego na nogach. Jak się obudziłam, zorientowałam się, że to szczur, ale byłam tak wystraszona, tak obrzydzona, że nie mogłam drgnąć, po prostu sparaliżowana ze strachu, on tak sobie szedł, szedł, aż doszedł mi do ramienia; ja wtedy drgnęłam dopiero. Szczury atakowały ludzi po prostu, ale nie zrobił mi krzywdy, uciekł.
Potem, 15 stycznia, na wieczornym apelu ogłoszono, że na drugi dzień jestem przeznaczona do transportu. Na drugi dzień jak wychodziliśmy – grupa dzieci wychodzi z bloku – ja nie wiem, czy moja mama będzie razem ze mną, czy nie. Dosłownie zgarbiona z przejęcia, z emocji, żeby ten Niemiec na wachcie mnie z tego szeregu nie wycofał. Jak wyszliśmy, zaraz po skręceniu w lewo, za wachtą, to ja odetchnęłam z ulgą. Wtedy znowu, nie wiem, jakim cudem, doszłam do tej „zauny”, bo wszystkich, których wywozili, to najpierw musieli wykąpać, więc następny obraz, który pamiętam, to jestem już po wykapaniu, mama mi wcześniej zorganizowała jakąś dodatkową bieliznę. Nie można było mieć bielizny podwójnej, to było regulaminowe wykroczenie, za które można było być ukaranym, ale ja już wiem, że wychodzę, dzieci są rozradowane, zadowolone i raptem przyszła funkcyjna, która zaczęła dzieciom odbierać te zorganizowane ubrania i ja wtedy zorientowałam się… Ona zabrała mi nawet spodnie brata, które miałam przywiezione z Warszawy, pod spodniami miałam gołe nogi, a było dwadzieścia stopni mrozu, więc ja byłam przerażona tą stratą, a ona krzyczała, że to jest własność niemieckiej Rzeszy. To było absurdalne, bo godzinę wcześniej mojej mamie oddano depozyt w worku papierowym i nawet pieniądze. Aha! Zapomniałam na samym początku powiedzieć, że moja mama tych kosztowności – dwóch pierścionków i obrączki – nie oddała. Przechowywała je najpierw w kawałku słoniny, a gdy ta zjełczała, to w kawałku chleba, i brat przechowywał zegarek ojca – tą „cebulę” longinesa, a jak on to przechowywał, to ja się już nigdy nie dowiem, bo myśmy już na ten temat nigdy nie rozmawiali. Dość na tym, że druga kobieta widząc, że płaczę i że mam gołe nogi, zaczęła grzebać w tej stercie zabranych dzieciom rozmaitych rzeczy wtedy, kiedy już ewakuują obóz, kiedy już wszyscy wyjeżdżają. Znalazła te spodnie, bo one były charakterystyczne. Mnie wcale nie interesowało, że w wyjściowej sali stoi mama, stoi brat, a ja wcale nie dążę do nich, tylko płaczę, bo jestem goła. Działałam już sama za siebie, zrobiłam się niezależna. Wyprowadzono nas szybko z obozu, bo był alarm. W czasie pobytu na FKL-u też był alarm.
  • To był nalot?

Tak, był nalot, ale nie przyśpieszyło to naszego wyzwolenia. Wyszliśmy i tu znowu przedziwna rzecz, był mróz, skrzypiał śnieg pod nogami, słońce skrzyło w bieli tego śniegu, a ja o niczym innym nie myślałam, tylko wpatrywałam się w plecy kobiety idącej przede mną. Ona była w lodenowym, beżowym płaszczu i miała takie wycięte okienko na plecach i w to miejsce wstawione artystyczną łatę; wcześniej tam był kawałek pasiaka. Takie niszczenie cywilnej odzieży było w obozie nagminne, do normalnego cywilnego palta czy sukienki wszywano właśnie taki kawałek pasiaka i ja przez cały czas zastanawiałam się, jakby ten mankament na moim palcie ukryć, aż żeśmy doszli do stacji w Oświęcimiu. Tam nas wsadzono do jakiegoś pociągu osobowego. Dojechaliśmy pociągiem do Mysłowic, to była grupa około stu osób.

  • Była już pani wtedy z mamą i bratem?

Byłam z mamą, byłam z bratem i to była grupa stu osób, kobiet przeważnie z dwojgiem dzieci. Były dwa transporty, jak się potem, po wojnie, okazało. Pierwszy transport odjechał 11 stycznia, to był transport kobiet z jednym dzieckiem, a 16 stycznia odjechał właśnie ten mój transport. W tych Mysłowicach wysadzono nas na otwartym peronie, wtedy wydawało mi się, że to taki wysoki peron, teraz jak to zobaczyłam, to stwierdziłam, że wcale nie jest wysoki. Czekaliśmy na tym otwartym peronie, na mrozie, parę godzin. Wtedy ja już siedziałam u mamy na kolanach i pojawiły się u mnie objawy zamarzania, więc moja mama robiła wszystko, żebym nie usnęła, kiedy już nareszcie nadjechał jakiś pociąg, to był pociąg nawet ogrzany, jakieś pulmanowskie wagony były. Nie wiadomo, co tam jechało na przedzie czy z tyłu. Dość na tym, że nas tam wpakowano, ja odtajałam z tego zimna, mama z radością stwierdziła, że przyszedł ratunek. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wiozą, okazał się tylko kierunek: najpierw były Katowice, a potem był Wrocław – Breslau. Na tych stacjach przeczekiwaliśmy straszne bombardowania, tak że właściwie cudem ten pociąg nie uległ zniszczeniu. Dojechaliśmy do Berlina…
Do Berlina przyjechaliśmy albo 17, albo 18 stycznia. Sądzę, że raczej 18 stycznia, bo wyszliśmy 16 stycznia. Jaki to był dworzec, to nie wiem, ale były ruchome schody, więc myśmy z bratem z zachwytem te schody oglądali pierwszy raz w życiu, a matki musiały podpisać, że nie będą mówiły, skąd przybyły. Grupa esesmanów, która nas przywiozła, poczekała na jakiegoś bardzo eleganckiego oficera, który przyszedł z miasta, przekazała naszą grupę i on wtedy nas zawiózł. Z tym że to było takie zderzenie z cywilizowaną ulicą. To było widać: kobiety w łachmanach zdążające dosłownie biegiem za tym eleganckim oficerem, więc widać było nasze zniewolenie; ludzie nawet przystawali na ulicach. Potem było jeszcze gorzej, jak dzieciaki z Hitlerjugend chodząc za nami, wołały: „Ruskie świnie!”. Wtedy ja zawsze byłam pełna poruszenia i najchętniej to bym wzięła kamień i rzuciła; mój brat mnie trzymał, jak chodziliśmy do odgruzowywania.
Dość na tym, że dojechaliśmy do miejscowości Hennigsdorf, to w północno-wschodniej części Berlina. Tam do jakiegoś obozu nas nie przyjęto, ale nocowaliśmy w kinie na rozrzuconej słomie. Mieliśmy wtedy dużo szczęścia, bo parę dni potem to kino było zbombardowane i spłonęło. Na drugi dzień nas przeniesiono do jakiejś gospody, w której znowu spaliśmy na słomie w jednej sali. Nasze matki obsługiwały kuchnię i widocznie szykowali dla nas jakieś miejsce. Po prostu wywieźli nas z Oświęcimia, nie mając pojęcia, co z nami dalej zrobić. Rozdzielono nasz transport na trzy części: jedna część – po wojnie okazało się, że te osoby pojechały do Linzu w Austrii, druga część nie wiem dokąd; dość na tym, że już nas było tylko ze trzydzieści parę osób. W pewnym momencie zajechały furmanki z Ukraińcami i myśmy się nie spodziewali, że jak ci przyjechali, to nas zaraz stąd zabiorą. I rzeczywiście, zabrano nas, znaleźliśmy się w dzielnicy Siemens i to była stacja docelowa Jungfernheide. Poniżej nasypu tej stacji był taki czworobok, gdzie właściwie była pustka, bo były tylko spalone miejsca po barakach, jeden budynek kuchni i ledwie w połowie wykończony barak dla nas. Jeszcze było parę bardzo głębokich lejów po wybuchach bomb, czyli to było takie księżycowe miejsce. Z prawej strony czworoboku obozu był jakiś las-park, z drugiej strony był nasyp kolei, jedna kamienica społeczności niemieckiej i jakieś działki. Tam byliśmy dosyć krótko, ale wtedy okazało się, że nękał nas nie tylko głód, ale też bombardowania, które były co noc. Myśmy się chronili razem z esesmanami, którzy pilnowali nas w ziemiance podstemplowanej słupami z drewna i obłożonej ziemią. To było straszne, jak nadlatywali Anglicy nocą i na nieboskłonie wisiały flary; one robiły wrażenie niesamowitości, bo to były żyrandole oświetlające cały teren. Myśmy przeżywali świst tych lecących [bomb], a potem jak zamilkło, to wszyscy umierali ze strachu, co będzie przed wybuchem. To były bardzo trudne momenty.
Potem znowu przywieziono tam Włochów i znów było już wiadomo, że jeżeli są następcy, to nas zabiorą. nie tak daleko nas zabrali, bo do dzielnicy Wedding i to była stacja… Jeżeli tu była Jungfernheide, to tam była Putlitzstrasse. Przy tej stacji była ośmiokominowa elektrownia dla określenia tego miejsca i ten budynek był nad samym kanałem (to jest dokument, dlatego ja określam miejsca). Przez ten kanał lekkim łukiem przebiegała linia kolei naziemnej, a ten sam budynek był przytulony właściwie jednym bokiem do nasypu. Za koleją, to znaczy dalej za nasypem, po lewej stronie był most z portem przeładunkowym. Nasz budynek był szary, brzydki, obrzydliwy, z dosyć duża sienią. Za tym budynkiem najprawdopodobniej była jakaś fabryka. Natomiast na pierwszym piętrze były pokoje i tam były już trzypiętrowe koje, to znaczy każdy miał osobne legowisko. Bombardowania były znowu straszne, ale tym razem schodziliśmy; właściwie to nie zostawaliśmy w łóżkach, tylko co noc schodziliśmy do piwnicy. Tam był bardzo dobrze wyposażony schron, bo sufity były ostemplowane kwadratowymi belkami, były słupy podpierające te belki i na podłodze były takie same kwadraty, jednak odgłosy i wstrząsy było bardzo dobrze słychać. Właśnie jak byliśmy w tym miejscu, był głód nieprawdopodobny, bo już poza chlebem i parowanymi potem kartoflami – które były tak okropne, że w zasadzie nie można było tego jeść – to [nie dawano nic]. Moja mama po wychodzeniu po powrocie z takiej roboty chodziła po śmietnikach, wybierała rozmaite odpadki jarzyn, obierki i to się potem jakoś przetwarzało. Chodziła na żebry – i mnie zabierała – po restauracjach, więc nieraz ktoś wrzucił tam kartofla.

  • Mogliście się państwo poruszać samodzielnie?

Mogliśmy się samodzielnie poruszać, mimo że byliśmy prowadzeni przez esesmana na robotę do odgruzowywania.

  • Dzieci też pomagały?

Dzieci tak. To odgruzowywanie gdzieś było w dzielnicy chyba koło Tiergarten. Dość na tym, że nad kanałem stała płaska barka, ja to nazywałam berlinka, i myśmy odzyskiwali cegły, bo to były zburzone domy i na takich wagonetkach najpierw się te cegły czyściło. potem przewoziło się do barek. Nieraz się te cegły w kozłach zostawiało na brzegu, a nieraz od razu tam się przekazywało. No bo tak: te poruszone, zbombardowane czy zburzone domy były niebezpieczne, dlatego że zapadały się. Poza tym nie dano nam żadnych rękawic ochronnych, więc ręce były pokaleczone.
Ale najgorzej było, jak był nalot dzienny. Wtedy Niemcy w jakiś sposób gdzieś sobie uciekali. Pierwszy raz to myśmy przebiegli tylko na drugą stronę ulicy, gdzie frontowe domy były już spalone, a od strony podwórka były zwalone. Pamiętam, że była jakaś łazienka albo pralnia z białymi kafelkami – byłam nawet zdziwiona, pierwszy raz cos takiego widziałam – w piwnicy czy w suterenie i było maleńkie patio podwóreczka. Tam wypatrywaliśmy na niebie wiatraczków, które się odrywały od samolotów. Takie mieliśmy pierwsze bombardowanie, ale już potem byliśmy na tyle doświadczeni, że przyglądaliśmy się cywilnym Niemcom, którzy wcześniej z radia wiedzieli, że będzie nalot i oni już z dużym wyprzedzeniem szli do schronu. Jak nasi opiekunowie też gdzieś znikali, to myśmy się dołączali do tej grupy. Pamiętam właśnie taki jeden schron, który mnie zadziwił. To był w postaci jakiejś kopiastej tulei, okrągły z lekko spadzistym dachem. Mój brat mówił: „Wiesz co? Ten dach to jest z kauczuku. Jak bomby padają, to się odbijają. Nic się nie stanie”. Ja w to nie bardzo wierzyłam, ale skoro dużo ludzi tam przychodziło… Tam było bardzo luksusowo. Wiem, że jakeśmy weszli, to po prawej stronie schody wiodły do góry i myśmy na tych schodach przycupnęli, nie odzywając się do siebie, bo mogliby nas stamtąd wyprosić. I jeszcze jeden taki schron pamiętam; to był znowu kwartał wypalonych zupełnie domów i pod tym gruzowiskiem był bardzo dobrze wyposażony schron. Ale ten nalot był taki długi, że jak wyszliśmy, to mimo że to było wczesne popołudnie, więc powinno być widno, to było szaro, jakby dzień miał się kończyć, a drzewa błyszczały się jak choinki na Boże Narodzenie, tak się paliło wszystko.
Potem znowu do naszego obozu sprowadzili jakichś żydowskich mężczyzn. Oni zajęli drugie piętro, tam były zupełnie duże hale. Ja miałam takie spotkanie z jednym z nich. W załomie schodów – to były takie zaokrąglone schody – ja stałam i gryzłam ostatni kawałek brukwi. Cień człowieka, jak to nazywam, schodził z góry i wyrwał mi ten kawałek brukwi. Do dzisiaj widzę te pałające oczy, ale było mi go ogromnie żal. Tak się potem zastanawiałam, czy oni przeżyli, czy on przeżył, bo okazało się, że do końca wojny już był tylko miesiąc. Jak ich przywieźli, to myśmy wiedzieli, że już nas gdzieś też zabierają.
Tym razem pojechaliśmy do miejscowości Müggelheim. To jest trzy kilometry na południowy wschód za Köpenickiem. To była otwarta ciężarówka, więc można było doskonale obserwować, gdzie jesteśmy. Jak wyjeżdżaliśmy z przepięknego, dużego starodrzewu, to zaraz po lewej stronie były koszary Wehrmachtu, a potem ulica się rozdzielała, bo pośrodku stał kościół. Jak wjechaliśmy, to po lewej stronie był jakiś ciek wodny. Podjechaliśmy na skos pod zagaj dużego lasu sosnowego i tam był obóz otoczony drutami, kilka bloków. Bardzo niesympatyczny żandarm siedział przy bramie. Matki zatrudniono w jakiejś prywatnej firmie i to było dosyć krótko. W pewnym momencie wyprowadzili nas wszystkich znowu na ten trakt wiodący do Berlina, zatrzymali ciężarówkę i kazali się ładować. Parę rodzin się załadowało, a większość się ociągała. Kierowca się bardzo niecierpliwił, w związku z tym ruszył. Po wojnie dowiedziałam się od Krysi Politowskiej – obecnie, a dawniej Zawadzkiej – że ta grupa, która wsiadła do tej ciężarówki, została zawieziona z powrotem do tej dzielnicy Wedding na ulicę Krause-Uferstrasse [obecnie tylko Uferstrasse? – red.], tam, gdzieśmy… Zapomniałam o tej ulicy powiedzieć. Już tych Żydów na górze nie było; wkrótce esesmani zostawili ich bez zaopatrzenia i sami zniknęli. My zostaliśmy na drodze prawie wolni. Nie będę mówiła o innych, tylko o sobie. Myśmy spędzili noc po prostu na werandzie, który był opodal tego kościoła. Jeszcze tego samego dnia moja mama dostała wielkiego ataku serca, więc ja byłam tym wszystkim razem straszliwie przerażona. Na drugi dzień mama zaczęła chodzić od domu do domu, żeby za wykonanie jakiejś pracy dostać coś do zjedzenia. Spotkała panią, która kiedyś, jeszcze przed wojną, wyemigrowała z Wielkopolski do Niemiec. Była z synkiem Peterem i z mężem; jak mąż miał na imię, to nie wiem, ani jak ona. Ta pani wskazała mamie dom, w którym nas Niemcy przyjęli do siebie. To był dom naprzeciw Volkssturmu […], parkan tego domu z prawej strony graniczył z cmentarzem. Na wprost był ten ciek wodny, przy którym był hangar z kajakami. Myśmy zajęli pierwsze piętro. Tam była kuchenka, były dwie wnęki i był pokój. W jednej z wnęk była ubikacja i tam był piękny czerwony samochód na pedały; z tego wynika, że musiała go zajmować jakaś rodzina z dzieckiem. Na drugi dzień, jak myśmy tam zamieszkali, już była straszna kanonada. Ale tak grzmiało! A my pierwszy raz od dziewięciu miesięcy leżeliśmy w prawdziwym łóżku i w prawdziwej pościeli i nic nie było mnie w stanie wydobyć z tych wygód.

  • A co z jedzeniem?

Z jedzeniem było tak, że tego samego dnia czy na drugi dzień wyszliśmy witać Rosjan, ale okazało się, że to był jeden Rosjanin, który szedł jako szpica. Byłam przestraszona, bo szedł w kierunku, gdzie stacjonowali tacy w czarnych mundurach Niemcy. Natomiast moi gospodarze wyszli z solą i chlebem witać tego Rosjanina, a ja im towarzyszyłam; byłam strasznie zdziwiona. Potem na drugi dzień weszły już tabory, dużo Rosjan, i wtedy oni rozbili sklep spożywczy i jego zapasy powierzono nam, bo się od razu zorientowali. Mama wyszła tam widocznie, więc myśmy cukier, mąkę, takie rzeczy wzięli; to może nie chwalebne, ale nie mieliśmy co jeść. Potem jak już ten garnizon rosyjski zajął koszary poniemieckie, my z mamą jeszcze poszłyśmy do Volkssturmu, jak się już właściwie uspokoiło. Volkssturm to była taka chyba komenda Niemców Volkssturmu. Dość na tym, że weszłyśmy do piwnicy, stała szafa, Rosjanin otworzył ją, wyjął wszystko, co tam było, i do mojej mamy mówi: Bieri. Mama się cofnęła, a on mówi: „Bieri! To zdobyczne!”. Więc wtedy jak tak, to ja poprosiłam o rower. Oczywiście dostałam, ale zaraz mi ukradziono – ale dostałam drugi.
Potem myśmy z koleżanką, bo się znalazła jedna z tych, Fela Kobus, obecnie Śmiałkowska… Matka jej była tak ciężko chora, że została również w Müggelheimie. Ona [Fela] znalazła się i myśmy poszły z moim bratem najpierw na pierwsze piętro Volkssturmu. Tam było pełno broni; brat omal mnie nie zastrzelił, bo okazał się, że karabin był [naładowany]. Myśmy potem poszły same we dwie tylko na ostatnie piętro i tam było prywatne mieszkanie. Weszłyśmy do sypialni. Fela miała piętnaście lat, więc chciała się w coś ubrać, a to było opuszczone mieszkanie. Stały dwa łóżka małżeńskie równiutko zasłane pierzynami, szafka nocna tyle miejsca od ściany wydzielała i ja znalazłam lalkę – lalkę, której wszystkie przeguby się ruszały, to byłam zachwycona, i jeszcze misia. Na drugim łóżku, które było bliżej drzwi, położyłam się w poprzek i czekałam, kiedy ona skończy tam oglądanie. W pewnym momencie odwróciłam głowę i zobaczyłam dłoń, ludzką dłoń przy swojej głowie. Tak się straszliwie wystraszyłam, że zostawiłam to wszystko i susami zbiegałam na dół, a jak się Fela pytała, dokąd idę, to powiedziałam, że do ubikacji, bo się bałam, że ona mnie wyprzedzi w tej ucieczce. Potem się okazało, że to był komendant Volkssturmu, który podobno popełnił samobójstwo, jak weszli Rosjanie.
Miałyśmy jeszcze jedno takie zdarzenie. Ci Rosjanie to byli bardzo sympatyczni ludzie; prości, sympatyczni. Nawet była taki chłopak, który był „synem pułku”, miał piętnaście lat, Siemion miał na imię, co drugie [jego] słowo to był wulgaryzm. On mówił po rosyjsku, ale ja rozumiałam, że on coś opowiadał o jakichś swoich zdobyczach militarnych, ale opowiadał też i o jakichś zdobyczach i jakichś prześladowaniach kobiet. Nie bardzo rozumiałam, o co chodzi, ale wydawało mi się to niegodne. Natomiast ci inni Rosjanie to byli prości, serdeczni ludzie, którzy tak bardzo chcieli naświetlić dobrobyt swojego kraju, że mówili nawet o fabrykach pomarańczy. Ja już nawet na mamę spojrzałam, żeby potwierdzić, czy to rzeczywiście możliwe. Jak było już wyzwolenie i to było wiadomo – nie wiem, jakimś cudem – dość na tym, że myśmy miały przeświadczenie, że będzie defilada w Berlinie. Nic mamie nie mówiąc, koniecznie chciałyśmy z Felą pojechać na tą defiladę na jednym rowerze. Dojechałyśmy tylko do Köpenicku; tam się nic nie działo, więc wracałyśmy zawiedzione i tu stała się rzecz dziwna i straszna. W pewnym momencie zobaczyłyśmy wśród tego olbrzymiego lasu grupę Niemek, idących w kierunku Müggelheimu jezdnią, a za nimi w jakiejś odległości próbującego dogonić je Rosjanina – pijanego, uzbrojonego żołnierza. Nim myśmy się zorientowały, co się dzieje, to myśmy dojechały, on nam zabrał rower, jedną z tych Niemek wyszarpał. Stała budka przydrożna, wepchnął ją do tej budki i te Niemki oczywiście klęły, na pewno przeklinały i nam złorzeczyły, ale już taką scenę widziałam i potem… Ja nie wiedziałam, co się tej kobiecie tam dzieje, ale myślałam, że coś strasznego, jeżeli to jest takie brutalne.
Myśmy z bratem potem… Bo brat był po Oświęcimiu już bardzo dokładnie wyedukowany pod względem seksualnym, to znaczy wiedział wszystko o całej fizjologii; ja tego nie znałam. Brat i ja chroniliśmy mamę – bo się mówiło, że gulać to zabawa – przed tym gulać jak najbardziej, żeby jej nie zostawiać samotnej. Myśmy marzyli o zabawie. Myśmy tam byli dwa miesiące; było piękne lato, był akwen, były kajaki do dyspozycji, ale jak myśmy nie umieli pływać, to te zabawy były bardzo niebezpieczne – tak samo jak i zbieranie dorodnych poziomek pomiędzy porzuconymi Panzerfaustami, granatami i takimi woreczkami z prochem, które nas urzekały, bo to się świetnie paliło. Ruscy nawet nas namawiali, żeby zbierać granaty, bo oni tymi granatami głuszyli ryby, więc jeszcze były dodatkowo ryby, a [po] kartofle i chleb chodziliśmy do koszar rosyjskich.
  • Proszę powiedzieć, kiedy i w jaki sposób wydostali się państwo stamtąd.

W pewnym momencie niemieccy notable bardzo zabiegali o to, żebyśmy się już stamtąd wyprowadzili. Ale jeszcze przedtem powiem taką rzecz. Jak myśmy się wprowadzili do tego Niemca, to teraz sobie zdaję sprawę, że w swoim życiu miałam trzech Niemców, którzy nie uczynili mi zła: pierwszy to był ten, który zawiązywał mi wstążkę, drugi który mi ocalił warkocze, a ten trzeci przyjął nas w takim momencie. Nie wiadomo, czy ta rodzina się asekurowała naszą obecnością, ale jeszcze ruscy nie weszli, więc było duże niebezpieczeństwo ze strony własnego reżimu, że przyjęli nas do swojego domu. Na bazie tych trzech mężczyzn, którzy nie uczynili mi zła, ja później nie miałam niechęci do całego narodu, tylko jeżeli [już], to do totalitaryzmu […]. Teraz boję się, żeby ewentualnie fałszowanie historii nie spowodowało, że zmienię swój stosunek do [Niemców]. Ogarnął mnie taki patriotyzm, że sobie przypięłam biało-czerwoną kokardkę i dzięki temu czułam się tak wolna, tak niezależna, takim człowiekiem, że jak gospodarz domu poprosił, żeby posegregować wyrzucane śmieci, to ja z całą świadomością i swoim własnym przyzwoleniem zrobiłam to, mimo że to wcale nie było takie proste.
Teraz tak: to już jest koniec czerwca, kiedy Fela z matką wyjechały (Fela Kobus-Śmiałkowska). Jej matka już na jesieni nie żyła, w listopadzie już umarła, bo była tak bardzo chora. Moja mama była spuchnięta do pachwin z głodu, dlatego tak długo tam byliśmy; mama nie nadawała się do jakiejkolwiek podróży. No i wyjeżdżamy. Poszliśmy do tych Rosjan, z którymi byliśmy zaprzyjaźnieni, żeby się z nimi pożegnać. Ja pełna entuzjazmu: „Ja już jadę do Warszawy, Boże drogi!”. Pytamy, kiedy oni się wybierają do domu, a jeden żołnierz mówi: „Ooo, nie, długo”. Ja mówię: „Dlaczego?”, a on mówi: „Dziecko, jesteś jeszcze za mała, żeby to zrozumieć”. Rzeczywiście nie rozumiałam, ale potem pojęłam, dlaczego.
Dość na tym, że punkt zborny był w Köpenicku. Tam była wolnostojąca willa i w tej willi zbierano tych, którzy jadą na wschód, Polaków. To były nawet rodziny z małymi dziećmi, więc to nie tylko byli więźniowie, ale mogli być i robotnicy przymusowi. […] Jak nam dano po sto złotych – już polskich – od osoby na początek i zaproponowano znowu zwyczajem niemieckim, żeby pójść pod prysznice do łaźni, wszyscy skorzystali, tylko nie ja. Powiedziałam: „O nie! Do końca życia już do takiego publicznego mycia to mnie nikt nie zmusi”. Tak miałam dosyć. Wtedy przenieśliśmy się – grupa Polaków – na dworzec do Köpenicku i okazało się, że przyjechała ta pani, Polka z synkiem, co w Müggelheimie… Do pierwszego pociągu się nie dostaliśmy, bo to, co się działo w pociągach, było bardzo trudne. Potem nadjechał pociąg towarowy i myśmy się do tego pociągu załadowali. Moja mama była przerażona, że ta kobieta z dzieckiem w czarną noc została sama na dworcu i potem jeszcze z Polski przez umyślnego wysłała do niej list, ale odpowiedzi nigdyśmy nie dostali. Nie wiem, jak ona się nazywa, wiem tylko, w którym domu mieszkała; nigdy tam nie byłam. Co się potem z nią stało, też nie wiadomo. Dość na tym, że z tegoż Köpenicku rozmaitymi pociągami, przeważnie otwartymi towarowymi składami, jechaliśmy do Kostrzyna dziesięć dni. Tak wyglądała podróż powrotna. […]
W Kostrzynie jak wsiedliśmy do pociągu, to okazało się, że pociąg jest również załadowany, ale wiadomo było, że jedzie do Warszawy. Wtedy… To chyba byli albo szmuglerze, albo szabrownicy, bardzo obeznani z tym, co się dzieje w kraju i co się dzieje na szlaku, bo powiedzieli: „Co? Pani jedzie teraz do Warszawy – to był 10 albo 15 lipca – z dwojgiem dzieci? Pani wie, że Warszawy nie ma? Warszawa leży w gruzach! Nawet jeżeli jakiekolwiek lokale albo części lokali albo jakieś dziury pozostawały, gdzie można było zamieszkać, to ludzie, którzy weszli 17 stycznia za wojskiem do tejże Warszawy, to wszystko zajęli!”. I mówi: „Proszę pani! Tutaj na tym szlaku zaraz będzie niedługo Landsberg – czyli obecnie jest Gorzów Wielkopolski – gdzie Niemców Rosjanie wysiedlili dwa tygodnie wcześniej. Są mieszkania wyposażone w meble, jakieś urządzenia domowe, Może pani wejść i sobie zająć takie mieszkanie”. Moja mama była tym tak zbulwersowana, że postanowiła zatrzymać się w podróży i napisać do rodziny i dowiedzieć się, czy to, co ci ludzie mówią, to jest prawda; czy można tu się osiedlić, a tam czy ewentualnie można wrócić.
Tylko ja tego nie mogłam przeżyć. Ja byłam tak straszliwie przejęta tym, że jadę do Warszawy, że to do mnie nie dochodziło. Nie mogłam uwierzyć w to, że mogę jeszcze gdziekolwiek indziej zostać, a nie dojechać do Warszawy. Zrobiłam rzecz straszną, ale się przyznam. Po prostu jak pociąg dojechał do Gorzowa, to mama wysiadła, brat wysiadł, a ja powiedziałam, że nie ma mowy, żebym wysiadła; ja jadę do Warszawy. Pociąg ruszył, ale zatrzymano go i jakiś zniecierpliwiony pasażer wyniósł mnie na peron. Wtedy ja wyparłam się własnej matki. Nawiązuje to do tego, że Oświęcim spowodował, że ja się stałam stara malutka. Dla mnie moja matka nie była już wtedy żadnym zabezpieczeniem. Byłam niezależna, byłam już tylko sama. Wtedy wylegitymowano mamę. Oczywiście ja na razie nie powiedziałam, że to jest nieprawda, ale mama wiedziała, jak ze mną postępować. Zostawiła mnie na tym peronie, przedtem upewniła się, że żaden pociąg nie będzie jechał i odeszła. Jak ona odeszła, to ja od razu ochłonęłam. Wrócili po dwóch godzinach i [mama] mówi: „Nie, nie, jedziesz do Warszawy. Tylko tam przy tej ulicy jest jadłodajnia, od rana nic nie jadłaś”. Jak poszliśmy, to już nie wróciliśmy oczywiście; ja na to tylko czekałam.

  • Czyli zostali państwo w Gorzowie.

W Gorzowie. Ja wyjechałam z Gorzowa dopiero w 1954 roku.

  • Skończyła tam pani szkołę?

Skończyłam szkołę, ale nigdy nie wiązałam z Gorzowem tego…

  • To był przystanek w pani życiu.

Tak. Byłabym w życiu niespełniona, gdybym nie wróciła do Warszawy. Skończyłam szkołę, skończyłam maturę, skończyłam dwie duże matury, bo jedną zawodową – administracji gospodarczej, która mnie potem umożliwiła pracę – skończyłam również ogólnokształcącą, dostałam się potem na politechnikę, wyjechałam. Mama umarła w 1958 roku.

  • W Gorzowie?

W Gorzowie. […] Były duże perypetie: myśmy nie mieli co jeść, myśmy się nie mieli w co ubrać, moja matka była stale chora, dosłownie liczyła miesiące, żebyśmy się mogli usamodzielnić. Potem, jak już w siedemnastym roku życia poszłam do pracy, wzięłam mamę na utrzymanie, mama się jakoś zregenerowała i jeszcze podjęła pracę. Potem jak już wydawało się, że wszystko jest na jak najlepszej drodze, to [u] mamy rozwinął się nowotwór piersi i zmarła. Brat tak samo. Żył tylko czterdzieści dziewięć lat i nigdy się nie ożenił. Miał jakieś… U mnie to jeszcze były, jak to się mówi, zahamowania psychiczne – ale to już jest na inny [wywiad].

  • Dlatego chciałam panią prosić o podsumowanie tego całego okresu. Pani ma przygotowane dwie refleksje – proszę o odczytanie ich na zakończenie.

Właśnie. Nastał ten reżim, do którego myśmy się nie mogli nakłonić, bo w domu się mówiło zupełnie co innego, ale raptem wybuchła wojna koreańska i wtedy ja jedna z całego mojego środowiska młodzieży po prostu się wystraszyłam. Przez nikogo nie zachęcana ani przymuszana, z własnej woli i z przekonaniem podpisałam się pod sztokholmskim apelem pokoju jesienią 1950 roku, a miałam wówczas zaledwie szesnaście lat. Nic dziwnego: kto jak kto, ja doskonale […] wiedziałam, jakie skutki spowodowała wojna, która niedawno jak niszczycielski walec przetoczyła się przez mój kraj i rodzinę. Skazana na zagładę w KL Auschwitz-Birkenau przeżyłam ją cudem, następnej bałam się przeogromnie. Dzieciństwo ograbione z obecności […] ojca i właściwych temu wiekowi wszelkich doznań już straciłam. Wczesną młodość spędzałam nie tylko pełna psychicznych zahamowań, ale w ogromnym ubóstwie, patrząc na borykanie się schorowanej matki, która łącznie ze zdrowiem utraciła wszelkie materialne dobra, a wypędzona z rodzinnego miasta Warszawy życie wiodła w dokuczliwym osamotnieniu z dala od swoich bliskich krewnych. Gdy uświadamiam sobie, co straciłam przez wybuch wojny w 1939 roku – a straciłam szanse na zupełnie odmienne życie – zawsze ogarnia mnie bezsilny gniew na sprawców.

  • I jeszcze jedno podsumowanie.

Jeszcze mam taką sentencję: Życie każdego człowieka jest jedno, piękne, krótkie i nie bez znaczenia, jak się toczy. Toteż zbrodnicze ingerowanie w jego bieg jest niedopuszczalne i wołające o pomstę do nieba. Strzeżmy zatem naszych potomnych przed poczynaniami szaleńców. Strzeżmy, żeby nigdy nie musieli łaknąć chleba, być świadkami upokarzania własnych matek, gwałtownych śmierci ojców. Mam nadzieję, że moje świadectwo nie będzie tylko legendą, lecz gromkim okrzykiem ostrzegawczym przed wojną – zmorą mego dzieciństwa, a w konsekwencji nędzą młodości, którą […] oskarżam o doświadczone w życiu zło.


Warszawa, 8 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Elżbieta Sobczyńska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter