Przemysław Dąbrowski „Cyt”

Archiwum Historii Mówionej

Przemysław Dąbrowski, urodziłem się w roku 1925. W czasie wojny miałem pseudonim „Cyt”.

  • Gdzie mieszkał pan przed wojną?

Urodziłem się nie w Warszawie, a w Chełmie Lubelskim, ale od 1935 roku, czyli od wieku dziesięciu lat mieszkam w Warszawie, tak że ostatnie siedemdziesiąt pięć lat to już [jestem] w Warszawie.

  • W jakiej dzielnicy pan mieszkał?

Zawsze to był Żoliborz lub Bielany, od 1935 roku. W wieku dwunastu lat, trzynastu, czternastu, [najważniejsze] było harcerstwo – 14. Warszawska Wodna Drużyna Harcerska. […] Obozy: Augustów, potem nad Dźwiną na samej północy Wileńszczyzny, która należała wówczas do Polski, potem znowu na augustowskich jeziorach. Pamiętam dobrze przygotowania do wojny. Czułem, jako uczeń drugiej klasy gimnazjalnej, czyli tak jak dzisiaj ósmej klasy szkoły średniej, jak dalece czuło się wojnę, która się zbliża. Między innymi pamiętam dobrze, na wale Wiślanym, na Żoliborzu, tam, gdzie ulica Krasińskiego schodzi do Wisłostrady. Idę któregoś dnia na naszą przystań na Wiśle, patrzę, a tam stoi samochód ciężarowy z wielkimi uszami (takie wielkie koła jak anteny do telewizji satelitarnej) i tak ruszał na wszystkie strony, tak się przesuwał. Myślę sobie: nic innego, tylko nasłuch samolotów. To musiało być gdzieś z początku maja [1939 roku]. Potem ćwiczenia przeciwgazowe, maski, wszyscy uczyli się, jak zakładać maskę gazową. […]

  • Czy te ćwiczenia były związane z harcerstwem?

Nie, to była ogólnie [akcja zorganizowana przez] miasto, czy też wojsko. Jako chłopiec nie bardzo mogłem wiedzieć, ale nie było to w ramach harcerstwa.

  • Czy może pan nam opowiedzieć o swojej nauce przed wojną? Jaki wpływ na pana wychowanie miała szkoła?

Na początek - w Chełmie, jak miałem siedem lat, w 1932 roku poszedłem [nie] do pierwszej klasy, [tylko od razu] do drugiej, dlatego że okazało się, że umiem za [dobrze] czytać i pisać, żebym szedł do pierwszej klasy, wobec tego zacząłem od drugiej. Była to szkoła bardzo przyjemna. Mam jak najlepsze wspomnienia z tego czasu dzieciństwa w Chełmie, a ze szkolnictwem, z oświatą jestem o tyle ściśle związany, że rodzina, z której pochodzę, jest rodziną nauczycielską. Ojciec był dyrektorem dużego gimnazjum, bo [liczyło] siedmiuset uczniów i uczennic – Gimnazjum Koedukacyjne w Chełmie imienia Stefana Czarnieckiego. Dzisiaj to jest I Liceum Ogólnokształcące w Chełmie. Wychowałem się w środowisku, gdzie znajomymi rodziców byli [przeważnie] nauczyciele. Pamiętam to dobrze, z tym że skończyło się to dość nagle w 1935 roku, [gdy] mój ojciec od pięciu lat [był] dyrektorem gimnazjum, a od siedemnastu nauczycielem. […] Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale kiedy wyszedł z internowania w Niemczech, ojciec mój w wieku około trzydziestu kilku lat, został skierowany przez POW (Polską Organizację Wojskową) do Chełma, żeby tam być nauczycielem. Taki miał zamiar, i jednocześnie, tak jak to wtedy, kiedy Polska powstawała, trzeba było [działać], mieć jakiś zawód i jednocześnie szykować się, w sposób wojskowy, do przyszłej armii. Z jednej strony pamiętamy – Piłsudski, legiony i inne organizacje wojskowe młodzieży, [ruch] sokoli czy inne organizacje parawojskowe. Ojciec był skierowany bezpośrednio przez POW, przez ówczesnego majora Orlicz-Dreszera, późniejszego generała, i rzeczywiście, natychmiast, jak przyjechał do Chełma, to zajął się harcerstwem. […] Również nasza matka, z którą się ożenił w tym czasie, organizowała drużynę harcerską żeńską. W 1920 roku był na froncie jako komendant kompanii. To się nazywało kompania techniczna 7 Pułku Piechoty Legionów – chełmskiego pułku już wtedy, kiedy powstawał w 1920 roku i tak [było] do 1939 roku. […] Ojciec z grupą żołnierzy i skautów poszedł na wojnę w 1920 roku, a konkretnie po zorganizowaniu w Chełmie przejechali do Lublina i stamtąd z 3 Armią generała Rydza-Śmigłego poszli w kierunku Brześcia, potem Lidy. W roku 1920 na jesieni wrócił do normalnej nauki z grupą tych uczniów i był [nauczycielem matematyki i fizyki], i wychowawcą bursy męskiej. Obok istniała też bursa żeńska. Było to duże gimnazjum o znaczeniu regionalnym.

  • Co sprawiło, że przeniósł się pan z rodziną do Warszawy?

To właśnie jest ważny punkt. Były jakieś nieporozumienia, ale trudno wchodzić w szczegóły, jakieś pretensje niektórych środowisk lokalnych. Jednym słowem skończyło się na tym, że ministerstwo zaproponowało (ale była to raczej propozycja nie do odrzucenia) wybór między Warszawą, Wejherowem i Nowogródkiem. […] Pamiętam to pismo (zachowało się u mnie w moim rodzinnym archiwum): „Ministerstwo zwraca uwagę na pewne zjawiska, które mogą świadczyć o jakichś nieporozumieniach, i w związku z tym pragnie przenieść pana dyrektora do [jednego z] wymienionych trzech miast. Uświadomiłem sobie, wszyscy sobie uświadamiali, rodzina, że w Nowogródku ojciec pierwszego dnia po wkroczeniu wojsk radzieckich byłby aresztowany albo rozstrzelany, albo natychmiast wywieziony Bóg wie gdzie, a rodzina tak samo przy tej czy innej wywózce i byśmy wrócili na przykład po sześciu latach. W Wejherowie prawdopodobnie rozstrzelanie w ciągu września lub października, bo tak się kończyły losy wszystkich jakichś ważniejszych osób w [podobnym] mieście powiatowym, lub Stutthof w najlepszym wypadku. Tak że [najlepszym wyborem] oczywiście została Warszawa. W dodatku moja najstarsza siostra była już po maturze dwa lata, druga siostra była przed wyższymi studiami dwa lata i my w wieku gimnazjalnym: mój brat i ja. […]

  • Do jakiej szkoły chodził pan w Warszawie?

W Warszawie ojciec został dyrektorem V. Gimnazjum i Liceum imienia księcia Józefa Poniatowskiego na Żoliborzu, i był dyrektorem [przez] pierwsze dwa [lata], do 1937 roku. Potem był nadal dyrektorem formalnie, a pełnił obowiązki wizytatora [w] kuratorium warszawsko-łódzki. Było jedno kuratorium na dwa województwa: warszawskie i łódzkie. Był pełniącym obowiązki wizytatora szkół zawodowych, których było bardzo dużo. Warszawa, Łódź to bardzo duża ilość szkół zawodowych.
Myśmy się urodzili, my – nasza trójka od 1919 do 1925 roku w Chełmie, a najstarsza siostra była siostrą przyrodnią, to znaczy córką naszego ojca – urodziła się w roku 1915 w Kijowie, gdzie znajdowała się [wtedy] rodzina mojego ojca. Czarnobyl [to było] w końcu XVIII wieku, Żytomierszczyzna w XIX wieku. Mój ojciec urodził się w Małopołoweckiej koło Białej Cerkwi. To wszystko jest Ukraina, na której polskie rodziny magnackie, miały olbrzymie tereny, były właścicielami wielkich obszarów, ale oprócz tego byli Polacy, pochodzący z dzielnic zachodnich [i] środkowych Polski, którzy tam prowadzili [gospodarstwa], byli plenipotentami, zarządcami dóbr czy lasów. Tak mniej więcej było z moim dziadkiem – ojcem mojego ojca. Ojciec urodził się w roku 1888. W 1913 roku skończył Politechnikę Kijowską. Był na praktyce w Berlinie w fabryce lokomotyw elektrycznych i jak wojna wybuchła 1 sierpnia 1914 roku, to został internowany, jako oficer rosyjski [rezerwy] znajdujący się na terenie Niemiec. Tak, jak wielu innych, został internowany w Niemczech, w Celle. To jest piękne małe miasto przed Hannoverem, które odwiedziłem kilka lat temu. Otóż tam po dwóch latach zwalniano polskich oficerów. Niemcy 5 listopada 1916 roku zapowiedzieli powstanie „Polnische Wehrmacht”, czyli Polskie Siły Zbrojne po to, żeby mieć mięso armatnie, którego zaczęło ubywać po dwóch latach wojny. W tych ramach Niemcy oświadczyli w obozach internowanych, że oficerowie narodowości polskiej mogą wracać do siebie, do Polski i meldować się w polskim wojsku, które będzie wojskiem niemiecko-austriackim. Ci oficerowie wrócili i od razu wstąpili do POW, bo już Niemcy nie byli w stanie tego kontrolować. Wobec tego nikt oczywiście nie poszedł do tego [wojska] i to się nie udało jako projekt. Natomiast ojciec, ze swoim bliskim przyjacielem panem Wiktorem Ambroziewiczem przyjechali do Chełma, żeby pełnić służbę nauczycielską i narodową jako peowiacy, po czym Ambroziewicz został dyrektorem i do 1930 roku był dyrektorem chełmskiego gimnazjum, a mój ojciec był nauczycielem matematyki i fizyki i wychowawcą bursy. […]

  • Czym zajmowała się pana matka?

Matka nasza opuściła Warszawę. Jak wynika ze wspomnień i osobistych, i pisanych, w bardzo ciężkich warunkach spędziła ten czas. Urodziła się w 1899 roku, czyli w czasie wojny miała piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat. Jej matka umarła w 1917 roku, kiedy mamusia miała osiemnaście lat, i dwie siostry o rok-dwa młodsze, plus brat młodszy o dwanaście lat, który był naszym wujkiem, ale był niewiele starszy od nas samych, o cztery lata zaledwie starszy od naszej najstarszej siostry.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?

Zacząłem pisać swoje wspomnienia około dziesięć lat temu, trochę więcej. Pierwszym rozdziałem był „Wrzesień 1939” (taki sobie dałem tytuł), bo to było najważniejsze wspomnienie z wojny, oprócz Powstania. Jakoś musiałem to opowiedzieć, a w dodatku urodziły się wnuki i wnukom trzeba było coś powiedzieć, a jak opowiadałem po drodze na działkę, bo już wtedy mieliśmy działkę koło Kamieńczyka, to dzieci się skarżyły, że: „Dziadek, ty zawsze opowiadasz i dojeżdżasz do jakiegoś miejsca, ale my ciągle nie wiemy nic o całej wojnie”. Więc to był motyw, dla którego zacząłem pisać, bo [rzadkie] opowiadanie to było za mało. Otóż w moich wspomnieniach duży pierwszy odcinek to są czasy przedwojenne, [kiedy] powoli czułem coraz bardziej, że tutaj przecież wojna będzie za lada miesiąc, może lada rok, ale na pewno niedługo. Odbierałem te informacje, czułem to mniej więcej [na] dwa lata przed wojną. Większość chłopców interesuje się pismami wojskowymi, były [tam] ilustracje o naszych samolotach, o działach, o marynarce wojennej, zbierało się znaczki, żeby naklejać na rysunku okrętu podwodnego „Orła”, więc myśmy to oczywiście przeżywali, interesowali się. Mieliśmy w bibliotece szkolnej „Podchorążego” (był taki miesięcznik), „Skrzydlatą Polskę”, czasopismo [„Morze”]. Jednym słowem to wszystko nas bardzo interesowało oczywiście. Nie [byłem] osobiście [wielkim militarystą], a w ogóle wręcz nie lubiłem [np.] walk indiańskich, nie interesowałem się tym zupełnie. Raczej podchodziłem trochę tak refleksyjnie i „naukowo” do tego: - jak to będzie, jeżeli Niemcy napadną na Polskę, bo się słyszało (ja już czytałem gazety – dużo czytałem gazet), - ak to jest?, - ile oni mają wojska. Jak to jest z tym, że inni nie mogą się zbroić, ale się zbroją, co Hitler zapowiada. Aneks Austrii, pokonanie Czechosłowacji – rozbiór Czechosłowacji. W tym wszystkim dobrze się orientowałem. Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, wreszcie doszło do tego, co już wspominałem, [do] zobaczenia konkretnego urządzenia do nasłuchu samolotów, które mogły się zbliżać do Warszawy i co się przydało po kilku miesiącach...

  • Jak pan zapamiętał sam wrzesień, pierwsze bombardowanie Warszawy przez Niemców?

To jest właśnie w moich wspomnieniach. Kiedykolwiek zaczynam mówić o 1 września, to dla mnie to był raczej 5 maja, kiedy minister Beck wygłosił swoje przemówienie. Powiedziałem sobie, że to znaczy, że wojna będzie niedługo. I rzeczywiście, byłem na obozie harcerskim w lipcu 1939 roku na augustowskich jeziorach (na Necku mianowicie) i obóz już miał charakter przygotowania się do wojny. Nasze alarmy harcerskie normalne, że trzeba się spakować, namioty zwinąć, opuścić obóz, to był chleb z masłem. A wtedy to było tak: „Chłopaki, uważajcie, bo wojna może w każdej chwili [wybuchnąć]. Teraz, gdyby był alarm, to my naprawdę musimy się spakować i być daleko stąd, bo nas mogą tutaj...”. Augustów był o dziesięć, piętnaście kilometrów od granicy. Nad jeziorem, nad którym mieliśmy [obóz], na „Gołej Zośce” (duża polana na Necku), na brzegu były potykacze metalowe, jak śledzie przy namiocie, i powiązane druty wokół całego jeziora. Na szosie przy moście w Augustowie, gdzie od niemieckiej granicy wjeżdżało się do miasta, stały duże kozły oblane cementem, betonowe, przez które [przejeżdżały] wozy konne, bo wtedy przeważnie takie były. Ludzie musieli chodzić tak – raz na lewo, raz na prawo, stały kozły, żeby utrudnić przejazd przez most. Tak że już wojnę czuło się całkowicie. W dodatku w pewnym momencie przyjechał do nas, do obozu, jakiś człowiek w średnim wieku i interesował się różnymi rzeczami: a [po] co my tam jeździmy, na kajakach pływamy i tak dalej. Myśmy go zaczęli podejrzewać o to, że może być niemieckim szpiegiem. On się przedstawił, że jest Anglikiem, który sobie turystuje. Skąd się Anglik wziął? To była rzadkość przed wojną, ale to drobiazg. Jednym słowem pamiętam, że był taki nastrój.
Wróciliśmy z tego obozu w końcu lipca. W dodatku utopiliśmy sztandar, wracając z kościoła kajakami. Zaczęliśmy się bić, jak to zwykle - wiosłami, i przewrócił się kajak akurat ze sztandarem w pokrowcu. Wobec tego chłopcy skoczyli do [wody]. W związku z tym, po powrocie do Warszawy, nasz drużynowy Zbyszek Krzysik powiedział: „Chłopcy, wszyscy musimy zdjąć krzyże, wpakować do tego pudełka. […] – niestety zachowaliśmy się głupio i dopiero jak odkupimy albo odnajdziemy...”, [a] to było bardzo głębokie jezioro. [Mówi]: „Ale jeżeli coś zrobimy, [że] nowy sztandar będzie...”. Zabrał to do siebie, ale zginął [w Oświęcimiu] w początku 1941 roku. Aresztowany [był] we wrześniu [1940 roku]. […]
Wróciliśmy w końcu lipca. W sierpniu byłem na wsi u ciotki. [W niedzielę] 20 sierpnia brałem udział, jako rozdawacz napojów mineralnych (w każdym razie nie wyskokowych) na zabawie dla powołanych do wojska, którzy w poniedziałek rano mieli iść na wojnę. Zaraz powiem, dlaczego na wojnę. Otóż pani Morawska z Małej Wsi, wielkiej posiadłości, gdzie dzisiaj jest rządowy ośrodek wypoczynkowy, z domu księżna Lubomirska, urządziła zabawę w Modrzewinie (Modrzewina to jest duży las koło Grójca) i tam przyszło mnóstwo ludzi, było piwo, różne napoje, lemoniady, były bezpłatne i ja z czternastoletnią dziewczynką (ja też miałem czternaście lat) rozdawaliśmy te rzeczy, jak ktoś przyszedł z karteczką i tak dalej. Rano wracałem do Warszawy. To było 20 sierpnia w 1939 roku, wracam do Warszawy. Pociąg zatrzymuje się w Piasecznie, gdzie stacja jest wysoko, a tutaj nie ma jak wyjść. Ludzie chcą wyjść, a tam w środku pełno, jedni chcą wysiąść koniecznie, drudzy chcą koniecznie wsiąść i to trwa. Z góry słychać [jak] ktoś krzyczy: „Franek, gdzie jadziesz cholero?”. On [odkrzykuje]: „Na wojnę!”. Wszyscy się śmieją, cała publika śmieje się, bo wszyscy wiedzieli, że się na wojnę jedzie, ale jakoś nikt tego [tak] nie wyraża. Tak że to było takie moje przeżycie: wojna będzie.
Kilka dni później mamusia mnie prosi, żeby pójść do pułku radio, który się mieścił przy Dworcu Gdańskim. Blisko wiaduktu przy Powązkowskiej był 1. pułk radiotechniczny, gdzie moja mamusia miała swoje panie, podoficerowe przeważnie. W takiej organizacji kobiecej mamusia zaopatrywała [te panie] w różne materiały do szycia i tak dalej. Żeby było taniej, hurtem sprowadzało się [te materiały] z Łodzi. Mamusia była działaczką [tej] organizacji kobiecej. Nazywała się Samopomoc Społeczna Kobiet– SSK. Chodziło o to, że w lecie trzeba zebrać [zamówienia], coś tam zanieść. Idę tam, a to był chyba 29 sierpnia, idę i [widzę], że już tam nie ma [wartownika], gdzie poprzednio w czerwcu, przed końcem roku szkolnego, przychodziłem i zawsze u wartownika musiałem się przedstawić, że idę do pani [takiej a takiej], on pozwalał mi przejść, a tu brama otwarta, leżą jakieś deski, słoma, jakieś rzeczy, widocznie pakowano urządzenia, psa z kulawą nogą [nie ma], brama otwarta, pojechali na wojnę. Jednym słowem wojna, [wszystko] się trzęsło.
À propos trzęsienia [się] ziemi, myśmy mieszkali [w szkole] na ulicy Lisa-Kuli koło Felińskiego, [nasze] okna wychodziły na Dworzec Gdański. Przez ostatnie dni, dziesięć dni, tylko obserwowałem, jak pociągi jechały albo na wschód, albo na zachód. I to z jaką szybkością! Podziwiałem te pociągi, myślałem sobie: „Jak ci kolejarze pracują”, bo niektóre pociągi zatrzymują na Dworcu Gdańskim, a inne [jechały] pięćdziesiąt czy siedemdziesiąt na godzinę, trzęsło się wszystko, tak że jaka to była organizacja, jak ci ludzie pracowali wtedy, z jakim napięciem. […] Pan Baranowski (nasz nauczyciel robót ręcznych) był komendantem obrony przeciwlotniczej szkoły. Myśmy mieszkali na czwartym piętrze, nad szkołą był wielki taras i tam [stały] urządzenia – beczki z wodą, inne rzeczy, łopaty, piasek do gaszenia pożaru, i tam zawsze nas dwóch, trzech stało. Ja, dlatego że mieszkałem [obok], bo właśnie mieszkanie wychodziło na ten taras, a inni koledzy według grafiku przychodzili do pana Baranowskiego, który tym kierował. Tak było do 1 września.

W nocy z 31 sierpnia na 1 września śpię sobie spokojnie i budzę się z jakimś niepokojem, bo słychać coś, coś się dzieje na zewnątrz. Otwieram okno, a tu naprzeciwko blok, tak zwany miejski (tam mieszkali pracownicy miejscy, tramwajarze i inni), z okna gra muzyka: kawałek hymnu, i nagle słyszę orędzie prezydenta: „Obywatele! Dziś rano o godzinie czwartej czterdzieści pięć odwieczny nasz wróg…” – i tak dalej. Pamiętne orędzie prezydenta, hymn, jakiś marsz wojskowy i znowu orędzie prezydenta. Prędko nastawiłem radio, ale myślę sobie, że jeżeli słyszę [to] tam, [to] może na tej części budynku [też] potrzebne jest. Nasze radio wystawiłem, które mieliśmy od pół roku dopiero. Jeszcze radio nie było tak bardzo powszechne, ale już około miliona odbiorników było. Tak się zaczęło. Pobiegłem do rodziców. [Mówię]: „Jest wojna”. […] Mamusia [mówi]: „Tak, wojna. Nie ma nic gorszego niż wojna”, bo miała doświadczenie z młodych lat. Po czym mieliśmy służbę na Dworcu Gdańskim i tam [było] mnóstwo [ludzi]. Jedni pytają o coś, tam nas wysyłali, prosili zanieść coś, odprowadzić kogoś do tramwaju, podpowiedzieć, gdzie jest Marszałkowska czy coś. Jednym słowem taka służba przy kolejarzach, co trzeba.
I tak trwało do 5 września, do wtorku, przy czym [już] w sobotę mamusia mnie poprosiła, że musimy pojechać, [mówi]: „Buty muszę wam kupić nowe”. Pojechaliśmy do sklepu. Nazywał się „Delka”. Na Marszałkowskiej była „Bata” i „Delka”, blisko Królewskiej. Kupiłem buty, które się bardzo przydały, bo 5 września wyszliśmy z Warszawy. Dlaczego? Bo nasz drużyna harcerska i nasza szkoła w dużym stopniu to były dzieci żoliborskie, oficerskie albo rodzice byli podoficerami, ale również i pułkownikami, [oficerami] każdego stopnia do generałów włącznie. [Na przykład] Mietek Trojanowski, nasz kolega z klasy mojego brata, [był synem] generała Trojanowskiego, który był dowódcą 1. [Okręgu] Korpusu Warszawskiego, [albo] generał Osiński. Otóż ktoś zadzwonił ze sztabu, nie mając czasu, ale poświęcił dwie, trzy minuty [na telefon], do żony: „Niech chłopcy prędko zbiorą się razem”. To było 5 września rano, gdzieś koło dziesiątej we wtorek. Mówi: „Niech chłopcy się zbiorą, porządnie ubiorą po harcersku i niech idą na wschód. Oni już pomyślą dokąd i którędy, ale niech jak najszybciej wychodzą”. […] Myśmy o dwunastej ruszyli, ale wcześniej był 3 września – niedziela, kiedy ja z tego Dworca Gdańskiego [poszedłem], pomyślałem sobie, nie wiem, widocznie słychać było w koło, że trzeba iść pod ambasadę angielską, bo niewiadomo, czy wojny nie wypowiedzą Niemcom, wobec tego pojechałem i ja. Podjechałem kawałek tramwajem – tramwaje chodziły, podjechałem tramwajem i szliśmy, tłum cały Nowym Światem i tam z balkonu ambasador powiedział (nic nie rozumiałem), ale ludzie wszyscy klaskali, wiwatowali. To był moment, o którym chciałem powiedzieć.
5 września myśmy wyszli, tylko zanim zeszliśmy te cztery piętra na dół, to z dołu wbiegł nasz brat cioteczny – Zdzisiek Zand – w wieku mojego brata (1919 rok urodzenia), czyli miał dwadzieścia lat, biegnie na górę. Mijamy się na drugim piętrze. Mówi: „Dokąd wy idziecie?”. – „Wychodzimy, bo musimy wyjść”. Nas się tam zebrało koło czternastu, piętnastu harcerzy z naszej drużyny, najbliższych kolegów, których się dało zawiadomić. [Mówi]: „Wiecie, to ja z wami idę. Tylko powiem cioci, że idę z wami”. Skoczył na czwarte piętro do nas, do naszej matki, wrócił i poszedł z nami. […] Nie mogę wchodzić w szczegóły, chociaż jest do opowiedzenia dużo. Pierwszy punkt – chcieliśmy nocować u wujka jednego z kolegów, z którymiśmy szli, w Dębem Wielkim, ale podchodząc, czujemy zapach, i był tylko komin, gruz i pies, który wył. […] Potem Siedlce. Siedlce spalone w dosyć dużym stopniu, nie kompletnie, bo to dopiero ósmego były kompletnie spalone, ale myśmy szli przez dzień, ale też już patrzę: samochód dekawka – samochodzik leży koło mostu, koło wiaduktu kolejowego, tak że wojna! Tam, co pewien czas mówię: „No tak, wojna”. My idziemy [opustoszałą] ulicą siedlecką, wrzuciliśmy do wiszącej na jednym gwoździu skrzynki pocztowej list, że jesteśmy już w Siedlcach, śmiejąc się do siebie nawzajem, że to nigdy nie dojdzie, ale [mówimy], że jak jest skrzynka, to wyślijmy. Nagle widzimy, że idzie dwóch żołnierzy i między nimi kobieta, trochę wyższa od tych dwóch żołnierzy, spódnica długa. Co się okazuje – złapali Niemca, który nie miał dowodu, nie mówił po polsku, miał w kieszeni zapałki i latarkę i był w kobiecym stroju, czyli nie ulegało wątpliwości. Zetknąłem się z tym 7 września. Tak sobie pomyślałem: no tak, oni szli, kilka osób zainteresowanych [sytuacją] trochę odprowadzało ich, idą go rozstrzelać. Dla czternastoletniego chłopca to była poważna rzecz.
Potem, patrząc sobie na mapę, trochę mając w głowie, a mieliśmy mapę fizyczną Polski z atlasu szkolnego, co było dość śmieszne, ale jednak się przydało, skręciliśmy na Radzyń Podlaski. Z Radzynia na Tyśmienicę, żeby iść do Chełma, bo po drodze dyskutowaliśmy między sobą, a zwłaszcza starszyzna nasza, bo mój brat miał siedemnaście lat, a Zbyszek Krzysik, nasz drużynowy, z dziewiętnaście, był trochę starszy, [był] w maturalnej klasie, [jak maszerować dalej]. Czuło się, że Niemcy są [już chyba] tu od lewej strony, od Bugu, w związku z czym trzeba troszkę [iść] na prawo, a przede wszystkim trzeba iść do swojego miasta, bo tam się na pewno przydamy, a to jest nasze miasto rodzinne, musimy iść do Chełma. I poszliśmy do Chełma. Po drodze był mały dworek, koło Zielonej ([tak] się [to] nazywało). Pytamy, czy możemy przespać się, bo się noc zbliża. Mówi: „Proszę bardzo, panowie usiądą”. Śmiałem się, że [mówiła] panowie – czternastoletni pan. [Pyta]: „Coś zjecie?” – „Chętnie”, bo fatalnie było z wyżywieniem po drodze. Mówi: „Ale wiecie panowie, tutaj u nas, [jak] jeszcze byli ci lotnicy, wylądowali”. – „Jacy lotnicy?”. – „Nasi, oni poszli do Lublina, bo im się benzyna skończyła i tutaj koło naszego stawu [coś] zostawili, a poza tym, wiedzą panowie, tutaj przyszedł jakiś pan i powiedział, jeszcze z początku, 1 czy 2 września, i on powiedział, że on jest kolegą syna mojego”. Ta babcia [tak] mówi. Myśmy ją nazywali babcia, może miała pięćdziesiąt pięć lat czy sześćdziesiąt. Mówi: „I powiedział [syn], że: »Ja mogę u pani tutaj przenocować. Mam urlop«.”. – „No tak, ale właśnie jak ci lotnicy wylądowali, to on gdzieś wyszedł i jego nie ma, a to już było ze trzy dni temu”. „A gdzie oni byli?”. – „Na górze w pokoju”. Zbyszek poszedł na górę. A na jego prześcieradłach były różne rzeczy narysowane. Myśmy [zastanawiali się], co zrobić. Zbyszek [mówi]: „Nie ma rady. Musimy to tałatajstwo ciężkie nieść”. Zanieśliśmy do Łęcznej chyba, taka większa wieś gminna z pocztą i z posterunkiem policji. Zanieśliśmy tam. Czyli po prostu facet, który chodził, jeździł tam i notował różne nasze wojskowe punkty, umocnienia, drogi czy stan mostów, tak że to... Wtedy nas trochę diabli wzięli.
Doszliśmy do Chełma 15 września, wyszliśmy [z Warszawy] 5 września, przeszliśmy trzysta kilometrów w dziesięć dni. 15 września byliśmy na miejscu, z tym że jeden dzień leżeliśmy w łąkach Tyśmienicy, bo to były tak rozległe łąki, że samolot przelatujący by nas mógł niechcący ostrzelać dosyć dokładnie, więc powiedzieliśmy sobie, [że] widzieliśmy jakąś kępę drzew, w związku z tym trzeba tam spróbować [przeczekać]. Może w takiej kępie drzew będziemy niewidoczni, a odpoczniemy, nogi nam odpoczną. I jeden dzień nie maszerowaliśmy, ale w dziewięć dni marszu zrobiliśmy te trzysta kilometrów. Doszliśmy do Chełma. Spotkaliśmy tam naszych. Myśmy wtedy byli pierwszymi – mój brat i ja – osobami w naszej grupie, bo tam mieliśmy znajomą gospodynię, która zarządzała całą kuchnią i wszystkim w bursie dla uczniów naszego gimnazjum. Nas [dobrze] znała. Nazywała się pani Bronisława Kulkówna. Śmiała się zawsze i opowiadała, że jak ktoś mnie pytał: „Czyim synem jesteś?”, [to odpowiadałem]: „Mamusi, tatusia i panny Broni”, bo dla mnie to była panna Bronia, rzeczywiście [jakby] ważniejsza niż matka. [Była] absolwentką naszej szkoły z 1922 roku, z moją ciotką. Ale to wszystko są szczegóły. Fakt faktem, że poszliśmy do szpitala wojskowego chełmskiego – 2. Okręgowego Szpitala na ulicy Hrubieszowskiej, po drodze zgubiliśmy wielu chłopców, bo ten powiedział, że idzie prosto do Bugu, bo na Wołyniu ma ciotkę i u ciotki będzie najlepiej, ten gdzie indziej, podobne tłumaczenia. Myśmy zostali: Zbyszek, Zdzisiek nasz kuzyn – brat cioteczny, mój brat i ja, we czterech. Idziemy do szpitala wojskowego, bośmy tak z panną Bronią naszą wielką opiekunką omówili, że chcemy pójść tam, bo jak mamy coś robić, to w szpitalu. Chełm jest zbudowany na wielkiej górce, na samym szczycie wielka katedra. Idziemy pod górę, idziemy i nagle! – promień przelatuje nad nami. Na jakieś dziesięć może dwadzieścia metrów przed nami – błysk! Co się okazuje? Nasza ppancka, taka bardzo ładna [broń], kaliber czterdzieści dwa, stoi pod murem, który otacza cmentarz i kościół, cały teren katedry chełmskiej i strzela do jakichś ciężarówek. Oficer odpowiednim słowem do nas: „Co wy tutaj robicie? Głowy wam pourywa!”. Kazał nam pod mur podejść, schować się. Pozwolił na chwilę zajrzeć przez lornetkę, tak że i brat i ja patrzyliśmy przez lornetkę na te ciężarówki. To były niemieckie ciężarówki. Czyli jeżeli to było... Myśmy 15 września doszli, to to było 16 września rano. Niemcy już podchodzili na taką odległość, że wzrokowa odległość wystarczyła dla tego oficera, który tam stał ze swoimi dwoma armatkami.

  • Kiedy wrócili panowie do Warszawy?

Służyliśmy w tym szpitalu do połowy października, nawet trochę dłużej, bo Niemcy cofnęli się, potem był tydzień bezkrólewia, po czym wojsko sowieckie wkroczyło. Znowu po tygodniu Rosjanie wrócili za Bug, a Niemcy przyszli, tak że się zmieniali. W szpitalu był kapelan niemiecki, potem był jakiś komisarz radziecki komendantem. Nasz ksiądz wziął nas do swojego pokoju. Mieszkaliśmy razem z [księdzem] Cegielskim z [kościoła] Zbawiciela w Warszawie, który zgubił się, tak jak wszyscy wtedy się gubili i służyli tam, gdzie byli potrzebni. Ponieważ nasz 2. Lubelski Okręgowy Szpital Wojskowy poszedł na Wschód, to lekarze zostali, i my z lekarzem okulistą i tym księdzem zostaliśmy do około połowy października, kiedy nasz ksiądz z kapelanem niemieckim szpitala załatwił przejazd, to znaczy przepustkę do Warszawy, że służący tutaj jako służba sanitarna: Dąbrowski Przemysław, Dąbrowski Zygmunt udają się do Warszawy i wszystkie władze proszone są o pomoc, [gdy] zgłoszą się do służby sanitarnej w Warszawie, w ich miejscu zamieszkania. Pieczątka jest, „wrona” jest i tak dalej, gorzej z pociągiem. Trzeba było czekać, polować, aleśmy dojechali. Do Grochowa [nie całkiem] nawet, bo dalej nie było [torów], wszystko było wtedy zniszczone we wrześniu.
Doszliśmy do domu. Podchodzimy do naszego gmachu szkolnego, gdzie mieszkaliśmy. Patrzymy na naszą uliczkę, którą dochodzimy do szkoły, ojciec nasz stoi na drugim piętrze, bo schodził na dół, żeby pojechać do Chełma, bo dowiedział się, że jesteśmy w Chełmie, a myśmy wracali z Chełma. To było takie spotkanie na drugim piętrze. Są rzeczy, wtedy były w czasie wojny liczne [chwile], wzruszające i pamiętne. Z tym że Zbyszek, jakeśmy szli jeszcze Wisłostradą ([żegnawszy] księdza i doktora Altenbergera jeszcze przy moście Poniatowskiego), to Zbyszek patrzy na Kaniowską: ciekawe, jak mój dom, a tam dziura w tej willi na Kaniowskiej, widocznej z dołu z Wisłostrady. Matka jego przeżyła.[Ale] ojciec już nie żył, był oficerem, zmarł przed wojną.

