Eugenia Mazurek „Janka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Eugenia Mazurek, pseudonim „Janka”. Urodziłam się w 1927 roku.

  • W jakiej formacji pani walczyła?

To była moja 50. drużyna harcerska, „Szare Szeregi” oczywiście. W czasie Powstania byłam przydzielona do harcerskiej służby pomocniczej na Żoliborzu i moim komendantem był Wiesław Czajczyński, pseudonim „Robert”.

  • Gdzie się pani urodziła i wychowała?

W Warszawie.

  • A dokładnie?

Urodziłam się na placu Trzech Krzyży, a do 1939 roku mieszkałam w Śródmieściu na ulicy Złotej 56a.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mój tata był robotnikiem i pracował u Norblina w czasie okupacji, bo to była firma niemiecka. Były potem kłopoty, nie było co jeść, bo nie pracował. Ale nie chciał pracować u Norblina. Od razu się zwolnił.

  • A pani matka?

Mama nie pracowała, nas była trójka i zajmowała się rodziną.

  • Jakie wychowanie pani otrzymała od rodziców i ze strony szkoły?

Moi rodzice, mimo że byli to ludzie prości, to myślę, że niektórzy mogliby się od nich uczyć kultury życia codziennego. Wspaniali ludzi. Nie słyszałam w domu żadnych kłótni. Matka szanowała bardzo ojca, ojciec matkę. Nie mogę nic złego o nich powiedzieć. Zresztą później będę mówić o tym, jak był zmuszony do wynoszenia jeszcze różnych rzeczy z Warszawy, jak się pięknie zachował. (Później zresztą chcę przekazać pewną pamiątkę mojego taty do Muzeum, tylko muszę to opisać, a nie mam czasu w tej chwili).

  • A edukacja w szkole w tamtym czasie?

To była szkoła powszechna i od razu zaczęłam śpiewać. Śpiewu uczył nas profesor Meisner i zaczął od tego, że podzielił klasę na rzędy i każdy rząd miał swoją nutkę łatwiejszą, trudniejszą, potem grał te nutki i ci, co usłyszeli własną nutkę, musieli wstać. I tak się stało, że ja jedna wstałam tylko ze swojego rzędu i wobec tego dostałam się do Trójki radiowej, która co drugi piątek chyba, w każdym razie co drugi tydzień naprzemiennie, tam pan Rutkowski chyba jednego tygodnia prowadził audycję „Śpiewajmy piosenki”, a w drugim tygodniu właśnie profesor Tadeusz Meisner i właśnie od niego zaczęłam śpiewać. Śpiewałam w jego chórze i śpiewaliśmy w radiu. Nas było cztery później i śpiewałyśmy na trzy głosy.
Kiedyś byłyśmy zaproszone (bo to był żeński zespół) do Zamku, a profesor wtedy zachorował, więc musiałyśmy pojechać same do Zamku. Do profesora przyjechała limuzyna, piękna, czarna limuzyna rządowa z biało-czerwoną chorągiewką. To dla nas było straszne przeżycie – mróz niesamowity, a ten pan kierowca nam się kazał rozebrać, bo było cieplutko tam, w środku, a ja tylko z nosem wystawionym z tego samochodu podziwiałam ludzi w swoich ubraniach ciepłych otulonych. I takie mam wspomnienia. A potem nie poszłyśmy do profesora. Jak się z nami spotkał, to powiedział nam: „Oj, świneczki, świneczki, nawet nie przyszłyście powiedzieć, czy to się wam dobrze udało”. Poza tym w pierwszej klasie, w 1935 roku była akademia po śmierci Piłsudskiego i tam na cymbałkach wygrywałam hymn narodowy. Takie są moje wspomnienia ze szkoły podstawowej.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Miałam wtedy dwanaście lat i byłam przerażona. Ale wtedy jeszcze nie przypuszczałam, jaka to będzie wojna i jak się będą Niemcy zachowywać w Polsce, a szczególnie w Warszawie. Zaczęłam się bardzo bać później, jak widziałam łapanki, rozstrzelania, wydobywanie ludzi siłą z domów pod karabinami maszynowymi, wtedy bałam się. Ale miałam taki zwyczaj – jak Niemcy przechodzili i śpiewali te swoje pieśni, to jak obok przechodziłam, to sobie nuciłam „Jeszcze Polska nie zginęła”. I byłam zadowolona, że oni tego nie słyszą, a ja i tak się nie boję, bo śpiewam. Tak to było.
W czasie okupacji byłam w ogrodzie jordanowskim. Tam były grupy dzieci zorganizowane dziesiątkami i każda dziesiątka miała swój ogródek do uprawiania. Tam przychodziły różne gromadki dzieci, między innymi przychodzili zorganizowani harcerze. Ponieważ ja tam pomagałam instruktorce wydawać sprzęt sportowy, więc poznałam tych harcerzy. A oni u nas w ogrodzie jordanowskim na Wawelskiej 3a organizowali zabawy harcerskie i różne ćwiczenia i ten drużynowy (a drużynowym był Władek Ślesicki, ten reżyser) zaprosił nas kiedyś do gry z koleżanką. Prowadził męską drużynę. I myśmy wtedy w czasie tej gry wykosiły bardzo dużo chłopaków, bo oni się nie spodziewali, że dziewczęta będą brały w tym udział. Więc to sobie zapamiętałam z tego ogrodu jordanowskiego. Po pewnym czasie Władek Ślesicki zaproponował nam udział w konspiracji, wejście do drużyny harcerskiej i w ten sposób się dostałam do 50. Warszawskiej Drużyny Harcerskiej, a drużynową była wtedy Łucja Górecka.

  • Który to był rok?

1943, maj.

  • Czy w czasie okupacji spotykała się pani z chórzystami? Czy to było kontynuowane w Powstaniu?

To zależy, jaki [chór]. Meisner jak się dowiedział o rozpoczęciu wojny światowej, we wrześniu zmarł na serce, więc chóru Meisnera już nie było. W czasie okupacji mieszkałam na Złotej i niedaleko mnie w prywatnym domu na trzecim piętrze była zorganizowana kaplica, maleńka kaplica i tam przychodził w niedzielę śpiewać chór od Wszystkich Świętych. To było coś wspaniałego, bo w czasie tej mszy wnosili cząstkę polskości. Nie mogłam się tej mszy [doczekać], żeby tam posłuchać. Wspaniałe brzmienie było. Prowadził ten zespół najpierw syn organisty (ale nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywał), a ponieważ wydawał lewe metryki dla ludności żydowskiej, więc zabrali go i zginął, nie wiem, czy rozstrzelany, w każdym razie ten zespół śpiewający potem przejął Władysław Skoraczewski, który później okazało się, że był harcerzem. Biegałam na te msze święte, żeby usłyszeć albo odczuć kawałek polskości. To było takie naładowanie na cały tydzień. Wspaniale to... takie brzmienie chóru było, że człowieka ciarki przechodziły, jak się słuchało.

  • Pani miała też okazję śpiewać w chórze?

W czasie okupacji nie śpiewałam. W czasie okupacji w ogrodzie jordanowskim tylko organizowaliśmy bajki dla dzieci i wtedy zabawiałam się w aktorkę, w artystkę. Brałam udział w bajce „Czarodziejska fujarka”, gdzie byłam strasznie złą macochą i potem dzieci za mną chodziły i krzyczały: „Macocha! Macocha!”, przezywały mnie macochą. A potem druga bajka to była „Kamienne serduszko”, gdzie przyszedł do mnie chłopczyk, który prosił o kęs chleba dla chorej mamy i ja mu tego nie dałam. Ale przyśniło mi się jako tej niedobrej księżniczce, że ta mama zmarła, i wtedy się przeraziłam. Jak się przebudziłam, odmieniło się. Okazało się, że nieprawda, że mama żyje, że dobrzy ludzie przyszli jej z pomocą. O, to takie dwie bajki były. Wtedy właśnie w ogrodzie jordanowskim tylko byłam, znaczy czynny udział brałam we wszystkich zajęciach, jakie tam były.
Potem Władek Ślesicki wciągnął nas do harcerstwa, do „Szarych Szeregów”. Wtedy zaczęły się zbiórki, zaczęły się spotkania i tuż przed Powstaniem wyjechałam na obóz harcerski do Stoczka, 30 kilometrów od Garwolina, tam był Stoczek Łukowski. Tam była wspaniała partyzantka. Niemcy nie ośmielili się wejść do lasu i tam właśnie, na ziemi (byłam dumna z tego bardzo) nietkniętej stopą niemieckiego żołnierza składałam przyrzeczenie harcerskie. Mieliśmy tam swoją kapliczkę, oczywiście, w barwach biało-czerwonych i różne uroczystości się tam odbywały, zbiórki. Partyzantka wtedy pilnowała, żeby nasza drużyna miała spokój i żeby te wszystkie nasze uroczystości były bez przeszkód doprowadzone do końca.
Myśmy wtedy były tak jakby ostatnią, najstarszą grupą kolonijną. Pani kierowniczka, pani Majewska, uważała mnie za kogoś odważnego i jak zbliżał się front, dzieci trzeba było wyprowadzić na cmentarz, żeby sobie spokojnie spały na cmentarzu, to pani kierowniczka wysłała mnie, żeby sprawdzić, czy na cmentarzu jest spokój. W nocy poszłam na cmentarz sama, ale spod stóp wyskoczył mi jakiś wielki ptak i już dalej nie poszłam. Doszłam do wniosku, że jak ptaki śpią, to znaczy że na cmentarzu jest też spokój i wróciłam, powiedziałam, że mogą dzieci spać i wtedy całą noc wszystkie dzieci wyprowadzone na cmentarz spały na grobach w czasie takich potyczek, już wtedy tam będących.
Potem, to już był lipiec 1944 rok... A w Stoczku był kurs sanitarny i przyrzeczenie. W czasie kursu partyzantka zrobiła nam taką porządną strzelaninę i myśmy się nie orientowały, te dziewczyny, które robiły próby na sanitariuszkę, czy uciekać, czy w dalszym ciągu nie zwracać uwagi na te strzały. Ale myślę sobie: jak drużynowa nic nie mówi, to znaczy że nie trzeba przerywać naszej działalności. Okazało się, że partyzantka nas chciała troszkę wystraszyć. A spokój z Niemcami był cały czas. Ostatnim transportem przyjechałam do Warszawy i miałam za zadanie odprowadzić do domu dzieci będące na koloniach. Chyba miałam jakąś dziesiątkę dzieci, musiałam odprowadzić jedno, drugie, trzecie do domu, do rodziców.
A 1 sierpnia od razu miałam zadanie zgłosić się do Przemysława Góreckiego „Kuropatwy” i on skierował mnie na Żoliborz do dyspozycji Marka Fiutowskiego. Marek Fiutowski polecił mi pojechać na Poznańską po broń. Tam była jakaś ręczna broń. To były jakieś „siódemki”, ale nie jestem pewna, i miałam zabrać sześć tych pistoletów i [amunicję] do tego. Jechało ze mną dwóch kolegów, którzy mieli mnie osłaniać, jak będę przenosić broń. A ważyłam wtedy 47 kilo. Weszłam na Poznańską (a miał mi wydać broń ojciec kolegi, który miał mnie asekurować), pokazuje mi taką walizeczkę (to były nieduże kolejarskie walizeczki) i czy ja to wezmę. Spojrzałam na tę walizkę i mówię: „Pewnie, że wezmę, cóż to jest taka walizeczka”. – „To proszę spróbować”. Chcę to podnieść, a nie mogę, nie daję rady. Drugi raz, trzeci – nie daję rady. To on się śmieje. I trzeba było wtedy podzielić na dwie części i walizeczkę dostał jeden kolega z obrony, drugi miał jechać przed nami na rowerze, a ja tę drugą część dostałam w teczkę ze skóry i wydawało mi się, że wszystko w tej teczce widać. Ale szczęśliwie bez przeszkód [dotarłam] jeszcze przed trzecią na Mickiewicza 37 do naszych chłopców, Markowi Fiutowskiemu oddaliśmy tę broń i tak się skończyła sprawa przeniesienia broni.
Potem wyszliśmy, żeby się połączyć chyba z drużyną 300 na Dygasińskiego. Marek Fiutowski szedł przed nami jakieś kilkanaście metrów, a cała grupa szła za nim. Miał ze sobą już pistolet. Na skrzyżowaniu z [ulicą] Bohomolca wyjrzał przez płot i zobaczył dwóch Niemców z karabinami maszynowymi. Wrócił do nas i powiedział, co jest. Zrobił chyba nierozsądnie, bo wrócił na swoją pozycję i pierwszy strzelił do nich i oni wtedy puścili serię z karabinów maszynowych, tak zwane kule „dum-dum”, a ponieważ to był płot tylko, a nie dom, więc od razu Marek dostał w lewą rękę kulą dum, dum, która rozszarpała całą rękę. Pierwszy opatrunek, ale w tej sytuacji trzeba... Nie przypuszczał, że jest tak źle, jak było. Chciał zostać chirurgiem. Został przeniesiony do punktu sanitarnego numer 108 na ulicę Barszczewską i ja zostałam z nim wtedy. Ale tak było źle, że trzeba było go zabrać do szpitala, do [szpitala] Sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborz, na Krasińskiego, i lewą rękę mu amputowano. Chciał zostać chirurgiem, ale ponieważ już nie mógł, więc został psychiatrą i przez całe swoje życie walczył z alkoholikami. Zmarł nagle na spotkaniu towarzyskim, można to nazwać zabawą lekarzy, upadł i mimo że to było towarzystwo lekarzy, nie udało się im odratować go i zmarł.
  • W którym roku zmarł?

Chyba dziesięć lat temu. [...]

  • Co działo się z państwem dalej w tym momencie, gdy został ranny?

Zostałam już wtedy na punkcie sanitarnym i dokąd punkt sanitarny był czynny, to przyjmowało się wtedy i ludność cywilną, jeśli potrzebowała pomocy, i naszych chłopaków.

  • Gdzie się znajdował?

Na Barszczewskiej 12. To był drewniany budynek, tam przed wojną było przedszkole dla dzieci. Ja tam po wojnie poszłam. Już tego domu nie było, ale jeszcze były pozostałości, kawałki papy, kawałki muru i zobaczyłam spod papy wyrastające konwalie. Widzę kwiatek piękny, wobec tego z mężem odrzuciliśmy te papy i na swoją działkę te konwalie przeniosłam i do dnia dzisiejszego mi rosną na mojej działce leśnej, gdzie teraz mąż prowadzi pasiekę.

  • Czy przebywała pani na tym punkcie sanitarnym do samego końca Powstania?

Nie do końca, do 14 września, ale punkt był chyba wcześniej troszkę zlikwidowany i jakiś czas jak tam byłam, już nie było punktu sanitarnego. Ale przychodziła do nas taka pani Niewiadomska, nie wiem, jak jej się to udawało, że przynosiła nam żywność spoza Warszawy. I uważała, że ja taka jestem mizerniutka i blada, kazała mi zostawić dla siebie butelkę i zawsze mi dawała jedną czwartą litra butelki mleka, żebym sobie to wypiła. Ale jak zobaczyłam dzieciaki, mamy z dziećmi na ręku, to powiedziałam: „Ja bez mleka wytrzymam, a te małe dzieciaki bardzo potrzebują mleko”, więc poczekałam, aż pani Niewiadomska wyjdzie i oddawałam to mleko matkom tych małych dzieciaków.

  • Czy jakąś inną żywność jeszcze ta pani przynosiła?

Przyniosła kiedyś mi pomidory. Też nie umiałam sama zjeść pomidorów i powiedziałam: „To zrobię sałatkę i zaniosę naszym rannym do szpitala na Krasińskiego”. Ale nie wiedziałam, jak tam można przejść. Myślę sobie: jakoś sobie poradzę. Ale dorwali mnie Niemcy, bo tam była bardzo szeroka ulica i całe szczęście, że na środku tej ulicy był ogromny kamień. Jak Niemcy zaczęli do mnie strzelać, to zapomniałam o tym, że mam sałatkę dla chłopaków, tylko padłam pod tym kamieniem i tak do wieczora, do nocy musiałam przeleżeć, żeby potem wstać. Już do chłopców z sałatką nie poszłam, bo były resztki na ziemi, musiałam sobie sukieneczkę potem uprać i wróciłam na swój punkt sanitarny. Miałam jeszcze taką przygodę, już jak „ukraińcy” nas wyprowadzali z Niemcami z mojego punktu sanitarnego.

  • W połowie września, tak?

To był 14 września, kiedy nas wyprowadzali. Więc wychodziłam z koleżanką. Ponieważ do Powstania wyszłam z niczym i nie miałam co ze sobą zabrać, więc szłam jak na spacer, nic nie miałam ze sobą. Zatrzymaliśmy się w jakimś domu, w piwnicy nam kazali siedzieć, a myśmy z koleżanką nie miały nic do jedzenia. Mówię: „Chodź, pójdziemy na trzecie czy czwarte piętro, do tych domów opuszczonych, może tam ktoś coś zostawił, będziemy mogły sobie coś zjeść”. Weszłam do takiej kuchni wspaniałej, patrzę – pół słoika dżemu, więc bardzo się ucieszyłam, że ten dżem znalazłam, i chcę wracać z powrotem. A w drzwiach stoi „ukrainiec”. Trzecie piętro, jestem z nim sama, więc cofnęłam się do okna. Jak dzisiaj pamiętam ten dziki wzrok, straszny uśmiech. Pokazuje mi medalik złoty na łańcuszku i powiada, że „to jest polskiego bandyty” i on mi to da za pewne usługi. Jestem sama na trzecim piętrze, ludzie są w piwnicy. Co robić? Mówię: dobrze, niech on mi to pokaże. Wtedy odszedł od drzwi i podszedł do okna i ja to wzięłam do ręki. Krzyżyk. A obok był taki wielki, stary kredens. Myślę sobie: on z tego złota nie zrezygnuje. Jak ja mu to rzucę pod kredens, to będzie chciał to podnieść. No i najpierw mówię: „Tak, tak, dobrze, dobrze”, jak zobaczyłam, że on przeszedł, że ja mogę to rzucić i zbiec, to wrzuciłam pod ten kredens. Rzeczywiście się zatrzymał, ja prędziutko zbiegłam. Nie wiem, w jaki sposób kobiety się zorientowały, jedna siedziała przy drugiej ciasno w piwnicy, że coś jest nie tak, i schowały mnie pod spódnice. On przyszedł i pyta, czy nie widziały takiej dziewczynki tutaj. Odpowiedziały: „Nie, nie widziałyśmy”. Dzięki temu jakoś miałam później spokój.

  • Chciałam jeszcze zapytać o czas przed likwidacją punktu sanitarnego. Mówiła pani o żywności, o pani Niewiadomskiej. A skąd jeszcze brali państwo żywność?

Tego nie wiem. Proszę sobie wyobrazić, kompletnie nie pamiętam, co jadłam i kto mi dawał jeść, absolutnie. Pamiętam tylko panią Niewiadomską. A czy jadłam coś, nie pamiętam, żebym cokolwiek jadła na tym punkcie sanitarnym. Tego zupełnie nie zapamiętałam.

  • Mówiła pani, że zaopatrywała również ludność cywilną.

Ludność cywilną i moim rannym też był Wiesław Czajczyński, też się dostał do mnie, i potem był Motek Duchowski, ten, który teraz jest komendantem warszawskiego oddziału stowarzyszenia. I on tylko jedno pamięta – że mu zrobiłam zastrzyk, taki duży jakiś zastrzyk, nie pamiętam tego, i on po tym zemdlał. Ale tak zemdlał, że potem szybko wrócił do plutonu i mógł dalej... W każdym razie mówi, że mu krzywdy nie zrobiłam. To był mój taki trzeci ranny.

  • A jeśli chodzi o ludność cywilną, to z jakim stosunkiem pani się spotykała ze strony ludności cywilnej?

Nie miałam nigdy żadnej przykrości ze strony ludności cywilnej. Wiem tylko, że jak przyszedł do nas jakiś pan, cywil, któremu trzeba było zrobić zastrzyk, a zastrzyki w Stoczku [Łukowskim] robiłam tylko w poduszki, a nigdy nie robiłam żadnego zastrzyku naprawdę. A lekarz (bo lekarz też był, tylko nie pamiętam, jak się nazywał) mówił: „A, to druhna zrobi panu zastrzyk”. Ja nie miałam pojęcia, czy dobrze zrobię, czy nie, a on się odwraca do okna i wcale nie patrzy. Myślę sobie: może zrobię krzywdę temu człowiekowi? Ale to był tylko zastrzyk podskórny, okazało się, że udało się dobrze zrobić, bo jednak kontrolował mnie, jak zobaczył, że się biorę do roboty, to zaczął mnie kontrolować, czy wszystko dobrze robię. Taka była pomoc – jakieś skaleczenia, jakieś lekkie rany, bo cięższe przypadki to trzeba było odsyłać do szpitala. Taka moja działalność była, jeśli chodzi o sprawy sanitarne.
Okazało się, że nasza postawa harcerska uratowała mi może życie, a w każdym razie uratowała mnie przed wyjazdem do Niemiec i do Pruszkowa. Dlaczego? Bo nic nie miałam ze sobą, koleżanka też nic, razem wychodziłyśmy, ale obok nas szła pani z dwójką maleńkich dzieci i staruszeczką matką, chyba to matka była. Więc tu [na ręku] trzyma dziecko jedno, drugie jeszcze [obok], tu prowadzi malutką. A na plecach ma wielki tobół, żeby te dzieciaki małe i staruszka żeby miała się na czym położyć w razie czego. Więc mówię do koleżanki: „Słuchaj, idziemy tak jakoś bez żadnego obciążenia, pomożemy tej pani”. Więc podeszłyśmy do niej, powiedziałyśmy, że jesteśmy harcerkami, że nie mamy własnego bagażu i chętnie jej pomożemy. I ona po pewnym czasie dziesięć minut szła z nami, a potem mówi: „To ja was na chwilę zostawię i odejdę”. I myśmy potem zostały z tą mamusią (chyba mamusią tej pani) i z tymi małymi [dziećmi], to była dziewczynka i chłopczyk. Idziemy, za chwileczkę ona wróciła i mówi: „Trzymamy się końca kolumny”. No to się trzymamy. Idziemy. Podejrzewam, że musiała zgłosić się do Niemca czy „ukraińca”, który nas eskortował i musiała mu coś dać, bo za chwilę podszedł do nas, do tej pani i pyta: „To kto jest tą twoją rodziną?”. I pokazała na dzieci, na babcię i na nas. Dzięki temu pozwolono nam się odłączyć od grupy idącej do Pruszkowa. Jeszcze nas zapytała, czy mamy gdzie iść. Ponieważ rodzice koleżanki mieszkali poza Warszawą, więc miałyśmy możliwość do nich się dostać. I jeszcze nas zapytała, czy mamy jakieś pieniądze. No, nie mamy ani grosza. Dała nam po dwieście złotych. Sama zamówiła jakiś wóz konny, dzieciaczki swoje załadowała z babcią i z tym bagażem na ten wóz. Na końcu nam się przedstawiła. Proszę sobie wyobrazić, że to była rodzona siostra Wigury. Dzięki temu, że pomogłyśmy jej w jakiś sposób, że zobaczyłyśmy, że ona potrzebuje jakiejś pomocy, może i życie uratowałyśmy, bo tak to bym wylądowała i w Pruszkowie, i prawdopodobnie w jakimś obozie niemieckim.

  • Gdzie się pani następnie znalazła po tym, jak się udało wydostać z tej kolumny?

Jak ta miejscowość się nazywała... To było niedaleko pod Warszawą. Przyjęła mnie siostra koleżanki. Najpierw rozmawiałyśmy z rodzicami, a siostra mieszkała oddzielnie, gdzie indziej. Też nie pamiętam, jak ta miejscowość się nazywała. I do końca wojny byłam u tej siostry. Była krawcową, więc jej pomagałam. Ponieważ szyć nie umiałam, to wszystkie stare ubrania prułam, a ona z tych starych ubrań przerabiała cokolwiek. To była bardzo sympatyczna, bardzo dobra rodzina, serdecznie mnie przyjęli, jak własne dziecko. Tak że miałam szczęście w nieszczęściu, że jakoś tak Pan Bóg mnie chyba chronił, bo wiedział, że jeszcze mam dużo do zrobienia po wojnie.

  • Do końca wojny pani tam przebywała, tak?

Do końca wojny, tak. Korespondowałam z moją siostrą, która mieszkała w Kielcach. Jak się dowiedziałam, że moja mama jest w Kielcach, to podziękowałam tej rodzinie, która się mną opiekowała, i wyjechałam do rodziny, do siostry do Kielc. Ale jak tylko dowiedziałam się o wyzwoleniu Warszawy, to z mamą przyjechałyśmy od razu. Wiedziałam, że przyjedziemy na gruzy, bo moje mieszkanie zostało zniszczone bombą – nie zapalającą, tylko burzącą, tam nie było pożaru, ale wszystko było zniszczone. A taty nie było, bo w Pruszkowie rozdzielili mojego tatę z moją mamą. Ale nie można było nie przyjechać do Warszawy, więc na gruzy, ale się przyjechało. I proszę sobie wyobrazić, wchodzimy na gruzy, a naprzeciwko nas wybiega mój ojciec. Bo nie wszystkie mieszkania były zburzone. Wrócił pierwszy jeszcze przed nami. Miał gruboziarnistą mąkę czy coś i miał topione masło. Nie wiem, skąd to miał. Jak zaprosił nas już do swojej norki, gdzie mieszkał, zrobił nam z tej mąki kluchy z masłem i opowiedział nam, co i jak było, że zabrali go do rabowania Warszawy. Wszystko wynosili, wszystko. I dopiero potem, jak już wszystko zostało wyniesione i ciężarówkami wywiezione z Warszawy, dopiero się burzyło resztki, pozostałości domów. Ta grupa miała być rozstrzelana, żeby nie było śladu, żeby nie było świadków, że w taki sposób Niemcy się zachowywali po Powstaniu w Warszawie.

  • A jak pani ojciec się dostał do tej grupy?

Po prostu z Pruszkowa go zabrali, wskazał Niemiec i kazał mu przejść. Po tym, jak już chyba wszystko ograbili, kazali tej grupie „okradającej”, nazwijmy to, klęknąć pod murem z rączkami wzniesionymi do góry i ta grupa miała być rozstrzelana. A mój tata pod butami Niemca, który przechodził, pilnował ich, żeby nikt nie odszedł czy nie uciekł, usłyszał jakiś chrzęst i zainteresował się, po czym ten Niemiec depcze. Zobaczył krzyżyk. A ponieważ był człowiekiem wierzącym bardzo i szanującym naszą wiarę, więc powiedział: nie mogę pozwolić na to, żeby ten Niemiec deptał po krzyżyku i żeby nie wiem co, to ja muszę podnieść. I myśli sobie tak: jak ten Niemiec będzie przechodził, to on sobie podniesie to i podniesie rączki do góry i poczeka, jak znowu przejdzie. Miał podartą koszulę, w kołnierzyku miał dziurę. Jak ten Niemiec był do niego tyłem zwrócony, to mój tata schował ten krzyżyk do dziury w kołnierzyku od koszuli i znowu podniósł rączki do góry. Mój tata w to święcie wierzy, bo za jakieś dziesięć minut przyjechał Niemiec na jakimś motocyklu i powiedział, żeby wywieźć tę grupę poza Warszawę i puścić wolno. Mój tata dzięki temu przeżył. […]

  • A gdzie się państwo zatrzymali, pani z pani rodziną?

Jak wróciliśmy do Warszawy, to tata dostał od razu pracę w Polskim Czerwonym Krzyżu i tam poznał takiego pana, który mieszkał na Naruszewicza (dom był w połowie zburzony, a w drugiej połowie można się było jakoś zatrzymać), powiedział, że jest jeszcze wolny lokal i myśmy się tam zatrzymali. Potem jakąś taką norkę mieliśmy chyba na Chmielnej jakiś czas.
Co ciekawe jeszcze, jeśli chodzi o charakterystykę mojego taty – jak pracował w Polskim Czerwonym Krzyżu, to dużo paczek przychodziło zza granicy i te paczki się rozdzielało różnym ludziom. Kierownik mojego taty raz w miesiącu wołał go do siebie i dawał mu paczkę. Dlaczego dostawał paczkę? Bo powiedział: „Wszyscy kradną, a pan nie, więc pan będzie ode mnie raz w miesiącu dostawał paczkę”.
I taka była sytuacja, że już wtedy byłam w liceum na Jasnej. To było liceum spółdzielcze. Dlaczego właśnie liceum spółdzielcze chciałam kończyć? Dlaczego, że się robiło dwa lata w ciągu roku, a ja byłam troszkę opóźniona, bo nie chodziłam na komplety w czasie okupacji, tylko chodziłam do szkoły handlowej co drugi dzień, więc trzeba było nadrobić naukę. Ponieważ tam można było dwa lata w jednym roku zrobić, więc zapisałam się do tego liceum. W liceum był Dzień Spółdzielczości i w ROM-ie była wielka uroczystość, wielka gala, gdzie miałam prowadzić konferansjerkę w drugiej części, artystycznej. Ale nie miałam skarpetek, a głupio mi było rodzicom mówić, żeby mi skarpetki kupili. Jakąś bluzeczkę miałam, spódniczkę jakąś miałam, ale skarpetek nie miałam. Pan kierownik zawołał mojego tatę i tata dostał paczkę. Patrzę, a w tej paczce są skarpetki, ale... na trzyletnie dziecko. I co robię? Przecinam palce, przecinam piętę i nakładam sobie tę skarpetkę. Miałam kryte półbuciki. Leży jak ulał, pięknie wygląda, piękne skarpetki. Proszę sobie wyobrazić – miałam tremę na scenie nie z tego powodu, że coś będę mówić, bo się przyzwoicie nauczyłam i tego się nie bałam, że zapomnę, natomiast się bałam, czy mnie nie wygwiżdże młodzież za to, że mi z pięty wyjdzie dziura. Ale nie wyszła. [...]
  • A początki chóru po wojnie?

Biegałam na Złotą, żeby słuchać chóru kościelnego, ponieważ śpiewali wspaniale. A miałam prawie słuch absolutny, więc chciałam zobaczyć dyrygenta, ale żeby zobaczyć dyrygenta, to trzeba było się przedrzeć przez ścisk kaplicy, bo tam była głowa przy głowie, że może mieli ludzie do mnie pretensję, że się przepycham, ale koniecznie chciałam zobaczyć. No i zobaczyłam takiego pana w wieku dwudziestu paru lat, troszkę łysawego, troszkę uszy odstające. Patrzę, że jak on dyryguje, to oczy ma zamknięte, ale brzmienie jest fantastyczne. Jak wróciłam do Warszawy z mamą, to pierwsza rzecz – zaczęłam szukać kontaktów szaroszeregowych. Na Wiejskiej była komenda chorągwi (Wiejska 17 czy 19) i już miałam kontakt z moją hufcową okupacyjną, która mi poleciła zorganizowanie drużyny. Już byłam wtedy drużynową. Wchodzę kiedyś do komendy chorągwi i patrzę – jest pan dyrygent z kościoła w mundurze harcerskim. I się okazuje, że to jest podharcmistrz jeszcze wtedy, potem już harcmistrz Władysław Skoraczewski. Pytam mojego hufcowego (Stefan Sosnowski był hufcowym): „Słuchaj, kto jest ten pan?”, a on mówi: „To jest taki druh Skoraczewski, śpiewak, artysta. Będzie u nas organizował chór. We wtorek będzie przesłuchiwał kandydatów do chóru. Przyjdź, zobaczymy”. Nie trzeba było mi dwa razy powtarzać, ponieważ wiedziałam, jak prowadził chór kościelny, więc myślę sobie: tutaj też będzie dobrze prowadzony. Okazało się, że zostałam pierwsza przesłuchana przez druha Skoraczewskiego. Tam nas było jakieś piętnaście czy dwadzieścia osób wtedy już na pierwszym spotkaniu. No i tak się zaczęło. A już w grudniu śpiewaliśmy kolędy na Pasterce, tego samego roku, po dwóch miesiącach pracy.
Potem byliśmy zapraszani do Prezydium Rady Ministrów na jakieś zebrania starszyzny harcerskiej. I jeździliśmy po Ziemiach Odzyskanych jako chór w wagonach towarowych, jeden wagon towarowy z pryczami trzypiętrowymi, z trzypiętrowymi pryczami, a dziewczyny miały drugi swój wagon. Objeżdżaliśmy Mazury i całe Ziemie Odzyskane z koncertami polskiej pieśni patriotycznej i ludowej. Ludzie byli tak spragnieni polskiej pieśni, że myśmy mieli na koncertach tłumy ludzi. A ponieważ brzmienie było dobre, bo nasz dyrygent miał słuch kapitalny i śpiewaliśmy nie gorzej od chóru kościelnego, to były wspaniałe, niezapomniane chwile. Jak się nawiązywało łączność ze słuchaczami!
Mieliśmy kiedyś koncert w Operze Leśnej w Sopocie. Oczywiście, mnóstwo ludzi. Proszę sobie wyobrazić, dokąd śpiewaliśmy na deszczu, nikt się nie ruszył, ale zerwała się taka ulewa, że trzeba było koncert przerwać. Jakie było nasze zdumienie, kiedy towarzystwo pod drzewami przeczekało ulewę i wróciło na koncert z powrotem. Tak że to są wspaniałe chwile. Pan Bóg mi dał takie ciekawe życie.

  • Na czym polega obecnie państwa działalność?

Nasza działalność polega na tym w tej chwili, że raz w miesiącu spotykamy się u koleżanki, żeby sobie pośpiewać. Śpiewamy, obchodzimy swoje imieniny... Teraz nie mogę jeździć na takie dłuższe spotkania, jak było w Broku cztery dni, bo w pasiece muszę pomagać mężowi, bo w tej chwili na przykład musi wirować, więc trzeba mu troszkę pomóc. Jak jest praca w pasiece, to nie mogę męża samego zostawić. Z tego chóru mamy prawie dwadzieścia harcerskich małżeństw, ja też jestem jednym z takich harcerskich małżeństw. Z tych chórowych małżeństw naszych osiemnaście par było dokładnie. I spotykamy się, śpiewamy, składamy sobie życzenia. Teraz niedawno obchodziliśmy uroczystość pięćdziesięciolecia ślubu jednego naszego harcerskiego małżeństwa.

  • Ile osób obecnie należy do chóru?

Przychodzi około czterdziestu do pięćdziesięciu osób, ale samych chórzystów już jest troszkę mniej, bo przychodzą z mężami.

  • Czy po Powstaniu ujawniła się pani jako uczestnik Powstania?

Nawiązałam kontakt z drużynową i ujawniłam się wtedy, kiedy moja drużyna się ujawniała. Nie od razu, to było troszkę później, nawet nie pamiętam roku, ale już dość dawno, ze dwadzieścia lat na pewno. Właśnie dzięki drużynowej odnalazłam tę grupę szaroszeregową i już dziesięć lat prowadzę sekcję pomocy koleżeńskiej w oddziale warszawskim Stowarzyszenia „Szarych Szeregów” i jestem członkiem komendy zespołu, a poza tym zajmuję się rozprowadzaniem naszych nagrań, bo wciąż mamy chętnych nie tylko w kraju, ale i za granicą. I Francja dostała, i Kanada dostała, i Stany Zjednoczone te nasze nagrania.

  • Więc ujawniła się pani dosyć późno?

Dosyć późno się ujawniłam, tak.

  • Nie spotkała się pani z represjami?

Spotkałam się ze swoimi, którzy mi powiedzieli, że już są ujawnieni.

  • Ale chodzi mi o represje.

Nie miałam żadnych represji, całe szczęście. Nikt mnie nigdzie nie wzywał. Chociaż na uczelni miałam przygodę, bo po maturze...
Aha, chór harcerski w 1949 roku musiał przestać być chórem harcerskim, ponieważ władze państwowe zlikwidowały wtedy harcerstwo, a byliśmy ze sobą tak zżyci, że trudno było się rozstać, i dyrygent wpadł na świetny pomysł, powiedział: „Słuchajcie, przejdziemy wszyscy do SP”. To była organizacja „Służba Polsce” i każdy młody człowiek musiał przejść przez tę służbę. Polegała na tym, że gdzieś tam trzeba było wyjeżdżać i pracować, tak jak oni sobie życzyli ci, którzy tę służbę organizowali. Dzięki temu, że myśmy przeszli do SP, razem stanowiliśmy reprezentacyjny chór SP, zamieniliśmy tylko mundury harcerskie na cywilne sukieneczki i ubrania, ale nie przestaliśmy być grupą harcerską, absolutnie, do tej pory jest tak, jak powinno być u nas w harcerstwie.
Wtedy dzięki SP dostałam się właściwie na uczelnię bez kłopotów, na psychologię. Wiedziałam, że muszę coś z marksizmu zrobić, więc wzięłam na obóz lekturę marksistowską. Opiekował się wtedy nami taki kapitan Ołów i jak przechodził koło mojego łóżka (nie wiem, czy to było łóżko, wszystko jedno, jakieś leże) i na krześle zobaczył lekturę marksistowską. „O – mówi – jeśli dziewczyna się interesuje takimi sprawami nawet w czasie wakacji, to trzeba z nią jakiś kontakt nawiązać”. Musiałam do końca obozu razem z nim jeść obiad, cały czas ze mną siadał w czasie obiadów, w czasie wszystkich posiłków, starał się ze mną nawiązywać kontakt. Z tym że nie wypowiadałam się na temat literatury nigdy, nie rozmawiałam z nim. Ale potem trzeba było na uczelnię postarać się o jakieś zaświadczenie z pracy społecznej, o jakąś opinię. Wtedy pan kapitan Ołów napisał mi, że swoją postawą zasługuję na najwyższe uznanie i poparcie i na uczelnię się dostałam dzięki temu, Z tym że po dwóch latach zlikwidowano psychologię i kazano nam przejść na tak zwane studium nauk społecznych (to była, oczywiście, filozofia marksistowska) i wtedy zrezygnowałam z uczelni.
Aha, jeszcze jak byłam na uczelni, to nami studentami, opiekował się bardzo ładnie nasz Prymas Tysiąclecia. Gdziekolwiek dowiedziałam się, że prymas będzie, to, oczywiście, biegłam. Najczęściej to było w kościele akademickim. Czuwał nad tym, żebyśmy mimo wszystko potrafili zachować polskość na uczelni, żeby odważnie mówić: tak, tak, nie, nie. I miałam troszkę kłopotów z filozofią marksistowską, bo tak mnie nauczył prymas, że trzeba mówić prawdę, więc na filozofii marksistowskiej przeciwstawiałam się troszkę. Potem jest egzamin i pani mi zadaje pytania, jedno, drugie, trzecie. Ja jej mówię tak jak ona sobie życzy, a ona mówi: „No, widzę, że pani nie zmarnowała tych naszych zajęć i jednakże coś z tego pani wyniosła. Widzę, pani zmieniła zdanie. No dobrze, bardzo dobrze pani odpowiedziała”. I prosi mnie o indeks. A ja znowu, nauczona uczciwości przez mojego tatę, powiedziałam: „Proszę pani, ja mówię pani tak, jak pani sobie życzy, ale to nie znaczy, że swoje zdanie zmieniłam, bo nie zmieniłam. Może mi pani zaliczyć albo nie, ale ja swojego zdania nie zmieniłam”. Cofnęła rękę i po pewnym czasie mówi: „No, ale odpowiedziała pani dobrze, trzy plus”. Żebym nie powiedziała, to może bym dostała cztery. W każdym razie miałam też taką przygodę na uczelni.
Poza tym jeszcze miałam jedną przygodę. Ponieważ były ciężkie warunki materialne, więc zgłosiłam się na uczelni, żebym dostała stypendium. W pewnym momencie ktoś mi mówi, że mam się zgłosić gdzieś poza uczelnię. To była jakaś ulica, nie wiem już, jaka, niedaleko uniwerku. Przychodzę tam do tego pokoju, gdzie mi wskazano, i rozmawiam z jakimś panem, a pan mówi, że dobrze, że dostanę stypendium, tylko oni mają do mnie prośbę – żebym od czasu do czasu przyszła do nich i powiedziała im, co się dzieje na roku. A ja im wtedy powiedziałam: „Nie, dziękuję, nie będę przychodzić, tylko proszę o stypendium, a żadnej pracy wykonywać nie będę”. Proszę sobie wyobrazić, jeszcze byli u mnie dwa razy w domu, jeszcze raz mamę namawiali i mnie i skończyło się na tym, że stypendium nie dostałam. Ale nie miałam innych żadnych przykrości. Tylko taka była przykrość, że mnie prosili o to, żebym zaczęła donosić.




Warszawa, 21 czerwca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Eugenia Mazurek Pseudonim: „Janka” Stopień: łączniczka, służba pomocnicza Formacja: Obwód II „Żywiciel”, harcerska służba pomocnicza Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter