Znalazłam się w Powstaniu, a w ogóle zostałam żołnierzem tylko dlatego, że za czasów studenckich byłam członkinią organizacji Przysposobienia Wojskowego Kobiet. To była ochotnicza organizacja przedwojenna stworzona przez generał, w 1939 roku pułkownik Marię Wittekównę. Wysyłała na wszystkie uniwersytety swoje przedstawicielki i swoje zwolenniczki. Wygłaszały wyjaśnienie, jak kobiety mogą się przydać w czasie wojny (każdy wiedział wówczas, że grozi nam wojna) i jak faktycznie są do tego przygotowane. To była wielka obywatelska zasługa późniejszej generał Marii Wittek. Było tak: studiowałam matematykę na Uniwersytecie Poznańskim. Jestem na trzecim roku i koleżanka mi szepce na jakimś wykładzie: „Słuchaj, przyjechała tu z Warszawy jakaś pani i chce mówić, że kobiety powinny należeć do wojska. Będzie miała wykład”. „To pójdę tam”. I poszłyśmy. Ta młoda pani (nazywała się Zofia Neumann z męża, ale to był Polak) mówiła tak mądrze, tak przekonywująco, że kobiety mogą i powinny służyć w wojsku. To mnie zapaliło. Wybrała jakąś studentkę, którą już znała trochę bliżej i ta utworzyła hufiec PWK.
Potem następowały wycieczki, wykłady, rozmowy i latem (to był 1931 rok) wyjazd na obóz PWK. Myśmy mieli ten obóz w Garczynie koło Kościerzyny. Własnymi rękami starsze pewiaczki, te które jeszcze były w POW w I wojnie światowej, przekopały wielką polanę w lasach kaszubskich i tam założyłyśmy obóz. Tam u nas co roku w kolejnych obozach szkoliły się dziewczęta, czasem nawet do kilku tysięcy. Wittekówna doprowadziła do tego, że kuratoria zachęcały nauczycieli, żeby zachęcali młodzież do wstępowania do PWK. Potem, tuż przed wojną, te zajęcia stały się w liceach nawet obowiązkowe. Naturalnie odbywały się w liceach męskich, jako lekcje PW, ale także organizowano je jako lekcje PWK w liceach kobiecych. Więc od 31 grudnia 1930 roku zmieniłam sobie życie. Przejęłam się tą ideą. Uwierzyłam, zrozumiałam, że Polska będzie miejscem ataku, przede wszystkim Niemców. Myśmy o zdradzie Rosji jeszcze wtedy nie myśleli, przecież były układy ze Związkiem Radzieckim.
Odtąd, od roku 1931, kiedy na obozie przeszłam kurs instruktorski PWK, nie miałam już wakacji. Wszystkie wakacje były przeznaczone na prowadzenie (bo byłam już instruktorką) obozów szkolnych albo instruktorskich i na przemiłe wycieczki. Wtedy myśmy w każdym powiecie mieli jedną instruktorkę, tak zwaną komendantkę powiatową PWK. Wszędzie tam, gdzie mieszkałam, byłam taką komendantką powiatową. W każdym razie byłam przejęta tą ideą. Naturalnie to była praca ochotnicza, bo normalnie byłam nauczycielką matematyki. Te zajęcia prowadziłam ochotniczo, to znaczy w kilku szkołach danego miasta (przed wojną często się zmieniało szkoły) zakładałam hufce PWK. Zakładałam i tu, w Toruniu, bo tu uczyłam kilka lat przed wojną, a tuż przed wojną byłam na Śląsku. Wszyscy wiedzieli, że najbardziej narażony na atak Niemców jest Śląsk. Byłam komendantką całego okręgu śląskiego i jako taka prowadziłam aż dziewiętnaście powiatów PWK. W każdym była instruktorka, komendantka powiatowa PWK.
Ta robota szła dobrze. W 1939 roku myśmy zdążyły (Polska o tym nie wie) różnymi kursami przygotować do czynnego udziału w wojnie milion kobiet. Jakimi kursami? Przede wszystkim kursy zbiorowego gotowania, bo wiadomo, [że] w czasie wojny wyżywienie będzie jednym z najważniejszych zagadnień. Dalej: obrona przeciwlotnicza, obrona przeciwgazowa (bo groził wtedy gaz), obrona przeciwczołgowa (bo już były czołgi). Do tego byłyśmy przygotowane, zwłaszcza do służby łączności. Myśmy się spodziewały, że obejmiemy wszystkie stanowiska telefonistek i telegrafistek, bo to kobiety robią o wiele lepiej od mężczyzn. Tak że myśmy widziały sens i cel naszej roboty. Wszystkie byłyśmy pełne zapału. „Nasze obozy są tu, w Garczynie... My oddalone wśród lasów, pól...”. Tak śpiewałyśmy. Piękne były te lata.
Zapał był tak ogromny! Tak! Pamiętam – wielka polana garczyńska. Miałam serdeczną przyjaciółkę. U nas kwitła przyjaźń. Ponieważ to była wspólna idea, nas wszystkie łączyła przyjaźń. Myśmy się kochały wzajemnie, bo wierzyłyśmy w tę sama ideę. Pamiętam tę wielką polanę i moja przyjaciółka, Dziunia Grzegorzewska, na cały głos śmieje się na tej polanie i woła mnie z daleka! To były cudowne lata! Tak, tak... Ona, Dziunia zginęła zresztą tuż przed wojną, bo w czerwcu 1939 roku był skryty atak Niemców na kolej, dywersja niemiecka jeszcze przed wojną. Wysadzili jeden z dworców podmiejskich w Warszawie. Dziunia akurat jechała ode mnie z Katowic (byłam wtedy na Śląsku) do Warszawy. Wsadziłam ją do wagonu i ten wagon poszedł w powietrze.
To były piękne lata mojej młodości, chociaż już nie byłam taka młoda, przecież byłam już nauczycielką. [Przez] osiem lat przed wojną uczyłam matematyki.
Podobno tak, ale wczoraj odwiedziła mnie z synem była uczennica, którą uczyłam w 1938 roku na Śląsku w Tarnowskich Górach i opowiadała: „Miałam piątkę z matematyki i lubiłam matematykę!”.
Ona twierdzi, że tak. Ja tego o sobie nie mogę powiedzieć, tylko wiem, że lubiłam uczyć. To na pewno!
A potem się zaczęła wojna... To znaczy, myśmy wiedzieli, że ona będzie, ale nie wiedzieliśmy, jaka będzie. Otóż myśmy w 1939 roku, w pierwszej połowie zrobili jeszcze jedną wielką rzecz, to znaczy Wittekówna – właśnie ten milion kobiet przygotowanych. To się nazywało Pogotowie Społeczne PWK. Chodziło o to, że do każdej wsi, a w każdym razie prawie do każdej wsi docierała jakaś nasza instruktorka z wykładem tylko dla kobiet (ale często mężczyźni też słuchali tego) właśnie jak pomagać. Myśmy nie chciały walczyć, nas karabin nie obchodził, ale myśmy chciały, żeby Polska zwyciężyła, więc przygotowywałyśmy do tego cały naród.
Zbliża się wrzesień. Ostatnie dni sierpnia na Śląsku to już była wojna. Były te historie z „punktem” – że to niby Polska zaczęła wojnę, że myśmy napadli na jakiś ich punkt pocztowy. W każdym razie myśmy wiedzieli, że wojna będzie. Niemcy tymczasem już wypuszczali potajemnie swoje oddziały Freikorpsu, ochotniczych żołnierzy hitlerowskich, którzy napadali na wsie i miasteczka na Śląsku, tak że w sierpniu wojna już trwała.
1 [września] jest wypowiedzenie wojny... Nie! Nie było wypowiedzenia, tylko jest „oficjalna” wojna. Niemcy runęli okropną ławą czołgów na całą granicę zachodnią! Od razu byli na całym froncie! Tam, na Śląsku już nawet przed 1 [września]. Ponieważ polskie władze wojskowe wiedziały, że nie utrzymamy tej ogromnie długiej linii granicznej, więc wszyscy się mają wycofać za Wisłę... wojsko się ma wycofać. Jednostki śląskie dostały rozkaz wycofania się i między innymi my, kobiety PWK, dostałyśmy rozkaz wycofania się z Katowic. Ja wytrzymałam w swojej komendzie PWK, miałam poczet dowódcy (tak to nazwijmy): piętnaście instruktorek umundurowanych, z plecakami, gotowych do wędrówki wojennej.
Kiedy przyszedł rozkaz ewakuacji, 2 września, miasto Katowice dało nam autobus miejski. Myśmy, ta piętnastka wsiadła, i jeszcze kilka instruktorek harcerskich też, i tak w dwudziestkę pojechałyśmy na wschód do Olkusza. Cofałyśmy się razem z wojskiem. Chciałyśmy do Korczyna, to znaczy, to było najbliższe przejście przez Wisłę. Miałyśmy rozkaz, zatrzymać się na wschód od Wisły (że 1 września front będzie na Wiśle), więc myśmy dążyły do najbliższego mostu, żeby się przedostać. Most jest zawsze najważniejszy we wszystkich poruszeniach wojskowych.
Kiedyśmy dojechały autobusem do Olkusza, to już Niemcy byli blisko Korczyna i Polacy wysadzili most, więc tam nie mogłyśmy przejść. Jeszcze jednego dnia miałyśmy autobus, potem pożyczyłyśmy [go] tym instruktorkom harcerskim, bo miały swoją stację na Śląsku. Nie wróciły nam tego samochodu i byłyśmy skazane na piesze przejście. Piechotą przeszłyśmy przez Olkusz do Korczyna. Dowiadujemy się: most wysadzony. Korczyn jest u górnej Wisły, ale już za Krakowem. Od Korczyna szłyśmy już bliżej brzegu Wisły, dalej, dalej... Nie wymienię tych wszystkich miast, przez któreśmy szły. Pamiętam tylko jedno miasto na początku września: nazywało się Stopnica. Przed wojną w miasteczkach, zwłaszcza w Małopolsce, było wielu Żydów. Na rynku w Stopnicy było ustawione jakieś wejście i wszedł tam drabiną obywatel Stopnicy, walił w bęben i powiedział, że Niemcy idą. Myśmy przeszły przez Stopnicę w ostatniej chwili dalej i dalej, wzdłuż Wisły.
Doszłyśmy do następnego mostu (następny most był w Sandomierzu). Ale myśmy już na piętach miały czołgi niemieckie. Fury wiejskie, wozy zbierały resztki pozostawionych gdzieś tam posterunków wojskowych i przewoziły [je] na drugą stronę Wisły. Nas, naszą piętnastkę czy dwudziestkę zabrali na parę kilometrów. Podjechałyśmy troszkę, potem znowu piechotą i doszłyśmy do Sandomierza. Jesteśmy w Sandomierzu i wszyscy czekają na to, żeby przejść przez most na drugą stronę. A most był przepełniony! Nie było ani miejsteczka, gdzie by się wcisnąć. Konie z wozem, rżenie koni! Konie dęba stawały i chciały się tam przedostać! Nie dało [rady]! Jak komendant mostu zobaczył nas, umundurowany oddział, dwadzieścia osób, to nas przepuścił przez most i tuż za nami most poszedł w górę. Podminowany i w górę! Ale myśmy [już] były po drugiej stronie.
Po drugiej stronie doszłyśmy do Kraśnika. Doszłyśmy tam, pamiętam, w nocy. Potrząsam naczelnikiem stacji, żeby nam powiedział, kiedy jedzie następny pociąg. On był tak zmęczony – przez cały tydzień nie miał godziny snu, bo ciągle trzeba było rządzić kolejami! Powiedział: „Ostatni pociąg za chwilę wyjedzie”. Wsiadłyśmy w ten ostatni pociąg. Z nami (to było takie smętne) wsiadła załoga samolotu. Samolot nie miał benzyny... Był po tej stronie Wisły i nie mógł już wylecieć, bo nie miał benzyny, więc ci lotnicy podpalili go i wsiedli do ostatniego pociągu... Smutno. Płakali, spalając swój samolot. W Polsce było tak mało samolotów, a trzeba było [go spalić], nie można było zostawić Niemcom.
Doszłyśmy do Lublina. W Lublinie była ówczesna komendantka naczelna PWK, (Wittekówna, która zawsze była komendantką naczelną, ale tuż przed wojną była mianowana komendantką Batalionów Pomocniczej Służby Kobiet. O tym nikt w Polsce zresztą nie wie, że we wrześniu były tworzone we wszystkich komendach Okręgów Korpusów Bataliony Pomocnicze Służby Wojskowej Kobiet. Maria Wittekówna została mianowana pułkownikiem i była komendantką naczelną wszystkich mających się tworzyć batalionów z komendą naczelną w Warszawie). Zastępczynią [jej] była Stefania Hajkowiczowa i znalazła się w Lublinie w drodze do Lwowa. Dlaczego? Dlatego że we Lwowie działał najlepiej funkcjonujący Batalion Pomocniczej Służby. Hajkowiczowa, którą dobrze znałam z PWK (to była starsza stopniem instruktorka), dała mi rozkaz dojść z moim pocztem do Lwowa i tam zaciągnąć się do Batalionu (i to jak najprędzej!). Był rozkaz, [żeby] natychmiast zameldować się we Lwowie! A jak tu się zameldować, kiedy jestem w Lublinie? Szukam wszędzie, gdzie się da. Znalazłam samochód i [jadę] autostopem (wtedy to się jeszcze [tak] nie nazywało) do Lwowa przez Zamość. W Zamościu się dowiaduję, że to samo auto jedzie aż do Lwowa. Tej samej nocy jak dostałam rozkaz, dojechałam do Lwowa!
We Lwowie była komendantka Wittekówna. Inspekcjonowała Batalion. Melduję się komendantce, [a] ona mi rozkazuje objąć służbę. Mam być komendantką kobiecego oddziału obrony cywilnej miasta. Objęłam tę funkcję. Wiele tam nie zrobiłam, bo we Lwowie było aż za dużo ludzi (wszystko uciekało do większych miast).
Byłam [tam] aż do kapitulacji. Kapitulacja [była] koło 20 września, więc myśmy brały udział w obronie Lwowa. Jak to wyglądało? Otóż nas, mój poczet, przydzielono do obrony przeciwczołgowej. Dostałyśmy wielką halę gimnastyczną. Elektryczności już nie było, nie było światła, bardzo mało wody, więc skądś zdobyłyśmy dynamo i oświetliłyśmy tę wielką salę gimnastyczną. Leżały tam olbrzymie stosy pustych butelek i myśmy je napełniały benzyną, jako obrona przeciwczołgowa. To było nasze zadanie. Tylko czekałyśmy na to, że bomba trzaśnie w naszą salę! Była pełna pary benzynowej, więc świetnie by się zapaliła! Lwów był gęsto bombardowany. Pamiętam, byłam na trzecim piętrze domu, to kołysał się cały pod wpływem tych ostrych bombardowań. Myśmy przygotowywały „naboje”, butelki z benzyną. Jedna z nas, Wacka Zastocka (to była komendantka całej drużyny przeciwczołgowej), przydzielała nas w ten sposób: do Lwowa prowadziły szosy z zachodu i wszystkimi szły oddziały niemieckie, żeby [go] zdobyć, był silnie uzbrojony. Trzeba było pilnować wszystkich bram, więc przy każdej szosie wykopało się z dwóch stron nieduże doły. Tam się wsadzało przeważnie parę: mężczyznę – podchorążaka, jedną z naszych pewiaczek i cały stos benzynówek. Kiedy czołgi nadjechały, to ciach – tymi benzynówkami. Myśmy tam niejeden czołg wysadzili! Ale była [ich] niekończąca się ilość.
I wtedy był ten okropny dzień, ten nóż w plecy, 17 września! My, którzy oczekiwaliśmy pomocy od naszego zaprzysiężonego „przyjaciela”, dostaliśmy nóż w plecy! Byłam świadkiem... To było okrutne, wstrząsające... Dowódca Okręgu Korpusu zwołał zebranie, odprawę oficerów i nas też prosili. Oznajmia tak: „Słuchajcie panowie, jutro będzie kapitulacja Lwowa. Macie trzy wyjścia, wybierzcie: iść jako jeniec do Niemców (bo zwyciężone miasto, wojsko idzie do niewoli) – jedno wyjście. Drugie – iść do cywila, ukryć się w cywilu. I trzecie – iść do Ruska (jeszcze gorsze)”. Po chwili, jak to się mówi: trach! trach! trach! – strzelają sobie w łeb... Oficerowie nie widzieli wyjścia! Do niewoli nie chcieli, do Niemca tym bardziej. Do Ruska – nic nie było wiadomo, bo już wiedzieli, że idą z nożem w plecy. Tuż przed tym, pewnie jakiegoś 15 [września] przyjechały pierwsze transporty Ruskich do Lwowa. Pamiętam samochód, w którym były kobiety, bo Rosjanie od razu mobilizowali kobiety tak jak mężczyzn. Dawali im mundury – okropne, brudne, płaszcze nieobrębione, zamiast normalnych karabiny były na sznurku! To było takie nędzne wojsko! Dopiero po latach, jak im alianci wysłali broń, wtedy mogli iść na Niemców, bo dostali broń z Zachodu. Własnej broni nie mieli, mieli tylko te karabiny na sznurkach. Teraz tego nikt nie pamięta, że to było takie nędzne wojsko ze Związku Radzieckiego!
Pamiętam, jak przyjeżdża samochód ciężarowy pełen bab brudnych, niemytych. Wyskakują, zajmują miejsce i „rozpodarzą” się! Co my mamy robić? Ani do niewoli... Zresztą myśmy nie byłyby uznane przez Niemców za żołnierzy, bośmy były przecież w cywilu. Niemcy już mieli kobiety w wojsku, ale przeważnie w służbie sanitarnej. Ani do Rusków nie pójdziemy – boimy się życia pod Ruskiem. Więc pewiaczki, wszystkie te, które tam się znalazły, rozgościły się u cewiaczek mieszkających we Lwowie i czekamy co będzie. Tymczasem idzie przez radio wieść, że Niemcy już zajęli Pomorze, że idą coraz dalej... A na Pomorzu, w Toruniu są moi rodzice. Nie wiem, co się z nimi dzieje, czy Niemcy ich nie rozstrzelali, więc chcę przede wszystkim wrócić do Polski. Lwów był polski, to była wtedy Polska. Chcę szybko wrócić do Torunia, żeby się przekonać, co się dzieje z rodzicami. Zgłaszam, że odchodzę. Zabrałam przyjaciółkę i poszliśmy nad San. Ze Lwowa do Przemyśla nie jest tak daleko. Dostałyśmy się do Przemyśla i chcemy iść przez San, a tymczasem Nina Kowalska, moja koleżanka, ma gorączke. Z wysoką temperaturą iść do zimnej wody nie sposób (a to jest wrzesień, woda jest już zimna), więc muszę z nią zostać na tym brzegu [rzeki]. Ale kiedy jej się trochę lepiej zrobiło, Niemcy obsadzili most i nikogo przez San nie puszczają. Tam to już się nazywało okupacja niemiecka, a tu była okupacja sowiecka. Idę na most razem z Nina Kowalską, znam płynnie niemiecki i zgłaszam, że mam rodziców na Pomorzu, chcę [tam] wrócić – oni już mówili, że Pomorze jest niemieckie. Puścili [nas]. Wdarłyśmy się do pociągu towarowego, dojechałyśmy do Krakowa. Z Krakowa już tylko piechotą albo troszkę na wozie, troszkę samochodem, autostopem jadę do Torunia.
Dostaję się do Torunia (to już był chyba początek października), dochodzę. Rodzice są w swoim mieszkaniu, ojciec przecież jako Pomorzak był w wojsku niemieckim, był sierżantem wojska niemieckiego, więc uważali go za Niemca i nie ruszyli go. Widzę, że rodzice jako tako się mają. Jestem żołnierzem, złożyłam przysięgę, wobec tego muszę wrócić do wojska. Wybieram się z Torunia do Warszawy, żeby zameldować się w wojsku. Wtedy pierwszy raz przeszłam przez wojenny Poznań. Chciałam zobaczyć Poznań, miałam taką okazję. Nie mogłam się nadziwić, jak się Polska zmieniła. Poznań – to polskie miasto było całe w barwach: schwarz-weiss-rot, czyli barwy hitlerowskie: czarne-białe-czerwone. Całe miasto było kolorowe, w niemieckich kolorach! Poszłam do mojego domu akademickiego. Patrzę: wisi wielka chorągiew niemiecka.
Potem z Poznania dostałam się do Warszawy. W Warszawie mam pełno znajomych, pewiaczek. Zamieszkałam na Żoliborzu u Marysi Zawodzińskiej i melduję się komendantce Wittekównie. A Marysia Zawodzińska, ta do której się zgłosiłam po przybyciu z Torunia, bierze mnie ze sobą, o dziwo, do „punktu kontaktowego”. Pierwszy raz słyszałam taką nazwę. Ona już była zaprzysiężona. To był październik. Była zaprzysiężona w Służbie Zwycięstwu Polski i mówi: „Chodź, zaprzysięgnę ciebie”. To było na ulicy... Zapomniałam, [ale] numer 12. Przychodzi Janina Karaś. Janina Karasiówna to była prawie najważniejsza kobieta AK. Była teozofką, dobrą znajomą generała Tokarzewskiego. Tokarzewski utworzył pierwszą komendę Służby Zwycięstwu Polski i ona była szefem łączności jego sztabu. Była przyjaciółką przedwojenną Marysi Zawodzińskiej, u której teraz zamieszkałam. Spotykamy się w punkcie kontaktowym z Karasiówną i [ona] bierze mnie za rękę i zaprzysięga. Pod koniec października jestem żołnierzem Służby Zwycięstwu Polski z rozkazem powrotu na Śląsk, który już był całkowicie niemiecki i gdzie byłam znana od a do zet, bo byłam przez kilka lat czynną instruktorką PWK. Rozkaz rozkazem, zresztą bardzo chętnie chciałam tam pojechać.
Przedostałam się na Śląsk już jako pełnomocny żołnierz, który ma prawo zaprzysięgania do podziemnego wojska. Dostaję się do Katowic, do wszystkich moich przyjaciółek z PWK i jestem w wojsku. Tworzę podziemne wojsko. Komendantem Śląska SZP został pułkownik Kowalówka, który przed wojną był na Śląsku szefem Przysposobienia Wojskowego. Przed wojną wszędzie działały szefostwa Przysposobienia Wojskowego dla szkół, dla strzelców i tak dalej. On mnie mianuje swoją kurierką osobistą i szefem łączności, bo jako komendantka Okręgu Śląskiego PWK znałam wszystkich oficerów PW w terenie (oni mi pomagali w kształceniu). Jestem w Katowicach szefem łączności SZP, potem ZWZ. Wtedy to nie był Okręg Śląski, tylko Podokręg Śląski Okręgu Krakowskiego. PWK się tak przydało, dlatego że pewiaczki znały oficerów, którzy im pomagali w kształceniu kobiet, a ci oficerowie wszyscy się teraz ukrywali, bo Niemcy ich przecież szukali. Pewiaczki doprowadziły do ukrywających się po wsiach śląskich, tu i tam, oficerów polskich i w ten sposób Kowalówka, dzięki mojej i PWK pomocy mógł utworzyć swój sztab. Wszyscy oficerowie znaleźli się w wojsku podziemnym. Zostało wypełnione bardzo ważne zadanie.
Kowalówka był bardzo zaangażowanym dowódcą. Od razu sięgał nawet na Dolny Śląsk, a Dolny Śląsk przed wojną nie należał do Polski. Dopiero po wojnie – mimo zgermanizowania – stał się polskim. Kowalówka wysyłał mnie na przykład do Wrocławia, to tego całkowicie niby niemieckiego miasta. Pamiętam, że dostałam adres do zakonnicy, która była w zakonie mieszczącym się na wyspie, na Odrze. Wrocław leży nad Odrą, tam jest wyspa i był zakon kobiecy. Zapomniałam nazwisko. Byłam u niej i w tym zakonie zrobiłam Kowalówce punkt kontaktowy. To chyba był pierwszy punkt AK na terenie tych już niby to prawdziwych Niemiec. Potem miałam swoje punkty też w Berlinie! Muszę wyjaśnić, dlaczego miałam te punkty.
Powiem dlaczego tak dobrze znałam Śląsk i Berlin. Kowalówka raczej dobrze dobrał sobie szefa łączności, bo w swojej przeszłości miałam takie zajęcia, takie miejsca pracy nauczycielskiej, które mi dały adresy w całych Niemczech. Co to było? Otóż uczyłam, chyba trzy ostatnie lata przed wojną, w gimnazjum żeńskim w Tarnowskich Górach. Tam, naturalnie, miałam hufiec PWK, ale była tam jeszcze inna, dziwna, jedyna w Polsce uczelnia. Jaka? Otóż było tam tak zwane Liceum Raciborzanek. To jest dziwne, przecież Racibórz był po niemieckiej stronie. Było tak: w Niemczech było bardzo dużo Polaków, którzy albo po rozbiorach zostali gdzieś daleko, albo dla chleba wywędrowali do Niemiec, ale chcieli zostać Polakami. Wówczas państwo polskie zorganizowało dla córek tych Polaków (którzy mieli obywatelstwo niemieckie) gimnazjum z językiem polskim i niemieckim (bo niektóre z tych uczennic nie bardzo umiały po polsku, więc trzeba było uczyć). Otóż w Tarnowskich Górach uczyłam w Gimnazjum Raciborzanek te Polki z Niemiec. Znałam ich adresy i potem, w czasie wojny, miałam swoich ludzi w Nadrenii, a przede wszystkim w Berlinie, ale też na Dolnym Śląsku. Te znowu nadawały mi nowe adresy, tak że było mnie bardzo łatwo budować szlaki łączności, dlatego potem przeszłam ze Śląska do Szefostwa Łączności Zagranicznej w Warszawie.
Jestem w latach 1931–1933 nauczycielką raciborzanek. Naturalnie nie mogę u nich prowadzić hufca PWK, bo to są obywatelki niemieckie. Nie można ich mieć w Wojsku Polskim. Tylko tak potajemnie przychodziły na nasze zbiórki, bo im się to podobało: w mundurach, troszkę rygoru wojskowego, wycieczki. Tak to wyglądało!
Jak to się stało, że przeszłam ze Śląska do Warszawy? Otóż jest koniec 1939 roku. Od czasu do czasu jeżdżę do Warszawy z pocztą Kowalówki, bo pułkownik Kowalówka już został dowódcą, komendantem Śląska. Tymczasem wyodrębnił się Okręg Śląski. To już nie był podokręg krakowski, tylko samodzielny Okręg Śląski i byłam szefem łączności w tym okręgu. Kowalówka wysyłał mnie z pocztą do Warszawy. Załatwiałam tam różne sprawy, także od razu nasze, PWK. Zawsze się meldowałam u Wittekówny i spotykałam się z przyjaciółmi. Kiedy zbliżał się koniec pierwszego roku wojny, 1939, zaczynały działać we wszystkich okręgach komendy AK. To jeszcze nie było AK, nazywało się Związek Walki Zbrojnej. Między innymi (Polacy zawsze byli nadzwyczaj śmiali) chcieli utworzyć okręg w Berlinie. Okręg ZWZ w Berlinie! Miał już nawet kryptonim, nazywał się „Faust”. Tak! W Berlinie była im potrzebna kobieta, która zna dobrze niemiecki, a mój niemiecki był zupełnie taki jak Niemki. Szef komórki zagranicznej zażądała, żebym znalazła się w Warszawie. Pod koniec 1939 roku (kilka miesięcy byłam na Śląsku podziemnym i znałam doskonale wszystkie tajemnice krakowskie, bo ciągle wędrowałam między Krakowem a Katowicami dla Kowalówki) przeniesiono mnie do Warszawy, ale już jako żołnierza ZWZ. Tam nakazano mi budować szlaki na Zachód. Chodziło o to (a była to bardzo ważna sprawa), że przecież Komenda Główna ZWZ musiała mieć łączność z naszym rządem na emigracji. Sztab Główny był przecież w Anglii, najpierw we Francji, a po upadku Francji, w Londynie, więc była koniecznie potrzebna łączność Warszawa–Londyn, szła przez Budapeszt. Była bardzo dobra, dlatego że Węgrzy byli zawsze przyjaciółmi Polaków. Myśmy mieli tam bardzo dobrze funkcjonującą ambasadę polską w Budapeszcie i łączność szła świetnie przez Tatry (albo przez Słowację lepiej) do Budapesztu. Ale Niemcy szykowali napad na Węgry. Węgry były z początku neutralnym państwem, a potem Niemcy napadli na Węgry, wobec tego ta droga już nie była tak bezpieczna jak przedtem. Przedtem hurmem szła młodzież, żeby się zatrudnić, żeby wejść do wojska we Francji. Sikorski ogłosił przecież... Przecież myśmy śpiewali: „Słońce wyżej, a Sikorski bliżej!”. Wszyscy myśleli, że alianci zaraz zwyciężą Niemców. Niestety tak się nie stało, ale dlatego tak bardzo była potrzebna szybka łączność Warszawa–Paryż i później po kampanii francuskiej Warszawa–Londyn. Potrzebowali właśnie ludzi z językiem, dlatego przenieśli mnie do Warszawy.
W Komendzie Głównej był Oddział V Sztabu Głównego. Szefem Oddziału V, czyli Sztabu Oddziału Łączności Sztabu Głównego ZWZ – AK była Janina Karasiówna, a Szefem wydziału Zagranicznego o kryptonimie „Zagroda” była Emilia Malessa. Oddział miał poszczególne wydziały: łączność krajowa, łączność zagraniczna na wschód, łączność na zachód i łączność na południe. Łączność na południe dobrze funkcjonowała, bo i Węgry, i Rumunia były państwami neutralnymi, więc dość zwyczajnie szła łączność. Ale kiedy powstało zagrożenie zabrania Węgier przez Niemców, czyli nie było już tej neutralności, wszyscy się rozglądali, jak zbudować łączność z Londynem wprost na zachód, nie na południe. Myśmy mieli wtedy łączność na południe: Budapeszt, Jugosławia, Stambuł, Egipt i z Egiptu samolotem do Anglii. Okropnie długa droga. A tu była krótsza droga przez Berlin do Alzacji, z Alzacji do Francji, potem dalej do Anglii i już jest Sztab Główny. Chodziło o to, żeby tę drogę usprawnić. Warszawiacy nie znali Niemców, więc wybrali mnie, żebym była w łączności zagranicznej na zachód. Przeniosłam się do Warszawy. Ciężko mi było, bo z Warszawy było trudniej dotrzeć do Torunia, do domu, a z Katowic, które były włączone do Rzeszy (Toruń też był włączony do Rzeszy) dosyć łatwo było się poruszać.
Dość, że w kwietniu 1942 roku (bo te dwa lata przesłużyłam w „Zagrodzie”) miałam już blisko sto przekroczeń granic, a tych granic było mnóstwo. [...] Odtąd moim zadaniem było nie tylko zawozić pocztę do powstającego okręgu berlińskiego, ale budowanie całego szlaku zachodniego. To było trudne zadanie, bo przecież Niemcy są duże, [ale] udało mi się to zrobić nawet dość szybko właśnie dzięki raciborzankom, moim uczennicom z Tarnowskich Gór. Ale miałam jeszcze drugie źródło: otóż kiedy uczyłam w Tarnowskich Górach, weszłam w bliski kontakt w ogóle z Polakami będącymi w Niemczech przed wojną. Tam okazało się, że Polska bardzo zatroszczyła się o dzieci Polaków we Francji, Polaków, którzy pracowali tam czy w górnictwie, czy gdziekolwiek. Wysłano do Paryża bodajże kilkadziesiąt polskich nauczycielek szkoły powszechnej (tak to się wtedy nazywało), które uczyły we Francji i w Niemczech małe klasy polskich dzieci. Znałam taką nauczycielkę (nazywała się Eleonora Rostalska) w Alzacji. Udałam się do Eli Rostalskiej. Zgodziła się na to, że pomoże mi zbudować kontakt przez Alzację do Paryża, ale przede wszystkim do Szwajcarii, do Zurychu, do Berna, więc powoli łączność się rozwijała.
Tak, ale te sto razy, to były przeważnie granice polskie. Te były o wiele trudniejsze niż granice na Zachodzie. Najpierw trudna była granica z Katowic do Krakowa. Trudna była nawet granica z Katowic do Sosnowca, bo tam była rzeczka Brynica, która granicę tworzyła. Przez most na tej rzeczce przejeżdżał tramwaj i było tam zawsze bardzo ostre sprawdzanie dokumentów. Tak że przekroczenie Brynicy kosztowało często nawet życie. Dlatego mam tak dużo tych przechodzeń, bo przecież była bardzo częsta łączność Katowic z Sosnowcem, z Zagłębiem. Zagłębie było bardzo polskie mimo włączenia do Rzeszy, a Katowice były całkowicie niemieckie, więc była potrzebna bardzo żwawa łączność. Potem znowu była granica z Zagłębia do Krakowa, potem z Krakowa do Kowalówki, który swoją właściwą siedzibę (był oficerem z Kielecczyzny) miał w Kielcach, więc trzeba było jeździć z Krakowa do Kielc, z Kielc do Włoszczowej, potem do Częstochowy i dopiero z Częstochowy przez Poraj do Sosnowca. Tak że te podróże były bardzo zawikłane– dlatego tyle tych granic było, często bardzo trudnych.
Jestem kurierką w „Zagrodzie” od końca 1940 roku, bo ta komórka łączności zagranicznej, którą dowodziła pani „Marcysia”, zaangażowała mnie jako organizatorkę łączności zagranicznej – to się nazywało „Odcinek Zachód”. Był „Odcinek Północ” na Sztokholm, przez Gdańsk. Były dwa „Odcinki Południe”: jeden na Budapeszt (nazywał się „Romek”) i jeden na Bukareszt (nazywał się „Bolek”), tylko kryptonimami operowaliśmy. Południowe szlaki mnie jednak nie obchodziły, bo na południe w ogóle nie chodziłam, tylko musiałam budować szlak na zachód i szlak na północ. Te dwa odcinki należały do mnie. Na północ dlatego, że znałam dobrze Gdańsk, bo miałam swoje pewiaczki w Gdańsku. Mimo że to było Wolne Miasto Gdańsk, pewiaczki tam były. Tam moją przyjaciółką była przedwojenna szefowa Rady Polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku, tak że wszystko grało.
Owszem, było takie. Wtedy jeszcze myśmy nie mieli komórek legalizacyjnych wytwarzających dobre fałszywe dokumenty. Warszawa miała już dosyć dobre dokumenty. My na Śląsku nie, więc wypożyczałam od „niewinnych” Polek kenkarty (dowody osobiste, tak to się nazywało), gdzie zamiast fotografii (to było ważne) był odcisk palca, więc „gęba” nie przeszkadzała. Zawsze miałam nowo wypożyczoną kenkartę. Pamiętam, miałam kenkartę Lily-Radeckiej. Ona była ze sfer bankowych w Sosnowcu, pamiętam, bardzo zamożna kobieta. Więc się nazywałam Lily-Radecka (imienia nie pamiętam). Jadę sobie z Krakowa na około przez Częstochowę do Sosnowca, okrężną drogą, bo to było najbezpieczniej. Jak się jechało z Częstochowy, była graniczna stacja pośrednia w Poraju. Trzeba było przez tę stację graniczną się przedostać. Nazywam się Lily-Radecka. Jest rewizja dokumentów. Temu gestapowcowi nie podobały się moje dokumenty (bo Gestapo sprawdzało punkty graniczne, nie tylko straż graniczna) i bierze mnie do dworca, zamyka w pokoju dworcowym i każe czekać. To było na parterze. Boże kochany! Niewiele wiem o tej Radeckiej, nazywam się przecież zupełnie inaczej, mam (to się nazywała legenda) zupełnie inną legendę życiową... Co to będzie, co to będzie?! Rozglądam się: jest okno. Otwieram okno i udaje mi się wyskoczyć! Wyskoczyłam do lasu, bo ten dworzec jest prawie że w lesie. Teraz jest pytanie: są psy, czy nie ma psów policyjnych? Jeżeli są psy, to jestem stracona! Nie mieli psów, więc uciekam z tego lasu. Pod tą miejscowością graniczną była wieś, która nazywała się dziwacznie – Olsztyn i w Olsztynie żoną leśniczego była moja pewiaczka. Zrobiła mi przejście graniczne – sama [mnie] przeprowadziła (leśniczy przecież zna wszystko) na Śląsk, a do Śląska włączone było Zagłębie, więc przedostałam się piechotą do Zagłębia, do Zawiercia, a z Zawiercia już mam jakąś kenkartę. Jadę normalnie, dobrze mówię po niemiecku, co było tam rzadkie, bo Zagłębie nie umiało po niemiecku. I jestem ocalona! To było pierwsze największe, całkowicie „życiowe” niebezpieczeństwo, bo byliby mnie od razu rozstrzelali! Wtedy jeszcze nie było mowy o tym, żeby szukać śladów i tak dalej, tylko trach i koniec.
[...] Tak, jako emisariuszkę. To jest co innego niż kurier. Jeszcze przed tym muszę powiedzieć, skąd się wzięłam, dlaczego mnie mianował emisariuszką. Przecież AK dawało misje tylko oficerom wysokich stopni, a ja byłam kobietą zupełnie bez stopnia, bo myśmy nie miały żadnego stopnia. Kiedy w końcu 1940 roku już przeniosłam się do Warszawy, pierwszymi moimi misjami (nazwijmy to górnolotnie) były podróże do Berlina. Właściwie po to mnie wzięto ze Śląska, żeby mieć kogoś stałego, który by jeździł Warszawa – Berlin. Dlaczego? Otóż to było tak: Polska, AK (wtedy jeszcze ZWZ) potrzebowało pieniędzy na robotę. A skąd wziąć? Wzięło się z dwóch źródeł: jedno źródło to były te wszystkie pieniądze, które rząd zabrał ze sobą, uciekając na południe, do Budapesztu. Tam zostawili wszystkie ogromne walizy z papierowymi pieniędzmi i pojechali dalej, aż do Francji, a potem do Londynu. Było tam mnóstwo polskich pieniędzy, różnego nominału. Drugie źródło to były własne pieniądze rządu polskiego, tego rządu na emigracji, ale już po upadku Francji, w Londynie. Z jednej strony trzeba było przedostać te pieniądze z Budapesztu. Robili to kurierzy na Węgry. Wozili papierowe tysiączłotówki i stuzłotówki walizami, ci górale wieźli to w walizach przez Słowację do Polski. Ale ważniejszym źródłem były pieniądze nominału USA, bo za dolary można było wtedy wszystko dostać. Chodziło o to, żeby dostać pieniądze z Londynu do Warszawy.
Jak to dostać? Otóż zrobiono tak, że rząd emigracyjny wpłacił swoje własne, pieniądze, bo zabrali cały skarb i zabrali te ogromne FON – Fundusz Obrony Narodowej. W 1938 i 1939 roku, państwo polskie utworzyło Fundusz Obrony Narodowej, a naród był tak patriotycznie ustosunkowany, że wszystkie kolczyki, wszystkie pierścionki, złote pieniądze, wszystko co złote, co miało wartość, znalazło się w FON-ie. To złoto woziło się workami. Zostało zawiezione przez Budapeszt do Francji, a potem z Francji (to było przecież normalne, neutralne państwo) poszło do Londynu. Tam było albo sprzedane albo dane do banku i na tej podstawie Londyn przekazał to do Sztokholmu, do neutralnego państwa. A neutralne państwo Szwecja [było] zaprzyjaźnione z Niemcami. Był ruch bankowy między Berlinem i Sztokholmem i oni przesyłali [pieniądze] do banku w Berlinie.
W Berlinie mieliśmy Jakubiańca. Kto to był? To był oficer z Wileńszczyzny, jeden z oficerów okręgu wileńskiego Wojska Polskiego, jeszcze przed wojną. Były tam kiedyś manewry i przyjechali na nie dla zapoznania się oficerowie japońscy, kilku oficerów japońskich. Polacy, jak to Polacy, zaprzyjaźnili się z nimi momentalnie. Ci Japończycy mieli w Londynie i w Berlinie swoje banki (Japonia była neutralna), więc Sztokholm przekazał [pieniądze] na Berlin przez Jakubiańca, który jako przyjaciel Japońca dostał posadę w ambasadzie japońskiej w Berlinie. Jakubianiec jest urzędnikiem ambasady japońskiej w Berlinie, a jest agentem polskiego wywiadu i moim współpracownikiem! To było tak: znałam hasło na jego kucharkę. Jadę do Berlina, idę do tej kucharki i w ambasadzie japońskiej kucharka i Japończycy kłaniają się do ziemi z pozdrowieniami (bo oni są tacy uprzejmi), witają mnie i jestem tam zupełnie u siebie, u Jakubiańca. Jakubianiec zginął potem na początku Powstania, był rozstrzelany, był w obozie razem z generałem Roweckim. W pierwszych dniach Powstania zostali rozstrzelani w odwecie za wybuch Powstania. Widzimy już drogę, jak szły pieniądze. Znalazły się w Berlinie. Teraz Jakubianiec potrzebuje ludzi, żeby wydostać te pieniądze z banku niemieckiego i przesłać do Warszawy. Nie miał tej możliwości, ale dał adres na swoją kucharkę. Pojechałam na ten adres i zgłosiłam się do kucharki. Kucharka ściągnęła go tak, żeby nikt nie wiedział, że jesteśmy w kontakcie. Dawał mi pieniądze do przywiezienia.
[...] To jest bardzo ciekawe. Opowiem, jak z pełną walizą pieniędzy idę przez granicę. Jestem w Warszawie i jeżdżę mniej więcej co trzy tygodnie do Berlina po pieniądze i z pocztą, bo było nie tylko tak, że Jakubianiec wydostawał pieniądze, ale można było u niego kłaść pocztę wojskową Komendy Głównej AK. Dawał to japońskiemu kurierowi dyplomatycznemu, który jechał do Sztokholmu. W Sztokholmie był nasz zaufany, który samolotem angielskim (Sztokholm był neutralny) leciał do Szkocji i poczta się znalazła w Londynie. Ale to wszystko szło przez Berlin, przez Jakubiańca.
Jeżdżę tak do Berlina co jakieś trzy tygodnie, w każdym razie częściej niż miesięcznie, ale równocześnie studiuję na Wyższej Szkole Pedagogicznej, u profesor Radlińskiej robię swoje drugie magisterium. Już jestem dawno magistrem matematyki, ale tam mnie zainteresowały studia humanistyczne i studiuję pedagogikę społeczną, bo jednak jak mam tylko raz na trzy tygodnie jeździć, to mam czas. Zajęłam się tajnym nauczaniem w gimnazjach warszawskich (w gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej uczyłam matematyki) i jeżdżę do Berlina. To było moje zadanie, po to mnie ściągnięto ze Śląska.
Któregoś dnia znowu mam rozkaz pojechania po pieniądze. Tym razem było [ich] dużo. Jak je przewieźć? Zawinąć w pakuneczek czy jak? Przecież objętościowo to jest duże. Kupiłam dużą, tanią walizkę. One zawsze wewnątrz miały marmurkowy papier, były [nim] wyklejane, [te] tanie walizki. Bardzo ostrożnie podnosiło się ten papier, odkleiło się. Razem z moim człowiekiem w Berlinie (zaraz będzie o nim mowa) ułożyliśmy równiusieńko na podłodze walizy te setki dolarów. Rowecki chciał mieć koniecznie jednodolarówki i pięciodolarówki, bo to łatwiej było sprzedać, ale oni jednak woleli dać więcej pieniędzy i dawali studolarówki, które trudno było sprzedawać, ale były. Wykleiliśmy studolarówkami dno walizy i zakleiliśmy z powrotem tym papierem. Tak że normalna, tania waliza, nikogo nie interesuje. Rzuciłam swój szlafrok, jakąś bieliznę i jadę.
W Berlinie, tymczasem, Jakubianiec stał się niebezpieczny, bo Niemcy się dowiedzieli, że coś nie tak. Musiałam zmienić lokal kontaktowy. Zamiast jeździć do Jakubiańca, zaczęłam jeździć do doktora Ochendala. Kto to był? Otóż, kiedy uczyłam w Tarnowskich Górach u raciborzanek, miałam uczennicę, Horstównę, też Polkę, której rodzice byli w Niemczech dla zarobku. Horstówna wyszła za mąż za swojego nauczyciela i mieszkała w Berlinie. Ten się nazywał doktor Ochendal. Była [jego] żoną, a ja miałam do niej adres, który znałam ze szkoły. Bardzo lubiłam Horstównę jako uczennicę. Zrobiliśmy tak, że to pakowanie odbywało się u Ochendalów, bo trzeba to było bardzo delikatnie wodą z cukrem skleić. Leciutko się smarowało studolarówki, warstwę po warstwie, tak żeby było gładziutko i nie przesuwało się. I ta cenna waliza jest gotowa do odbioru. Przenocowałam u Ochendalów. Potem dostałam oddzielne mieszkanie, żeby nic nie łączyło jednego z drugim. Jadę z tą walizą. Nie pamiętam, zdaje się, że się wtedy nazywałam Kubica, ale nie jestem pewna, bo miałam bardzo dużo tych dowodów osobistych. Jadę z drogocenną walizką, która wygląda na szmaciarę. Bardzo swobodnie można było jeździć z Berlina do Katowic włączonych do Rzeszy, to była prosta droga. Przyjeżdżam do Katowic. Z Katowic jest tramwaj do Sosnowca przez Brynicę. Wysiadam mniej więcej koło jedenastej w nocy z tramwaju, ale jestem Reichsdeutsche, wszystko w porządku, wolno mi chodzić (bo zawsze była przecież godzina policyjna). A tymczasem potrzebowałam dobrego łącznika na Śląsku, już będąc w „Zagrodzie”, w tej łączności warszawskiej. Ściągnęłam moją siostrę, Klarę z Torunia. Matka chciała się Klary pozbyć, bo była „niebezpieczna”. Jako młoda dziewczyna na pewno będzie aresztowana i wysłana na roboty, jeżeli nie do lagru, więc matka zgodziła się, żeby Klara przyjechała do mnie na Śląsk. Umieściłam ją u przyjaciółki pewiaczki, Niny Kowalskiej, którą kiedyś przeprowadziłam ze Lwowa. Klara mieszka z Niną Kowalską, jest moją zapasową skrzynką, gdzie w każdej chwili mogę się swobodnie zatrzymać, spać i tak dalej. Kiedy przyjeżdżam do Katowic, a potem do Sosnowca z walizką, jest jedenasta w nocy, ciemno. Idę piechotą od przystanku tramwajowego do Klary, na ulicę Rogengasse 12 (ulica Żytnia 12, jeszcze tam istnieje). Umieścilismy tam po wojnie, zdaje się, tablicę upamiętniającą. To był jedno- czy dwupiętrowy byle jaki dom. Zawsze jak do niej przychodziłam, najpierw z podwórza rzucałam kamykiem do okna i dopiero przez schody do niej do drzwi. Wtedy mi otwierała i byłam u siebie. Znowu rzucam ten kamyk, a tu światło się nie zapala. Coś nie tak. Ale co mam robić? Jest jedenasta w nocy, muszę gdzieś nocować. Idę na pierwsze piętro, na którym mieszkała. Drzwi zamknięte, więc pukam do sąsiadki (nazywała się Marchocka). Widzi mnie – cała zbladła i chce zatrzasnąć drzwi, nie chce mnie przyjąć. Postawiłam nogę między drzwi a próg i nie może zamknąć. Pytam się: „Co się stało?”. – „Gestapo było wczoraj!”. Co zrobić? „Co się stało?”. – „Gestapo zabrało i Ninę, i Klarę na policję”.
Potem się dowiedziałam, co się stało: jedna współpracowniczka sypnęła, zdradziła... To Saba, instruktorka PWK! Jak to może być? Było tak: Saba to była dobra instruktorka, malutka, ale bardzo dzielna. Miałam rozkaz od Marii Wittekówny, żeby na Śląsku utworzyć zespół Wojskowej Służby Kobiet. Dodatkowo do mojej funkcji łącznościowej, żebym zbudowała szefostwo Wojskowej Służby Kobiet na Śląsk i Zagłębie. Wybrałam Sabę na komendantkę, bo taka dzielna instruktorka. Mieszkała w Krakowie. Saba głupia... Musi iść przez granicę z Krakowa do Sosnowca, granicę, którą ja dziesiątki razy przechodziłam, zielona granica! Ona na tę zieloną granicę do walizki na drogę zabrała (ponieważ miała kształcić WSK, miała założyć podchorążówkę dla kobiet) podręcznik kształcenia dla podchorążych! Niemcy ją złapali na granicy, przeszukują walizę i znajdują podręcznik dla podchorążaków. Przecież to jest podejrzane! Zaaresztowali [ją]. Wydawała im się niejasna. Położyli ją na łoże elektryczne... To jest żelazne łóżko, na które kładą petenta i puszczają prąd. Podobno to są okrutne bóle. Kładą ją na to, męczą i mówią: „Teraz mów. Jak nie, pójdziesz drugi raz”. Nie wytrzymała drugiego razu i zaczęła sypać. Podała mój telefon kontaktowy. Mój kontaktowy telefon, który [szedł] przez moją byłą uczennicę, Irkę Klasę i prowadził do mojej siostry, już w dalszym ciągu, bo zawsze było kilka ogniw. Saba sypnęła ten telefon. Po [jego] śladzie dotarli do Klary i do Niny, zaaresztowali, a ja depnęłam w ten podejrzany [punkt].
Ta sąsiadka, Marchocka, mówi: „Niech pani ucieka, na Boga, bo oni tu są!”. Nie, nie było ich. Zrobili tak zwany kocioł, że łapać wszystkich, którzy przychodzą. Kiedy już zaaresztowali i zabrali Klarę i Ninę, to zostawili jednego gestapowca, żeby łapał. Ten poszedł na kolację w tym czasie, kiedy rzucałam ten kamyk! Jakie szczęście! Wiem, że jest wsypa, że Klara jest aresztowana i grozi jej śmierć, bez wszystkiego! Mam tam pełno znajomych. Biorę nocleg u Stasi Sójki i raniutko, o piątej wstaję. Ciągle mam tę nieszczęsną walizę, to było najgorsze! Co zrobić z walizą, jak już są na moim śladzie? Bóg wie, co one tam powiedziały pod mękami: kiedy mam przyjechać i tak dalej. Biorę walizę (nie chcę narazić Stasi) i idę na dworzec. Dworzec w Sosnowcu jest zawsze rano bardzo silnie obstawiony, dlatego że te „aindojczowane” Polki na Śląsku znają dobrze niemiecki, a w Zagłębiu (które było zawsze polskie) nie znają niemieckiego. Niemcy ściągali te wszystkie panny umiejące po niemiecku na urzędniczki do wszystkich banków i urzędów w Zagłębiu. Zawsze co rano, o godzinie siódmej, ósmej jest nalot tych dziewczyn, rozmaitych sekretarek i tak dalej ze Śląska do służby w Sosnowcu. Chcę te biedaki uprzedzić, że jest wsypa. Walizę nadaję na bagaż, żeby się pozbyć, żeby nie trzymać tego! Ach nie! To było dopiero w Katowicach, tu jeszcze mam walizę. Jestem z [nią] i chodzę tu i z powrotem, tu i z powrotem... Wysiada jedna partia, bo co parę minut pociąg jedzie z Katowic do Sosnowca. Chodzę tam i z powrotem i łapię cynk. Co to znaczy: zwróciłam uwagę obserwatorów publicznych. Człowiek był tak wyczulony na to, że czułam ten wzrok na sobie. Zauważyłam, że mi się przygląda i już wiedziałam: o! jest cynk! Chodzę z walizą, z cynkiem, ale zdążyłam jeszcze przed tym dwie znajome Ślązaczki uprzedzić. Jedna była z Bielska, a pracowała w Sosnowcu, uprzedziłam ją. To była Binkówna. Były trzy siostry Binkówny. Jednak ją przyłapali i wszystkie trzy siostry siadły z tego powodu, że ja będąc obserwowana ją uprzedziłam o wsypie. Mówię jej, że jest [wsypa] i że ma szybko uprzedzić w Żywcu nasz punkt „Zagrody”. Tak zdążyłam dwie uprzedzić, kiedy widziałam, że to już jest koniec. Mam cynk, obserwuje mnie, więc gdybym z którąś się spotkała, to tamtą jeszcze wezmą. Co robić z walizą? A w Warszawie czekają na te pieniądze, są koniecznie potrzebne. Wsiadam do tramwaju, ale bardzo ostrożnie się rozglądam. Widzę, że do tylnego [wagonu] siada cynk, że obserwują mnie. Jadę tramwajem z Sosnowca do Katowic. W Katowicach, tuż przy dworcu była apteka. W tej aptece myśmy mieli swój punkt „zagrodowy”, bo myśmy gdzie mogli, to mieliśmy kontakty. Mówię do aptekarki: „Słuchaj, jestem obserwowana” i dalej: Bitte, eine Tabletce, Kopfschmerzen! „Proszę o tabletkę na ból głowy!” – krzyczę głośno. Niemcy zawsze tak krzyczeli, bo to panowie. Żądam tabletki na ból głowy. Daje mi [ją], a ja jej wtykam kwit z nadaną walizą. Walizę nadałam zwyczajnie na dworcu w Sosnowcu do przechowalni. Kwit jest bezpieczny, ja jestem obserwowana, ale nikogo nie dziwi, że mnie boli głowa i wychodzę. Przynajmniej to, jak mnie będą męczyć, przynajmniej pieniędzy nie zdradzę.
Ciągle pod obstrzałem, czuję to, że idą za mną. Próbuję się oderwać. Byłam w takim białym [płaszczyku]. To było w 20 maja 1942 [roku] (nie wiem, może pomyliłam daty). Już bez walizy wsiadam w pociąg do Katowic i myślę sobie – teraz na granicy mnie złapią! Granica była w Trzebini, to był bardzo trudny punkt graniczny. Jest rewizja papierów a nie łapią mnie! Ale to jest podejrzane! I rzeczywiście – szli za mną. Od Saby wiedzą, że jestem z Komendy Głównej AK! Wysiadam w Krakowie. Raz wkładam płaszcz (taki letni, jasny), raz go zdejmuję. Raz idę na piętro jakiegoś domu, potem innym wyjściem wychodzę... Ale ciągle czuję za sobą ten cynk. Idę do Celiny Zawodzińskiej, to była siostra tej, przez którą zostałam zaprzysiężona (mieszkała w Krakowie). Jestem już w Krakowie, jestem u Celiny i mówię [jej]: „Rozejrzyj się, czy tu, na ulicy jest ktoś podejrzany”. Ona mówi: „Tak, tam siedzi że, który nigdy tu nie siedział”. I rzeczywiście: siedział. Byłam u niej pewnie ze dwie godziny, a ten furt siedzi. Czekam, żeby się wyniósł, żeby pójść – nie wynosi się. Ja już muszę wyjść, bo mam pociąg wieczorny do Warszawy – zamyślałam, żeby stamtąd pojechać do Warszawy i przysłać kogoś, kto by po tę walizę przyjechał. Jest godzina dziewiąta czy dziesiąta wieczór. Pociąg ma odejść zdaje się koło dziesiątej. Idę na dworzec. Teraz chcę się ubezpieczyć przed cynkiem. Pociąg do Warszawy już stoi gotowy. Wielki napis: Nur für Deutsche – „tylko dla Niemców”. Ale jestem Reichsdeutsche, więc wsiadam. W przedziale wisi płaszcz niemieckiej sanitariuszki, one miały specjalne płaszcze. To były żołnierki, ale miały taki medyczny mundur. Chcę zerwać płaszcz i okryć się [nim] – wtedy byłabym zupełnie bezpieczna, ale patrzę: Niemiec siedzi przy oknie i widzi, że się do tego zabieram. To na nic! Idę do następnego przedziału – siedzi jakiś diabeł i nie wiem, czy to nie jest obserwator. Pociąg rusza. Jadę z Krakowa: Kraków, północ, pierwsza godzina, druga godzina... Oj, jestem już na końcu Śląska (koło pierwszej to było), a tylko na Śląsku i w Zagłębiu mam pełno znajomych, u których mogę się ukryć. [Myślę] – Wyskocz teraz! Wyskocz, bo to jest ostatnia chwila! A [czego] się człowiek boi najbardziej? Na peronie stoją często słupy elektryczne. Jak wyskoczyć i uderzyć w to głową, to koniec (bo pociąg jest w ruchu)! Ale muszę! Jak nie to... Boję się... Nie skaczę. Jedziemy dalej, dalej... Mijamy Zagłębie. Już po Zagłębiu! Decyduję: jeżeli teraz nie wyskoczysz, to tylko jedno ci zostanie – dojedziesz do Warszawy i tam na dworcu rzucisz się pod nadjeżdżający pociąg, bo wtedy jest śmierć na miejscu. Boję się tej śmierci, mówię – skoczę! Zostawiam żakiet, torebkę, buty w przedziale i niby idę do ubikacji, do toalety. Jestem na końcu przedziału, oglądam się: cholera! Tam obserwator patrzy przez okno niby, a [naprawdę] patrzy za mną! Cała rzecz w tym, że Saba im powiedziała, że jestem z Komendy Głównej AK, więc im wcale nie chodziło o mnie, tylko o tego, do kogo jadę. Chcieli złapać tego kogoś z Komendy Głównej! Dlatego oni... Przecież na ogół takich ceremonii nie robili! Aresztowali i już. A tutaj chcą wiedzieć, bo widzą, że jadę do Warszawy służbowo... Patrzy za mną, muszę wyskoczyć... A kolejarze byli w mundurach polskich. Niemcy mieli za mało ludzi, więc pozwolili zatrudnić kolejarzy polskich. Polski kolejarz stoi: jak jest drugi wagon, tu są drzwi i z tej strony są drzwi. Ten gość siedzi tutaj mniej więcej i niby patrzy przez okno. Byłam w przedziale. Wychodzę, idę do toalety. On myśli, że jestem w toalecie (albo mnie się wydaje, że on tak będzie myślał). Tu jest akurat ten polskikolejarz, trzyma za rączkę otwarte drzwi, czegoś tam pilnuje. Mówię do niego: „Panie, jestem z AK!”. Już na wszystko się zgodziłam. „Niech pan trzyma drzwi, ja wyskoczę!”. Patrzył na mnie, jak na wariatkę. Myślał, że jestem szmuglerką, mam osełkę masła albo czegoś. Trzyma drzwi, ja skaczę! [Cała] we krwi, bo jest żwir. Jeszcze dość daleko do dworca było. To było już pod Żyrardowem, już bardzo daleko byłam. Zwykle jest rów przy torach. Toczę się do tego rowu a pociąg nie staje. To znaczy: [obserwator] myśli, że jestem w ubikacji i czeka. Tak! Pociąg jedzie dalej! No to jesteś uratowana!
Ale co dalej? Nie mam pieniędzy, zostawiłam torebkę. Jak się wtoczyłam do rowu, las podchodził prawie pod tory kolejowe. Tory oddziela wysoki płot (pewnie na jakieś pięć metrów) z drutu kolczastego, gęsty drut kolczasty... Te stacje były zawsze bardzo pilnowane przez Niemców, bo partyzantka działała. Wdrapuję się na druty kolczaste, dodatkowo jeszcze idzie mi krew. Przechodzę naokoło, schodzę na dół i zeskakuję. Niedaleko płynie strumyczek, siedzi chłopek i łowi ryby albo coś robi nad tym strumykiem. Pytam się, gdzie jestem. Mówi, że Żyrardów się zbliża. Ale patrzy na mnie, zakrwawioną całą, zupełnie jak na wariatkę. Po drugiej stronie strumyka wchodzę do lasu. Żyrardów jest miastem, gdzie jest bardzo dużo fabryk wełnianych, nicianych i tak dalej, w każdym razie przemysł tkacki. Naokoło wszystkie kobiety od rolników są robotnicami w tych fabrykach. Była godzina [gdzieś] czwarta rano. Jakaś kobieta idzie do fabryki do służby. Jest w chuście, bo jest jeszcze chłodno. Ja zrzuciłam żakiet i jestem tylko w bluzce. Podchodzę do niej, zdzieram z palca – mam złoty pierścionek. Daję jej, [a] ona mi oddaje swoją chustę. Okrywam się chustą. Z dobroci serca daje mi swoją torbę ze śniadaniem, bo byłam głodna. Pociąg tymczasem pojechał, nie zatrzymał się. Jestem uratowana! Znam dobrze z PWK terenoznawstwo, wiem że teraz muszę się przedrzeć inną drogą, żeby przypadkiem nie zauważyli. Nie mam kompasu, ale widzę słońce. Idę w kierunku Warszawy.
Szłam cały dzień. Od Żyrardowa jest jeszcze dość daleko do Warszawy. Idę do, zdaje się, pierwszej stacji EKD (tej kolejki warszawskiej), funkcjonowała w czasie konspiracji, w czasie okupacji. Ale jestem bez pieniędzy. Jest stacja EKD. Wtedy z Polakami było tak, że byliśmy sobie bliscy. Wszyscy Polacy byli sobie bliscy, nie tak jak teraz. Zwyczajnie podchodzę do chłopka, ale porządnie ubranego i mówię: „Proszę pana, muszę wyjechać z listem do Warszawy. Niech mi pan da pieniądze”. Wyciąga portfel i daje mi pieniądze, bez wszystkiego, o nic nie pytając. Domyśla się, że to jest wojsko podziemne. Kupuję bilet do Warszawy.
Dojeżdżam, naturalnie bez walizki, ale i bez tego nieszczęsnego kwitu! W Warszawie wysiadam, już nie rzucam się pod pociąg i idę na nasz punkt kontrolny. Tam jest „Marcysia”, to znaczy szef „Zagrody”, tej komórki łącznościowej. Była oficerem sztabowym, załatwiała wszystkie [sprawy] organizacyjne: szyfry, listy i tak dalej, a ja byłam oficerem w terenie. Zgłaszam się do niej. Daje mi jakiś punkt dla wypoczynku i wszystko w porządku. Walizka była tak ważna dla niej, że Marcysia sama pojechała do Krakowa, przedostała się do tej aptekarki i wydostała walizkę. Z triumfem przywozi walizkę z pieniędzmi do [Warszawy].
[Gestapo] jeszcze szukało dalej, dlatego że na nieszczęście Saba powiedziała moje rodowe nazwisko – Zawacka, więc odnaleźli moich rodziców w Toruniu. Wszystkich wpakowali do więzienia, moich starych rodziców i siostrę toruńską, a siostrę śląską Klarę osadzili w więzieniu mysłowickim. [...]
Kiedy znalazłam się w Warszawie i porozmawiałam z „Marcysią”, z szefem „Zagrody”, o moim rozpoznaniu przez gestapo, powiedziała: „Jesteś skompromitowana, nie możesz wrócić do »Zagrody«”. Wobec tego po dłuższej rozmowie z Janiną Karasiówną (bo Karasiówna była wciąż szefem łączności Komendy Głównej AK) postanowiłyśmy, że ponieważ dobrze znam drogi na zachód, mam przez zachód pojechać do Londynu z pocztą Sztabu Głównego. Okazało się, że nie tylko ta sprawa i bardzo mnie to ucieszyło. Mianowicie, jak Maria Wittekówna, która o wszystkim wiedziała, dowiedziała się, że wyjeżdżam do Londynu, natychmiast przysłała do mnie swoją zastępczynię, inspektorkę Halinę Piwońską i dała mi drugą misję.
Jedna misja to było uzgodnić łączność Warszawa – Londyn. Londyn sobie trochę ją lekceważył, nie znał trudności, jakie mamy: że dla nas na przykład pięć minut spóźnienia się łącznika może być śmiercią kilku osób, bo już by się myślało, że jest wpadka, coś by się zlikwidowało, coś wpadło i tak dalej. Oni nie znali w Londynie naszych trudności. Otóż miałam pojechać z misją, żeby uzgodnić współpracę Komendy Głównej AK i Sztabu Głównego Władysława Sikorskiego. To była moja pierwsza misja, misja łączności. Jak pułkownik Wittekówna się dowiedziała o mojej misji, od razu porozumiała się ze mną, że mam wypełnić jej misję drugą, uzgodnioną z generałem Roweckim. Mianowicie było tak: kobiece wojsko właściwie nie było wojskiem, nie miało żadnych praw ustawowych. Działała tylko jedna ustawa z kwietnia 1938 roku, gdzie było powiedziane, że kobiety mogą być ochotniczkami Pomocniczej Służby Wojskowej. Ja, magister matematyki, absolwentka tylu kursów instruktorskich, nie mam żadnego stopnia, nie mam prawa do stopnia szeregowego, bo szeregowy to jest stopień! Jestem niczym! Byle jaki porucznik może mnie postawić na baczność i powiedzieć: „Masz zrobić tak, a nie tak, jak ty uważasz!”. To była sprawa zasadnicza, żeby kobiety otrzymały prawa żołnierskie. Wittekówna pouczyła mnie. Przygotowała projekty ustaw i tak dalej, cały czas pracowała nad tym. Pouczyła mnie, jak mam wystąpić w Londynie, żeby załatwić tę sprawę. To brzmiało dla nas nieprawdopodobnie, że w okupowanej Warszawie mówi się o tym, że będę w Londynie! Przecież okupacja zamknęła Polskę całkowicie, ze wszystkich stron! Nie było żadnego wyjścia z okupowanej Warszawy. Miałam więc dwie misje do wykonania.
Gestapo mnie poszukuje. W jaki sposób? Umieściło mnie w Fahndungsbuch, to znaczy Księga Śledcza. [...] Szukają Zawackiej Elżbiety, Zawackiego Władysława, Zawackiej Marianny (to byli moi rodzice). Zaaresztowali całą moją rodzinę, a mnie poszukują dalej. Ta, która właśnie ma być złapana, jest wolna. Karasiówna postanowiła, że wobec tego jestem już nieprzydatna w „Zagrodzie”, bo przy najbliższej podróży złapią mnie na granicy i w ogóle będzie koniec z moją pracą. Mam się przygotować do pracy w Sztabie Głównym w Londynie. Jak wyglądało to przygotowanie? Musiałam wędrować po wszystkich „szefach” politycznych, żeby się zorientować, jak wyglądają sprawy polityczne w Polsce, bo w Londynie nie bardzo wiedzieli i nie bardzo ich to interesowało. A nam bardzo zależało na tym, żeby wiedzieć, jak tam jest. Miałam wrócić do Polski i powiedzieć, jak tam jest. Nie jechałam tylko w jedną stronę, jak zwykle kurierzy, którzy jechali i zostawali tam. Miałam wrócić, taki miałam rozkaz. Przez kilka miesięcy 1942 roku uczę się na gwałt angielskiego, francuski znałam dość dobrze ze szkoły, niemiecki znałam perfekt i polski, troszeczkę hiszpańskiego, bo wiedziałam, że będę musiała przejść przez Hiszpanię. Miałam niby te pięć języków, niektóre bardzo kiepsko naturalnie, zwłaszcza te dwa: hiszpański i angielski. Przygotowuję się, biorę lekcje języków obcych i chodzę po wszystkich politykach, po peeselowcach i z innych partii.
Nie. Generał Rowecki był tak strzeżony, że nie spotykał się z żadnym kurierem (szczególnie z kurierem zagranicznym!), dlatego że [oni] byli najbardziej narażeni na aresztowanie, a Niemcom najbardziej chodziło o odkrycie Roweckiego. Gdybym rozmawiała z generałem Roweckim i nie wytrzymała badań, to bym powiedziała jak wygląda, gdzie ma lokal i tak dalej. Żaden kurier chyba nie rozmawiał z generałem Roweckim ani z generałem Komorowskim. Tak myślę. W każdym razie ja nie rozmawiałam. Ale wiedziałam, że mam jechać i to nie przez Budapeszt (drogą która była dotychczas najłatwiejsza), tylko wprost na Zachód, przez Niemcy, Francję do Londynu. Sama musiałam to sobie zorganizować.
Jak to wyglądało? Ciągle wracam do moich lat szkolnych nauczycielki w Liceum „raciborzanek”. Miałam swoje uczennice w Berlinie i miałam znajomą nauczycielkę, która tuż przed wojną była nauczycielką córek polskich rodziców, pracujących zarobkowo w Niemczech i we Francji, więc miałam bardzo dobry adres w Alzacji. [...] W każdym razie miałam jechać przez Niemcy do Francji, a droga z Francji już było rzeczą Sztabu Głównego, żeby mnie ściągnąć do Londynu. Wybieram [się] w drogę. Dostaję świetne paszportowe papiery. Jechałam chyba jako Kubica, może jako Brannegg (miałam bardzo dużo nazwisk, tak że ich nie pamiętam). [...]Dostałam takie papiery, że jechałam wprost Warszawa – Paryż. Pewnie znany jest Kazimierz „Bradl” Leski (byłam z nim zaprzyjaźniona), był w „Muszkieterach”. Miał mi zorganizować przerzut do Hiszpanii. To było jego zadaniem. Nie udało mu się to, ale zaraz zobaczymy, jak to poszło. Leski był wspaniałym kurierem, jechał w randze generała niemieckiego i dlatego było mu potem stosunkowo łatwo wrócić. We Francji skontaktował mnie z jakimś ważnym Francuzem. Tam miał mi wytypować dalszą drogę do Hiszpanii. Ponieważ jechałam jako emisariuszka, tym samym stałam się bardzo ważna, bo wiedziałam za dużo rzeczy, które mogłabym zdradzić. Leski pojechał do Paryża i ja pojechałam do Paryża. Zamieszkaliśmy w najlepszym hotelu paryskim dla Gestapo i wojska. Byliśmy najlepszymi Niemcami, naturalnie i to prawdopodobnie z wywiadu, więc mieliśmy wspaniałe mieszkania hotelowe! Tam czekałam, jak Leski mi zrobi przerzut. W czasie wojny istniały dwie Francje, nie jedna: Francja Północna i Francja Południowa. Francja Północna, ze stolicą w Paryżu i Francja Południowa, tak zwana La France Libre, Wolna Francja z tym zdrajcą, prezydentem generałem Pétainem, którego potem zdaje się Francuzi powiesili po wojnie. To był generał francuski, który poszedł na usługi niemieckie i został (nie wiem, jaki miał tytuł) chyba premierem czy prezydentem Francji Południowej. Myśmy pojechali do Paryża, każdy osobno, naturalnie: Leski osobno i ja osobno. [...] Była trudna granica we Frankfurcie, granica Niemiec i Francji. Ale przeszło spokojnie: dojechałam do Paryża, zameldowałam się w komendanturze niemieckiej w Paryżu zupełnie bezczelnie! Ortskommandantur to się nazywało, niemiecka wojskowa [komendantura]. Oni mi dali lokal dla kuriera (byłam równocześnie kurierem i emisariuszem). To są dwie różne funkcje: kurier, to jest ten, który jest listonoszem, który wozi tajemną pocztę, a emisariusz to ten, który może równocześnie być kurierem, ale poza tym ma sprawy do załatwienia, do oficjalnego załatwienia misji. Miałam dwie misje, to znaczy usprawnić łączność zagraniczną na Zachód i spowodować uprawnienie kobiet do pełnienia „prawdziwej” służby wojskowej. [Te] dwie misje musiałam wykonać. Byłam [też] kurierem. Wiozłam dwie poczty. Jedna to był klucz, drugą była malutka zapalniczka damska. W każdej z tych poczt było pięćset stron maszynopisu, tak działała nasza łączność. To znaczy było to nagrane na taśmie i [nasi] umieli zdjąć chemicznie podkładki tej taśmy, tak że została tylko cieniusieńka błonka z maszynopisem. Dało się to zwinąć i schować w trzonie klucza, a każda kobieta ma jakiś klucz ze sobą, nie wzbudza to niczyjej ciekawości. Klucz i zapalniczka. Ta zapalniczka się paliła! W niej, w środku, była ta pięćsetstronicowa poczta. Zupełnie nadzwyczajnie! Nikt na całym świecie nie potrafi tak pracować, jak Polacy w tej dziedzinie! Tylko dlatego AK wyszła.
Nie paliłam! To nie szkodziło, bo nikt nie badał, czy palę, czy nie. Nigdy nie paliłam, ale zapalniczkę miałam. A tu miałam i klucz. Miałam dwie kieszenie w kostiumiku i to było najważniejsze. Nigdzie się z tym nie rozstałam, nawet w nocy, nawet jak do ubikacji szłam. Człowiek się z tym nie rozstawał.
Jestem w Paryżu. Teraz tak: są te dwie Francje. Muszę się dostać do Francji Południowej, bo rozkaz był taki, że mam iść do Francji Południowej, przez Pireneje do Hiszpanii. A Hiszpania była proniemiecka, wydawała gestapo złapanych tam kurierów, tak że w Pirenejach oni nie byli bezpieczni. Przez Pireneje miałam dojść do ambasady angielskiej w Barcelonie, to był mój cel. Stamtąd już było rzeczą Anglii, żeby mnie przedostać do Londynu, więc najważniejsza była Barcelona. Jestem w Paryżu. Pierwsze spotkanie z szefem konspiracji francuskiej. Tam nie było tak, jak z Roweckim, że nikt nie mógł się spotkać. Pułkownik Mederic, to był szef konspiracji francuskiej, głupawej konspiracji! Dają mi adres jakiejś kawiarenki paryskiej. Przychodzę, siadamy przy stoliku, rozmawiamy ze sobą. Jak to się stało, że myśmy mieli aż tak dobry kontakt, że mogłam się dostać aż [do] szefa? Otóż w naszej „Zagrodzie”, w naszej komórce, jednym z kurierów był „Aruś”...
Kontynuacja 26 października 2008
Francuską organizacją konspiracyjną Ceux de la Liberation i z pułkownikiem Mederic (nie znam imienia), komendantem tej organizacji, który miał zorganizować mi dalszy przerzut przez Pireneje.
[...] Po kilkudniowym pobycie w Paryżu wreszcie wybrałam się w dalszą drogę. Miałam jechać, zamknięta w tendrze z wodą, przyczepionym do pociągu parowego. Położyłam się na deskach nad chlupocącą wodą razem z dziewięcioma młodymi Francuzami, którzy szli do wojska francuskiego stacjonującego w Algierii. Mieli nawet ze mną razem pójść dalej do Hiszpanii. Wyjechaliśmy z Paryża. Naturalnie na granicy nikt nie przewidywał, że w tymże wagonie są ludzie, i przeszliśmy gładko przez granicę dzielącą dwie wojenne Francje, północną i południową.
Dojechaliśmy do Vichy, do stolicy prezydenta okupowanej Francji generała Pétain. Tam wyleźliśmy z wagonu. Pamiętam piękny park, gdzie trochę pobyliśmy. Wkrótce wsiedliśmy do pociągu do Toulouse, na południu Francji. W pociągu mieliśmy nawet rewizję, ale nasze papiery, o które nam się postarali francuscy konspiratorzy, były dobre. Bez przeszkód dojechaliśmy do Toulouse. Po drodze było Carcasonne, średniowieczne, sławne turystycznie miasto francuskie. Nie mogłam wytrzymać i kiedy już dojeżdżaliśmy do tej stacji, poprosiłam o samochód i pojechałam je zwiedzić. Zupełnie średniowieczne miasto z tymi dawnymi murami i uliczkami. A następny pociąg nadjechał wkrótce. Z Tououse pojechaliśmy do granicznej wsi podgórskiej i tam spotkaliśmy się z wyznaczonym nam już przewodnikiem o przezwisku Paku, To był Hiszpan. W ogóle sprawy przemytnicze i turystyczne, graniczne, załatwiali tam przeważnie bezrobotni Hiszpanie. Po wojnie domowej w Hiszpanii komunistów i „faszysty” generała Franco zostali wyrzuceni wszyscy urzędnicy i w ten sposób zarabiali na życie. Nasz przewodnik Paku (czy [może] to było jego fałszywe nazwisko) miał nam zorganizować przejście przez góry.
Na następny dzień było zarządzone spotkanie. Paku zamówił je w holu górskiego schroniska, w korytarzu, bo przecież nas była gromada: było tych dziewięciu chłopców podchorążych, którzy także mieli przejść przez Pireneje, ja i świeżo poznany uprzejmy Francuz przebywający w tej wsi w poszukiwaniu przejścia granicznego, Gilbert. Stawiliśmy się na to spotkanie. Mieliśmy pecha, bo akurat do tego schroniska wszedł patrol niemiecki. Jak zauważyli gromadkę młodych ludzi – chwycili telefon i za chwilę doszedł drugi patrol niemiecki. Zaczęli nas legitymować. To było, zdawało nam się, bardzo niebezpieczne, ale trzeba było się temu poddać. Po kolei podchodzili do tych młodych mężczyzn. We Francji gestapo i Niemcy zachowywali się o wiele grzeczniej niż w Polsce. Wypytywani mówili, że sprzedają pantofle domowe, ale kazali im otworzyć plecaki, a tam była wyprawa górska, a nie pantofle. W ten sposób zrewidowali pierwszego, drugiego, Gilbert się jakoś ulotnił. Za chwilę mieli dojść do mnie, więc ostrożnie posuwając się za jednym, za drugim, za trzecim, przesunęłam się aż na koniec kolejki, zrzuciłam z siebie płaszcz, torebkę i przeszłam skrycie na piętro. Tam był ktoś od Paku, chwycił mnie za ręce i „wyrzucił” przez okno (dlatego że to schronisko było przybudowane przy górze). Wyrzucił mnie na taki jakby skwer będący pod oknem i tam się skryłam w krzaku. Zimno było, już śnieg padał. Niemcy nie zauważyli, że odeszłam i kończyli kolejne rewidowanie. Za chwilę siedząc w krzaku, słyszę, [że] podjeżdża samochód ciężarowy, ładują Francuzów i odjeżdżają, a ja jestem wolna, ale bez możności dalszej drogi i bez pieniędzy. Paku umieścił mnie w jakimś domu i powiedział, że za dwa dni zrobi nową wyprawę. Biedni aresztowani Francuzi (potem się okazało, dowiedziałam się o tym, jak już byłam w Londynie) znaleźli się w obozie koncentracyjnym. Nocowałam w jakimś domu, takiej wiejskiej chacie podgórskiej i czekałam na następną wyprawę, którą miał prowadzić już ktoś inny, stryj Paku.
Ruszyliśmy następnej nocy, właściwie to był bardzo wczesny ranek. Było nas o wiele mniej, bo tylko kilku przemytników. Hiszpania była bardzo biedna, miała mało swojego przemysłu i bardzo częsty i gęsty był przemyt aparatów elektrycznych, bez cła naturalnie. Myśmy dołączyli do takiej wyprawy. Wyruszyliśmy w drogę. Była jasna, zimna noc. Wędrujemy pewnie z godzinę. Zmęczyłam się bardzo, bo to było pod górę. Idziemy jeszcze kawałek i zastrajkowałam – nie mogę już. Położyłam się i powiedziałam: „Nie pójdę dalej”. Wtedy przewodnik zaczął mnie kopać i to kopanie pomogło, okazuje się. Siadłam i po tym rzeczywiście wstałam i ruszyliśmy dalej. Musieliśmy przechodzić przez strumyk. Jak to się stało, nikt nie wie – jeden z przemytników miał rewolwer i padł strzał. Strzał na granicy to jest zawsze zdarzenie, więc cała nasza ekipa przemytnicza rozprysła się po podgórzu chowając się, gdzie się dało. Tam akurat były jeszcze marmurowe resztki starożytnej łaźni rzymskiej. Skryłam się za marmurową kolumną i po kilku godzinach, kiedy tam stałam, drżałam i nie wiedziałam, co robić, bo nie miałam ani torebki, ani płaszcza... Nie! Płaszcz miałam, bo miałam iść w daleką drogę. W każdym razie czekałam i ktoś od Paku jednak mnie wyszukał, odnalazł mnie tam i znowu przenocowałam we wsi. Czyli drugi raz się nie udało.
Trzeci raz już był zupełnie inny, to znaczy miał już nas prowadzić stryj Paku, miało iść jeszcze tylko dwóch Francuzów i ja oraz Gilbert, który opiekował się mną trochę. Szliśmy ze stryjem Paku jako piątka turystów, to znaczy dwóch Francuzów (to nie byli przemytnicy, nie wiem, z czym szli), ja i Gilbert. No i ten stryj. Wyszliśmy w góry i dotarliśmy do granicy hiszpańskiej, było to wczesnym rankiem, więc robiło się już gorąco, bo słońce na śniegu bardzo grzeje. Przewodnikowi nie chciało się iść dalej. Mówi: „Tu jest granica. Trzeba iść tylko troszeczkę w górę, po drugiej stronie już jesteście bezpieczni. Ja odchodzę”. Zostawił nas. Ci dwaj myśleli – co tam z babą pójść. Poszli sobie oddzielnie, a ja z Gilbertem też weszliśmy na tę górę graniczną. Tam można było nawet zjechać na dół, bo dość strome były te góry. W dół i znowu w górę, i znowu w dół... Tak się przedostałam na drugą stronę tylko z Gilbertem.
Idziemy. Nie mam [mapy], nawet nie dostałam od Paku mapy gór, tak że byłam bez mapy, bez kompasu i bez pieniędzy. Wtedy, jak ci żandarmi nas rewidowali i musiałam rzucić torebkę, żeby nie wyglądać na wędrującą, więc byłam zupełnie bez pieniędzy, bez mapy i [miałam] tylko pomocnika Gilberta. Długo szliśmy, aż do całkowitego zmęczenia, ale byliśmy już dosyć nisko, obniżyliśmy się w terenie. Była łąka, wprawdzie zaśnieżona, ale jednak łąka i strumyk. Gilbert powiedział: „Ty się tu połóż, ja pójdę i odszukam – w pobliżu musi być wieś”. Położyłam się i… usnęłam. Mnie się zdawało, [że] po jakimś krótkim czasie on wrócił. Mówił, że już zna drogę do wsi i że nie jesteśmy w Hiszpanii tylko w Andorze.
Poszliśmy we dwójkę to tej wsi. Ja położyłam się spać, a Gilbert zaczął penetrować teren i odkrył, że nawet w takiej wsi granicznej znalazł się, nazwijmy to, szpieg angielski, agent angielski. Gilbert zgłosił mu, że idzie z bardzo ważną osobą. Mnie [powiedział], że [tamten] chce się zobaczyć ze mną. Po paru godzinach mojego dalszego snu przyprowadził tego Anglika. Dogadaliśmy się. Powiedziałam mu, że jestem z Intelligence Service, że musi mnie doprowadzić do Barcelony, do ambasady angielskiej. Uwierzył mi. Porozumiał się ze stolicą Andory – to jest miasteczko górskie Santa Julia. Zatelefonował tam do ambasadora angielskiego i ten przysłał po nas do tej wsi samochód. To już było przy szosie (tak jak nasze Zakopane, mniej więcej taka miejscowość to była). Dojechaliśmy do Santa Julia. Po drodze minęliśmy naszych dwóch towarzyszy Francuzów, ale kiwnęliśmy im tylko ręką i pojechaliśmy szybciej dalej.
W Santa Julia już był zamówiony hotel, mogłam się położyć spać. Miałam podarte buty po tych podróżach górskich, więc postarano się o górskie buty dla mnie, jakieś espadryle podzelowane sznurkiem. Umówiliśmy się, że następnego ranka pojedziemy dalej, że dadzą nam przewodnika, który nas doprowadzi do Barcelony. Byłam szczęśliwa, że już jest wszystko w porządku, że spełnię swoje zadanie.
Następnego ranka razem z przewodnikiem (nazywałam go wojewodą, bo opowiadał, że był wysokim urzędnikiem i musiał uciekać przed generałem Franco) wędrujemy we trójkę. Dość długo szliśmy i znaleźliśmy się na granicy między Andorą i Hiszpanią, bo Andora jest nieduża, te odległości nie są tam duże. „Wojewoda” pokazał nam drogę do najbliższej wsi i zapowiedział, że nas też dalej przeprowadzi. Doszliśmy do tej wsi. Zrobił się wieczór. Przespałam się na jakimś stryszku na sianie.
Rano ruszyliśmy z gromadką innych jeszcze, też takich pewnie przechodniów przez granicę i szliśmy dalej w kierunku Barcelony. To znaczy Barcelona była jeszcze daleko, ale w każdym razie w dół, do Hiszpanii. Nie umieliśmy się zachować – mówiliśmy zbyt głośno. W górach głos niesie i zwróciliśmy uwagę hiszpańskiej Wojskowej Straży Górskiej. A Hiszpanie byli niestety zaprzyjaźnieni z Niemcami i wydawali łapanych na granicy niemieckiemu gestapo, więc było groźno. Jak zobaczyliśmy, że podchodzi do nas straż górska, tak wszyscy pryśli, jak mogli i uciekli. Uciekliśmy wszyscy, biegliśmy szybko z powrotem w stronę wyższych gór, żeby się ukryć. Ale ja nie dałam rady, mężczyźni szybciej biegli. Ja także biegłam. Były takie niższe troszkę pagórki – wdarłam się na szczyt jednego, a tymczasem „Wojewoda” i Gilbert byli już hen daleko! Pobiegli o wiele szybciej. Na mojej skale były krzaki, więc się ukryłam za nimi. Wiedziałam z nauki terenoznawstwa, że najbardziej widać w górach, w lesie, skórę ludzką, więc ukryłam twarz i ręce, żeby nie było widać. Ukryta w krzaku siedzę na tej skale, a tu tymczasem przychodzi patrol gwardii nationale, (ta groźna hiszpańska straż graniczna). Szukają i strzelają za uciekającymi „Wojewodą” i [Gilbertem], ale oni byli daleko i nie uchwycili ich. Siadłam właściwie na skale tuż nad nimi, ale dla nich niewidoczna. Oni tuż pode mną stali i strzelali do tych uciekających! Po jakimś czasie nie wiedząc, że siedzę nad nimi ukryta, odeszli. To była chwila tragiczna – jestem sama, bez grosza, bez mapy. Nie wiadomo jak dojść i trzymam tylko w kieszeniach kurtki dwie poczty... Co robić? Było chłodno i głośno kichnęłam. To głośne kichniecie uratowało mnie, bo Gilbert miał wyrzuty sumienia, wrócił się i zaczął mnie szukać. Jak usłyszał kichnięcie, dotarł do mnie. To był zupełnie szczęśliwy przypadek! Kurierka, kurier musi mieć szczęście, inaczej nie zdołałby wykonać zadania. Miałam taki szczęśliwy przypadek, że Gilbert usłyszał moje kichnięcie.
Byliśmy we dwójkę, ale prawie bez pieniędzy. Ja jeszcze, zdaje się, miałam tylko dwa papierowe dolary wszyte w podszewkę na jakąś nagłą potrzebę. Idziemy. Musimy chyba iść na południe, tymczasem te pasma górskie idą z zachodu na wschód. Idziemy wzdłuż jakiegoś strumyka. Idziemy długo, idziemy... Jest wiosna w górach, pięknie! Migdały zakwitły! Dochodzimy do wioski górskiej, już hiszpańskiej, już nie Andora. W tej wiosce wszystko jest [puste]. To są rolnicy górscy, pracują na swoich polach, w górach. Wioska jest całkiem bezludna, tylko jakiś staruszek siedzi w jednej z tych chat czy domków. Idziemy do niego – widzi, że jesteśmy zgłodniali, zmęczeni i przyniósł nam jakiś garnek z fasolą. Jemy i pytamy się... Tam graniczna ludność umiała przeważnie po francusku, więc można było się z nimi jakoś porozumieć. Staruszek mówi, że jest nauczyciel we wsi, że pójdzie do [niego]. Nauczyciel nie umie po angielsku (moja francuszczyzna nie była najlepsza a angielszczyzna moja i Gilberta jeszcze gorsza). Siedziałam więc sobie z tym staruszkiem, a Gilbert z kimś poszedł poszukać nauczyciela.
Po niedługim czasie na osiołku (bo tam się poruszają na osłach) przyjechał ten nauczyciel. Dogadaliśmy się. Nauczyciel się ucieszył, koniecznie chciał usłyszeć radio angielskie – jaki jest stan wojny, bo przecież wojna była, każdy chciał jak najszybciej mieć wiadomości z frontów. Nauczyciel wziął nas do swojej szkoły. Tam ją poznałam – taka biedna górska szkoła, żadnej pomocy szkolnej. Jedyna pomoc szkolna matematyki, to była wielka kostka, jedna szafka z dzienniczkiem i coś dalej. Pobyliśmy z tym nauczycielem, bardzo grzecznym, miłym. Załatwił nam mieszkanie w hotelu. To znaczy płacił z własnej kieszeni. Poprosił jakiegoś górala – dałam mu adres ambasady w Barcelonie i podałam mu moje osobiste hasło, żeby ambasador go przyjął i pomógł nam. Moje hasło było: I am a member of the clan Chisholm – „Jestem członkiem klanu Chisholm”. Miał to powiedzieć i potem mu powiedzieć, że czekam w górach na pomoc od ambasadora. Nauczyciel posłał tego górala do Barcelony.
Góral jednak wrócił następnego dnia wściekły, bo Anglicy podobno go wyrzucili, w ogóle nie słuchając, co mówił. Nie załatwił. A ci górale, tak jak nasi, polscy, są dumni. Był tak oburzony stosunkiem Anglików do niego! Nie było rady, trzeba było inaczej załatwić. Nauczyciel, przecież nie bogaty człowiek, mówił tak: „Dam wam pieniądze na autobus, który odjedzie z pobliskiej wsi”. To były strome góry, ale komunikacja jest dobra – autobus dojeżdżał do granicznej wsi. Było jednak niebezpieczne, bo znowu groziła straż graniczna, ale nie było innego wyjścia.
Rzeczywiście, po przenocowaniu nauczyciel poszedł kupić nam bilety. Wychodzimy w stronę przystanku autobusowego. Tam na wszelki wypadek zatrzymujemy się za jakąś skałą i nauczyciel idzie na zwiady, czy aby jest bezpiecznie. Wraca cały wstrząśnięty, że akurat jest patrol straży granicznej, wiec nie ma mowy, żebyśmy mogli tym autobusem pojechać. Wydał pieniądze i to na nic. Nic tylko trzeba iść piechotą. Mapy dla nas nie miał, ale pokazał nam drogę, zresztą mieliśmy się kierować na południowy wschód. Mieliśmy iść – to było jakieś około stu pięćdziesięciu kilometrów, więc to nie była łatwa droga przez góry. Nie wiem, czy to było [aż] tyle kilometrów, w każdym razie tego dnia zrobiłam najdłuższą moją pieszą drogę w życiu – może nawet blisko stu kilometrów.
Pożegnaliśmy się z nauczycielem dobrym człowiekiem i idziemy. Po drodze napotykamy na dom górski – jest dziewczyna w mundurze frankistowskim. Widzi dwoje żeów – daje nam po rybce wędzonej i po kawałku chleba. Idziemy dalej. Gilbert jest głodny, więc odstępuję mu rybkę, sama zjadam tylko kawałek chleba. Ta rybka była słona, więc [kiedy] zjadł dwie, nie wytrzymuje [bez] picia. Lizał skały, bo było na [nich] trochę rosy, więc lizał tę wodę ze skały, zamiast móc się napić. Tak wędrujemy: w słońcu, zmęczeni, ale posuwamy się. Omijamy wsie, bo wszędzie jest górska straż graniczna, więc nie można się pokazać. Psy by zdradziły, że idzie ktoś obcy i sprowadziłyby straż. Mijając wsie, idziemy ciągle na południowy wschód.
Jest pewnie koło jedenastej w nocy. Jest ciemno. Już dalej nie możemy, [jesteśmy] bez sił. Musimy szukać jakiejś możliwości przespania się. Gilbert znalazł gdzieś jakieś siano i myśmy się przespali parę godzin. Rano budzimy się i patrzymy: leżymy w sianie na skraju ruiny... W Hiszpanii było pełno ruin spalonych domów i mosty były spalone po wojnie domowej, a myśmy po prostu nad przepaścią w tym sianie spali... Znowu to szczęście kuriera, że myśmy tam [nie spadli]. Przecież myśmy już szli nocą, już było ciemno, nie było widać, więc znowu byliśmy uratowani!
Idziemy dalej. Wiemy, że najbliższa miejscowość, gdzie już jest kolej, to Lerida – tak się nazywa to miasto. Dochodzimy do Leridy – to jest końcowa stacja kolei górskiej. Ten dobry nauczyciel dał nam jeszcze pieniądze na pociąg z Leridy do Barcelony i mamy te pieniądze, ale boimy się iść po bilet na stację. Idzie dwunastoletni może chłopak. Odważamy się, dajemy mu pieniądze i pół po francusku, pół po hiszpańsku (w Paryżu uczyłam się przez parę dni języka hiszpańskiego, tak że parę słów znałam) [prosimy]. Dajemy temu chłopcu pieniądze i drżymy. Nie wiem, Polak by może ukradł, ale ten chłopiec nie – kupił nam bilety! Mieliśmy [je] i kiedy pociąg nadjechał do tej końcowej stacji, wsiadamy i jedziemy w kierunku... mamy bilet aż do Barcelony. Jedziemy w różnych wagonach naturalnie, żeby przypadkiem nie wzbudzić podejrzeń, że coś jest nie w porządku i rzeczywiście dojeżdżamy do Barcelony. Dochodzimy do ambasady. Jest wcześnie rano, jakaś godzina szósta, więc nikogo nie ma. Gilbert żegna się ze mną i idzie do ambasady francuskiej, bo on chce do wojska francuskiego w Algierii, a stamtąd, z Hiszpanii wysyłali ludzi do Algierii.
Idę do ambasady [angielskiej]. Czekam na schodach na ambasadora. Przyszedł. Mówię mu hasło – naturalnie mnie usłuchał. Miałam dwa hasła: to jedno – I am a member of the clan Chisholm i drugie – miałam swoją liczbę: „dwa tysiące dwadzieścia”. Daję mu te hasła. Wie, że to jest w porządku i nadaje depeszę do Londynu, że przyszła „Zo” z hasłem, podaje „dwa tysiące dwadzieścia” i czeka na odwiezienie na samolot do Londynu. Depesza poszła, nawet pamiętam dzień (odnalazłam w dokumentach) – 29 marca, więc jeszcze zimno tam w górach było. [Ambasador] zapewnił mi pomocnicę, która mi kupiła ubranie (bo byłam podarta, buty podarte) i dał mi hotel. Czekam na samolot, bo angielskie samoloty przecież „normalnie” latały ze wschodu, z Egiptu, przez Hiszpanię do Wielkiej Brytanii.
Kiedyś jestem na spacerze. W Barcelonie jest takie duże molo w Morze Śródziemne i na tym molo spotykam kuriera polskiego! To jest coś zupełnie niewiarygodnego! „Aruś”, kurier, który przede mną przechodził przez góry, ale szedł bliżej Morza Śródziemnego, przedarł się tam i już był w Barcelonie, a ja dopiero nadeszłam. I myśmy z „Arusiem”, którego znałam z Warszawy, spotkali się w Barcelonie! Był arystokratą, więc myśmy go z „Marcysią” dla żartu nazwały „Arusiem”. Ucieszeni, że jesteśmy razem, możemy porozmawiać o naszych dalszych drogach. Liczę na to, że razem polecimy do Wielkiej Brytanii. Rzeczywiście, przylatuje samolot, [ale] jest tylko jedno wolne miejsce. Naturalnie biorą mężczyznę, a nie kobietę, bo kobieta nie może być ważniejsza od mężczyzny! „Arusia” zabierają do Londynu, a [mnie] nie. Nie przewiduje się następnej okazji samolotowej, wobec tego wściekła żądam, żeby mi kupili bilet do Gibraltaru, że z Gibraltaru na pewno będzie okazja morska, abym pojechała do Wielkiej Brytanii. Kupują mi ten bilet.
Wsiadam do pociągu jedącego przez Madryt. W Madrycie zatrzymałam się w naszejambasadzie, bo ambasada polska w krajach neutralnych działała. Zgłosiłam się do ambasady polskiej, [która] załatwia mi pobyt. Pamiętam, że mogłam zwiedzać muzea – zobaczyłam pomnik odkrywcy Ameryki (jesteśmy przecież w Hiszpanii). W Madrycie byłam krótko, chyba dwa dni, ale pamiętam – byłam w hotelu i na podwórzu tańczyli flamenco. Była gromadka żeów, która tańczyła ten piękny hiszpański taniec. To pamiętam o hotelu madryckim.
Z Madrytu jedziemy dalej do Sewilli. Sewilla jest już blisko, najbliższe miasto Gibraltaru. Ale jest granica między Hiszpanią i Gibraltarem. Mam jakąś (już nie pamiętam) przepustkę daną od ambasadora, tak że mnie przepuszczają. Gibraltar to był garnizon wojskowy, w ogóle kobiet nie było. Kobiety do sprzątania codziennie przychodziły z Hiszpanii przez granicę i za każdym razem musiały (ponieważ bali się szpiegów niemieckich) przechodzić przez rewizję osobistą. Mnie oczywiście także zrobili taką rewizję.
Dostaję się do Gibraltaru i tam jest już nasz polski oficer, który prowadzi mnie i załatwia wszystko, co trzeba. Siedzę w Gibraltarze. Nawet w kinie byłam, bo tam był dość duży garnizon, nawet polski i pamiętam, że prowadzili mnie do kina. W czasie wojny, to było bardzo dziwne dla nas – przecież przychodzę z tej konspiracyjnej Polski!, gdzie tylko „świnie siedzą w kinie (niemieckim)!”
Dostaję miejsce na statku. Z Gibraltaru akurat ma iść konwój liczący aż dziewiętnaście statków. Na kilku statkach są jeńcy polscy, którzy byli wzięci, już nie wiem skąd, z walk we Włoszech pewnie. W każdym razie w tych dolnych pokładach byli jeńcy polscy. Mnie dali pierwszą klasę, a więc pokład najlepszy. Pamiętam, jak jeden z naszych chłopców z tego niskiego pokładu przychodzi do mnie i mówi, że jeden z nich zachorował, bardzo źle się czuje, żebym się postarała o wódkę. Poznałam na tym statku jakiegoś oficera, który chciał mi zrobić przyjemność. Mówię mu o tym. Pamiętam, przyniósł mi butelkę wina dla tego Polaka na dole, który leżał chory. Tam na statku spędziłam Wielkanoc. Był ksiądz katolicki, Szkot, w kraciastej spódniczce naturalnie, za skarpetą miał swój sztylet, tak jak musi być. Nasi chłopcy, jak nie zagrzmieli naszymi pieśniami wielkanocnymi na cały statek! Wszyscy się dowiedzieli, że Polacy jadą!
Podróż trwała ogromnie długo. Normalnie przed wojną z Hiszpanii do Anglii starczyła doba czasu albo mniej – kilka godzin. A tu myśmy prawie że pod Amerykę podjechali, dlatego że tak bardzo baliśmy się ubotów – niemieckich łodzi [podwodnych] i samolotów. Były dwa alarmy! Jak najdalej od granic Europy, jechało się wielkim łukiem od zachodu kanałem brystolskim... W każdym razie do portu w Bristolu.
Dojechaliśmy. Byłam tam 1 maja 1943 roku. Jesteśmy w porcie w Bristolu. Na statku (byłam tak samo honorowana – w pierwszej klasie, mam wszystko, co potrzeba). Wszyscy wychodzą, wszystkich wypuszczają, a mnie trzymają – tak bardzo się wszędzie bali szpiegów niemieckich! Tak że przywołali z Londynu policjantkę angielską. Przyjechała pociągiem do Bristolu. Mnie zrewidowała, jako kobieta i razem jechałyśmy do Londynu, już pociągiem. Ale [wyszłam] z pustego statku – wszystkich wypuścili, tylko mnie nie! W Londynie znowu od razu do więzienia angielskiego, bo muszą sprawdzić, czy nie jestem szpiegiem.
W więzieniu miałam bardzo dobre warunki. Nazywało się Patriotic School. Byłam tam pewnie ze dwa dni i już dali znać do Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Kiedy już się dowiedzieli, że jestem w porządku, że jestem kurierem, że mam hasło i tak dalej i że mogę wyjść z więzienia, przyszedł po mnie oficer polski. Wyszłam i dnia 4 [maja] zameldowałam się w Sztabie Naczelnego Wodza u pułkownika Protasewicza. Poczty oddałam (żeby szybciej doszły) jeszcze w Barcelonie temu angielskiemu samolotowi z „Arusiem”. Tak że poczty już doszły, a ja dopiero byłam tam 4 maja. Zapowiedzieli mi, że zamelduję się u Naczelnego Wodza, generała Sikorskiego, ale to był bardzo krótki meldunek. Myślałam, że generał będzie ciekaw, co się dzieje w AK, ale był już tak zajęty swoim wyjazdem... Wyjechał akurat na wschód, na inspekcję do Andersa, a wiadomo – po powrocie zginął w Gibraltarze. Sikorski mówił mi, że dokładny meldunek złożę mu, jak wróci ze wschodu i już nie wrócił...
Zameldowałam się jako emisariusz Armii Krajowej Naczelnemu Wodzowi – naturalnie. Normalny meldunek złożony, ale nie mogłam przekazać tego, co mi kazano. Miałam po pierwsze do przekazania bardzo ważne informacje dotyczące łączności z krajem i jej poprawy. Ale miałam dwie misje: jedna misja do Oddziału Krajowego Sztabu Naczelnego Wodza w sprawie łączności zagranicznej, a druga misja nadana przez Marię Wittekównę, szefa Wojskowej Służby Kobiet w Oddziale I Komendy Głównej Armii Krajowej – miałam spowodować, żeby wreszcie Rząd na Uchodźstwie wydał ustawę, dekret z mocą ustawy pozwalający kobietom być żołnierzami. Myśmy według ustawy przedwojennej mogły być tylko jako ochotniczki w pomocniczej służbie wojskowej. A tu chodziło o dekret pozwalający nam być normalnymi żołnierzami. To była moja druga misja.
Jak już mówiłam, miałam te dwie bardzo ważne misje do wykonania. Pierwsza misja to była misja łącznościowa. Moim zadaniem było śledzić w aktach Sztabu Naczelnego Wodza wszystkie dotychczasowe drogi kurierskie z kraju i do kraju po to, żeby zwiększyć bezpieczeństwo. Już prawie że bezpieczne (można to tak nazwać) były drogi z Londynu do Warszawy od czasu, kiedy podjęli służbę cichociemni, bo zabierali pocztę i w parę godzin poczta była w kraju. Natomiast w tamtą stronę droga trwała często po kilka tygodni zanim ktoś z Warszawy dotarł do Londynu. Moja misja to była właściwie taka dosyć papierkowa robota – śledzenie depesz (bo wszystko załatwiało się depeszami, radiotelegramami), jak szli kurierzy. Nad tym siedziałam kilka tygodni – dzień po dniu, normalnie jako urzędnik.
W Anglii oficerowie w Sztabie Naczelnego Wodza mieli bardzo wygodne życie, zupełnie jak w czasie pokoju. Nalotów prawie nie było. Przez jakiś czas były loty na Wielką Brytanię, ale potem był spokój, normalne życie, jedzenie, spanie w hotelu i tak dalej. Ale czekała mnie droga powrotna. Tę pierwszą misję udało mi się wykonać – ciężką pracą biurową zestawiłam wszystkie drogi poczt w jedną i w drugą stronę. Natomiast z druga misją były trudności. Miałam dokładne instrukcje od wówczas pułkownika Marii Wittekówny, jak załatwić tę sprawę. Po prostu musiałam spotykać się z Ministrem Obrony Narodowej tego rządu uchodźczego i z jego urzędnikami, żeby przygotować ten dekret (w [tamtych] warunkach miał moc ustawy), który by wreszcie kobietom dał prawo do tego, żeby były żołnierzami zasadniczej służby wojskowej, a nie pomocniczej. Bardzo dużo konferencji, tłumaczenie, na czym polega służba kobiet, w jakich działach kobiety służyły – w tak różnych działach, o których ludność cywilna w ogóle nie wiedziała: i służba minerska, i wywiadowcza, zwłaszcza łącznościowa, sanitarna, utrzymywanie kontaktów dla wszystkich, żeby ukryć konspiracyjną robotę. Tak że był ogromny dział roboty kobiecej, o której nie wiedziano, ale przede wszystkim kobiety nie miały żadnych praw.
Na szczęście sprawa się udała i w październiku roku 1943 wyszedł dekret z mocą ustawy, dzięki któremu Komendant Główny AK Tadeusz „Bór” Komorowski mógł wydać rozkaz, że kobiety czynne w wojsku są żołnierzami, stąd miały prawo do awansowania i do odznaczania. Przed tym, na przykład ja, mająca wyższe wykształcenie, mająca wyszkolenie Przysposobienia Wojskowego Kobiet zawsze byłam tylko ochotniczką służby pomocniczej, a powinnam była mieć co najmniej stopień kapitana czy majora. Kobietom nie chodziło o zaszczyty, to było zupełnie nieistotne. Mężczyznom chodziło o awanse, to jest zresztą jasne. Kobietom nie, ale kobietom były potrzebne te awanse, żeby mogły dobrze pełnić swoją służbę, dlatego że mnie, ochotniczkę pomocniczej służby mógł nie słuchać mój podwładny, który był majorem. Myśmy nie mogły właściwie wypełniać służby nie mając praw żołnierskich i dlatego tak bardzo Maria Wittekówna walczyła o te prawa. To się udało, a więc można uważać, że obydwie moje misje się powiodły.
Powinnam jechać z powrotem do kraju, taki miałam rozkaz. To było dziwne dla oficerów ze sztabu, bo kto przybywał z kraju, przeważnie zostawał na emigracji, a ja chciałam miałam jechać z powrotem. Nie bardzo nawet chcieli mnie puścić, dlatego że nie byłam bardzo pozytywnego zdania o pracy Sztabu Naczelnego Wodza. Nie chodziło im o to, żebym jak najprędzej wróciła do Polski. Wobec tego wysłałam depeszę do Warszawy, że proszę o spowodowanie, o rozkaz, że mam wrócić. Przyszły dwie kolejne depesze: „»Zo« ma wrócić!”. Przecież pojechałam po to, żeby poznać łączność i to, co poznaję, przekazać w kraju, a więc musiałam wrócić i chciałam wrócić do kraju.
Wobec tego pułkownik Protasewicz powiedział: „Jedzie pani z powrotem”. Ale jak? Jak zorganizować powrót do kraju? Miało być tak: samolotem do Szwajcarii, ze Szwajcarii do Niemiec południowych, potem stamtąd już własnymi drogami (byłam kurierką, umiałam to robić) dotrzeć do Polski. To by trwało kilka tygodni, wszystko razem. Pułkownik Protasewicz mówi:” Szukam dla pani drogi. Chyba że jest taka droga, że pani skoczy, ale przecież pani nie skoczy...”. Mówię: „Dlaczego nie skoczę? Natychmiast!”. Wobec tego zostałam posłana na kurs dla spadochroniarzy. Z tym że spadochroniarze, którzy tak dowcipnie są nazwani cichociemnymi, musieli przechodzić rozmaite kursy przed przylotem do Polski. Musieli się choć trochę nauczyć konspiracji, sposobów działania konspiracyjnego, musieli poznać łączność, a ja tej wiedzy nie potrzebowałam uzyskać. Musiałam się tylko nauczyć samego skoku, nic więcej. Pada rozkaz: „»Zo« idzie na kurs spadochronowy!”. Pojechałam, odbyłam ten kurs, odbyłam kilka skoków. Bardzo lubiłam te skoki, udawały się dobrze, owszem były przedtem kursy ćwiczebne, a potem właściwe.
Po odbyciu kursu poszłam na miejsce oczekiwania, to znaczy miejsce, gdzie gotowi do lotu cichociemni czekali na odpowiednią noc. Trzeba było dobierać noce księżycowe, odpowiednią pogodę, odpowiednie rozmaite okoliczności, o których dowiadywano się z kraju: która część kraju jest bardziej zagrożona, która mniej. Na tej stacji oczekiwania napisałam, pamiętam, mój ostatni raport z pracy w Oddziale VI Sztabu Naczelnego Wodza – to był ten Oddział Krajowy przygotowujący wszystkie sprawy krajowe. Tam napisałam długi raport dla Oddziału VI, który naturalnie poszedł także do kraju.
Jest 9 [września] i jest zapowiedź: „Będzie lot”. [Operacja Neon 4.] Przychodzi rozkaz: „Tej nocy »Zo« wyleci do kraju!”. Przyjeżdża samochód, jadę na lotnisko. Tam jest rewizja osobista wylatujących. Byłam oburzona – dlaczego dokładna rewizja osobista? Ale to było słuszne, bo cichociemni nie wiedzieli, jak się w konspiracji zachowywać. Uważali, że mogą robić na przykład taką rzecz (i niejeden na tym ucierpiał): na karteczkach napisali sobie adresy swoich rodzin i bliskich, że jak będą w kraju, porozumieją się zaraz z nimi. A to był podstawowy, główny grzech konspiracyjny – mieć przy sobie notatki, które mogłyby zdradzić nasze drogi. Po przejściu rewizji odprowadził nas pułkownik Protasewicz, szef „Szóstki” do samolotu.
Wchodzę z moimi dwoma kolegami Bolesławem Polończykiem „Kryształ” i Fryderykiem Serafińskim „Drabiną” do samolotu, a samolot prowadził kapitan Stanisław Król, słynny pilot. Jest godzina jakaś siódma pewnie, w każdym razie pod jasny jeszcze wieczór. Samolot się wznosi – lecimy do Polski! Kiedy się leci nad Kanałem LA Manche, widać wodę, ona lśni! Woda odbija się blaskiem, dalej cudny widok na Morze Północne! Lecimy nad Niemcy północne. A tam dostajemy się pod Flaki (Flaki to była niemiecka artyleria przeciwlotnicza). Dostajemy w skrzydło. Możemy być trafieni, więc szybko skierowujemy samolot do Szwecji, na północ. Dopiero od północy do ujścia Wisły (Wisła nocą się świeci), biegiem Wisły w kierunku Warszawy, gdzie czeka nas miejsce lądowania (niedaleko Warszawy, koło Józefowa).
Punkt odbioru nazywał się „Solnica”. Pilot nie może odnaleźć tego zrzutowiska. A lotnisko wyglądało zawsze tak, że kilka dziewcząt i chłopców układało się na ziemi, rzędem plecami. Na piersiach [mieli] dużą latarnię elektryczną, ciała ułożone w kształcie strzałki, a strzała ustawiona w kierunku z wiatrem, żeby był znak dla samolotów, jak wiatr wieje i jakie będzie lądowanie. Pilot „Król” nie mógł tego odnaleźć, dość długo błądził i już się martwił, czy mu wystarczy benzyny na powrót do Wielkiej Brytanii, jeżeli nie odnajdzie [lotniska]. Ale na szczęście wreszcie dojrzał tę „Solnicę”.
Krąży kilka razy – wiemy, tu zeskoczymy. Wewnątrz samolotu jest czerwona lampa, która za chwilę zabłyśnie na zielono i za chwilę dostaniemy ten znak skoku. Panowie mówią: „Panie mają pierwszeństwo” i mam pierwsza skoczyć. Jest zielone światło! Dispaczer mówi: Go! – i skaczę. Jest taka okrągła dziura w podłodze samolotu, normalnie zakryta deskami. Siedzimy kołem na brzegu tej dziury, nogi spuszczone, ciało związane sznurem zamkniętym w samolocie spadochroniarzy, który przy zeskoku zerwie się i otworzy. Kiedy już jesteśmy nad właściwym miejscem zrzutu, pada hasło: Go! Skaczę, spadochron szczęśliwie się otwiera i ziemia się zbliża do mnie, a nie ja do ziemi! Zupełnie mam wrażenie, że ziemia do nas przylatuje! Ląduję – odbiłam mocno pięty, ale jestem na ziemi! Po chwili widać – tamci skoczyli w dość dużym rozrzucie, bo każda sekunda daje dla samolotu wiele metrów przestrzeni.
Jesteśmy we troje na dole, a tym razem nasz samolot miał nie tylko skoczków, ale także kilkanaście kontenerów – zwykle tego nie było. Kontenery to były duże metalowe beczki naładowane bronią, lekarstwami – te zwykle szły oddzielnymi lotami. Z dość dużym rozrzutem znalazły się naokoło Solnicy i tam zostało wszystko wyszukane. [Ktoś] prowadzi nas do „meliny”, miejsca postoju, do umówionego miejsca, gdzie myśmy mieli przespać pierwszą noc w Polsce.
Pamiętam jeszcze byłam w powietrzu i z powietrza krzyczę hasło: „Janka, Janka!” Skaczę na dół. Tam Komendant Solnicy przyjmuje mnie z otwartymi rękoma i… odskakuje – kobieta! Tego nie spodziewał się. Jestem wreszcie w Polsce! Uklękłam...
Przenocowało się tam u pani Krystyny Książkiewicz (obecnie pani Serafińska, żona „Drabiny”) i tam dopiero spostrzegłam, że popełniłam wielki błąd – jak na taką doświadczoną konspiratorkę, jaką przecież jestem. Byłam normalnie ubrana, żeby po zeskoku móc w Polsce chodzić, jako zwykły Polak cywil. Miałam jakąś granatową suknię, a gospodyni lokalu mówi do mnie rano: „Co mi pani zrobiła?” Otóż ona, kiedy położyłam się spać, zrewidowała jednak rzeczy zrzutków. Bała się, bo gdyby gestapo przyszło i dowiedziało się, kim są jej goście, to można się domyślić, co by było! Znalazła w tej sukni wszyte potniki z angielską pieczątką. Taki grzech konspiracyjny popełniłam! Naturalnie ona spaliła je od razu.
Teraz normalnie byłam Polką, normalnie wsiadłam do kolejki podwarszawskiej nie zatrzymując się dłużej na melinie. Tamci dwaj, „Kryształ” i „Drabina” musieli się zatrzymać dłużej, bo nie umieli „chodzić po Polsce”. Trzeba było najpierw dać im obstawę, żeby razem z nimi dojechać do Warszawy. Tam dostali się w ręce tak zwanych ciotek. „Ciotki” to były panie, które ich nocowały i uczyły chodzenia po okupowanym kraju. Cichociemni skaczący myśleli, że w kraju jest tak, że za każdym prawie krzakiem siedzi gestapowiec i ich obserwuje. Oni chwytają szybko za pistolet, a sam ten ruch by go zdradził obserwującym. Wszędzie były takie drobne niebezpieczeństwa, których trzeba było unikać.
Jestem w Polsce. [Jadę] kolejką EKD do [Warszawy]. Mam jeszcze w pamięci adres znajomych z poprzedniej służby. Poprzednio byłam kurierką w Komendzie Głównej Armii Krajowej. Moją przełożoną była „Marcysia” Emilia Malessa. Zgłaszam się do niej, że jestem i znowu służę w „Zagrodzie”, a więc długie sprawozdania, jak to wszystko było, jak to trzeba ewentualnie zmienić w wyruszaniu kurierów i tak dalej. Jestem na krótkim urlopie, a potem okazuje się, że w „Zagrodzie”, w mojej komórce nastąpiła groźna wsypa. Żeby ta wsypa nie objęła przypadkiem także i mnie (ponieważ ten, który wsypał, znał mnie, ale nie znał mojego prawdziwego nazwiska – Jarach, to była wsypa Jaracha), więc dali mnie na tak zwaną kwarantannę. To znaczy, musiałam udawać zakonnicę postulantkę i pojechałam pod Warszawę do Szymanowa do sióstr zakonnych Niepokalanek. Przebywałam tam przez cały miesiąc, ale po miesiącu okazuje się, że myśmy były dobrze zakonspirowane.
[...] W powietrzu wisiała myśl o Powstaniu. Nie wytrzymałam dłużej i sama, bez rozkazu wybrałam się z Szymanowa do Warszawy. Zameldowałam się u pani Haliny Piwońskiej – to była zastępczyni Marii Wittekówny. Ona daje mi nowy przydział, już nie do „Zagrody”, bo jednak [coś] jeszcze może grozić, tylko do Szefostwa Wojskowej Służby Kobiet, do Marii Wittekówny, gdzie będę w jej sztabie współpracowała jako inspektorka. Od tego czasu zamieszkałam u sióstr Urszulanek na ulicy Dobrej i tam zbliżył się 1 sierpnia.
1 sierpnia... Rozkaz o godzinie „W” nie dotarł na czas, bo to był sztab, to nie było wojsko frontowe. Pamiętam, że jestem na ulicy Dobrej. Weszłam do apteki, żeby coś kupić i ktoś mi szepcze: „Godzina »W«!” – wiedziałam, co to znaczy. Patrzę – jest godzina druga. Lecę do mojego mieszkania, to znaczy do sióstr Urszulanek i mówię: „Godzina »W«! Dzisiaj będzie godzina »W«!”. Pamiętam, że siadłam z drugą koleżanką Wacką Zastocką (także kurierką z „Zagrody”), przy oknie na pierwszym piętrze u sióstr Urszulanek i czekamy na godzinę „W”!
Jest godzina piąta. Idzie patrol uzbrojony w pistolety. Od ulicy Dobrej w górę do Uniwersytetu idzie taka mała uliczka, Tamka. Ten patrol idzie tą uliczką, a naokoło, blisko Uniwersytetu siedzą „gołębiarze”... Padają strzały, patrol pada! Wobec tego my z Wacką zeskakujemy z okna, gdzie patrzyłyśmy na pójście tego patrolu. Widziałyśmy, że w sieni na parterze były nosze – lecimy, żeby tymi noszami przynieść rannych. Ale tymczasem siostry już wyrywają nam nosze. A one mają przydział do nich, [są] sekcją sanitarną, więc nie dają nam, bijemy się o [nie]! Ostatecznie ustępujemy. Siostry biorą nosze i lecą tam, żeby wziąć rannych. Niemcy naturalnie nie patrzą na czerwony krzyż sióstr, strzelają, siostry także padają. Nie można ratować, trzeba czekać do wieczora i dopiero wieczorem, po ciemku można było tych rannych przenieść do szpitala.
Jesteśmy już w stanie euforii, bo to był stan zupełnej euforii, ten 1 sierpnia. To Powstanie, ta ludność – nagle znalazły się flagi polskie! W czasie konspiracji, a jednak były, zakwitły w oknach! Ludzie wychodzą, krzyczą, tańczą, cieszą się! Ale także kryją się, bo są gołębiarze. Siedzimy zamknięte w naszym sztabie. Tylko jedna zostaje wyznaczona na łączniczkę – idzie zameldować o nas do Komendy Głównej, która jest w wielkim gmachu PKO, który potem poszedł od bomby. Wraca ranna, druga wraca postrzelona przy przeskoku przez Nowy Świat. Tak że wojna trwa. Są ranni, są zabici. Na przeciwko jest elektrownia – jest bombardowana.
Dostajemy rozkaz przeniesienia się z naszej kwatery na ulicęchyba Słowiczą... jest taka ulica. Tam [na] jakiś czas idziemy i tam zorganizowałyśmy szybko szpital polowy. Był taki [zwyczaj] [...] – warszawianie wszędzie organizowali stawy przeciwlotnicze na wszelki wypadek. My obok takiego zbiornika wodnego, na parterze domu, w którym się mieścimy, urządzamy szybko szpital polowy. Ponieważ jest bombardowanie i ulic, i z góry, i z domów, więc są ranni. Zajmujemy się tym szpitalem.
Po krótkim czasie dostajemy rozkaz przeniesienia się na Śródmieście-Południe, a więc trzeba się przedostać przez Aleje Jerozolimskie. Pamiętam, jak podziwialiśmy [...] barykady – były budowane z worków z cukrem, bo akurat mieli to pod ręką. Bardzo dobrze było zrobione to przejście. Ale musimy długo czekać na przepustkę. Tam nie wolno było pójść bez przepustki, a pierwszeństwo mieli ci, którzy byli we frontowej robocie, a myśmy byli w drugim rzucie. Ale po jakimś czasie dostajemy prawo przenoszenia się na drugą stronę, na Śródmieście-Południe. Pamiętam, [jak] podziwialiśmy głupotę, to znaczy: idzie zespół kobiet i taska maszynę do szycia, bo miały rozkaz jak najwięcej opasek uszyć – tak jakby w [Śródmieściu]-Południu nie było maszyn do szycia! One przez tunel i przez tę barykadę taszczą maszynę do szycia!
Przenosimy się na ulicę Kruczą. Dostajemy nowy lokal, bardzo ładny, duży zbiór książek, piękne obrazy. Jakiś bardzo zamożny Warszawianin [miał] sześciopokojowe mieszkanie, które my zajmujemy. Zapamiętałam taki interesujący szczegół: mianowicie przychodzi ktoś z Ministerstwa Kultury (podziemnego naturalnie) i rekwiruje obrazy, żeby przy bombardowaniu ich nie niszczyło. Wskazuje: „To, to, to trzeba zanieść do piwnicy i porządnie zdeponować te obrazy”. Patrzymy, a nam znikły słoje z pomidorami! Już zaczął się głód w Warszawie, już o żywność było trudno, więc widzieli te słoje i sobie po jednym zabrali! Tak to było. Nikt im nie brał tego za złe.
Byliśmy tam dłuższy czas. Pamiętam, któraś zdołała przynieść Komendantce Naczelnej, to znaczy Marii Wittekównie, kilka pomidorów z pola, bo akurat na Polu Mokotowskim były działki i były tam pomidory. To już był smakołyk, bo o witaminach już nie można było marzyć, mleka nie było przecież zupełnie. Po wodę chodziło się do studni, zresztą nawet niedaleko nas, dosyć głęboko wykopanej, ale niestety ostrzeliwanej, tak że często wracało się z dziurawymi wiadrami i ta cenna woda strzykała z dziurek.
Tam myśmy byli aż do upadku Powstania. Tymczasem dostałam rozkaz przedarcia się z ludnością cywilną do Krakowa i odbudowy przejścia „Zagrody” do… Liczono, że mnie uda się tam przedostać. Razem z Wacką Zastocką (to było chyba 2 października) wyszłyśmy przez przejście koło Politechniki. Niemcy nas puścili, miałyśmy tylko małe pakunki. Wędrujemy w kierunku na Pruszków. Chodziło teraz o to, żeby wydostać się z tej rzeki ludzkiej wędrującej na Pruszków, bo Niemcy kierowali [tam] wszystkich do obozu. Były obstawione ulice i tym wąskim przejściem ludzie szli gromadą na ten Pruszków. Pamiętam, z Wacką Zastocką miałyśmy ciepłe kurtki i w kurtce wszyty był kawałek białego jedwabiu. Na tym jedwabiu na maszynie był napisany rozkaz, że każdy przedstawiciel Armii Krajowej ma pomóc w przedostaniu „Zo” i „Zoji” (to znaczy Wacki Zastockiej) do Krakowa. My w Warszawie nie wiedzieliśmy, jak wygląda Polska, czy w ogóle Polska istnieje, czy pociągi chodzą, bo myśmy w Warszawie przecież dwa miesiące byli zupełnie zamknięci.
Teraz tak: trzeba dojść przynajmniej do Skierniewic, żeby wsiąść w pociąg i pojechać dalej. Idziemy – jest za daleko piechotą. Wobec tego idąc w szeregu na Pruszków, rozglądamy się, a tutaj, obok tego strumienia ludzkiego lecą niemieckie ciężarówki wojskowe. Leci ciężarówka z dużą przyczepą. Wskakujemy z Wacką od tyłu do tej przyczepy i kładziemy się na podłogę ukrywając się, bo to żołnierz prowadzi ten samochód. Co było w tej przyczepie? Podkowy! Niemcy tuż po Powstaniu grabili z Warszawy wszystko, co się dało, nawet podkowy! Ktoś litościwy rzucił jakąś pierzynę i my na tych podkowach, pod pierzyną, leżymy ukryte a Niemiec nas wozi.
Dowoził [nas] do miasteczka niedaleko, na zachód od Warszawy (w każdym razie na noc się tam zatrzymali).To chyba Błonie. Idzie straż, normalnie patrol. Wartujemy, obserwujemy, w jakich przerwach przechodzą koło samochodu. Kiedy się zrobiło ciemno i powolutku jasno, wyskakujemy z Wacką i ukrywamy się gdzieś szybko w jakimś domku podmiejskim (to małe miasteczko). Tam trochę siedzimy. Dają nam śniadanie – pierwszy raz znowu pijemy mleko, jajko nam dali, więc to już były takie cuda! Najadłyśmy się i co dalej? Znam Szymanów, [idziemy] do klasztoru w Szymanowie, gdzie byłam postulantką. Od tego miasteczka Błonie piechotą idziemy do Szymanowa.
Docieramy ostrożnie po paru godzinach. Dzwonimy do furtianki, ona otwiera. Proszę, żeby [prowadziła] do siostry przełożonej. Siostrą przełożoną była księżniczka Sapieżanka, siostra arcybiskupa Sapiehy. Mówimy jej, że my z Powstania, że musimy się szybko przedostać do Krakowa. Odchylam połeć [kurtki], ona klęka i całuje podpis „Bora” Komorowskiego.
Po pół godzinie już mamy bryczkę z końmi. Wsiadamy i jedziemy z Szymanowa do Skierniewic. Tam kupują nam bilet do pociągu do Krakowa. Jedziemy przez Częstochowę, [tam] nocujemy. Przed wojną nie byłam w Częstochowie. Pierwszy raz tam jesteśmy, nad ranem – akurat obraz się odkrywa, tak że to było duże przeżycie. Stamtąd znowu pociągiem aż do Krakowa.
Jak jesteśmy w Krakowie, docieramy do komendanta AK. Kraków nazywał się „Muzeum”, miał kryptonim „Muzeum”. Komendant AK daje mi łączniczkę i dostęp do radia nadawczego. Przez radio dajemy depeszę do Londynu, że „Zo” przechodzi do Krakowa, że „Zagroda” z palącej się Warszawy przenosi się do Krakowa. Odtąd łączność była przez Kraków. „Marcysia” po wyjściu z Warszawy uciekła z transportu z małym dzieckiem na ręku, (więc było łatwiej). Dojechała do Krakowa i tam już odtąd znowu funkcjonowała „Zagroda”, funkcjonowali kurierzy i przede wszystkim radio było czynne. I ja tam dalej byłam.
Wtedy dostałam rozkaz jeszcze raz pójść do Londynu, ale już w zupełnie innych warunkach. Dostałam rozkaz od Marii Wittekówny, żeby nakłaniać kobiety, żeby jednak wróciły do Polski po zakończeniu wojny (bo wojna się już kończyła). Miałam trochę adresów kontaktowych. Z Wacką Zastocką zabrałyśmy się i dojechałyśmy na Śląsk. Na Śląsku miałam kontakt w naszym dawnym schronisku Przysposobienia Wojskowego Kobiet w Istebnej, ale okazało się, że stróż tego schroniska zaprzedał się Niemcom. Wobec tego ten kontakt upadł i nawet mogłyśmy być podejrzane. Szukamy następnego kontaktu – znowu nie ma i znowu nie ma, już wszystkie kontakty upadły. Widzimy, że nie dojdziemy tamtędy, że trzeba szukać zupełnie innej drogi. Wracamy do Warszawy. Tego zadania nie wykonałyśmy, drugi raz już nie pojechałyśmy.
Odtąd byłam krótko w Warszawie, ciągle jeszcze uważając się za żołnierza... Potem byłam także w Krakowie, tak jak mówiłam. Z Krakowa pojechałam do Torunia. Zaczęło się życie powojenne, zupełnie inne.
Siedziałam w więzieniu od 5 września 1951 roku za działalność na szkodę państwa; miałam wyrok. Najpierw chcieli wyroku śmierci. Potem dali mi wyrok dziesięć lat, potem zrobili z tego siedem lat, potem pięć lat, jak już była „odwilż”. Wypuścili [mnie] 24 lutego 1955 roku. Byłam potem nauczycielką i „normalnie” niby uczyłam... Nienormalnie, bo trudno mi [było] o posadę, ale uczyłam! [...]
Wróciłam do Warszawy [na] jakiś czas. Zameldowałam się u pani Marii Wittekówny, a [ona] próbowała w tych nowych warunkach odtworzyć jakieś możliwości dalszego istnienia Przysposobienia Wojskowego Kobiet. Rzeczywiście utworzono przy Ministerstwie Obrony Narodowej Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego i tamże Wydział Kobiecy. Ona szukała gdzie, kogo jeszcze ze starszych instruktorek ma i myśmy się zaciągnęły do tej komunistycznej już właściwie organizacji, do tak zwanego PUWF-u (Państwowy Urząd Wychowania Fizycznego). Byłam tam inspektorką. Myśmy utworzyły nawet obóz letni, szkoliłyśmy instruktorki. Teraz się nie wie o tym, ale wtedy cały czas czekaliśmy na trzecią wojnę światową! Cały czas żyło się w przekonaniu, że wojna się nie skończyła, tylko teraz się zacznie trzecia wojna! Maria Wittekówna uważała, że trzeba znowu jak najbardziej, jak najszybciej, jak najwięcej szkolić kobiet do tej nowej wojny. I dlatego będąc nauczycielką, równocześnie byłam komendantką hufców szkolnych Przysposobienia Wojskowego Kobiet.
Ale niestety komuna coraz głębiej wchodziła w miąższ narodu polskiego i przemienili ten państwowy urząd. Zrobili z tego „Organizację Służby Polsce”. To już była zupełnie komunistyczna organizacja. Wtedy nie wytrzymałam i powiedziałam Marii Wittekównie: „Odchodzę do służby nauczycielskiej. To jest także potrzebne i tam będę pracowała” i odeszłam. Ona jeszcze została w tym państwowym urzędzie, ale wkrótce ją zaaresztowali, na krótko bardzo, naturalnie jakoby za szpiegostwo, za współpracę z Niemcami i tak dalej – takie to były oskarżenia. Była krótko w więzieniu, wypuścili ją.
Mnie zaaresztowali w 1951 roku, więc dosyć późno, dlatego że w międzyczasie jednak ta Polska na uchodźstwie myślała, że da się utworzyć pod komuną takie samo państwo podziemne, jakie było w AK. Utworzył się WiN – Wolność i Niezawisłość. Należałam do tej organizacji i prowadziłam pracę kolportażową. Byłam w Poznaniu to się nazywało Obszar Zachodni, zdaje się. Pamiętam, że jeździłam do Szczecina, do Gdańska z walizami, z ulotkami i tak dalej. Ale to się też skończyło.
Uczyłam, a tymczasem przyjechał do Polski wysłaniec generała Tokarzewskiego, który miał tutaj zorganizować wywiad. Ponieważ przyjaźniłam się z jego siostrą, więc miał mój adres. Przysłał do mnie swoją łączniczkę, swoją ciotkę, która zwerbowała mnie do tej siatki. Niestety siatka wpadła w 1951 roku i wtedy mnie zaaresztowali i dali ten wyrok – najpierw śmierć. To upadło dość szybko, bo było zupełnie bez sensu. Potem dziesięć lat, z tego się zrobiło siedem, zdaje się, potem pięć – ciągle zmiany, ciągle bez adwokata, bez wszystkiego, tylko te – myśmy nazywali to „kiblówki sądowe”, bo siedziało się w więzieniu z kiblami.
Kiedy już byłam „po wyroku”, to z Mokotowa przywieźli mnie do więzienia do Fordonu.
Przesłuchania były bardzo przykre, dlatego że perfidnie robili to zawsze nocą, kiedy człowiek był niezupełnie pewny siebie, zmęczony. Wyrywali o godzinie pierwszej w nocy, ostre światło, zgrzyt kluczy, strażnik wskazuje palcem: „»E-Zet«!” (bo w więzieniu się nazywałam „E Zet”), przychodzi bezpieka, ci funkcjonariusze i prowadzą do tak zwanego „śledzia”, to znaczy oficera śledczego.
Samo aresztowanie było w Olsztynie, dlatego że w Olsztynie byłam nauczycielką. Tam mnie zaaresztowali i zawieźli do Mokotowa. W Mokotowie przesiedziałam w śledztwie z rok i zawsze z tymi wstrętnymi przesłuchaniami. Wtedy najgorsze było dla nas to, że wynaleźli jarzeniowe światła. Człowiek wyrwany ze snu o godzinie dwunastej w nocy, a o dziewiątej wieczorem trzeba było się rozebrać i kostkę ubrania postawić na korytarz – nie wolno było być w nocy w celi w ubraniu. W nocy przychodzą: „»E-Zet«!” i prowadzą do śledzia. Tam jest takie okrągłe krzesełko – taboret – jeżeli się odwróci, to są trzy nóżki z ostrymi [zakończeniami] – na tym się siedziało. Cały czas te same pytania: a gdzie wtedy, a gdzie wtedy, a kto, a co, a jak?... i tak dalej. Niewiele miałam do powiedzenia. Zresztą po prostu tej akcji wywiadowczej nie było, dlatego że Andrzej Czajkowski, który do mnie przyjechał niczego u mnie nie uzyskał. Uważałam, że to już jest niepotrzebne – ten wywiad to już nie był dla Polski, bo Polska już była pod komuną. To był wywiad dla Anglii – dlaczego mamy umierać za Anglię? Odmówiłam jemu, że nie będę w tej siatce, ale kiedy była ta wpadka, to jednak ktoś powiedział, że byłam wezwana do tej siatki. To wystarczyło, żeby dostać ten dziesięcioletni wyrok, mimo że odmówiłam i nie nawiązałam kontaktu.
Potem, kiedy nastąpiła odwilż, wypuścili mnie. Z Fordonu wysłali mnie do Bojanowa. Bojanowo to było więzienie dla bardzo wielu młodych dziewcząt, dlatego że cała młodzież szkolna była zakonspirowana. We wszystkich szkołach średnich tworzyły się małe organizacje konspiracyjne, przeciwko komunie naturalnie. Tych młodych konspiratorów, chłopców i dziewczyny, wsadzali do więzień. W Bojanowie było duże więzienie dla dziewcząt. Były [tam] dziewczęta siedemnastoletnie, tuż przed maturą, które miały wyrok piętnaście lat więzienia! Tak że to były okrutne dzieje w Bojanowie. Ale [jak] siedziałam w Fordonie, dyrektorka więzienia (czy jak ona się wabiła) pyta mnie, czy jako nauczycielka chciałabym tam uczyć. Pomyślałam sobie – lepiej uczyć, niż siedzieć w więzieniu i zgodziłam się.
Zawieźli mnie do Bojanowa koło Rawicza. Miałam uczyć w szkole podstawowej, bo wolno tam było otworzyć szkołę podstawową. Tam udała mnie się rzecz, z której jestem zawsze dumna – to znaczy był tam młody dyrektor więzienia, który się uważał za polskiego Makarenkę. (Za komuny najważniejszy pedagog, to był Rosjanin Makarenko).Dyrektor siebie uważał za młodego Makarenkę i zdołałam go namówić, żeby... Było tak: po wojnie, kiedy zaczęłam znowu uczyć jako nauczycielka, uczyłam w szkołach dla dorosłych i w szkołach korespondencyjnych dla ludzi, którzy pracowali i uczyli się równocześnie. Kiedy mnie wsadzili do Bojanowa, zdołałam przekonać tego „Makarenkę”, że w Bojanowie trzeba zrobić punkt kontaktowy pobliskiej szkoły korespondencyjnej. Udało mi się! W Lesznie, niedaleko Bojanowa, było normalne liceum korespondencyjne i oni się zgodzili na utworzenie w więzieniu punktu konsultacyjnego (bo takie punkty się tworzyło naokoło tej szkoły). Naturalnie temu dyrektorowi chodziło o to, że strażnicy mogli zdobyć w ten sposób maturę, bo byli po szkole podstawowej albo nawet podstawowej nie mieli. Ale mnie się udało też dla tych więźniarek – mogły być uczennicami szkoły korespondencyjnej. Prowadziłam tam matematykę. Była jakaś [więźniarka] z wyższym wykształceniem, inżynier – prowadziła fizykę i chemię. Ktoś inny znowu geografię. Przyjaciółka moja (zaprzyjaźniona w więzieniu) była polonistką i prowadziła też historię. W ten sposób ta młodzież była czymś zajęta, to było ważne. [Dziewczęta] się uczyły w liceum korespondencyjnym. To była moja jedyna radość w więzieniu.
Ach, Gilbert! Jak myśmy się pożegnali w Barcelonie (on poszedł do ambasady Francji, a ja do ambasady Anglii), powiedziałam mu, że po wojnie przyślę list na poste restante. Ale nie pamiętałam jego nazwiska, a Gilbert nie starczyło, tak że już nie było kontaktu. Myśmy się umówili, że w Toulouse na poste restante będzie czekał mój list. Ale myślę, że [Gilbert] zginął w czasie walk w Algierii, bo tam były ciężkie walki, że nie przeżył wojny. Może pamiętał moje nazwisko, może nie, w każdym razie myśmy się już nie odnaleźli.
To był przyjaciel, poznany w drodze do Francji południowej bardzo polubiliśmy się. Był młodszy ode mnie. Gilbert... Bardzo dzielny chłopak...
To wzięło się stąd: mój starszy brat, Alfons Zawacki, był porucznikiem Wojska Polskiego i miał żonę Zofię, którą wołał „Zo”. Bardzo ją lubiłam, więc jak trzeba było zmienić pseudo (bo na Śląsku byłam „Zelma”), a wiedziałam, że w telegramach trzeba jak najmniej miejsca zajmować, więc wybrałam „Zo” i często z tego robili „70”. Zamiast „Zo” pisali pseudo „70”, ale to było „Zo” od Zofii.