  • Jak to się stało, że został pan żołnierzem „Baszty”? Kiedy wstąpił pan do konspiracji?

15 września 1941 roku złożyłem przysięgę na ręce naszego przedwojennego kolegi, harcerza Jacka Cydzika, który potem był dowódcą [plutonu w] naszej [kompanii] K-1 w „Baszcie”. Po prostu mój brat jako starszy i jako wciągnięty do konspiracji od jesieni 1939 roku, bo już wtedy miał osiemnaście lat z hakiem, brał udział w pierwszej podchorążówce u Ludwika Bergera naszego szkolnego reżysera z gimnazjum. Jest fotografia, jak mój ojciec siedzi, i obok Ludwik Berger jeszcze młody reżyser ze szkolną grupą teatralną w 1937–38 roku mniej więcej. Otóż brat mój powiedział mi: „Musisz pójść do Jacka i złożysz przysięgę, bo trzeba, musisz się wciągnąć na całego”. Poszedłem. Na Kaniowskiej róg Krasińskiego był dom rodziców Janka Kaleńskiego i tam na poddaszu, wysoko, Jacek ode mnie przyjął przysięgę. Moment był pamiętny, trzeba przyznać. Po czym zaczęły się zajęcia tak, jak to było – każdy z nas coś robił, pracował, a wszyscy się oczywiście uczyli, mając szesnaście, siedemnaście lat.
Jest takie jedno z ważniejszych przeżyć ze szkolenia, które przeważnie polegało na wykładach godzinnych, czasami dwugodzinnych, czasami dłużej. Przychodził jakiś instruktor, to znaczy przeważnie był to ktoś w wieku studenckim albo z podchorążówki przedwojennej na przykład, różnie było, i robił wykłady z broni czy terenowe, różnego typu szkolenia, informacje o sylwetkach czołgów, samolotów, dział i tak dalej. To była jedna taka forma, i taki jakby wykład zapowiedział nam – może to był Michał Jaklicz, syn pułkownika Jaklicza, o którym trzeba wspomnieć za chwilę. […] Zaprosił nas w niedzielę, godzina dziewiąta nad Wisłą, na wale wiślanym. [Mówi]: „Za wałem sobie usiądziemy, na mszę możecie pójść na jedenastą, to sobie tam pogadamy”. Myśmy przyszli, ale ledwośmy przyszli, godzina dziewiąta pięć czy coś, od placu Wilsona przez otwarty teren, gdzie jest ulica dzisiaj, a dawniej była tylko wzdłuż domów jezdnia na dół, jedzie motocykl niemiecki, żandarmski. Od razu widać, że żandarmi, to się czuło nosem. Mówimy: „Cholera, [może] pojadą Wisłostradą”, a oni nie skręcili w Wisłostradę w prawo, tylko podjechali prosto do nas, coraz bliżej. To my między sobą [mówimy]: „Dobrze, to co robimy?”. Nasz instruktor mówi: „Chłopcy, to siadamy na łodzi – tam były duże przewrócone [drewniane] łodzie – siadamy i będziemy się kąpać, normalnie kąpać”. To był kwiecień, było zimno, zimny ranek był. [Mówi]: „Innego wyjścia nie mamy”. Oni [jadą] na tych [nierównościach]. Motocykl trzęsie się, i podjechali do nas. Zsiadają z motocykla: jeden kierujący, jeden na siodełku, jeden w koszu, wszyscy trzej mają swoje pistolety, przerzucili je sobie na prawe ramię. [Mówią]: Ausweis!. Takim wzrokiem patrzą na nas dosyć nerwowo, w lewo, w prawo. [Mówią]: Ausweis!. My wyciągamy swoje legitymacje szkolne, a kto pracował to Arbeitkarte, a kto nie, to legitymację szkolną. Sytuacja była nieprzyjemna, bo nie wiedzieliśmy, czy to jest zwlekanie, a oni obejrzeli [nasze dokumenty]. Nasz instruktor nie bardzo [mówił] po niemiecku, ale coś tam mówił, że będziemy się kąpać, troszkę kalt i tak dalej, troszkę takich słów [używał], a oni wsiadają i odjechali. Odjechali sobie dalej, rzeczywiście Wisłostradą w kierunku miasta, to my sobie pomyśleliśmy, że trzeba się teraz szybko ubrać. Jednak pamiętam, że wtedy pomyślałem i teraz, jak odtwarzałem sobie nieraz, że oni mogli pomyśleć, że za tymi zaroślami (tam było pełno różnych wysokich zarośli, trzcin, krzaków), a jeżeli tam siedzi kilku [naszych] z bronią, a ich jest trzech, to może się to źle [dla nich] skończyć. Tak sobie pomyślałem już wtedy, a jak się okazało następnego dnia, z plotek żoliborskich, że tam, gdzie kościół Kamedułów jest wysoko i ulica zjeżdżała wzdłuż wału wiślanego, zastrzelono jakiegoś Niemca, i oni byli po prostu patrolem, który zobaczył, że jacyś ludzie kręcą [się] nad Wisłą, podobne położenie, chociaż odległość ze dwa kilometry, może półtora do Bielan, do kościoła Kamedułów i na tym się skończyło, ale było napięcie dość duże.
Skończyłem szkołę podoficerską… Mam książkę przy sobie „W szeregach Baszty”, której autorem był nasz kuzyn Tadek Kubalski „Zbroja”. W tej książce jest fotografia nas trzech w naszym domu na Barcińskiej 46, jest stół – nie bardzo duży stolik, a na nim są na piasku różne górki, dołki, laski, domki i tak dalej, drogi. To był stół plastyczny, na którym mieliśmy pokazać, jak przeprowadzić drużynę stąd, wiedząc, że tam może być nieprzyjaciel taki czy inny. Jest fotografia, jak my trzej stoimy: jeden to jest [nasz] kolega Jurek Baranowski z Marymontu, który umarł niestety kilka miesięcy temu, drugi to jest brat Tadka Kubalskiego, autora naszej głównej księgi o naszej kompanii i innych, ale głównie o naszej, i trzeci to jestem ja. […]

  • Czy pana rodzice wiedzieli o tym, że jest pan zaangażowany w konspiracji?

Nie wiedzieli? Wszyscy gdzieś byli i wszyscy o wszystkich wiedzieli, starając się nic nie wiedzieć, ale automatycznie [wiedzieli]. Bo [na przykład] mamusia mnie prosiła, żebym zaniósł na plac Wilsona, gdzie Mickiewicza idzie w kierunku Potockiej (tam do dzisiaj istnieje taka mała [budka], pewnie warzywa się tam sprzedaje czy coś), żeby zanieść paczki. Tam się nosiło paczki, składało. Jedne panie, te same panie, co przed wojną były w organizacji kobiecej, zbierały pieniądze dla ludzi na Pawiaku. Mamusia się zajmowała opieką nad ludźmi z Pawiaka. Siostra najstarsza była w Gwardii Ludowej, bo myśmy się troszkę różnili przed wojną, nie mieliśmy takiego ideologicznego skrzywienia jak ona. Zresztą zawsze mieliśmy najlepsze stosunki rodzinne, mimo że ona przed wojną była bardzo lewicująca na medycynie, najpierw poznańskiej, potem warszawskiej. Była na Pawiaku od lipca 1943 roku. Przedtem domyślaliśmy się, że gdzieś jest, ale od lipca wiedzieliśmy, że jest aresztowana. Jej mąż na tydzień wcześniej był aresztowany, potem była w Oświęcimiu. Przeszła Oświęcim, przeszła Ravensbrück. Siostra [druga] była w Batalionach Chłopskich, w łączności. Tam kierowniczką łączności była Maria Maniakówna, działaczka młodzieżowa, ludowa, przedwojenna. Siostra [była] [dawną] studentką SGGW.
Brat mój, jak mówiłem, od 1939 roku [w ZWZ-AK. Ja byłem] na styku, bo w roku 1942 na jesieni (dosyć wcześnie, trzeba przyznać), siostra mnie wciągnęła do BCh jako pisarza na maszynie. W związku z tym musiałem złożyć przysięgę na ręce Franciszka Kamińskiego – komendanta głównego BCh. Można teraz [podać adres], bo już minęło sześćdziesiąt, [nawet] siedemdziesiąt lat, a wtedy w zasadzie powinienem był zapomnieć, gdzie mieszkał. U niego w mieszkaniu na Marszałkowskiej 81 czy i 81a, drugie piętro, [złożyłem przysięgę]. [Kiedy] przyszedłem, to jakieś dziecko płakało w kołysce. Przypuszczam, że to dziecko ma dzisiaj pięćdziesiąt lat czy więcej, sześćdziesiąt. Tak to było. Pisałem [więc] na maszynie dla Komendy Głównej. Pisałem albo tekstem otwartym, jeżeli to były jakieś [materiały] samokształceniowe, czy materiał szkoleniowy ogólny, historyczny, socjologiczny czy polityczny, to otwartym tekstem. Jak nie, to: 71 porozumiał się już ze 121, czyli wszystkie ważne słowa były [liczbami] i nic się nie rozumiało. A jeszcze gorzej, ale też ciekawie było, jak trzeba było radiowe depesze cyfrowe przepisywać na maszynie – po pięć cyferek: 62107/05210. Stukałem to wieczorami. Mamusia mi dyktowała z tego, co pospiesznie pisał radiotelegrafista, a ja musiałem to ładnie w [długich kolumnach] na maszynie napisać. Czasami byłem tak zmęczony po całym dniu pracy w spółdzielni do trzeciej, potem ledwo się obiad zjadło i nauka na kompletach, a wieczorem pisanie na maszynie. Jak koło dziesiątej wypadło, to czasami [mówiłem]: „Że co pięć? Jakie pięć?”. – „Pięć. Uderz pięć”. – „To musimy odpocząć, bo już nie jestem w stanie”. Tak to było. A Grażka – nasza siostra – koło domu [nieraz] chodziła i podsłuchiwała, co i jak, czy nie słychać naszego stukania. Pisałem o stosunkach polsko-ukraińskich, o rozmowach z arcybiskupem Sapiehą – nie, za chwilę sobie przypomnę. Jednym słowem [pisałem] o rozmowach polsko-ukraińskich wtedy, kiedy zaczęły się niestety historie nasze polsko-ukraińskie, w których zginął [też wuj] mojej matki, ulubiony [wujek], u którego byliśmy na wakacjach w 1930 roku. To było na [dawnej] granicy na Wołyniu, na dalekim Wołyniu, przy samej granicy rosyjskiej. On tam był gorzelnikiem, zarządzał w imieniu [pewnej] hrabianki, która mieszkała we Lwowie. Miał dwór. On dla Ukraińców miejscowych to był jakby dziedzic, jak właściciel, ale w rzeczywistości [wuj] był na służbie, zarządzał gospodarstwem obszarniczym i wielką gorzelnią. Myśmy tam w 1930 roku byli na wakacjach. Został zamordowany w 1942 roku w pierwszych dniach grudnia. Pisałem na maszynie mniej więcej od września 1942 roku, [także o] całej akcji zamojskiej. Szeptycki oczywiście, arcybiskup we Lwowie, był w trudnej sytuacji, bo z jednej strony był duchowym przywódcą Ukraińców [żyjących] na terenie Polski, a z drugiej strony był Polakiem – bratem generała Stanisława Szeptyckiego, który był generałem polskiego wojska. Jego brat rodzony był [więc] archirejem ukraińskim. Przykra sprawa bardzo, ale pisałem to. To było w otwartym tekście. Pisałem [też] historię września Alojzego Horaka – pułkownika polskiego, który był [znany] w sferach ludowych (mówię o pisaniu dla BCh). On ogłosił swoją informację – „Analizę września”, klęska wrześniowa na skutek zaniedbań, sanacji. Troszkę się wściekałem, pisząc, bo uważałem, że zrobiono [chyba] wszystko, ale [szacując] proporcję jak jeden plus-minus [do ośmiu], dziesięciu przewagę [niemiecka], bo przecież nie można liczyć tylko ilości dywizji, jak to niektórzy robią. Tu trzydzieści siedem, a Niemcy sto czterdzieści, to znaczy dwa i osiem dziesiątych, ale jakie dywizje, jak wyposażone, jakie działa, jak nowoczesna armia, to wszystko [jeśli] policzyć to tak, jakby człowiek miał się obronić przed dziesięcioma zbirami gotowymi człowieka zarżnąć na ulicy.
  • Jak pamięta pan ostatnie dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego, lipiec 1944 roku?

Tak, pamiętam dokładnie te dni, bardzo dokładnie, dlatego że... Musimy wrócić o kilka miesięcy. W kwietniu nasz dowódca batalionu, major „Lubański”, został przez Niemców aresztowany u siebie w mieszkaniu. Łączniczka, której [rodzice byli] właścicielami tego mieszkania, opowiedziała jak to się odbyło. To było gdzieś koło placu Narutowicza. Niemcy przyjechali, weszli na górę. Widocznie musieli mieć jakieś informacje, weszli do mieszkania. Kazali „Lubańskiemu” stanąć pod ścianą – przodem do ściany, [jej] też i zaczęli, jak to zwykle, od sprawdzenia, czy nie ma broni przy sobie. Kiedy on wiedział, czuł, gdzie jest żandarm, który chce go [sprawdzić], łokciem go uderzył tak, żeby go odepchnąć, a on był specjalistą od jujitsu czy innych takich walk, uczył naszych kolegów od początku, jeszcze w konspiracji w 1940 roku i następnych, tych starszych kolegów uczył walki wręcz, bez broni. Uderzył tak, żeby go porządnie unieszkodliwić. Rzucił się na drugiego i zaczął go dusić, a trzeci... Jednym słowem, kiedy jeszcze był tym drugim zajęty, żeby go ścisnąć za gardło, unieszkodliwić, i chciał się rzucić na trzeciego, to trzeci zdążył go zastrzelić na miejscu. Opowiedziała to innym osobom łączniczka, która w tym momencie, bo to wszystko razem w mówieniu trwa minuta, dwie, a wtedy trwało kilkanaście sekund, wszystko zależało od czasu. Gdyby mu się udało całkowicie ich trzech [obezwładnić] przy jego umiejętnościach, ale oni też nie byli na pewno ułomkami. Ona była akurat przy drzwiach. Po prostu wyszła przez drzwi na klatkę schodową, zeszła na dół, przeszła, udając, że jest [spokojną] panienką, która idzie ulicą. Widziała tam na dole samochód niemiecki. Od tego dnia myśmy musieli znikać z Warszawy. Znikaliśmy wszyscy, jak kto mógł, do rodziny, tak czy owak.
Ja z moim najbliższym kolegą Zbyszkiem Kleindienstem, mieszkającym wtedy na Słowackiego, byliśmy najpierw w Nowinkach koło Zalesia Górnego, a potem to się nazywała... Koło Kielc jest, jednym słowem, taka kopalnia, kamieniołom, [gdzie] po wojnie zbudowano cementownię. Tam w wiejskim rejonie, o dziesięć kilometrów od Kielc [był] dom wypoczynkowy Związku „Społem”. Pracowałem od 1942 roku w Spółdzielni Spożywców „Gospoda Spółdzielcza” na Żoliborzu (na placu Wilsona było nasze biuro). W związku z tym [mogłem tam być] z jednej strony ze względów zdrowotnych, bo miałem zagrożone płuca, i przede wszystkim ze względu na to, że trzeba się było urwać z Warszawy, nie być w domu. Rodzice i siostra też mieszkali u kogoś. Była groźna sytuacja, dlatego że było pewne, że oni znajdą różne notatki, adresy wprawdzie szyfrowane, ale oczywiście mogli łatwo się dobrać. W związku z tym, kto tylko mógł [wyjechał] albo musiał spać tak, żeby [słyszeć] każdy szelest z zewnątrz, podjechanie samochodu czy [jak] coś alarmowało. […] Pracowałem ze Zbyszkiem Kleindienstem w jednym pokoju w księgowości [tej] spółdzielni żoliborsko-marymonckiej. Mieliśmy [siedem] sklepów. W pewnym momencie wyskoczyłem do Warszawy, żeby zdać maturę, bo akurat przyszedł czas. Wróciłem z powrotem.
Któregoś dnia, mniej więcej [w] końcu czerwca, zjawia się młody człowiek, trochę starszy od nas, w wieku studenckim, wyglądało [że] fajny bardzo chłopak. Gramy sobie w siatkówkę, dla zdrowia i tak dalej. Czasami słyszymy nocami jakieś strzały, bo tam było sporo tak zwanych Jędrusiów, którzy potrafili sobie postrzelać, dla zabawy albo z konieczności, na stacji kolejowej, czy coś. Jednym słowem nastrój był taki, że czuło się, że niedługo się wojna skończy. On do nas mówi: „Chłopcy, ale właściwie, co wy tu robicie?”. – „Gramy w siatkówkę, ale niedługo wrócimy do Warszawy”. – „No dobrze, ale to nic takiego nie robicie?”. – „Nie, w Warszawie tak, ale tutaj nie. Tutaj siedzimy tymczasem”. – „Bo gdybyście chcieli, to mógłbym wam pomóc”. My mówimy: „Pewnie, bardzo dobrze, chętnie”. – „To zastanówcie się jeszcze, w każdym razie, jeżeli chcecie”. My mówimy: „No tak, decydujemy się”. On powiedział: „To w takim razie chłopcy, pojedziecie do Kielc. W Kielcach na ulicy Kolejowej – co się nazywa [też] Sienkiewicza – po lewej stronie jest Bank Rolny. W Banku jest pan jakiś – tu rzeczywiście zapomniałem nazwiska, ale to było nazwisko oficjalne, bo musiałem wiedzieć, kogo prosić – i tam wejdziecie do banku. Na pierwszym piętrze, on jest w pokoju siódmym i powiecie, że jesteście już...”. Tego też nie pamiętam, jakie było do niego hasło. Pojechaliśmy. Pożegnaliśmy się z panią Kleindienstową, która została w Kielcach w zakładach „Społem”. Wtedy tam była przedwojenna fabryka „Społem”. Zbyszek został na dole. Poszedłem do tego pana. On wyszedł ze swojego pokoju na korytarz i powiada: „Jeżeli macie jechać, to dobrze, to pojedziecie do stacji Sołtyków [jeśli dobrze pamiętam]. Wysiądziecie i na prawo pójdziecie. Około kilometra na prawo ukos jest gajówka. Do gajowego podejdziecie, powiecie – gajowy Pawłowski, »Czy można kupić metr modrzewia?«, a on wam odpowie: »Tak, mówił mi o tym pan Antoni«. To cześć, do widzenia, bądźcie uważni”. Tak poszliśmy, jeszcze nie do Powstania, bo to był koniec czerwca. Myśmy wsiedli rano w pociąg, pojechaliśmy do Kielc z tej Sitkówki (miejscowość nazywała się Sitkówka, dzisiaj jest cementowania Sitkówka, a wtedy była [to] spokojna dosyć wieś z dużym domem wypoczynkowym). Pożegnaliśmy się z panią Marią – matką Zbyszka i pojechaliśmy. Wysiadamy, idziemy na ukos do domu pana gajowego. [Nie ma go]. Mówimy: „To może poczekamy?”. – „To panowie posiedzą, owszem. Może mleka?”. Napiliśmy się mleka, napiliśmy się miodu, ale po pół godzinie myślę sobie: troszkę głupio siedzieć, bo za blisko toru kolejowego i tak dalej. „To może my pójdziemy. Gdzie [jest] pan gajowy?”. – „Tutaj, gdybyście tą drogą poszli, to tam go zobaczycie na takiej polanie. To jest kilometr, nie będzie dalej”. Podziękowaliśmy pani [Pawłowskiej] i poszliśmy tam. Jest polana, na polanie kilku robotników, zajmują się ścinaniem barci. „Poczekajcie chwilę, zaraz was poprowadzę, pójdę z wami”. Ci ludzie usiedli sobie na papierosa i po piętnastu minutach on podchodzi do nas. Mówi: „Chodźcie za mną”. Idziemy i jedna droga tak, druga tak, trzecia w lewo, potem prosto, potem w prawo, a w pewnym momencie nagle na drodze krzak przemówił: „Stój”. My stanęliśmy od razu, ale gajowy podszedł kilka kroków do krzaka, porozmawiał sobie z krzakiem, idziemy dalej. Idziemy dalej, znowu w lewo, w prawo, prosto. Myśmy już zupełnie nie wiedzieli, gdzie słońce, gdzie [jakie] kierunki [świata], absolutnie zgubiliśmy się. Nie musieliśmy się orientować, od tego był komendant, żeby się zorientować. Przy drugim krzaku, który też zawołał „Stój!”, wyszli [dwaj] chłopcy w pomarańczowych, rudych można powiedzieć, przeciwdeszczowych pelerynkach. Deszczyk zaczął padać niedługo przedtem, to był początek lipca. Jeden został, drugi poszedł z nami i po jakichś pięciuset metrach doszliśmy do polany, na której my patrzymy, a w kozłach stoją karabiny, na gałęziach wiszą karabiny, tutaj ktoś przy karabinie maszynowym daje [jakieś] instrukcje, uczy kogoś, sprawdza, jak on sprawnie potrafi to robić, co trzeba. Nam serca dosyć urosły, bo siedzieć w Warszawie, a potem w Sitkówce kilka tygodni, to nie było wesołe.
Jeszcze zapomniałem – cały miesiąc [byliśmy] w Męcinie koło Nowego Sącza, inny dom tego samego typu. Zameldowaliśmy się u „Szarego”. Komendantem był „Szary” Antoni Heda, dlatego uśmiechnęliśmy się pod wąsem, jak się okazało: „Czy można kupić metr modrzewia?”. – „Tak, mówił mi o tym pan Antoni”. Po wojnie dowiedziałem się, że Heda miał na imię Antoni, więc drugi raz się pod wąsem musiałem uśmiechnąć. Dwa, trzy dni razem byliśmy z całym oddziałem. W pewnym momencie porucznik „Sęk”, zastępca „Szarego”, powiada: „Chłopcy, dołączcie do tych idących, do tej grupki”. Poszliśmy do wsi Sorbin, który był niedaleko stamtąd. Kilka kilometrów przeszliśmy lasami. Wyszliśmy na jakiś bardziej otwarty teren. „Pod kościołem będę czekał. Wy musicie tutaj jak najszybciej zjawić się z wozami. Para koni do każdego wozu, ale troszkę się pospieszcie. Ja tu czekam jeszcze pół godziny”. Już nie pamiętam, ile nam dał czasu, czy pół, czy całą godzinę. Poszliśmy do drugiej chałupy z prawej strony, razem ze Zbyszkiem. Mówię: „Wiesz, co? To ja tu porozmawiam z tą panią, ale ona powiada, że tylko ma jednego konia”. Mówię: „No dobrze, ale my musimy mieć dwa. Porucznik kazał dwa, to ja nie mogę z jednym koniem [wrócić]”. – „To może od sąsiadów?”. Mówię do Zbyszka: „To ty weź tam drugiego konia i jakoś sprzęgniemy. Nie ma rady”. Jak już z tym koniem było załatwione, to ta kobieta – żona rolnika, powiada: „Ale panowie, czy syn może [też] pojechać, bo to żniwa niedługo. Przecież co zrobię bez syna i bez konia, i bez wozu?”. Mówię: „Jak porucznik pozwoli, to tak. Przecież ja nie będę decydował”. Podchodzę do okna i patrzę, że chłop idzie, [w] pole, idzie z koniem, ale udałem, że nie widzę, bo czy ja nie rozumiem, że dla niego jak ma dwa konie, a tam ludzie przeważnie mają po dwa, to jak jednego uratuje, [a syn] nie pójdzie z chłopakami [to jakoś tam będzie], takie różne były rzeczy. „Panowie się napiją mleka?”. – „Napijemy się chętnie”. Zbyszek coś z uprzężą [majstrował] z chłopcem. Nie wiem, czy chłopiec pojechał, czy nie. Ja w każdym razie z moim wozem i ze Zbyszkiem byliśmy po chwili na [umówionym miejscu]. I teraz śmieszna historia: pracuję w Instytucie Ekonomiki Rolnej ze dwadzieścia pięć lat, i na imieninach u jednego z kierowników [działu] (ja [też] byłem kierownikiem [działu]) rozmawiamy. „Panowie to właściwie skąd pochodzą, bo tak stale siedzimy w pracy w Warszawie”. [Mówią]: ja jestem z Małopolski, ja jestem z Białegostoku, ja jestem z innego powiatu. Mówię: „Ja to jestem z Chełma, to nie ze wsi, ale Kielecczyznę lubię, bo tam w czasie wojny miałem przyjemną akcję w lesie”. […] On mówi: „Gdzie?”. Mówię: „Niedaleko Końskich we wsi Sorbin”. – „To moja wieś!”. Mówię: „Jak to? To rzeczywiście przypadek – mówię. – Konie żeśmy brali”. On miał może wtedy kilka lat, pięć czy cztery lata. Mówię: „Konie żeśmy brali stamtąd, wóz”. – „A gdzie to było?”. Mówię: „Trudno mi w tej chwili powiedzieć, ale tak mniej więcej jakby drugie albo trzecie gospodarstwo z prawej strony od krzyża, z brzegu wsi”. – „No to nasze gospodarstwo”. Takie przypadki się zdarzały!

  • Kiedy dotarł pan do Warszawy?

Te konie [przyprowadziliśmy] po to, żeby wziąć dwa wagony amunicji, na któreśmy czekali całą noc. Rano pociąg podjechał pod semafor, który był zamknięty, bo nasi chłopcy siedzieli na stacji kolejowej, związawszy na niby kolejarzy, a odchodząc, faktycznie ściągnęli [więzy]. Zatrzymali pociąg tak, żeby stanął przed nami. Myśmy leżeli na brzegu lasu, ze trzysta metrów żyta [przed nami], tor kolejowy. Pociąg podjechał nad ranem. W tym wilgotnym powietrzu wyje, domaga się przepuszczenia. Jak skończył, trąbka z prawej strony ode mnie [zagrała] – ta, ta, ta, ta – taka trąbka ostra poszła. Nasi sobie puścili kilka serii z prawej i z lewej strony w kierunku tych [wagonów], po czym do nas: „Naprzód! Konie naprzód!”. Myśmy podjechali, wzięliśmy mnóstwo skrzynek, po dziesięć skrzynek na każdy wóz, ostrożnie rzucając, żeby wóz nie rozwalił się, bo z jednej strony pośpiech... Wróciliśmy [do lasu]. Potem gubiliśmy w wykopanych przedtem, prawdopodobnie przez „bechowców”, w lesie dołach specjalnie przygotowanych. Z tym, że trzeba było każdą skrzynkę na ramieniu nieść, i tylko porucznik „Sęk” krzyczał na nas: „Nie jeden za drugim, tylko każdy innym śladem”. Skrzynka ma [chyba] około trzydziestu kilogramów, a [bywał i] taki chłop, [co] nie miał jak ja dziewiętnastu lat, aleśmy musieli skakać po korzeniach i donieść [skrzynkę] do dołu, który był może [o] piętnaście metrów od naszej drogi. Kiedyśmy wjechali z jednego lasu do drugiego, trzeba było dniem się przerzucić, to słyszymy – samolot leci. Ładne rzeczy. […] Ktoś dostrzegł, gdzie jest samolot – wysoko, ale czy... Kazał nam „Szary” zatrzymać się pod drzewami. Trochęśmy odpoczęli, bo marsz był wyczerpujący. Tak doszliśmy do wielkiej polany Piekło blisko Końskich.
Rano się budzimy. Jeszcze była może piąta rano i ze zmęczenia spaliśmy ze Zbyszkiem, przytuleni plecami do siebie, w jagodach, bo nie mieliśmy własnego koca. [Ktoś mówi]: „Do komendanta”. Meldujemy się komendantowi, a „Szary” mówi: „Chłopcy, musicie jechać do Warszawy, tak że trzymajcie się. Tutaj macie [drogę] w dół od tej polany, [tam] jest rzeczka, właściwie ciurka. Wzdłuż tej ciurki pójdziecie. Osiem kilometrów macie do Końskich, tylko uważajcie na siebie. Z Końskich jakoś się dostaniecie do Kielc”. Poszliśmy. Ogoliliśmy się w rudej wodzie, woda była rdzawa kompletnie. Spodnie [pobrudziliśmy] w jagodach, tak że głupio wyglądaliśmy. Doszliśmy do Końskich. Po ulicach się popętaliśmy, ale jak najrzadziej widząc ludzi i [najrzadziej] będąc widzianymi, i zapukaliśmy do „Społem”. Zapytałem, gdzie mieszka – dzisiaj zapomniałem nazwisko, ale mam zapisane – kolega, którego poznałem w Męcinie dwa miesiące wcześniej, a wiedziałem, że pracuje w „Społem” w Końskich, bo tam każdy się meldował, przedstawiał się na zebraniu zapoznawczym. Jedna koleżanka mówi: „A ja jestem Danusia z cukru”. – „Co to znaczy »z cukru«?”. – „Z zakładu cukru w Krakowie, z hurtowni”. – „A jaka Danusia?”. – „Michałowska”. Po wojnie patrzę, przecież Danuta Michałowska to jest wielka aktorka krakowska, której my tu w Warszawie tak nie znamy, ale jest [znanym] profesorem, Danusia „z cukru”. A on czarny charakter, bardzo czarny, czarne włosy. […] W tym był charakterystyczny, że na plecach miał kilka śladów po 1939 roku z karabinu maszynowego. Leżał na ziemi, a karabin maszynowy strzelał, czy własny, czy niemiecki nie wiem, ale na plecach miał brązowe długie blizny. Otóż w „Społem” dowiedzieliśmy się, gdzie mieszka. Zapukaliśmy. On się domyślił, bo w czasie wojny się wszystko wiedziało, nic nie wiedząc, nic nie słysząc, ale wszystko się wiedziało, więc jak my mówimy, że: „Wiesz, musimy jechać do Warszawy, ale troszkę trzeba się umyć, odświeżyć, oczyścić budy, zjeść coś”. Oni nam dali – on i żona – dali nam co trzeba, powiedzieli, o której pociąg. Pojechaliśmy. Wracamy [do] Kielc... W Kielcach, [gdy] doszliśmy do zakładu, wszyscy pytają: „Co wy robicie? Ulicami chodzicie?”. – „Przyjechaliśmy. Wprawdzie dziwne, bo nie było nikogo w pociągu, tylko żeśmy sami jechali i kolejarze jacyś”. – „Jak to, przecież wszystkich zabrali na kopanie rowów nad Wisłę. Co wy robicie? Nie zabrali was?”. – „Nie, pusto na ulicach. Ani Niemców, ani Polaków, ani ludności, ani żandarmów nie ma”. – „No to widocznie żandarmi nocą i poprzedniego dnia wywieźli wszystkich, kogo mogli i chcieli wywieźć.
Za kilka godzin samochód będzie szedł do Warszawy”. Taki [samochód] na holzgaz, który miał kocioł, paliło się drzewem i co sto kilometrów trzeba było troszkę odpopielić, a co dwieście dorzucić drzewa. Jedziemy tym samochodem ciężarowym społemowskim i gdzieś koło Suchedniowa, czy gdzieś [na] którejś z tych stacji, ludzie pytają: „Co tam słychać, bo...”. My mówimy: „Słychać rzeczywiście, armaty słychać coraz lepiej [od] Lubelszczyzny”. – „A podobno napad był na pociąg. Podobno od nas też żandarmeria pojechała i stamtąd, i stąd, i z Kielc pojechali”. A my ze Zbyszkiem tylko się uśmiechamy do siebie, że przesadzili, że [nie] cały pociąg, bo tylko dwa wagony myśmy... To było też przyjemne.
Tutaj mam do pokazania na ten temat fotografię, która pokazuje, była opublikowana w „Gazecie Wyborczej” chyba w 2000 roku, na 1 sierpnia w powstaniowym numerze, fotografia, na której widać Niemców idących Wisłostradą w kierunku naszej żoliborskiej okolicy. Niektórzy boso z zawiniętymi spodniami, inni na wozie z taką miną, że idzie i mało się nie przewróci. Przechowuję to zdjęcie, bo mam to w pamięci, a nam nieraz zarzucają, że jak można było w ogóle myśleć o Powstaniu, kiedy Niemcy… przy tej dysproporcji sił i tak dalej. Przecież jest [to] fotografia oryginalna. Kto to sfotografował czy nasi, czy Niemcy, i czy u Niemców znaleziono? W każdym razie ona jest dowodem, że to, czym myśmy żyli w ostatnich dniach przed Powstaniem, że to był nastrój, że Niemcy uciekają, czyli trzeba w tym momencie wziąć się... Wprawdzie my nie mamy [dosyć] broni, mamy jej niedużo, ale to jest właśnie ten moment! My tutaj uwalniamy Warszawę własnym rękami jak można, na kilka dni przed wkroczeniem wojska rosyjskiego, które razem z nami będzie dalej... Przy czym myśmy wiedzieli, pamiętam, że się o tym mówiło, ale jakoś nie bardzo wiadomo skąd, że my pójdziemy na Prusy Wschodnie, że na Mazury czy na Warmię, czy na Gdańsk, że „Baszta” [na to] przewidziana. Czy to prawda, czy nie, nie wiem, ale pamiętam, że mi to utkwiło [w głowie].
To były te ostatnie dni, kiedy rzeczywiście można było napadać i nasi koledzy napadali. To się u nas rozeszło w naszym środowisku, że niektórzy, jak tylko jakiś wóz był trochę oddalony od następnego i było dwóch, trzech żołnierzy niemieckich], to [oni] wyskakiwali, zabierali broń, jeżeli dało się jakieś pasy i amunicję też, to tym lepiej. Myśmy sobie powiedzieli, że trzeba spróbować. Ze Zbyszkiem i z trzecim kolegą Maćkiem [Badowskim] poszliśmy, pojechaliśmy na plac Inwalidów, gdzie pamiętam, wiedzieliśmy przecież z doświadczenia, że do Instytutu Chemicznego w prawo aleją Wojska, czasami żołnierze idą wieczorem. Poszliśmy tam przed godziną policyjną – przed dziewiątą. […] Patrzymy, jeden [tramwaj], drugi, z trzeciego czy coś wysiadł wysoki chłop. Prawdopodobnie oni byli ostrzeżeni, że uwaga, wieczorem samemu nie chodzić, a on był sam, wobec tego nadaje się, ale wysokie chłopisko, my za drobni, a zwłaszcza Maciek drobny, Zbyszek większy ode mnie i ja. Zaczęliśmy iść za nim, mając [coś] przygotowanego żeby uderzyć. No trudno, co ja zrobię, przepraszam bardzo, ale broń była wtedy tak ważna, że przygotowaliśmy się – Zbyszek miał coś ciężkiego. Ale on szedł coraz prędzej, my też. Byliśmy już zadyszani i gdzieś po jakimś czasie machnęliśmy ręką, nie damy rady, bo on nas wszystkich trzech rąbnie gołymi rękami. To jest dla mnie objaw, konkretny przykład jaka była sytuacja, że nawet my, którzy brzydziliśmy się, żeby tak na siłę odbierać [broń], ale czuliśmy, że tak trzeba i można, bo inni powiadają, że już mają kilka sztuk broni z tego czasu.
To były [cztery] dni: niedziela, poniedziałek, wtorek, środa. Potem już pewnie skończyły się te oddziały, które dniem i nocą szły szosą Marymoncką w kierunku Modlina, a może przez puszczę, potem na Poznań. W każdym razie 27 lipca albo 28 lipca, zebraliśmy się u „Wandzi”, czyli u Andrzeja Wielkopolanina-Nowakowskiego, który mieszkał na Krasińskiego naprzeciwko Krasińskiego 16, który był naszym bardzo dobrze znajomym adresem, miałem wielu kolegów tam na WSM-ie. [Przyszedł rozkaz]. U niego się spotkaliśmy, całą naszą drużynką, dziesięciu czy jedenastu chłopców. Maciek powiedział: „Ja już u mojego biskupa byłem, to w razie czego, wiecie, jestem spokojny”. Taki był ksiądz u Świętego Stanisława, którego nazywano biskupem, ponieważ miał posturę biskupią. Siedzieliśmy tam z półtora dnia, całe popołudnie, noc, do południa. Przyszło odwołanie.
Wróciliśmy do siebie do domu i dwa dni później jesteśmy tam drugi raz. Stamtąd pojechaliśmy tramwajem, grupkami po trzech, dwóch, tramwajem na Puławską i prawie do Wyścigów, czyli na Służew, na wieś Służewiec. Już się nie orientuję dokładnie w tych nazwach, co był Służew, a co Służewiec, ale w każdym razie w terenie zupełnie wiejskim, niepodobnym do dzisiejszego ni w ząb, trudno uwierzyć, tam były normalne obory, chałupy pod strzechą i tak dalej. W jednej z chałup się zebraliśmy. Jest fotografia w tej książce „W szeregach Baszty”, moja [legitymacja] z 1 sierpnia, gdzie tylko pseudonim zapisany „Cyt”, [i] Przemek napisane. Dostaliśmy [te] legitymacje akowskie, oddaliśmy dowody niemieckie, ktoś zebrał. Dowódcą drużyny był Bogdan [Jaklicz], pseudonim „Michał”. Dostałem granat angielski, bardzo zgrabny, nieduży, takie duże jajo brązowe, dosyć ciężkie, ale zgrabne w rzucaniu. Zbyszek dostał stena – normalnego przyzwoitego stena. Trzymaliśmy się oczywiście zawsze razem cały czas. Był drugi sten. Pewnie „Michał” miał drugiego stena. Jeszcze ktoś miał może granat. W pewnym momencie ktoś przyszedł, pewnie od Jacka dostał wiadomość, że o piątej godzina „W”. Tośmy się pewnie dowiedzieli o wpół do piątej. Jakeśmy jechali, nie wiedzieliśmy jeszcze. Wiadomo było, że jedziemy, prawdopodobnie już będzie początek. Nie mówiło się Powstanie, nie używało się takich słów, ani pluton, ani kompania, ani drużyna, nic, tylko chłopaki idziemy i już.
  • Co zapamiętał pan z godziny „W”?

[…] O piątej wychodzimy! Podchodzimy do muru Wyścigów Konnych, który ma do dziś dnia ze dwa metry albo dwa dwadzieścia. Jednym słowem wyższy niż można przeskoczyć. Jakaś brama może gdzieś jest, ale tu, gdzieśmy byli, nie było, dlatego przy murze stawał jeden silniejszy, drugi wskakiwał mu na ramię, wciągał się, z trudem łapał górę muru, potem na brzuch i zeskakiwał na drugą stronę. Tak przeskakiwaliśmy i zaczęliśmy biec. Jak już prawie wszyscy z nas, co obok nas skakali, przerzucili się na drugą stronę, zaczęliśmy biec w kierunku stajni i budynków wyścigowych. Spojrzałem na Warszawę i zobaczyłem, że idzie dymek do góry prosty, pogoda była jeszcze bardzo ładna o piątej. Potem zaczęło padać. Taki wyraźny dym poszedł do góry. Pomyślałem sobie: to znaczy, że w Warszawie też się zaczęło. Za bardzo byłem zajęty sytuacją, żeby dłużej patrzeć niż przez chwilkę. Zobaczyłem, że niektórzy [zwolnili], jak troszkę było słychać strzały z daleka. Pomyślałem, że trzeba chłopcom coś krzyknąć. Mówię: „Chłopcy naprzód! To nie do nas strzelają. Oni pewnie strzelają w inną stroną. Chodźcie bliżej tu”, bo nam się wszyscy [trochę] rozsypali. Zbyszek był trochę napięty. Wobec tego krzyknąłem: „Chodźcie do nas”. Pobiegliśmy naprzód. Nagle jest jakiś budynek, czy to stajnia, czy mieszkalny już nie wiem, w każdym razie na rogu Zbyszek chce wyskoczyć, ale się zastanowił w ostatniej chwili, bo usłyszał strzał. Cofnął się o krok i mówi: „Nie, tak nie można. Trzeba spróbować... Wysunę stena”. Wysunął stena, znowu trzask, poleciał pojedynczy strzał karabinowy najwyraźniej. Zobaczyłem, że Zbyszek się trzęsie, poprosiłem go o stena. To samo zrobiłem, wysunąłem [stena], po czym był strzał. Wobec tego wyskoczyliśmy zza tego rogu, prawdopodobnie w basenie betonowym na wodę [Niemiec] leżał, bo tam było sucho. [Pewnie to] on leżał z karabinem i strzelał, ale zorientował się, że [nas] jest dużo, bo musiał widzieć tych biegnących. W każdym razie po prawej ręce miałem barak drewniany. Wpadam do tego baraku, kobiety krzyczą: „Panowie, nie zabijajcie!”. [Wołam]: „Cicho! Cicho!”. Pytam: „Jest tu jakiś Niemiec czy ktoś?”. Kobiety mówią, że leży. Widocznie był ranny, ale od czyjego strzału, nie wiem, krzyczę do niego: Gewehr! Gewehr!. Wiedziałem, że Gewehr to jest karabin. Niewiele słów znałem. On pokazał oczami, a tam były łóżka podwójne, tak jak to w koszarach są metalowe łóżka. On leżał na prawym łóżku na dole. Wziąłem karabin. Wziąłem szary kuchenny fartuch, żeby włożyć amunicję, bo piątki leżały i ładownice, a [w fartuchu] były duże kieszenie. […] Wziąłem karabin, który wisiał – on pokazał wzrokiem – rzeczywiście, wisi karabin, wobec czego wziąłem go na ramię, wybiegłem stamtąd, przewróciłem się. Prawdopodobnie wtedy zgubiłem granat, ale na to nie ma rady. W każdym razie wiem, że potem nie miałem, więc musiałem zgubić granat, bo to była dosyć duża kieszeń, otwarta, a przewróciłem się o coś.
Patrzę, leży „Fred”. „Fred” to był nasz porucznik – dowódca sąsiedniego plutonu, którego znałem o tyle, że w 1943 roku raz była historia, że na Bielanach, niedaleko od nas (myśmy wtedy mieszkali na Bielanach) była wsypa i trzeba było zabrać granaty z jednej z tych małych uliczek koło Żeromskiego (Lisowska czy któraś), trzeba było zabrać granaty, przynieść do nas, a rano miały być odwiezione w inne miejsce. Rzeczywiście, popołudniu, to był 1943 rok, w lecie, kolejno przenosiliśmy [paczki z granatami]. Trzeba było, nie było rady. Tam wiadomo było, że jest lokal spalony. My trochę na głupiego przez Kasprowicza do nas na Barcicką do piwnicy, ułożyliśmy wszystko, przykryliśmy ładnie kocem, żeby nie było widać, i „Fred” został u nas jako kierownik transportu granatów, które tam robiono w takiej willi, takie tak zwane sidolówki. To zostało złożone. My sobie śpimy, ale nie bardzo, bo dosyć czujnie śpimy, trzeba przyznać. Wtedy się zawsze czujnie spało. „Fred” [spał] z nami w naszym pokoju, pewnie brat na podłodze i nagle słyszymy samochód. W nocy samochód to musi być niemiecki, nie ma rady. Nie było innych [samochodów], a jeżeli nawet były, to jakaś polska fabryczka mydeł to też miała wozy, a nie [samochody]. My już stoimy w oknie. Nasz pokój był na pierwszym piętrze, patrzymy. Podjechali. Zatrzymali się przed naszą bramą. Czyli przyjechali! Ktoś musiał zauważyć, ktoś musiał powiedzieć. W zasadzie na Bielanach, ale co innego zasada, a co innego... I wtedy myśmy stali w oknie i razem z bratem mówimy sobie: „Nie, nie będziemy zbiegać. Zostaniemy”. Słyszymy, że ojciec wychodzi do furtki. Wyszedł z drzwi dolnych do furki i ten Niemiec pyta [o] coś, a ojciec mówi: Ich bin Lehrer, Dąbrowski. Jeszcze kilka słów i odchodzi ten Niemiec, który przyjechał [z] tymi dwoma samochodami, [a może był jeden]. Okazuje się, że przyjechali do niejakiego Bandery, podobnie jak Bandera – ukraiński polityk wojskowy. Bandera samogon po prostu pędził w domu. To oni musieli [akurat wtedy przyjechać], kiedy my [jeden] raz przez całą wojnę mieliśmy w domu kupę granatów! [Czasem inne rzeczy też] mieliśmy, owszem. Pod naszym trzepakiem mieliśmy tak zwaną trumnę, do której wkładaliśmy broń, opatrunki, co się zebrało. Co pewien czas: raz na miesiąc, raz na dwa, otwieraliśmy [tę] tak zwaną trumnę. Odstawialiśmy trzepak, odkopywaliśmy piasek, pod osłoną nocy czasami trzeba było coś oczyścić, dodać coś, ktoś prosił [o] coś, ale poza tym tak luzem broni na jedną noc, amunicji nie mieliśmy, ani granatów. To oni musieli po nocy przyjechać taki nam zrobić kawał. Przecież myśmy mogli z bratem niechcący po schodach z hałasem uciec na dół i tylnymi drzwiami przez ogródek uciec do innego ogródka, bo tam są takie pojedyncze wille. Ktoś by nas zaczął gonić, krzyczeć: Halt! i tak dalej. Tak że idiotyczna sytuacja, nieprawdopodobna. To właśnie „Fred” [wtedy u nas] był.
[…] W tej trumnie przechowywaliśmy między innymi karabin znaleziony w Puszczy Kampinoskiej podczas jednych z naszych ćwiczeń, które mieliśmy czy to w lasach za Falenicą, czy w Puszczy Kampinoskiej. Znaleźliśmy kiedyś karabin tak po prostu leżący w trawie, zarośnięty trochę, najwyraźniej z 1939 roku. Zabraliśmy go. Był czyszczony, naoliwiony i tak dalej. Ten karabin był w szczególności pod opieką Rajmunda Kaczyńskiego naszego kolegi, pseudonim „Irka”. Tak jak tamten „Wandzia”, [Rajmund] był „Irka”. Przez [ten karabin] stracił kciuka, bo on jednak się zacinał. Nie wiem, w którym momencie Rajmund był ranny.
Podbiegliśmy w kierunku trybun. Widocznie tak nam kazano. Dostałem od brata chyba sygnał, żeby biec za nim. Brat miał już przy sobie ręczny karabin maszynowy (coś dochodziło z tego, cośmy się mieli uzbroić na Wyścigach). Maciek biegnący obok mojego brata miał [na sobie] taśmy do tego erkaemu, ja [jeszcze] miałem swój karabin. Zbyszek, nie wiem, czy miał swojego stena, czy go zgubił, nie wiem, tego nie mogę sobie uświadomić. W każdym razie z prawej strony był Zbyszek, [obok] mój brat z karabinem erkaemem, Maciek i ja. W pewnym momencie biegniemy naprzód wzdłuż tych wysokich topoli, które tam rosną wzdłuż toru kolejowego, wzdłuż muru, to wszystko jedna linia: mur, tor, budynki i ta droga, którą myśmy biegli. Nad nami strzelał Włodek Skalski z karabinu maszynowego ciężkiego, stojąc w oknie i strzelając w prawo na drugi koniec pola wyścigowego. Widocznie wie, że tam są Niemcy. [Do] mnie ktoś krzyknął, może „Michał”, żebym strzelał z dziury w murze. [Była] na bardzo dobrej wysokości (takiej mniej więcej na przyklęknięcie) dziura [wielkości arbuza]. Z tego mojego karabinu oddałem trzy czy cztery strzały, bo widzę, że owszem biegną ludzie, prawdopodobnie Niemcy, którzy widocznie tam koszarowali i widocznie biegli na trybuny. Przy czym nie miałem pewności, czy to nie są mieszkańcy albo ktoś, ale teren był zasadniczo niemiecki, a poza tym ktoś mi polecił strzelać. Po chwili zobaczyłem, chciałem sobie coś poprawić, patrzę, że lufa gorąca. Okazuje się, że po trzech strzałach lufę mam już zupełnie gorącą, tak że aż się sparzyłem w rękę. Po chwili przestałem strzelać. Prawdopodobnie brat mnie znowu zawołał, że biegniemy naprzód wszyscy czterej. Nagle jest przed nami trochę ziemi, upadliśmy tam. Brat usiłował uruchomić erkaem, że w razie czego, żeby jak się nam ktoś ukaże, jakiś nieprzyjaciel z naprzeciwka, a on nie mógł ciągle uruchomić tego erkaemu, i zdenerwowanie, wyszkolenia może. W pewnym momencie dostajemy z cekaemu strzały. Zbyszek zawołał: „Rety, dostałem!”. Tak krzyknął. Mojemu bratu przez beret, Maciek zginął, ja go dociskałem, prawą ręką go dociskałem, bo czułem, że się sypią po nas strzały, niemieckie kule. To się czuło, to się wiedziało, a poza tym, człowiek robi to instynktownie. Co ja mogę zrobić? Maciej fajny chłopak, ja go przyciskałem i sam też głowę w ziemię [wciskałem], ale patrzyłem na niego, a on dostał strzał prosto w otwarte usta, i tak jakby się uśmiechnął. Wyraźny to był uśmiech można powiedzieć, taki ostatni uśmiech, skurcz. Nie było co zrobić, nie było możności innej, jak się zsunąć nieco do tyłu i pod ten mur, i [biec] od drzewa do drzewa. Dlaczego oni przestali strzelać, to ja tego nie wiem, bo oni nas powinni [ustrzelić], w zasadzie powinni dłużej prowadzić taki ogień i starać się ustrzelić wszystkich [nas] czterech, którzyśmy leżeli. [Pobiegliśmy] między murem a drzewami, tam gdzie tor kolejowy, przy czym ktoś nam powiedział, że mamy biec do bramy. Tor kolejowy, tam, gdzie mur zakręca pod kątem prostym, to w tym miejscu była brama drewniana, gdzie [kiedyś] wagony podjeżdżały z amunicją czy z końmi, czy z paszą dla koni i tak dalej. Pobiegliśmy tam.
Jeżeli chodzi o Włodka Skalskiego, [to był to] chłopak z Marymontu, starszy ode mnie, który strzelał z cekaemu, [i] też tam zginął. Ten cekaem nie miał się gdzie oprzeć, tak że on jechał do tyłu. Jak [Włodek] strzelał długimi bardzo seriami do tamtego oddalonego budynku, to jechał po parkiecie do tyłu, podsuwał [cekaemem] do okna, strzelał i jechał do tyłu, ale w którymś momencie został on zabity. Myśmy biegli [do bramy]. Zbyszek został przy jednym z budynków po naszej prawej ręce, a my wzdłuż drzew [pobiegliśmy] do bramy. Położyliśmy się na bramie, na tym torze. [Brama] była otwarta. Brat usiłował uruchomić wreszcie ten erkaem, ale mu się nie udawało. Mija pięć, dziesięć minut. My trochę odpoczywamy, przy czym można się domyśleć, jaka była sytuacja, napięcie, ale nie można było myśleć, tylko trzeba było patrzeć na wszystkie strony. W pewnym momencie podjeżdżają, niewiadomo, jeden czy dwa [samochody], trudno powiedzieć, bo nie pamiętam już, ale najwyraźniej wojskowe: zielono - szare, w każdym razie wygląd niedwuznaczny, że nikt inny, tylko [nadjeżdżają] żołnierze niemieccy – lotnicy, wyskakują. Zatrzymali się, wyskoczyli i przez jakieś kartofle skaczą i strzelają do nas. Wobec tego brat mówi: „Przemek, zamknij bramę i leć za nami!”. Wszyscy pobiegli z powrotem w kierunku, z którego przyszliśmy. Na prawo mamy wielkie pole ujeżdżalni, przez które biegliśmy o piątej w kierunku centrum Wyścigów. [Teraz nasi] pobiegli tam, ja zamknąłem bramę drewnianym skoblem, bo bez tego [mogliby nas wystrzelać]. Widzę, że dziurki się robią w deskach w bramie, wobec tego pochyliłem się, żeby przypadkowo ktoś mnie w głowę nie postrzelił, i wtedy dostałem w [prawą] rękę, jakby pałką ktoś mnie rąbnął mocno w rękę, taki głuchy [odgłos]. Palce poleciały do środka, bo ścięgna się przerwały. Pomyślałem: „Nie mam palców, cholera niedobrze”. Ale że brama była [już] zamknięta, to biegnę w tamtym kierunku, gdzie brat z innymi może sześcioma, siedmioma [chłopcami] ciekał. Biegnę za nimi. Mija lat pięćdziesiąt, a my się spotykamy na [Placu na] Rozdrożu, w kawiarni. Ci, co przeżyli, to się spotykamy. Koło 2000 roku [na takim spotkaniu] podchodzi do mnie Rajmund i mówi: „Przemek, czy ty w ogóle wiesz, żeś ty mnie zostawił za bramą, że ja powinienem tam zginąć za bramą, [po] coś ty zamknął tę bramę?”. Mówię: „No dobrze, wiesz, ale nie wiem, co teraz zrobić. Przeprosić czy się śmiać z tego, czy co?”. – „Mówię ci, musiałem tym rowem, co jest, jak jest tor kolejowy i nasyp. Dobrze, że tam była dziura, że ta brama nie miała przedłużających desek i jakoś przelazłem, ale przecież tyś mnie zostawił”. Mówię: „A czy ja wiedziałem? Przecież wiedziałem, że nikogo tam nie ma. Wszyscy zaczęli uciekać do tyłu, bo brat tak powiedział”. Ogólnie się pośmieliśmy. To był rok 2000, może 1999. Dziesięć lat temu, a on umarł ze trzy lata temu.
[Na terenie Wyścigów, około godziny ósmej, [czy] wpół do dziewiątej, już się zrobiło dosyć ciemno i deszczyk zaczął padać, kazali nam biec w kierunku bramy wyjściowej, takiej normalnej, metalowej bramy [prowadzącej] w kierunku Puławskiej, więc biegniemy, czy [raczej już] idziemy [grupkami]. Wyjąłem sobie z mojego fartucha bandaż angielski, który rozerwałem [zębami], przyłożyłem po wierzchu tak po prostu, i biegnę w ten sposób. Karabin pewnie został chyba tam, koło Maćka, niestety albo przy bramie, nie wiem. W każdym razie biegnę tak z nakrytą [raną], bo tu trochę sikało i dołączam do innych, którzy tam w kierunku bramy dosyć gęsto [idą]. Widzę [jeszcze], że przy jednym z domów stoi Zbyszek, czoło ma owinięte dosyć grubo, głowę ma wysoko owiniętą. Macham do niego, on macha do mnie. Pokazuję, że skacz, bo trzeba było skakać, bo tam od centrum Wyścigów, od trybun widocznie strzelali między budynkami. Trzeba było od budynku do budynku przeskakiwać. Ja przeskoczyłem, a Zbyszka nie było. Wyszliśmy. Na zewnątrz był „Monter” – nasz dowódca batalionu. Chyba „Monter” wtedy przemówił do nas (nie wiem, czy sam słyszałem, czy powtarzano jeden drugiemu), że musimy wyjść z Wyścigów, trzymajcie się zdrowo i tak dalej, coś tam przemówił, a ja chodziłem jeszcze w przód i w tył, myśląc, że może Zbyszek inaczej przeskoczył. Mój najbliższy przyjaciel zginął tego samego dnia – Maciek najpierw, Zbyszek potem, a to byli moi dwaj właściwie jedyni, można powiedzieć, i do dziś dnia, nie miałem już nigdy potem tak bliskich kolegów.
W nocy mój brat podszedł do mnie. Kręciłem się koło punktu opatrunkowego, który był w domku przy Puławskiej, murowany domek, w którym, ktoś mi powiedział, jest lekarz i sanitariuszki, zajmą [się] moją ręką. Mój brat przyszedł koło dwunastej i mówi: „To co?”. Mówię: „Tutaj czekam, bo jest dużo ciężko rannych, tak że muszę poczekać”. – „My idziemy na Wilanów albo na Piaseczno, jeszcze nie wiemy, ale w każdym razie musimy iść. To trzymaj się kupy”. Mówię: „Dobra, to ty się też trzymaj”. Oni poszli rzeczywiście polami, lasami w kierunku Kabat, Piaseczna, a ja zostałem. Opatrzyła mi sanitariuszka rękę i nagle myślę sobie tak: tu jest trochę niedobrze, bo zaczynają znosić naszych ciężko rannych do piwnicy na noszach, w takiej pozycji, że [o] mało [ranny] nie zjedzie, robi się ciasno, niektórzy jęczą i tak dalej. Myślę sobie: nie, to nie jest dobre miejsce, muszę jednak gdzieś wyjść i gdzieś przespać u kogoś, rękę mam zawiązaną, to dobrze. I rzeczywiście odszedłem. Nie było komu powiedzieć, bo sytuacja była dramatyczna: jedni umierali, drudzy byli jakoś ratowani. Poszedłem. Zapukałem do jakiegoś domu czy zadzwoniłem do jakiejś furtki, gdzie światełko się paliło, chociaż było późno, chyba [dobrze] po dwunastej. Jakaś pani zeszła, powiedziała: „Nie mam miejsca, nie mogę”. U jakiegoś tramwajarza na poddaszu przesiedziałem kilka godzin. Zemdlałem tam, można powiedzieć, bo nie pamiętam, co się stało. Zasnąłem. Rano patrzę przez szpary, nasi chłopcy biegną Puławską nie z pepeszami, tylko z „Błyskawicami” w ręce. „Błyskawice” poznałem. Wyszedłem do nich. Pytam, oni mówią: „Idź w kierunku Dworca Południowego – to był dworzec kolejki wąskotorowej grójeckiej – idź tam, tam są nasi, tam jest »Burza«”. Major „Burza” był naszym dowódcą. [Mówi]: „Idź tam, a my jeszcze biegniemy na południe”, po czym okazało się, że miałem rację, bo jak wyszedłem z tego domu i przenocowałem w małym domku warszawskiego tramwajarza, jego szynel wisiał na gwoździu, a on mi pozwolił wejść na poddasze, to niestety Niemcy przyjechali 2 [sierpnia nad ranem], wymordowali naszych wszystkich rannych, kilkunastu chyba. Tam powinna chyba być do dziś dnia tablica, w każdym razie była jeszcze szereg lat po wojnie.

  • W jakim miejscu?

To mniej więcej tam, gdzie teraz są takie zjazdy, rozjazdy na wysokości Wyścigów. Nie wiem, to było zapewne przed Wyścigami. Na pewno nikt nie usunął tablicy, najwyżej, jeżeli trzeba było ze względów drogowych. Nieraz myślałem, że trzeba pojechać i sprawdzić, czy to zostawiono, że w tym miejscu stał dom, czy też po prostu on stoi, czy też stoi w innym miejscu, ale na pewno to jest utrwalone. Tam była data 2 sierpnia i nazwiska rozstrzelanych. Wróciłem. Potem byłem w szpitalu elżbietanek. Chciano mi zrobić rentgena. Zszedłem do rentgena. Lekarz poprosił: „Proszę wyciągnąć rękę”. Wyciągnąłem rękę i w tym momencie „krowa” się odezwała sześć razy i ja się chciałem odwrócić, wszyscy chcieli uciec do drzwi na korytarz, bo wiadomo było, że jak „krowa” bardzo mocno ryczy, to znaczy, że [leci] w naszym kierunku. Jeżeli miałaby upaść sto metrów dalej, to dźwięk był inny, to już się znało, a ona była bardzo wyraźna, i wybuchła przed okienkami tego pomieszczenia. Mnie wyrzuciło na korytarz, na ziemię, na mnie leżały drzwi ze szkłem, a na tym gruz z tych okien, które były zamurowane w pomieszczeniu rentgena. Tak że... Ale pomyślałem tak: znaczy, że żyję, bo przecież rozumuję, znaczy, że mnie trochę przysypało, ale... już słyszę, że ludzie coś wołają, podnoszą. Zdjęli ze mnie te drzwi, gruz, szkło [drobne] najgorsze i zostało mi tylko w plecach. A w niewoli, koło Bożego Narodzenia, jeszcze w listopadzie, w grudniu, to czasami, jak się czesałem czy ręką przesuwałem, to tkwiły [szklane] odłamki aparatury [rentgenowskiej].

Kontynuacja rozmowę przeprowadzona 23 kwietnia 2010 roku

  • Jak zapamiętał pan żołnierzy niemieckich, których spotkał pan w czasie Powstania?

Ponieważ byłem ranny 1 sierpnia w rękę i to się dosyć trudno goiło, praktycznie nie widziałem niemieckich żołnierzy. Odczuwałem ich walkę z nami, Powstańcami, dlatego że miny [„krowy”] były rzucane z okolic Rakowieckiej, a byłem wtedy w szpitalu elżbietanek na Tynieckiej, i owszem, czułem Niemców poprzez to właśnie bombardowanie domów, jak na Puławskiej, gdzie byliśmy przez pewien czas. Puławska 130, kiedy w piwnicy była nas grupa rannych po zbombardowaniu szpitala elżbietanek, obok dom numer Puławska 128 został [zbombardowany], złożył się po prostu. [Wtedy] zginął tam profesor Loth, [także] profesor Słonimski – doktor Piotr Słonimski. Tak, że dopiero zobaczyłem pierwszego Niemca w dniu kapitulacji, kiedy myśmy byli w rejonie Szustra, Bałuckiego, Puławska, skupieni właściwie w takim czworoboku między tymi domami i od kilku godzin były już takie pogłoski, że chyba będzie kapitulacja w nocy. W nocy czekaliśmy do kanału, do wyjścia przez kanały w kierunku Śródmieścia. Domyślaliśmy się, bo nie było informacji dokładnej i czekaliśmy kilka godzin od wieczora do drugiej-trzeciej w nocy, przy czym w pewnym momencie okazało się, że nie będziemy wchodzić, bo jest informacja, wiadomość, że naszych kolegów tych, co pierwsi weszli, Niemcom udało się wyciągnąć z kanału. Kiedy oni wychodzili przy ulicy Dworkowej na powierzchnię, to ich zamordowano na miejscu. To było [w nocy 26/27 września]. Wiadomość szła na pewno od jednego do drugiego do tyłu i w rezultacie myśmy nie weszli do kanałów. Wtedy nad ranem zobaczyłem pierwszego żołnierza niemieckiego, który wbiegł na podwórze w tym czworoboku domów, o których mówiłem, i wystrzelił trzy rakiety, żeby zatrzymać ogień. Od jakiejś godziny, co pewien czas przylatywały granaty i wybuchały nad tym terenem. Niemcy dobrze wiedzieli, że po ściśnięciu naszych oddziałów właśnie do tego rejonu, [tam] był szalony tłok, mnóstwo ludzi... W ostatniej chwili jeszcze zginęła jedna z naszych sanitariuszek, która była zajęta szykowaniem posiłku, kiedy rano się zbliżało i granat wybuchł na takiej wysokości, gdzie siedziała grupa sanitariuszek i łączniczek i przygotowywały posiłek, i ona zginęła. W tej chwili uciekł mi z pamięci jej pseudonim.
  • Jak zapamiętał pan reakcje cywili w czasie Powstania? Czy cały czas była ta sama reakcja, czy zmieniała się ona w czasie?

Trudno jakoś odpowiedzieć generalnie, dlatego że to zależało i w czasie, ale przede wszystkim od ludzi, którzy różnie też reagowali, bardzo różnie. Była różnica między żołnierzami zdrowymi czy rannymi a ludnością cywilną. Nie zauważyłem śladów niechęci, żeby na przykład [mówiono], że żołnierze to mają lepiej, są bezpieczniejsi, czy lepiej się ich żywi, czy lepiej się o nich dba. Nic takiego mi nie zostało w pamięci. Jakiekolwiek oczekiwania, żeby Powstanie się wreszcie skończyło, bo przecież nie wytrzymamy, po co to wszystko. Coś takiego mogłoby być, ale nie było. Po prostu... Inna rzecz, muszę przyznać, że wiele tych styków nie było. [Pamiętam] o tym domu na Puławskiej 130, kiedy dom sąsiedni [został zbombardowany] – to był sztukas, który bomby wrzucił prawdopodobnie do pionu windowego. Poszła bomba na dół i dom się złożył dosłownie, grzebiąc kilkudziesięciu ludzi w piwnicach tego domu, a myśmy byli... Staliśmy w drzwiach, nie mogąc, nie chcąc w tłoku, gdzie ludzie spali z dziećmi, starsze kobiety i tak dalej, myśmy raczej stali w drzwiach wychodzących na podwórze z tego dużego domu. W momencie tego nalotu cofnęliśmy się o kilka kroków. Tam byliśmy rzeczywiście dosłownie razem z ludnością cywilną kryjącą się właśnie po jakichś mocniejszych wydawałoby się piwnicach. Wielki dom, to pewnie bezpieczniej niż w jakiejś willi. Tak że nie było dużo tych styków, ale przecież oczywiście chodziło się po wodę, nasze łączniczki, nasze sanitariuszki starały się z ogrodów, które tam były, bo Mokotów to dzielnica raczej willowa plus domy przy większych arteriach, to tam było sporo różnych warzyw, czasami jakieś owoce i one starały się przynosić najpierw do szpitala, potem po piwnicach. W tych piwnicach, gdzie myśmy byli, to byliśmy w swoim gronie.

  • Zaopatrzenie z ogródków, to było wszystko, co państwo zdobywali, co miało potem służyć do przyrządzenia potraw?

W bardzo trudnych warunkach, jakie były, był [jednak] chleb. Do pieczenia [używana była] mąka z dodatkiem płatków owsianych czy czegoś jeszcze [innego]. To się bardzo kruszyło. Był sztuczny miód, którzy wszyscy Powstańcy z Mokotowa dobrze pamiętają, a nawet w piosence jest: „Sanitariuszka Małgorzatka z nami wcina miód”, tak to było rzeczywiście. Nigdy nie poznałem tych szczegółów, co to był za magazyn, czy to było w magazynie „Społem” Związku Spółdzielni Spożywców, czy może jakieś zapasy niemieckie. W każdym razie co pewien czas okazywało się, że mamy po menażce żółtego dość gęstego [sztucznego] miodu i wszyscy [byli] zadowoleni. Oczywiście zapomina się po tylu latach jakieś szczegóły, ale zawsze się myślało: ciekawe, czy coś dostaniemy do jedzenia, czy chleb, czy miód, czy cukier. Tak samo cukier – było sporo cukru. W związku z tym nie można powiedzieć, żebyśmy głodowali dotkliwie, żeby to się wysunęło we wspomnieniach na pierwsze miejsce, ale też nie było to oczywiście normalne zaopatrzenie.

  • Czy któryś z posiłków zapamiętał pan szczególnie?

Nie, nie powiedziałbym, żebym [zapamiętał], nie. W czasie wojny to pamiętam bardzo dokładnie, że matka moja dała mi na drogę, gdy pracowałem [w lecie] na Boduena 6 (koło Jasnej) w takiej prywatnej firmie, bo było trzeba gdzieś pracować (to był 1941 rok) i dostałem drugie śniadanie: dwa duże kawałki chleba w środku posmarowane szmalcem. Jak szedłem [od] tramwaju od Marszałkowskiej koło filharmonii, to co pewien czas nie wytrzymywałem i wyciągałem z kieszeni chleb, żeby ugryźć kawał i później jak najdłużej żuć, zanim się przełknie, bo wiedziałem, że muszę sobie zachować na drugie śniadanie, ale nie byłem w stanie, bo miałem chleb przy sobie i tylko wolno żułem, ze śliną mieszałem, tak że bywały posiłki pamiętne do dziś.

  • Proszę opowiedzieć o warunkach, jakie panowały w miejscach, gdzie przychodziło panu spędzać noc.

Moja szpitalna historia była przez trzy tygodnie i wtedy były warunki wyjątkowo dobre dla nas, bo jakoś Niemcy nie brali jako cel samego szpitala, dlatego te pierwsze trzy tygodnie mniej więcej do 20 sierpnia normalnie leżeliśmy jak chorzy ludzie w cywilnym szpitalu. Opiekowały się nami siostry [zakonne] Holenderki. Między innymi „siostra Sztolec”, tak zwana między nami, bo przychodziła rano i zapisywała wszystkie szczegóły, i mierzyła temperaturę, i wszyscy się śmieli, że to „siostra Sztolec” idzie. Tak że byliśmy w takich właśnie warunkach [prawie] normalnego szpitala. [Na naszej werandzie było uszkodzonych] sześć prawych rąk. Ale w pewnym momencie Niemcy, prawdopodobnie, takie były słuchy, że im się wydawało, że dowództwo Powstania na Mokotowie jest w szpitalu albo tuż obok. Sam nie wiem, czy to była prawda, czy było dosyć daleko, ale w ostatnich dniach sierpnia zaczęło się rzucanie tak zwanych krów, czyli min lecących i wyjących w drodze do celu, że zaczęły się zapadać kolejne skrzydła szpitala, aż wreszcie szpital został zburzony. Wtedy zginęły nasze sanitariuszki, które do ostatniej chwili usiłowały wyprowadzić ciężko rannych. Widzę, że jest niedobrze, że już jedno skrzydło właściwie leży. Co pół godziny przylatywała seria sześciu „krów” ryczących, ale pociski ryczały wtedy, kiedy cięły powietrze, czyli zanim człowiek zdołał zareagować po tym sześciokrotnym wyciu, zdążył się odwrócić, żeby być jak najdalej od okna czy coś ze sobą zrobić, ukryć się, to już właśnie w tym momencie bomba padała czy mina, jak ją nazwać, i było źle. Otóż widząc wtedy, że to się zaczyna powtarzać co pół godziny, przylatuje seria, poszedłem do Zbyszka Zadrożnego – mojego kolegi szkolnego, który był ranny w brzuch. Nie mógł w ogóle wstawać, a leżał wysoko na drugim albo na trzecim piętrze. Poszedłem i mówię mu: „Słuchaj, Zbyszek, mam nadzieję, że cię niedługo zniosą na dół, bo nam mówiono, że zaraz będziemy opuszczać szpital. Zginął, bo sanitariuszki nie dobiegły do tej części szpitala. Idąc już tym korytarzem, żeby zaraz wyjść, bo były nawoływania, żeby wychodzić prędzej ze szpitala, patrzę, że w małym łóżeczku dziecinnym leży dziecko – około czteroletni chłopiec, koło którego nieraz przechodziłem, uśmiechałem się, głaskałem go – bo byłem chodzący cały czas w szpitalu, rękę miałem na temblaku, co pewien czas zmiana opatrunku. Akurat rąbnęło wtedy, kiedy przechodziłem. Pochyliłem się nad tym chłopcem, wszyscy go znali jako Rysia: „Rysiu, nie przejmuj się”. Teraz zrobiło się rzeczywiście zupełnie różowo w powietrzu, ale to dlatego, że w jakąś część tego szpitala rąbnęli, „Ale to nie szkodzi, bo tu na pewno będzie dobrze”. Trochę sam się chciałem uspokoić i jego uspokoić, a chłopiec był ranny w ten sposób, że jak Niemcy w pierwszym dniu Powstania na Rakowieckiej kazali ludności wychodzić, to jedni wychodzili, drudzy nie wychodzili, bo nie wiedzieli, czy ich wzywają, żeby rozstrzelać na ulicy, czy co, to wtedy oni do okienek piwnicznych strzelali. Jeżeli dobrze pamiętam, to jego matka zginęła, a ojciec z chłopcem przyszedł do szpitala. [Ojciec] poszedł do Powstania do oddziału, a on został. Potem, jak pytałem kolegów w niewoli czy może przed wyjściem do niewoli, czy nie wiedzą, co [było] z tym Rysiem. [Powiedziano, że jego] ojciec dostał zwolnienie, że może z ludnością cywilną [wyszedł]. Kilka razy były ogłoszenia, że ludność cywilna może opuścić bezpiecznie teren Mokotowa. Takie były nasze codzienne dni.

  • Czy docierały do pana informacje o tym, co dzieje się w innych dzielnicach?

Tak szczególny czas jak Powstanie powodował, że nam się wydawało, że inny świat nie istnieje, jeżeli chodzi o jakieś inne kraje czy jakiś tak zwany Zachód, alianci czy jakieś zbliżające się wojsko rosyjskie. Właściwie to istniało, ale chwilami myślało się jednak, ale to właśnie takie przelotne myśli, że ciekawe, jak rodzice, czy oni wyszli, jak Bielany, może taka dzielnica jak nasza [ocalała]. W komunikatach nie była wspomniana. Potem ciągle się oczekiwało kolejnych zarządzeń, że musimy się przenieść, tutaj będzie przeznaczona ta piwnica, w tej willi na tej i tej ulicy Krasickiego czy Malczewskiego, już nie pamiętam, bo na Mokotowie mało znałem ulice, ale dawniej pamiętałem lepiej, gdzieśmy kolejno byli.
Zajęcie, które było przyjemnością, to było palenie znaków dla nocnych samolotów angielskich. Przelatywał taki nad nami tu, gdzie jest dzisiaj park Dreszera, a wtedy była po prostu przestrzeń wolna między Odyńca a Ursynowską. Któregoś dnia czy wieczoru powiedziano, że kto chętny i ma siły, to może pomóc. Wynosiliśmy jakieś naczynia blaszane, ustawiało się je w długi rząd i raz nadleciał rzeczywiście, raz nie nadleciał, chyba dwa razy nadleciał, a kilka razy czekaliśmy, że nadleci. Grzmot tego samolotu! Od razu o tym sobie pomyślałem, Warszawa zapewne ma obronę przeciwlotniczą niemiecką naokoło, czyli on musi przeciąć, artylerię przeciwlotniczą ten samolot lecący Bóg wie skąd (a mianowicie z południa Włoch), musi wlecieć do tego stożka i wylecieć drugi raz. Przy czym raz się nie udało, bo chyba w parku Skaryszewskim wtedy zginął ten, który nad nami przeleciał. On leciał bardzo nisko, bo ja wiem, może dwieście metrów, sto pięćdziesiąt, a może trzysta, huk był straszny, ale ocenić trudno. Wielki cień przeleciał, co zrobiło na nas, na mnie, duże wrażenie, ale ciągle myślałem o tych lotnikach, co oni mają za zadanie, i jak to absolutnie graniczy ze śmiercią.

  • Udało się państwu przejąć zrzuty?

Dopiero [potem] widziałem rosyjskie [zrzuty]. Jakimś przypadkiem przechodziłem niedługo po tym, kiedy właśnie nasi żołnierze zbierali [paczkę], ale to była [dosłownie drewniana] paczka, związana naokoło pewnie taśmą blaszaną, i to było zrzucane z kukuruźnika czy jak on się nazywał. [Ten] zrzucał bezpośrednio. Często to się łamało, tak że to nie był najlepszy sposób. A z tamtych [angielskich] samolotów w ogóle nie wiedziałem, czy on zdążył [zrzucić] i gdzie. Być może, że już za Puławską, gdzieś na Powiślu, ale jakoś tego szczegółu nie zapamiętałem. Sam fakt oczekiwania i przelotu utkwił mi w pamięci. [Widziałem 18 września srebrne klucze amerykańskich samolotów, które zrzucały wiele kontenerów, ale większość spadochronów spłynęła na Powiśle, Wilanów. Niektóre spadły wcześniej, nasi nocą próbowali je odzyskać, Niemcy oświetlali teren rakietami].

  • Czy w czasie Powstania docierała do pana lub do pana otoczenia prasa?

Tak się sam kiedyś nad tym zastanawiałem. Wiem, że na Starym Mieście, gdzie była moja siostra i wyniosła prasę, była łączniczką w Komendzie Głównej BCh i pracowała w takiej komórce, właśnie dotyczącej kolportażu prasy Stronnictwa Ludowego, ówczesnego „Rocha”. Taki był nie pseudonim, a [kryptonim]. Natomiast nie pamiętam, żeby na Mokotowie był [drukowany jakiś choćby komunikat]. A wydaje mi się, że musiało [coś] dochodzić ze Śródmieścia. Kanałami coś mogło przychodzić, tego nie pamiętam, ale wiadomości radiowe niewątpliwie dochodziły. W naszej grupce z K-1 trzymaliśmy się cały czas razem. Koledzy, ci, którzy byli na linii, chodzili na wypady i tak dalej, to do nas zaglądali nieraz podzielić się wrażeniami, odpocząć, czasami przespać. Tak że wiadomości bywały, że podobno Londyn podał, że to i tamto, że radio mówi, że [było] takie czy inne wydarzenie gdzieś na Powiślu, elektrownia czy coś, czy jak było zdobycie PAST-y, to to dochodziło. Myśmy byli jakoś [informowani] o tych wydarzeniach, ale tylko... Jedno wrażenie, które sobie utrwaliłem, było takie, że jeżeli chodzi o Stare Miasto, o inne dzielnice Śródmieścia, Powiśle i tak dalej, to wiedziałem wtedy, pamiętam, że wiedziałem, że to było piekło, a u nas to było nieporównanie mniej groźne na co dzień. Takie miałem ciągle wrażenie z nielicznych informacji, z opowiadań, jak ktoś przyszedł. Źródła były różne, ale robiły na mnie wrażenie, że u nas nie jest tak źle, tam jest strasznie.

  • Czy w czasie Powstania spotkał się pan z przejawami życia religijnego?

Pamiętam dobrze 15 sierpnia, jak było święto Wojska [Polskiego]. Było zapowiedziane i ponieważ była kaplica w szpitalu z obrazem Matki Boskiej, który to obraz tak siostry [zakonne] przeżywały w momencie bombardowania, o którym mówiłem, mordowania szpitala, bo szpital został rzeczywiście bardzo zrujnowany, to wtedy pamiętam, że siostry biegały po korytarzu i [wołały]: „Obraz ocalał! Obraz ocalał!”. One były podobno Holenderkami, ale zapamiętałem to po polsku. Myślę, że one mówiły [też] po polsku, na pewno. Być może, że ich starsze na przykład poprzedniczki, które przyjechały, założyły, potem być może, że niektóre były po prostu Polkami, ale o tej holenderskości się mówiło między nami, pamiętam, i właśnie [wołały] z radością, że obraz ocalał, [choć] kaplica runęła. Poza tym jakichś takich nabożeństw, o których wiem, że były z historii Powstania w Śródmieściu, to tam nie [było], ale to być może ze względu na typ zabudowy [Mokotowa].

  • Czy pana oddział miał kapelana?

Nie, bo myśmy byli pogrupowani w niewielkie jednostki, w odróżnieniu od jakiejś wojny pozycyjnej, gdzie są pułki, bataliony, kompanie, plutony, i nimi się manewruje, i gdzieś tam wyżej jest kapelan. […] Ewentualnie w oddziale partyzanckim mógłby być, u nas nie. Dopiero w niewoli się spotkałem z tematyką [religijną], bo w niewoli był w naszym obozie w Sandbostel, czyli [w] Stalagu X-B w zachodnich Niemczech, między Hamburgiem a Bremą, był barak długi, typowy barak drewniany. Do połowy [była] kaplica, a druga połowa to była biblioteka i czytelnia ufundowana przez francuskie koleje dla jeńców Francuzów. Tam było tysiące jeńców francuskich z wojny 1940 roku, [Belgów, Serbów, Włochów, Słowaków].

  • Czy w czasie Powstania w pana otoczeniu miały miejsce śluby, chrzty, inne przejawy życia religijnego? Czy był pan świadkiem pogrzebów?

Niestety (właśnie chciałem to powiedzieć), śluby nie, chrzty nie, pogrzeby tak. Pamiętam, że zrobiło to na mnie duże wrażenie, gdy okazało się, że jeden z naszych kolegów, chyba nazwisko o ile się nie mylę, Krasicki, pseudonim „Strzała”. On był z arystokratycznej rodziny. Chyba się nie mylę, że Krasicki. Swoją „Błyskawicę” miał w ręce, był na służbie gdzieś przy komendzie obwodu czy batalionu, i w jakiś sposób, czy zdejmując coś, wypuścił z rąk „Błyskawicę” [która] zaczęła strzelać i jedna z kul pozostała w czole. Dzień czy dwa niewiadomo było, czy przeżyje, czy się uda wyjąć [kulę], czy nie, ale nie przeżył, tak że... Nie uczestniczyłem w pogrzebie, tylko tak [pamiętam]. Poza tym pierwszego dnia oczywiście nasi polegli.[…]

  • Czy w czasie Powstania korzystał pan z poczty polowej?

Nie, tylko dostałem od brata list, który się przechował. Włożyłem go wtedy do kieszeni, przechował się i do dziś jest. Przepisałem go do moich wspomnień, myśląc, że on może kiedyś się zgubić, zniszczyć, wyblaknąć kompletnie, tak że go przepisałem. To był list z 18 albo 17 sierpnia. Nie, to było przed ranieniem, czyli w kilka dni po wyjściu w kierunku Kabat, Chojnowa, gdzie oni przez trzy tygodnie szykowali się do powrotu i wrócili, i wtedy brat był bardzo ciężko ranny, w czasie powrotu z lasów chojnowskich.

  • Co brat pisał w tym liście?

Brat napisał: „Wiesz, że wyszliśmy pierwszego w nocy, myśląc, że będziemy maszerować do Piaseczna albo Wilanowa. Mamy bardzo dużo broni. Nastrój dobry. Uważaj na siebie”. Taki list, widać, że martwił się, że musiał mnie zostawić samego, ale coś takiego [napisał]. Jego ówczesna narzeczona, a późniejsza żona, była naszą łączniczką i sanitariuszką, i rzeczywiście chyba tam wspomniał, żeby starać się z nią skontaktować. Jak ja 2 sierpnia poszedłem tam, gdzie major „Burza” był na stacji kolejki wąskotorowej Warszawa Południowa na Puławskiej, [brata] narzeczona zmieniła [mi] opatrunek i powiedziała, że powinienem pójść do szpitala elżbietanek, ale żebym opowiedział majorowi co wiedziałem. Niewiele wiedziałem, ale każdy szczegół był ważny, bo było łączności. Jakieś środki łączności w tych ciężkich godzinach mogły zawieść. Prawdopodobnie oni nie wiedzieli dokładnie. Opowiedziałem, co widziałem wieczorem i rano 2 sierpnia.

  • Czy próbował pan w jakikolwiek sposób kontaktować się ze swoją rodziną?

Nie, o tym się nie myślało. To było poza wszelkimi możliwościami. Była nadzieja, że rodzice są na Bielanach, muszą sobie jakoś poradzić. Nie wiedziałem, gdzie jest siostra, a [potem] okazało się, że była na Starym Mieście, z którego wyszła dwudziestego któregoś lekko ranna przy tym wybuchu pułapki miny, niby-czołgu, który wybuchł przy Długiej na Podwalu. Wtedy ona była lekko raniona i wyszła kanałem na Żoliborz, innych relacji nie miałem. […] Jakieś przedmioty muzealnej wartości przekazałem do Muzeum Ruchu Ludowego. Żeby wykorzystać oryginały, zrobiłem sobie kserokopie, a oryginały poszły do muzeum.


  • Czy w pana otoczeniu był pan świadkiem wydarzeń związanych z życiem kulturalnym? Czy był pan świadkiem przedstawień, które się działy w czasie Powstania?

Tego to nie, ale mam takie przyjemne wspomnienie, że hymn Mokotowa powstawał, jak siedziałem przy pianinie koło nóg kompozytora Markowskiego. Nie pamiętam, chyba Jan Markowski. On wtedy grał, komponował i tak to powstawało.

  • Gdzie to się działo?

To musiało być czy w samej kaplicy, czy obok [była] jakaś salka, w każdym razie na terenie szpitala, bo ja rzadko wtedy [wychodziłem]. To musiało być gdzieś między 10 a 15 sierpnia. Może w związku z tym, że 15 sierpnia się zbliżał, bo już wspomniałem, że 15 sierpnia odbyła się msza specjalna z tej okazji i wtedy mówiło się w szpitalu, że uwaga, przecież jest Święto Wojska. To potwierdza to poczucie, jak było spokojnie, nikt się nie obawiał niczego. Po prostu ludzie się troszkę lepiej ubrali, żeby przyzwoicie wyglądać, i odbyła się msza dosyć pamiętna. Myślę, że tak, chociaż dokładnie daty nie złapię, ale to, że siedziałem i ludzie próbowali śpiewać, i że coś z tego było. Czy to były tylko ćwiczenia, a on melodię już wcześniej miał [w głowie], tego nie wiem.

  • Jak spędzał pan czas wolny, jeśli były takie momenty?

Miałem co i raz w ciągu tych dni spokojnych w szpitalu. Pewnie dwa razy dziennie przemywanie dosyć dużej otwartej rany na dłoni, na ręce. Sanitariuszka sadzała mnie przy oknie, przyrządzała kali (nadmanganian potasu), żeby moczyć, i potem wystawiałem [rękę] w oknie na słońce, bo to było w korytarzu, który ma sale dla chorych i długi korytarz. Tak że to były spokojne dni, nagle skończone coraz częstszymi bombardowaniami, ofiarami, wiadomościami o naszych kolegach, którzy są na Czerniakowie. i tak aż do 18 [września], kiedy samoloty amerykańskie przeleciały nad nami, co było świętem i nadzieją na wielką zmianę, ale to wszystko nic nie dało, prawie nic oprócz części ładunków, które zeszły, [część] na naszą stronę, wiele na teren między Niemcami a naszą stroną, [ale] większość wpadła w ręce niemieckie. Myśmy widzieli tylko, jak one spokojnie sunęły po niebie w dosyć dużych kluczach srebrzących się bardzo ładnie. Potem te zasobniki na spadochronach spływały mniej więcej w kierunku jakby dzisiejszych Siekierek, dalekiego Czerniakowa, tak że to nam tak przeszło mimo nosa. [Ale był] taki trochę entuzjazm, który trwał przez piętnaście minut, potem się rozlazł.

  • Czy w czasie Powstania spotkał pan w Warszawie obcokrajowców?

Nawet do nas wstąpił od „berlingowców” jak ich nazywaliśmy, czyli z 1 Armii Ludowego Wojska Polskiego, którzy [przepłynęli Wisłę] chyba 15–16 września, i znaleźli się w opresji, bo Niemcy mogli ich w czasie pokonywania Wisły i lądowania ostrzelać bardzo mocno. Mieli duże straty, ale niektórzy, którzy ocaleli, wylądowali, przyszli do nas. Był „doktor Kaukaz” (dostał taki pseudonim, nazwiska nie pamiętam). I był jeden „berlingowiec”, który postanowił z nami iść do niewoli. Myślę, że pomyślnie udało mu się. Żeby nie wyglądać ubiorem inaczej pewnie zdjął mundur sowieckiego kroju i po prostu z nami poszedł do niewoli, a „doktor Kaukaz” nie pamiętam, co mówiono o jego losach, czy wrócił, czy usiłował wrócić do siebie. […]

  • Jakiej był narodowości?

On był Gruzinem i dlatego dostał pseudonim, narzucony czy zaproponowany, „Kaukaz”.

  • Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?

Oczywiście środek sierpnia, kiedy wiadomości nie były groźne, raczej pozytywne, że tu się dobrze trzymamy, że jakiś kolejny dom od strony czy alei Niepodległości, czy na południu za Woronicza, czy coś udało się tam rozszerzyć, ale potem było odwrotnie. Przyjmowaliśmy wiadomości coraz groźniejsze. Natomiast tak, [był] ten czas spokojny [w] środku [sierpnia]… Bo dzięki takiej relatywnej normalności i spokojowi szpitalnemu jakoś trzeba było odsunąć [w swoich myślach] wspomnienia o tych, co zostali [tam] pierwszego dnia, bardzo licznie, w tym moi najbliżsi dwaj koledzy, a zwłaszcza Zbyszek, z którym byłem w lesie, z którym się znaliśmy jeszcze przed wojną, więc to był kolega, przyjaciel – jedyny przyjaciel od lat przedwojennych, przez całą szkołę, chociaż był starszy o dwie klasy. To było bardzo ciężkie, a jednocześnie wydarzenia bieżące jakoś to musiały pogodzić jedno z drugim.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Chyba kapitulacja jako taki dowód, że wszystko przepadło i tylu naszych kolegów zostało na Mokotowie, a my wychodzimy ze spuszczonymi głowami. Niemcy nas wyprowadzili po tym, kiedy ten żołnierz powstrzymał rzucanie granatów na ten teren. Na ulicę Różaną żeśmy przemaszerowali czwórkami i stanęliśmy na trawniku wzdłuż ulicy przed szkołą powszechną, taką bardzo nowoczesną, łukiem stojącą do ulicy Wiśniowej. Widzieliśmy, jak Niemcy podpalają tę szkołę. Potem mi to wspomnienie ciągle się przypominało, kiedy się mówiło o zburzeniu Warszawy, zapominając o proporcjach, o dużej bardzo proporcji niszczenia [Warszawy] po Powstaniu. Dosłownie, kiedy oni już mogli dojść do tej szkoły, to właśnie ją podpalali. Widziałem na własne oczy, jak jeden biegł tym korytarzem, [którym] pewnie na rekreację dzieci wychodziły na dużą przerwę. Musiał wylewać benzynę, bo za nim po pewnym czasie biegł inny, który podpalał drzwi od każdej klasy, [a] na nas spadały płatki spadające z palącego się budynku. Potem przyjechał von dem Bach – niemiecki komendant Warszawy. Widocznie chciał na własne oczy zobaczyć pierwszą dzielnicę, którą [im] się udało zmusić do kapitulacji, i poszliśmy piechotą na teren stacji radiowej Warszawa [II]. [Był to] fort, z czterech stron wały ziemne i jedna brama prowadząca od ulicy, która wtedy nazywała się Rolna, teraz jakoś inaczej.

  • Czy z czasów pana pobytu w niewoli są jakieś sceny, które szczególnie utknęły panu w pamięci?

Tak, to jest wielki rozdział siedmiu miesięcy, kiedy na czoło [wysuwał się głód] – jak to zwykle u młodych ludzi. Głód doskwierał mocno, tym bardziej że myśmy pracowali. O ile oficerowie mieli prawo nie pracować, tylko byli oddzieleni od rodzin, o tyle myśmy musieli pracować, przy czym Niemcy wymusili [to] głodem. Tak, właściwie wyłącznie głodem. Podoficerowie mogli na ochotnika zgłosić się do pracy, [poza obozem]. Niemcy to respektowali. Kto się nie zgłosił, zostawał w [obozie]. To się bardzo odczuło po kilku [tygodniach], kiedy w listopadzie, grudniu zmniejszono racje, które i tak były bardzo małe, ale jeszcze je zmniejszono, i głód był [dotkliwy]. Wielu naszych kolegów ubyło. Drugie, ta rozłąka z rodziną, [właśnie] wtedy, bo w czasie Powstania były bieżące wydarzenia, bieżące niebezpieczeństwo codzienne i tak dalej. [Potem] nacisk Niemców [był] taki, że być może gdyby przysłali więcej czołgów, to by mogli nas rozjechać szybciej, wcześniej. [Z tym się liczyliśmy]. – A więc rozłąka.

  • Próbował się pan wtedy kontaktować z rodziną?

W niewoli była niemiecka zasada, że rozdano na początku listy (co znamy pod nazwą Kriegsgefangenenpost), w którym było wydrukowane, że: „Jestem w obozie takim i takim. Mój numer obozowy taki i taki, numer poczty taki i taki. Jestem zdrów. Jestem lekko ranny. Jestem ranny, ale w dobrym stanie zdrowia. Można do mnie przysłać paczkę na adres wyżej podany”. […] Zostało mi trochę [czystych] egzemplarzy, bo niektórych nie było już jak wysyłać po połowie stycznia, kiedy Warszawa została już wyzwolona. […] Przedtem] ludność Warszawy była wyprowadzana dokładnie, oprócz pojedynczych, ukrywających się ludzi, ale w zasadzie była pustym miastem ruin, i oddziały niemieckie dopalały domy, które zamierzali spalić jeden po drugim. Dlatego wiedzieliśmy, że rodziców nie ma, bo o tym, że [ludność] Warszawy została wyprowadzana, to jakoś dochodziły do nas te informacje.
Inna rzecz, dlaczego mogły dochodzić. Mieliśmy podoficera łącznikowego, który nas łączył z komendantem obozu i co pewien czas on zarządzał czytanie informacji o przebiegu działań wojennych w całej Europie. Pod koniec, tak od lutego, to na ścianie baraku, na tynku, była narysowana mapa Europy (mapa ścienna w dosłownym tego [słowa] znaczeniu) i były chorągiewki, [wiedzieliśmy] gdzie kolejno zajęto, a to Kijów, a to Lwów, a to Budapeszt i inne miasta. [Wyzwolenie] zbliżało się. To samo na Zachodzie, tak że myśmy o tym wiedzieli. Wiedzieliśmy, że z Warszawy wszyscy zostali wysiedleni. W związku z tym nie wiedzieliśmy, [ale] domyślaliśmy się, że [rodzice] prawdopodobnie [poszli] do rodziny w Zalesiu Górnym, do siostry mojej matki, ale równie dobrze mogli pójść w pięciu czy dziesięciu innych kierunkach, więc pisałem tylko do mojego przyjaciela ze „Społem” mieszkającego w Skierniewicach, licząc [na to], że taki list dojdzie. Rzeczywiście, dostałem od niego paczkę koło Bożego Narodzenia: trochę żywności, trochę papierosów, cebula, cukier, szmalec, suchary. Taki był kontakt. Brat napisał do wuja w Kielcach, tak że to były próby, żeby dać znać, że wyszliśmy żywi z Powstania, bo to było dla rodziny ważne, i jakoś liczyliśmy, że między sobą rodzina dalsza nawiąże kontakt. […]

  • Jak zapamiętał pan Warszawę po powrocie z niewoli?

Wróciłem do Warszawy w listopadzie 1945 roku, po siedmiomiesięcznej pracy w [Polskim] Ośrodku Kulturalnym przy Brytyjskiej Armii Renu, pod wpływem normalnych uczuć rodzinnych. Dowiedziałem się, że rodzice żyją, i siostra też. O drugiej nie było wiadomo, czy przeżyła Pawiak i potem Oświęcim. Tego nie wiedzieliśmy, dopóki nie zobaczyliśmy jej na własne oczy. Tak że kiedy wiadomo było, że rodzice żyją, zacząłem wracać. Przez kilka tygodniu już myślałem, gdzie się zapisać na powrót i tak dalej, trzeba się było dowiedzieć. Koledzy nam wyjeżdżającym śpiewali stosowną piosenkę na melodię „Szyldwacha”:
„Wrócimy tam, dokąd serce tak tęskni, i marzy.
Wrócimy tam wszyscy razem, i młodzi, i starzy.
Trafimy na czas. W zastawione czekistów potrzaski,
Powita nas, baczność, sam pan premier Osóbka-Morawski”.
To świadczy o nastroju wisielczym, bo z jednej strony wiadomo było, wiadomo i niewiadomo, kto się pojawi, to wysyłają na „białe niedźwiedzie”. Inne wiadomości: [wszyscy] wracają, pracują. Dobrze, może tak [się] mówi, ale [czy] tak jest? […] I w związku z tym taką piosenkę, śmiejąc się, ci sami, którzy śpiewali wtedy we wrześniu, listopadzie wyjeżdżającym wrócili [w większości] w grudniu, styczniu albo lutym. Kto miał jakiekolwiek widoki na połączenie się z rodziną, bliskimi, znajomymi rodziców, czy to u Andersa, w Belgii, we Francji lub w Szkocji, to od razu starał się [jechać] na rowerze, piechotą czy samochodem. […] Odwiedziłem w 1965 roku, będąc w Paryżu, kolegę, który był [w Powstaniu] na Żoliborzu, razem pracowaliśmy w spółdzielni przez pewien czas. Z niewoli pojechał do Francji. We Francji ożenił się z Polką, mieszkał pod Paryżem.

  • Czy był pan w jakiś sposób represjonowany za udział w Powstaniu?

Nie miałem wrażenie, że nikt nie był represjonowany, oprócz [ludzi np.] z Wileńszczyzny. Takie miałem ogólne własne doświadczenie.
Wróciłem 18 listopada w niedzielę, a 20 listopada o ósmej rano byłem na wykładzie z matematyki na SGGW, bo siostra mnie zapisała, a mnie wystarczyło pół niedzieli i cały poniedziałek na opowiedzenie rodzicom w skrócie, co i jak [było]. Potem ojciec poszedł do pracy prowadzić szkołę, organizować, wyposażać i tak dalej. Siostra [poszła kończyć] studia [rolnicze] i pracowała w Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”. Brat [poszedł] do [pracy] SPB. [Prawie] cała młodzież wtedy pracowała [głównie] przy usuwaniu gruzów i uruchamianiu komunikacji, tych najważniejszych rzeczy: woda, komunikacja i tak dalej.
Tak, że mi się zdawało, że tak właśnie wszystko idzie. Ale 14 albo 15 stycznia 1949 roku nagle przyszli, zabrali brata i siedział pięć miesięcy na Mokotowie. Ciężko przesiedział, tak że jak wyszedł, to miał włosy szare, a nie swoje normalne, i [słabe] bardzo, i wyszedł ciężko [poszkodowany], mimo że nie mówił, żeby go ktoś tam bił czy coś takiego. Co pewien czas musiał zeznawać. Zeznawał, co wiedział, a ponieważ nic nie wiedział, czego oni oczekiwali czy podejrzewali, aż wreszcie został wypuszczony. Tak że z tytułu przynależności do Armii Krajowej nie miałem nic. Zacząłem studiować, a po dwóch latach, w 1947 roku, pracować w Związku Rewizyjnym Spółdzielni na Kopernika 30, w wydawnictwach spółdzielczych. Byłem [nadal] studentem trzeciego roku. [Kierownikiem tego działu był Stanisław Poźniak-Poznański, z którym] pracowałem przy wydawaniu „Głosu Ojczyzny”. [Doświadczenie redakcyjne miałem z czasu po wyjściu zniewoli (od maja 1945 roku) pracowałem przy wydawaniu, też pod kierownictwem Poznańskiego, „Głosu Ojczyzny”, pisma drukowanego] na powielaczu. Również wydaliśmy śpiewnik dla młodzieży [i] elementarz Falskiego. [Ten] mały ośrodek kulturalny – Polski Ośrodek Kulturalny w Braunschweig (czyli w Brunszwiku) [działał przy brytyjskiej Armii Renu, o czym mówiłem poprzednio].

  • Proszę powiedzieć, jak ocenia pan Powstanie teraz po sześćdziesięciu sześciu latach?

To jest ciągle świeże wspomnienie z młodości. Uważałem w momencie wybuchu Powstania i przez całe Powstanie, a potem latami, latami do dziś, że Powstanie było nieuchronne, [było] jakimś krokiem, wydarzeniem, które musiało nastąpić. Przecież po to przez kilka lat pracowaliśmy, działaliśmy, organizowaliśmy się, myśleliśmy ciągle, że trzeba się ciągle uczyć rzemiosła wojskowego, tośmy starali się na pamięć niemal, uczyć [się] z podręcznika dowódcy plutonu. Jak można było, to poszedłem do lasu. Jak trzeba było, to pisałem na maszynie, żeby radiotelegrafiści nasi mieli co wysłać lub odwrotnie, to, co przyjęli, trzeba było przepisać, żeby to co było notowane pospiesznie, ołówkiem, byle jak, nabrało formę maszynopisu. Tak samo ojciec nasz prowadził tajne nauczanie. Matka nasza pracowała w patronacie na Pawiaku (więźniów Pawiaka), siostra siedziała na Pawiaku, potem w Ravensbrück, najpierw w Oświęcimiu. Jednym słowem wydawało mi się, że wszyscy robili to, co... Wszyscy? Wiedziałem, że nie cały naród pracował jednakowo, jak największą parą. Na pewno byli ludzie, którzy pracowali, myśleli wyłącznie o swojej rodzinie, i starali się unikać niebezpieczeństwa, ale poza tym wydawało mi się, że trzeba było walczyć i doczekać [końca] wojny, i [wierzyć, że] wojna się musi dobrze skończyć.


Warszawa, 19 marca 2010 roku i 23 kwietnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Przemysław Dąbrowski Pseudonim: „Cyt” Stopień: kapral Formacja: Pułk „Baszta”, kompania „K-1” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter