Halina Cichowska „Sas”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Halina Cichowska z domu Komarnicka. Mieszkam w Warszawie. Nie jestem warszawianką. Jestem poznanianką, ale nie czuję się już poznanianką, bo za dużo lat... Od czasu wojny mieszkam właściwie w Guberni, a potem w Lublinie (bo to też Gubernia), w Rejowcu... To takie dzieje były. Zresztą wszyscy Polacy mają jakąś zapisaną historię, nieraz dobrą, a nieraz niedobrą.

  • Mogłaby pani opowiedzieć o ostatnich tygodniach przed wybuchem wojny. Jak pani to pamięta?

Pamiętam względnie dobrze, dlatego że myśmy mieli gdzieś wyjeżdżać. Nie wiem gdzie, prawdopodobnie z matką do Warszawy. Były takie okresy, że wyjeżdżałam. Miałam nawet okazję w 1934 roku spotkać się z dziadkiem Piłsudskim, który pozwolił nam [wejść do Belwederu], nawet powiedział, że mamy wkraczać. Wychodził właśnie na urlop. To było chyba na przełomie lipca i sierpnia. Wartownicy się awanturowali. Nie chcieli nas wpuścić, ale dziadek wychodzi z Belwederu i mówił tak: „Skąd te dzieci?!”. Więc ja biegiem, szybko, że jestem córką oficera i chcę tu [wszystko] zobaczyć! Kazał nas wpuścić. Byłam ze swoim bratem, z matką i z ciotką. Wtedy zwiedziliśmy szczegółowo piękne zabytki Belwederu. Teraz ich już na pewno nie ma. Może szczątkowo... Ale szkoda...

  • Niech pani opowie o lecie 1939 roku.

A w 1939 roku byliśmy w domu, w naszej posiadłości. Nie wyjeżdżaliśmy, dlatego że te wszystkie sygnały już od maja, kiedy Beck zapowiadał, słuchałam całej tej przemowy przez radio... Ojciec był wielkim patriotą. Zresztą pochodzę z rodziny rycerskiej. Nasi przodkowie [byli] powywożeni na Syberię za Powstania i część straconych. [Ojciec] nie pozwolił się ruszyć z miejsca. Aczkolwiek był taki popłoch: „Wyjeżdżajcie, wyjeżdżajcie!”. I moja mama trochę nawet temu uległa. Ale ojciec powiedział: „Nigdy żadnego swojego miejsca opuszczać nie będę. Będziemy tutaj do końca”. Akurat była [młocka]... Przecież było już po zbiorach i trzeba było [wykonać] młockę. I była. Ojciec kazał młócić normalnie, tak jak trzeba, żeby zboże było wymłócone.

  • Pierwszy września 1939 roku.

A 1 września naloty. Co dnia rano na Poznań szły przecież samoloty. Ciężko... trudno opowiadać o tym, bo serce skakało do gardła... Myśmy się do schronów nie chowali, bo przecież były tylko piwnice. Nie było przygotowania. Natomiast jeszcze w lipcu i sierpniu było dużo różnych ciekawych turystów, którzy kręcili się wkoło na motocyklach. Nigdy nie było takiego ruchu, jak wtedy. Później się okazało, że to byli Niemcy! Okazało się, że oni już wywiady robili w czasie wakacji! Zresztą kolonistów było w Poznańskim bardzo dużo. Mieliśmy dookoła różnych Kothke, Busse... Przecież to wszystko byli Niemcy. Oni byli [podobno] dobrymi patriotami. Poza tym Kothke był w Wojsku Polskim. Miał obywatelstwo polskie. Ale okazał się hitlerowcem. I natychmiast jak Niemcy wkroczyli, a wjechali do nas na motocyklach, w tych hełmach... Od razu pachniało [germańszczyzną]...

  • Który to był dzień września?

To był chyba koniec września, początek października, dlatego że jeszcze wracały niektóre [polskie] jednostki wojskowe. Nawet mój ociec ukrywał tych, którzy wracali spod Konina, spod Kutna. I nawet jacyś żołnierze, przypominam sobie, sypiali w stodole. Wszyscy byli chronieni. Kto się tylko zgłosił, to był przyjmowany chlebem, jak zwykle w naszym polskim, prawdziwie katolickim domu.

  • Jaki był los państwa rodziny podczas okupacji?

Zaczęło się tym, że z miasteczka (to było pod Pobiedziskami) zaczęli wywozić ludzi w nocy, nad ranem do klasztoru Sacre Coeur (bo był klasztor w Polskiej Wsi, zresztą do dzisiaj jest). Duży klasztor. Bardzo dobrze [go] znałam, dlatego że nawet miałam się tam uczyć, ale nie chciałam uczyć się w zamkniętym [obiekcie]. Zorientowaliśmy się, szczególnie ja biegałam i na rowerze jeździłam do tego miasteczka... Dowiadywałam się... Moje koleżanki z rodzinami [wywozili]... Pamiętam, jak moja przyjaciółka, Krysia Korczowska... [Jej rodzice] mieli pięcioro dzieci i w maju jeszcze urodził się braciszek. Wszystkich wywieźli pod ten klasztor. Dostałam się [tam]. Matka tej mojej koleżanki prosiła: „Czy byś mogła się dostać do naszego mieszkania, żeby można było [wziąć] jakieś dokumenty i dla dziecka jakieś [rzeczy]?”. Mówię: „Oczywiście, że to zrobię” – i poszłam do moich rodziców. Prosiłam, żeby dali konia i zaopatrzyli w chleb, w artykuły mleczne. Ile można, bańki jakieś... Ja na pewno dowiozę i dostanę się przez las, bo doskonale znam teren i mogę nawet przez siatkę się dostać (bo w tej siatce dziura była od strony lasu) i mogę im dostarczyć. I tak było. Dostarczyłam im to wszystko. A później się okazało, że oni byli wywiezieni na Podlasie. Ale to już później.

  • Pani rodzina też była wywieziona?

Zaraz do mojej rodziny trafię. Jeszcze w międzyczasie jeździłam do Poznania, bo mieliśmy też rodzinę w Poznaniu, przecież [tam] mieszkali wujostwo... Mieli swój dom na Matejki, w tej najlepszej dzielnicy Poznania, koło Palmiarni, koło terenów wystawowych. Ale oni powyjeżdżali i został tylko wujek. Jemu też w walizce woziłam produkty spożywcze, jak to można było u nas. A to kaczkę upieczoną, a to indyka, a to coś [innego]. Wujek był bardzo zdziwiony, że ja jeszcze się dostałam. Mosty były pozrywane, tak że nie było łatwo przez Wartę się dostać, a od nas trzeba było przez Wartę. Ale przedostałam się! Mając piętnaście lat... Tak że ten okres dosyć dokładnie pamiętam. Później już rodzice nie pozwolili mi się nigdzie ruszyć, bo [zaczęło] się wysiedlenie. Ładowali. Czekali na transporty, oczywiście na dworcu (tam niedaleko był, w miasteczku dworzec kolejowy i [załadowali] na wagony towarowe). Zaczęli tych ludzi z klasztoru przerzucać właśnie na stację do pociągu i odjechali. Myśmy zostali. Jakoś na razie Niemcy nam dali spokój.
Pewnego dnia przyjeżdża nasz sąsiad. Nie mieszkał blisko, tylko jakieś ze dwa czy trzy kilometry od nas (ten Kothke, który był w Wojsku Polskim). Przyszedł do ojca, że on wie, że mój ojciec jest chory, i zaoferował ojcu przepustkę. Ale moja matka ze starszym o trzy lata, [moim] bratem muszą zostać. Ojciec był oburzony, a [Kothke] powiedział: „Daję słowo oficerskie!”. Ojciec go zbeształ. Jakie on tu może dać słowo oficerskie?! Zdradzieckie, nie oficerskie! Ale jednak przyjął tę uwagę i powiedział: „Do końca grudnia pan major może przyjeżdżać i odwiedzać żonę. A ja obiecuję, że syn z żoną wyjadą normalnie pociągiem. Ja dołożę [wszelkich] starań”. Pyta się, czy mamy rodzinę w Warszawie, w ogóle w Guberni. Zgadzało się. Moi dziadkowie mieszkali w Warszawie. I rzeczywiście. Dał przepustkę i my z ojcem (tylko ja i ojciec) mogliśmy wyjechać. To było 11 listopada. W Kutnie musieliśmy siedzieć siedemnaście godzin i czekać na połączenie [do Warszawy]. Ale jakoś dotarliśmy do Warszawy. Ojciec kilka razy jeszcze wracał do Pobiedzisk i ile mógł, to jakieś rzeczy powywoził, poprzywoził. I tyle. Później w maju rzeczywiście moja matka została przysłana pociągiem. Normalnym pociągiem, bo Kothkie się postarał i kupił bilety (czy tam miejscówki były, to nie wiem), ale w każdym razie bagaż ten Niemiec nadał. Tak że chociaż tyle żeśmy skorzystali. I to była ostatnia droga z majątku. Już później nigdy [tam] nie wróciliśmy.

  • Pani kontakty z konspiracją. Kiedy pani trafiła do organizacji i przez kogo?

Czekaliśmy na matkę u dziadków na Mariensztacie. Dziadkowie mieszkali na parterze, mieli całe parterowe mieszkanie, dość duże. I cała rodzina z Torunia, z Pomorza. Mój wujek, który miał majątek pod Peplinem na Pomorzu, też przyjechał, bo on był w wojsku i jakoś z tej niewoli się wydostał i wrócił. Był [też] najmłodszy brat mojej babci, [który] zginął później w Montelupich, bo nigdy nie zdjął swojego munduru. Zawsze pod płaszczem chodził w mundurze... I był w konspiracji. A mój ojciec jako chory człowiek nigdzie właściwie już nie mógł się udzielać, bo był bardzo chory. Mogłam tylko troszkę na spacery z ojcem wychodzić nad Wisłę. Ale jak moja mama przyjechała, to myśmy wtedy jakoś skontaktowali się z rodziną mojego ojca, którego szwagier był w Rejowcu. Był dyrektorem całej cukrowni i ściągnął nas tam, żebyśmy nie byli w tym tłoku rodzinnym, żebyśmy trochę odetchnęli. Ale niestety – długo się nie cieszyliśmy.
Pierwszy kwietnia [1941], akurat w prima aprilis, Niemcy przyjechali do cukrowni (to był 1941 rok) i zgarnęli wszystkich urzędników. Mojego ojca nie, bo był chory. A myśmy mieszkali właściwie u chłopa, na wsi. Mieliśmy tylko jedną izbę. Ojciec chorował wtedy bardzo (bo zawsze przy sercu i angina, i są jakieś choroby przeziębieniowe). Ale wujek i ci wszyscy urzędnicy zostali wtedy zgarnięci. A myśmy jeszcze mieli nauczycielkę, pannę Basię Krajewską, która nas wszystkich uczyła, przygotowywała do matury (bo ja jeszcze nie miałam matury). I też ją zabrali. Tylko ją wywieźli na zamek do Lublina, a reszta pojechała do Chełma. Tam wszystkich w ciągu trzech dni rozstrzelali, razem z moim wujkiem. I nawet nigdy nie było wiadomo, gdzie ciała [są] pochowane... Nic! Zginęli bez śladu! Wszyscy urzędnicy: i pan Horodyski, i pan Mirosławski, który był głównym mechanikiem, inżynierem, i mój wujek, Zygmunt Dobrowolski. Nie ma śladu po nich do dzisiejszego dnia... Są tylko epitafia.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

To jeszcze długa historia. Z Rejowca musieliśmy ciotkę przeprowadzić do Trawnik i tam umieścić (było, zdaje się, jakieś mieszkanie wujostwa). A myśmy się przenieśli z ojcem do Lublina i mieszkaliśmy na Zamojskiej. I w Lublinie właśnie, ale już po śmierci mojego ojca, który w rok po tym wszystkim zmarł (w 1942 roku, w październiku), ja natychmiast wstąpiłam do konspiracji. Z tym że nawiązywałam kontakty, zresztą mój brat tak samo. W tym domu [na ulicy Zamojskiej] mieszkała rodzina Eugeniusza Ajewskiego, to byli jego wujostwo. On często przyjeżdżał. A z państwem Mirowskimi byłam zawsze w kontakcie. Pan Wacław Mirowski wciągnął mnie do konspiracji. Miał trzech synów i córkę. Córki nie wciągał, ale wszyscy trzej synowie byli w konspiracji. [Pan Mirowski] wciągnął mnie i mojego brata. Miał pseudonim „Wasyl”. [Ja] od razu na przeszkolenie sanitarne do szpitala. Stamtąd byłam wielokrotnie w partyzantkach, w których zabieraliśmy rannych i przywoziliśmy do tego szpitala. Szpital [sióstr] szarytek w Lublinie, pod kierunkiem doktora Hołogi i doktora Zakrysia. Szkolili mnie. Właściwie wszystkie oddziały musiałam przejść: i chirurgię czystą, i chirurgię ropną, i ortopedię, i internę. Tak że byłam w szpitalu chyba parę miesięcy. Musieliśmy ukrywać rannych przywożonych z partyzantek, spod Kraśnika, spod Szastarki, tam lasy przecież (Lubelskie jest [z tego] znane). [Tam] były te walki. Niestety bardzo dużo grobów jest w tych lasach. Ukrywaliśmy [rannych] między chorymi. Były nawet opisy, że na weselu gdzieś [się pobili], trzeba było wywiady prowadzić.
Byłam jeszcze wyznaczana na jednostkę na dworzec. Musiałam spisywać, ile pociągów przychodzi z łapanek, szczególnie z Warszawy przywożone były transporty Żydów [i Polaków] na Majdanek. Miałam właśnie rozkaz być przy tych przywożonych transportach, ale kolejarze nam dawali [sygnały]. A ponieważ ja mieszkałam najbliżej dworca, bo na Zamojskiej (to wszystko szło na Zamość, a przecież Majdanek – kierunek na Zamość), liczyłam wagony i mniej więcej ile w jednym wagonie ludzi się [mieściło]. Te wiadomości były przekazywane do Londynu. Tylko niestety nie było odzewu... Ja zresztą mogę o tym nie wiedzieć, bo przecież byłam żołnierzem szeregowym. Te wszystkie transporty były straszne. Ale grypsy odbierałam i przekazywałam.
W 1943 roku w zimie były straszne transporty, bo Niemcy się wściekali, że przecież od Rosjan dostają w kuper. Mścili się i łapanki były, rozstrzeliwania! Udało mi się dotrzeć do Kriminal Polizei przez naszego granatowego policjanta, który z dobrą znajomością języka niemieckiego tam pracował, ale był w naszej jednostce. Był zakonspirowany. Pamiętam jego nazwisko, chociaż on nigdy nikomu nie powiedział. Ale mówi: „Pamiętaj, nie zdradzaj mnie!”. Nazywał się Samul, a mówił „Mul! Pamiętaj, jestem Mul!”. On odbierał grypsy, bo jeździł na Majdanek jako tłumacz, z Niemcami, z tymi gestapowcami. Udało mi się podać mu kilka nazwisk. Między innymi mojego brata ciotecznego, który był zgarnięty z Kawęczyńskiej (ale on był w Śródmieściu i stamtąd...). Ale [brat] nie chciał wystąpić. Jego nazwisko wywoływali kilkakrotnie, a on się bał wystąpić. Wreszcie za którymś razem, ponieważ wujek też był złapany w łapance („Jeden Maciejowski i drugi Maciejowski, wystąpcie!”), jak usłyszał: Ludwik Maciejowski, Mieczysław Maciejowski, [to] wystąpili. Ale ze sobą przyprowadzili do nas czternaście osób, które były podane na tej liście. Te czternaście osób zostało uwolnionych. To cudem tylko! Dzięki temu Samulowi. Oczywiście to kosztowało. Dosyć sporo złota dostali ci Niemcy, ci gestapowcy. Byli łasi na złoto, naprawdę. Wtedy dopiero zaczęły się procesje do nas i ja już byłam w obawie, moja mama też, że zostaniemy nakryci przez Niemców, że mamy jakieś kontakty. Wtedy właśnie rzeczywiście było już dosyć ostro. Trzeba było [wyjechać]. Mój stryj dzierżawił młyn pod Lublinem i ja [i brat] się tam ukrywaliśmy. Zaczęto po prostu nas poszukiwać.
Mieliśmy jeszcze kontakty z majątkiem w Zemborzycach pod Lublinem. Muszę opowiedzieć o Zemborzycach, bo to ciekawe. Pan Januszewski, który był tam tak zwanym Treuhänderem, miał majątek w Prusach wschodnich i świetnie władał niemieckim. W ogóle ubierał się po niemiecku z tym kapelusikiem z piórkiem. On nam dawał znać, że wyjeżdża do Kreishauptmanna: „Możecie w tym czasie zabierać, co chcecie dla lasu”. Zabieraliśmy owies, zabieraliśmy żywność, zboże, co było do jedzenia, wszystko się zabierało. I cały transport wozem! Nawet konie z Zemborzyc szły do lasu. Ale ja musiałam dawać sygnał, więc byłam w kontakcie i dawałam sygnał do lasu dowództwu, żeby przyjeżdżali i zabierali w tym i w tym czasie. Niestety! Niemcy się zorientowali, że ile razy Januszewski przyjeżdża do Lublina, do Kreishauptmanna, to tam przyjeżdżają z lasu i zabierają wszystko, co najlepsze: siano, zboże, owies... Dla koni, bo przecież w lasach były jednostki. Trzeba było ich wyżywić w jakiś sposób. Ja byłam w kontakcie, a mój brat jeździł samochodem z Januszewskim, więc nie był podejrzany. I całe szczęście! Niestety Januszewskiego zaaresztowali, wywieźli na zamek, straszliwie go stłukli. Akurat jeszcze jego brat przyjechał z Warszawy i też go mocno poturbowali. Ten brat jednak zginął na zamku, a Januszewski jakimś cudem się uratował, bo później miałam sygnały. [Mój] brat nawet się z nim spotkał, ale już po wojnie. Pod Gdańskiem. On w Pruszczu [Gdańskim] był, przetrwał. A później już się kontakt zerwał. Teraz tam jest zalew, łąka zalana...
Po aresztowaniu Januszewskiego myśmy już musieli definitywnie wyjechać do Warszawy, bo byliśmy śledzeni. Obawialiśmy się, że nas aresztują, że nas wsadzą tak samo na zamek, ponieważ służba dobrze nas znała. I wyjechaliśmy, rzeczywiście. A ponieważ Genio Ajewski był w „Baszcie”, to mnie od razu wciągnął do „Baszty”. Tak się dostałam do Warszawy w 1944 roku, na początku maja. [...] Od razu Genio oddał mnie w ręce komendantki, przygotowywał. Mówi: „Masz przeszkolenie w szpitalu, masz przeszkolenie sanitarne, masz przeszkolenie łączniczki, to się tutaj będziesz nadawała”. Od razu, natychmiast. A mój brat, niestety, musiał jeszcze wrócić do dowództwa do Lublina. Niestety już nie wrócił, bo w lipcu [Rosjanie] weszli do Lublina i jego wciągnęli do wojska. Miał ćwiczenia wojskowe na Majdanku. A ponieważ umiał jeździć samochodem, więc go wciągnęli do kolumny sanitarnej w Wojsku Polskim. I szedł aż przez Kołobrzeg do Berlina. Jego dzieje też były ciekawe. Tak że myśmy we dwójkę z rodziny najwięcej walczyli. Jedno i drugie mieliśmy takie zacięcie.
  • Druga połowa lipca.

Druga połowa lipca. [Jesteśmy] dobrze przygotowane. Jestem w towarzystwie koleżanek. Koleżanka „Elżbieton” to była córka komendantki. Później była druga Elżbietka, była Hanka Stadnik razem ze swoją siostrą [Danusią] (one z domu Sikorskie). Danusia starsza ode mnie [chyba] o rok czy dwa lata. Obie były „Sikorki” (myśmy na nie mówiły Sikorki). Hanka i Danka. (Hanka w tej chwili jest w „Baszcie” jako prezes, ze względu na to, że jest najmłodsza. Najmłodsi niech [działają], dokąd będą mieli siły i zdrowie. A my, starsi już nie. Ja jestem tam cały czas w zarządzie, cały czas). Były jeszcze koleżanki... koleżanka... obecnie Krysia Gdak. Było nas chyba z sześć czy siedem. Przed Powstaniem byłyśmy zakwaterowane na Łowickiej, w takim obudowanym kompleksie, chyba u państwa Roszkowskich (też nie pamiętam ich nazwiska, ale prawdopodobnie [Roszkowscy]). Na czwartym piętrze. Oni mieli taki [duży] taras. Ja nawet rowerem jeździłam z Mariensztatu na tą kwaterę. Byłyśmy tam zakwaterowane pod koniec lipca, ale przyszła wiadomość, że mamy wracać do domu, że nie będzie Powstania. Strasznie posmutniałyśmy, okropnie... „Jak to? Jesteśmy przygotowane... Jak to?”. A widać było ruch wśród Niemców, że znikają z Warszawy. To dlaczego nas rozpuszczają? Trochę było buntu. Ale znowu telefon (a ponieważ u dziadków był telefon, można było się porozumieć), że jest jednak zbiórka. No i znowu z powrotem na kwaterę. Ciągle się żegnałam z moją mamą, z babcią. Byli tam jeszcze dwaj bracia cioteczni...

  • Niech pani opowie, jak wyglądał pierwszy dzień Powstania.

W pierwszy dzień Powstania o godzinie siedemnastej jest ruch. My jesteśmy zakwaterowane w tym kompleksie. Wychodzimy na podwórko. Dookoła strzały. Okazuje się, że moja kompania O-2 „Withala” jest na Rakowieckiej. Pod dowództwem Genka zdobywają hotel lotników niemieckich na Rakowieckiej. Tam jest teraz tablica pamiątkowa umieszczona na SGGW, którą jeszcze Genek zdążył... Bardzo dużo miejsc pamiątkowych to były projekty Genka Ajewskiego, on głównie na to kładł nacisk. I na [budynku] więzienia jest tablica pamiątkowa [wykonana przez Genka pseudonim „Katwa”].
Zaczyna się ruch na naszym terenie, tak że ranni koledzy są przynoszeni. Opatrujemy, każda po kolei. Mamy swoje miejsce. Zresztą siedziałyśmy właściwie w piwnicach... Nie siedziałyśmy, tylko przenosiłyśmy bardziej rannych kolegów. Ale był doktor profesor Loth, który miał już zorganizowany punkt opatrunkowy, i tam oni byli odstawiani. Mniej ranni, więcej ranni... Mniej ranni od razu szli znowu do walki. Myśmy tylko czekały na dostarczanie. Do Rakowieckiej była wydelegowana nasza komendantka i niestety ona już nigdy nie wróciła. Zaginęła, nie wiadomo, w jaki sposób. Nasza kompania miała rozkaz... Mimo że zdobyli hotel lotników niemieckich, to niestety przyszedł rozkaz, że [mamy] się wycofywać. W tym czasie, w tym momencie albo wcześniej nawet, dowódca „Bohusz”, nasz dowódca „Baszty” został zabity na Rakowieckiej... Był jeszcze łącznik, mały chłopak, młody, miał kilkanaście lat (nie wiem, czy miał piętnaście, czy trzynaście) też został zabity. Leżeli obok podobno. Ja tego nie widziałam, bo myśmy były na Łowickiej. Tylko były sygnały. Inni koledzy, którzy się dostali, musieli się wycofywać. Tak się złożyło, że właściwie tylko ci, którzy byli ranni, zostali z nami, a reszta się wycofała poza Aleje Niepodległości, na teren Kazimierzowskiej, Odyńca, w okolice parku Dreszera. Nasza jednostka się wycofała. My tutaj zostajemy same! Tylko z tymi rannymi, ale są pod opieką profesora Lotha.
Któregoś dnia, dosyć wcześnie, mamy sygnał. Z klasztoru Ojców Jezuitów przychodzi ksiądz, który nam daje wiadomość, że ludzie zostali popaleni, rozstrzelani i okropnie zmasakrowani, że trzeba ratować tych, którzy [przeżyli]. Ja zostałam wytypowana na przeprowadzenie tych, którzy się uratowali, i na udzielenie pomocy sanitarnej tym, którzy nie mogą się już stamtąd ruszyć. W związku z tym, że nie znałam terenu klasztoru, a musiałam się dostać przez teren ogrodu, poprosiłam o kogoś, mieszkańca z tego osiedla. Zgłosiła się jedna pani. Mnie się zdawało, że starsza pani, ale miała nie więcej jak koło czterdziestki i powiedziała, że mnie przeprowadzi. I tak było. Przeprowadziła mnie do drzwi klasztoru, ale jak zobaczyła ten makabryczny obraz, tych popalonych... Właściwie, to jeszcze nawet nie widziała tych popalonych ludzi, ja sama dopiero zobaczyłam... Zobaczyła tylko zwłoki, jakieś ciało leżące na korytarzu i chciała uciekać. Ja ją zatrzymałam i mówię: „Niech pani przyprowadzi koleżanki, bo ja tu sobie nie dam rady. Widzę, że tu jest masakra”. Schodzę na dół tym długim korytarzem, bo to w podziemiu, i po prawej stronie izba wielkości pokoju, może ze dwadzieścia metrów kwadratowych – sterta ciał popalonych i ten zapach... A na dole, właśnie w tym korytarzu leży kapłan, ksiądz. Ale to już było chyba ze dwa dni po tej masakrze, jak ja się tam dostałam i już sutanna pękała, bo to był upał, ciepło było wtedy. To ciało w rozkładzie, sutanna popękała... Zapach tych ciał popalonych! Nie, nigdy tego nie zapomnę!
[Cytat ze spisanych wspomnień własnych]: „Z IV Rejonu zgromadzona była [grupa sanitarna] przy ulicy Łowickiej na dzień wybuchu Powstania. Nasza komendantką była matka koleżanki Elżbiety, Garszyńska. Córka, nazwana później »Elżbietonem«. Ona, po matce, została naszą patrolową. Otrzymałam właśnie od niej rozkaz, aby udać się na teren klasztoru Ojców Jezuitów imienia Andrzeja Boboli przy ulicy Rakowieckiej. [Byliśmy] powiadomioni przez księdza Kisiela (który przedostał się ukradkiem na naszą stronę), że na terenie klasztoru są ranni i poparzeni księża i cywile, którym natychmiast należy udzielić pomocy. Wobec u znajomości terenu przydzielono mi nieznajomą wcześniej kobietę, która zgodziła się wskazać drogę. Udałyśmy się tam przez teren ogrodu, parku klasztornego, zachowując jak najdalej idącą ostrożność, gdy na Polu Mokotowskim były dobrze umocowane stanowiska niemieckie i w każdej chwili groziło nam niebezpieczeństwo. Od strony ogrodu dotarłyśmy do drzwi klasztoru. Po wejściu do środka ukazał nam się widok makabryczny. Buchnął odrażający odór rozkładających się ciał ludzkich, które były osmalone, popalone, rozszarpane! Pani, która mnie przeprowadzała, natychmiast się wycofała, oznajmiając, że dalej nie pójdzie. Zdążyłam poprosić, aby przyprowadziła mi do pomocy dwie, trzy sanitariuszki z naszej grupy, z noszami. Powiedziałam, że będę ich tutaj oczekiwać. Tymczasem udałam się na poszukiwanie rannych, którzy (według relacji księdza Kisiela) byli ukryci w węglarni poza kotłownią. Po drodze natknęłam się na pomieszczenie po prawej stronie korytarza, gdzie leżała sterta popalonych, zwęglonych ciał ludzkich. Nikt nie dawał znaku życia na moje wezwania. Widok był tak wstrząsający, że do końca życia tego nie zapomnę! Kiedy dotarłam do miejsca ukrycia, znalazłam tam zaledwie kilku rannych i poparzonych, siedem, może osiem osób. Jeden z nich, roztrzęsiony nerwowo, latarką zaświecił mi w oczy. Przeraziło mnie to. Myślałam, że chce napaść na mnie. Uspokoił się, gdy oznajmiłam, że przychodzę z polecenia naszej patrolowej i na prośbę księdza Kisiela. Poleciłam zachowanie ogromnej ostrożności. Powiedziałam, aby ci, którzy byli w stanie chodzić, postarali się o własnych siłach dotrzeć do wyjścia z korytarza, a tam moje koleżanki sanitariuszki, Elżbietka i Krysia Okońska (moja kuzynka) przeprowadzą ich aż do punktu przejściowego od ulicy Boboli, gdzie będzie oczekiwać sanitariuszka Krystyna Seweryn-Gdak (ciotka Andrzeja [Seweryna, aktora]). Kilka osób musiałyśmy jednak przetransportować na noszach. Ich rany były okropne! Poparzone uda, łydki i podbrzusza! Osmalone twarze bez brwi i rzęs! Z relacji rannych dowiedziałyśmy się, że Niemcy w dniu wybuchu Powstania wtargnęli do klasztoru i zastali tam sporo ludzi na nabożeństwie. Kazali tym ludziom, a wśród nich i matkom z dziećmi, zejść do sutereny, do jednego pomieszczenia. Tam przetrzymali ich do środy, gromadząc materiał łatwopalny. Pomieszczenie to obrzucili następnie granatami. Według relacji, pozostałych przy życiu, cudem uratowanych z tej masakry, mogło tam być może sześćdziesiąt, może osiemdziesiąt osób (trudno to ustalić, bo część zdążyła uciec). Następnego dnia po tej akcji chłopcy, Powstańcy, dostarczyli z klasztoru do naszej placówki monstrancję i komunikanty. Ksiądz Kisiel odprawił mszę świętą w intencji [ofiar] w prywatnym mieszkaniu. Po mszy świętej patrolowa zabrała nas na krótką odprawę, oznajmiając, że zostałyśmy tutaj same, bez naszego macierzystego batalionu. Postanowiłyśmy przedostać się do naszej kompanii, która przedarła się w pierwszym dniu Powstania na drugą stronę alei Niepodległości (właśnie to, co powiedziałam na początku) w okolice Odyńca, Kazimierzowskiej. W pierwszej grupie były cztery koleżanki i do nich też przydzielono mnie. Były to: Wisia Cyrańska, która zginęła szybko (chyba 8-10 sierpnia), Krysia Okońska, Elżbietka Garszyńska i ja, «Sas» Halina. Przedzierałyśmy się opłotkami przez ogródki przywillowe, piwnicami i zaułkami. Kiedy dotarłyśmy do alei Niepodległości, upozorowałyśmy niesienie rannych, układając na noszach nasze torby sanitarne, a w miejsce głowy kładąc hełm. Nakryłyśmy nosze kocem i z proporcem Czerwonego Krzyża powoli przechodziłyśmy szeroką aleją Niepodległości, która była pod ostrzałem. Szczęśliwie udało się nam ten najgorszy odcinek przebyć, docierając do naszych chłopców. Byli oni skoszarowani przy ulicy Odyńca. Następnego dnia przybyły koleżanki drugiej grupy. I tak wszystkie razem znalazłyśmy się w dniu 5 [lub] 6 [sierpnia] w kompanii, która otrzymała kryptonim O-2 »Withal« Pułku AK »Baszta«”. To jest moja relacja z tego dnia. Genek wydał osiem takich książek, [do] których pozbierał najważniejsze przeżycia koleżanek czy kolegów.
  • Ale zdobytą czy jeszcze z przydziału?

Nie! Z żadnego przydziału! Miałam okazję w Lubelskim... Tak, miałam jeszcze opowiedzieć, jakie transporty broni i amunicji przewoziłam do Warszawy. I to nie pociągiem, nie. Samochodem ciężarowym. Trzykrotnie przewoziłam transporty amunicji i broni z Lublina. To był 1943 rok, [w okresie] wiosna – jesień. W odstępach. Nie od razu, nie...

  • To z tamtych czasów ta „siódemka”?

Tak, tak. Ja ją sobie [wzięłam]. I nawet wychodząc z Powstania... bo ja się nie poddawałam. Powiedziałam, że nigdy żaden szwab się nie będzie nade mną pastwił, najwyżej sobie strzelę kulę w łeb i koniec! Dlatego tę „siódemkę” tak trzymałam i dwa naboje były. Myśmy sobie ukryli na Puławskiej w popielniku jakiegoś domu, wychodząc z Powstania (bo prowadzili nas na Służewiec, do niewoli). Tak żeśmy się dołączali do tych ludzi, którzy byli ranni na wozie. Mówię do Genka: „Ja uciekam. Jak chcesz, to idź, a ja uciekam”. Jeszcze moją siostrę, Krysię Okońską [namawiałam]. Mówię: „Krysia, chodź ze mną”. – „Nie, nie pójdę”. Mówię: „Chodź ze mną, to się uratujesz. Sama nie pójdziesz, bo wiem, że nie pójdziesz. Ale jak pójdziesz ze mną, to się uratujesz”. – „A ty skąd wiesz, że się uratujesz?” – „Bo mam takie przekonanie!”.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie? Jak wyglądało wasze codzienne jedzenie?

Racja! Zapomniałam! Już tego nie ruszę do końca życia! Piętnasty sierpnia, pamiętam jak dziś, jest natarcie na ulicę Grażyny. Wszystkie jednostki zmobilizowane, jesteśmy w pogotowiu, sanitariuszki i tak dalej. I rzeczywiście! Na razie się dostali do magazynów „Społem” na [ulicy] Grażyny! Całe szczęście! I odtąd mieliśmy cukier, płatki owsiane... Cholerne płatki owsiane! I kombinezony przecież! Te robocze kombinezony, w które nas poubierano i mieliśmy mundury. Mieliśmy szare mundury! To były kombinezony! Najgorzej było się załatwiać. Rozpinać i te majtki, to wszystko! Nie, to nie dla mnie było. Ale trudno. Tak chodziłyśmy i już. Taka prawda, ja nic nie bujam! To jest prawda oczywista! Wtedy właśnie od tej pory płatki owsiane z cukrem – no nie! Śniadanie, obiad, kolacja! Powiedziałam, że płatków owsianych nie ruszę do końca życia. Tfu! Nie ruszę! I tak [było]. Cukier i [płatki]. Cukru chłopaki uratowali nawet wiele worków i położyli sobie zamiast piasku na oknie. No nie! Mówię: „Nie grzeszcie, to już wstyd”. I tam właśnie, na Tynieckiej siedzieliśmy chyba najmniej ze dwa tygodnie.

  • Spotkaliście się na pewno z jednostkami, które przyszły z lasów chojnowskich. Te oddziały też walczyły na Chełmskiej.

Tak. Ale to już jak będziemy na dole. Oczywiście! Ale też dużo ich zginęło z kompanii K-1... Ich nawet dosyć sporo do tej pory żyje. Byli przeznaczeni atakować teren Wyścigów Konnych. Była wiadomość, że ta cała okolica i ten teren są nieumocowane. Nieprawda! Tam zginęło około pięćdziesięciu Powstańców w pierwszym dniu, właśnie z kompanii K-1.

  • Tak, oni wyszli potem do lasów chojnowskich...

A później wyszli, ile im się udało, do lasów chojnowskich. I też, między innymi, nasz kolega, „Zajączek”. On do dzisiaj żyje. [Był] najmłodszy i myśmy go nazwały „Zajączek”, bo nie miał piętnastu lat. On był jako łącznik. Dlaczego [„Zajączek”]? Dlatego że między kartofliska... Mówimy: „Ty będziesz «Zajączek», bo musisz się miedzy kartofliskami [przedzierać]”. I myśmy go tak nazwały. Do dzisiaj tak został z tym pseudonimem. Jurek Paczowski się nazywa. Mieszka na Okopowej.

  • Pamięta pani święto 15 sierpnia? Jak to się odbywało? Czy były jakieś uroczystości, msze?

Nie, tego nie pamiętam. Nie.

  • A zrzuty na przykład?

O! Zrzuty pamiętam, ale już byliśmy tam dalej, na dole.

  • Proszę opowiedzieć, jak to wyglądało.

Cieszymy się, bo jest nalot. Nad nami samoloty! Matko, ta radość! Ta radość była ogromna! Ale co z tego, jak to się prawie [wszystko] przeważnie Niemcom dostało.

  • Nic do was nie wpadło?

Co nieco, takie nieważne rzeczy. Jakieś berety, jakieś coś [z opatrunków może]? Nieważne rzeczy, naprawdę. Może na górze coś zdobyli, ale my na dole, na Dolnym Mokotowie, prawie nic. Może ze dwa, czy trzy PIAT-y przyszły. Tak. Był taki kolega Kostek. Był harcerzem. Dzielny niezmiernie! O, jaki on dzielny chłopak! Ponieważ na Dworkowej, na górze, byli Niemcy, gestapowcy, on z tego PIAT-a trafnie strzelił. Rzeczywiście. Ale tylko raz. Przyszli [Powstańcy] z lasów chojnowskich, dotarli do nas. Zwiększyła się nasza liczebność osobowa. I ciągle patrole, ciągle były... I nawet taki zamiar był, żeby wyrzucić tych Niemców, jakoś pozbyć się ich z drugiej strony Belwederskiej. Był zorganizowany atak (oczywiście nieudany) na [fabrykę] „Bruhn-Werke”. [...] Taki kolega „Jurand” Romek zginął. To było naprawdę za kiepsko zorganizowane. Właściwie to wcale prawie... Po co było tych ofiar tyle? On zginął. [Jak] jeszcze był ciężko ranny, chłopcy go nie mogli wydobyć spod ostrzałów niemieckich. Niestety! Powiedział: „Zostawcie mnie i sami się wycofujcie”. Byłam przy tym w tym momencie, jak on to powiedział. Taki dzielny chłopak... Strasznie dzielny... „Idźcie, zostawcie mnie”. I nigdy już go nie znaleźliśmy później. Jednak była jakaś ekshumacja i ślady. On jest pochowany w Wilanowie, na cmentarzu Wilanowskim. Tam tylko światełka zapalamy.
Piekło... Piekło... Przechodziliśmy na Górny Mokotów z meldunkami, też ciągle pod ostrzałem tych z Dworkowej. Dworkowa była naszym piekłem. Drzewa, które tam rosną, ten park cały, to były kikuty [bez liści]. Nic nie było, żadnych liści, nic... To wszystko było ścięte przez ciągłe ataki na naszą jednostkę. Jest tam teraz taki głaz pamiątkowy, dzięki Ajewskiemu. Na kamieniu są napisy, że myśmy tam bronili reduty przez cały miesiąc, nawet trochę więcej. Do 20 września.
Chciałam jeszcze powiedzieć o Kostku. Tak szanowałam Kostka, tak lubiłam... On był wysoki chłopak i tak strasznie dzielny! Nie miał w ogóle żadnych lęków! Szliśmy właśnie z posterunku. On był na posterunku i niosłam mu rano śniadanie czy jakąś kanapkę, coś do zjedzenia. Na Dolnej był punkt sanitarny i szpitalik zainstalowany. Na ulicy Dolnej, po drugiej stronie. Tak pod górkę idąc do kościoła. Ten kościół się palił, to chłopcy ratowali. Jeden z chłopców dostał [kulą] „dum-dumką” w piętę i miał rozerwaną stopę. Danek czy Bogdanek. Było dwóch, jeden Danek, drugi Bogdanek. Też z „Szarych Szeregów” chłopcy, młodzi tacy... I właśnie z tym Kostkiem idę przy murze. Ja przy samym murze, do naszej jednostki, gdzieśmy mieli kwaterę, fabryczne pomieszczenie. Tam mieliśmy pościągane jakieś materace, z prywatnych mieszkań prawdopodobnie. Tak żeby w jakiś sposób mieć odpoczynek, przenocować [jakoś], na zmianę oczywiście, bo były dyżury. Idziemy właśnie z tego posterunku. On idzie z mojej lewej strony, ja przy ścianie i rozmawiamy. W najlepsze rozmawiamy. O czym rozmawialiśmy, tego nie powiem, bo nie pamiętam. I w pewnym momencie on milknie i upada! Bez jęknięcia, bez [słowa]. Trup... Nieżywy! Ja od ściany, jestem cała zdrowa i żywa, a on nie żyje! Przy mnie! Co się dzieje?! Wołam: „Kostek!” Okazuje się, że odłamkiem jakimś, nie wiadomo skąd, dostał w potylicę i [zginął] na miejscu. Na miejscu... Chłopak miał takie piękne buty. Pamiętam jeszcze, [jak] chłopaki mówili: „No, ale ty jesteś piechur! Masz takie buty sznurowane, takie wysokie, porządne!”. Mówię: „No, do dowódcy idę…”. I po prostu z rykiem już [szłam]. Kostka trzeba było tam na miejscu pochować. Chłopcy pochowali, ale te buty któryś wziął. No pewnie, po co chować z tymi butami, jak może któryś mieć, który ma dziury w butach, w podeszwach? Taki fakt pamiętam.
Pamiętam również taki moment, jak nie było co jeść w szpitaliku. Dowiedziałam się, że nie mają co jeść. Mówię do dowódcy „Withala”: „Idę, bo tam są przecież za Piaseczyńską [ogródki], pełno jest ogrodników, to coś mi dadzą do jedzenia”. I wybrałam się przez łąkę. Nie było tych domów, które teraz są, tylko łąka i doły na tej łące. Piaseczyńska jest blisko, po drugiej stronie ogrodnicy. Jeszcze widzę sterty takich okiennic, bo mieli te okiennice na rozsady. To był wrzesień, więc i pomidory, i cebula, i ogórki, wszystko tam mają. Żeby tu nie przynieść, grzech. Poszłam tam i w pewnej chwili słyszę tylko strzały, cała seria koło mnie, więc padam. Akurat był taki dołek z wodą, bo na łące były różne dołki. Przytuliłam się do tego dołka i leżę. Cały czas z cekaemu walił do mnie. Akurat tylko do mnie, bo nikogo więcej na tej łące nie było. A z drugiej strony Piaseczyńskiej ludzie zamarli... Widzą, że leżę w tym dołku. Czy ja jeszcze żyję, czy nie? Ale myślę sobie: „Przecież jemu się ta taśma skończy. Jak mu się skończy taśma, to ja skoczę”. I tylko prosiłam: „Otwórzcie bramę, otwórzcie bramę!”, bo brama była zamknięta. Otworzyli i czekają, co będzie dalej. Przeskoczyłam, ale do rowu. Był przy szosie. Droga tam była. To jeszcze nie była taka asfaltowa, [tylko] bita droga, ale żwirowa. [Ja] w tym rowie. [Szwab] cały czas strzela. Cały czas. Mówię: „No to drugą taśmę przecież musi wystrzelać”. No i rzeczywiście. Poczekałam, aż wyładuje. Ale to trwało minutami. Mnie się zdawało, że to pół godziny co najmniej, a to wali i wali. Tylko dookoła: „chlup, chlup, chlup”, te kuleczki. Podziurawił rów, ale ja przytulona od tej strony, [gdzie kule mi nie szkodziły]. I rzeczywiście przestał. Ja wtedy skok przez [rów] i za szopę! To on do tej szopy walił! Leżę plackiem i mówię do tych ludzi: „Kładźcie się wszyscy!”. Jakoś później się przeczołgałam. Nie puścili mnie. Dali mi bardzo dużo i pomidorów, i ogórków, i cebuli. Miałam z tyłu cały plecak, z przodu drugi plecak zawieszony i dwie torby. Ale mnie nie puścili, dopiero wieczorem. Mówię: „Słuchajcie ludzie, przecież oni mają takie lunety, że wszystko widzą nawet w nocy. Race puszczają”. A u mnie w jednostce myśleli, że już gdzieś zginęłam, że mnie nie ma. A ja przyczłapałam, a koleżanki „Halina! Jesteś! Żyjesz!”. Mówię: „Żyję! Jeszcze żyję! Jeszcze wam dokuczę”. I szpital. Jak się ucieszyli, że dostali tyle. Ale już więcej razy nie zrobiłam tam wypadu.
Natomiast chłopcy się umówili. Był taki „Ząbek”, był „Mojżesz”... Ten „Mojżesz” to w ogóle... Z więzienia na Rakowieckiej uciekł! Jak Niemcy otworzyli więzienie (wszystkich rozstrzeliwali na terenie Rakowieckiej), to jemu się udało uciec w jakiś sposób i dotarł do naszej jednostki. Myśmy go w ogóle nie znali! [Był] z tego więzienia. Ale był bardzo dzielny, był odważny. W naszym wieku mniej więcej. Myśmy go nazwali „Mojżeszem”, bo przeszedł przez rzekę trupów! Tak było! I „Ząbek” z Grochowa (też nie był w naszej jednostce, tylko z Grochowa przyszedł). Jak Grochów rozwiązali, to on... On trzy razy przejeżdżał jeszcze! Nie wiem, jak on się [tam] dostawał. Jeszcze nawet swoją narzeczoną przywiózł z Grochowa. Taki był odważny chłopak. Coś niesamowitego. I ten „Jurand”... Postanowiliśmy iść. Uzgodnione było z dowódcą, że pójdziemy na Sadybę. „Pod klasztorem pójdziecie? No gdzie tam? Gdzie was tam niesie?!”. – „Pójdziemy, może coś przyniesiemy dla szpitala”. I żeśmy się wybrali, ja jedna i tych trzech chłopaków. Mówią: „Te dziewuchy... One nie maja odwagi”. Mówię: „Ja mam odwagę, bo ja na wsi wychowana. Ja i na koniu, i na łódce, i na rowerze, na czym chcecie”. I rzeczywiście, poszliśmy łąkami, krzakami, pod samym klasztorem. „Zrobimy wywiad, ile tam tych szwabów siedzi”. Ale umocnione wszystko było. Oni obserwowali, a my tylko płazem między krzakami się posuwali bardzo, bardzo powoli. Dotarliśmy! Dotarliśmy na Sadybę! I co my widzimy? Normalnie baby targują chlebem, owocami i jarzynami. To my się żegnamy: „Matko Boska, tu jest normalne życie! A my tam walczymy! Jak to jest?!”. Naprawdę! Przekupki normalnie mają te straganiki...

  • Kiedy to mogło być?

To było na początku września chyba, [może] koniec sierpnia... No to oczywiście chleb... Mówię: „Ale one każą sobie zapłacić. My nie mamy pieniędzy”. A „Mojżesz” mówi: „Nie martwcie się, ja mam dolary”. – „Gdzieś ty zdobył dolary?!”. – „Miałem tak zaszyte, że miałem [je] nawet w więzieniu na Rakowieckiej” – i wyciągnął [pieniądze]. Nie wiem, ile miał tych dolarów. Jak te baby usłyszały, że dolary, to oczywiście zaopatrzyły nas idealnie. Nawet masło dostaliśmy. To był taki zastrzyk dla tych chorych, dla rannych w tym szpitaliku. Przynieśliśmy wszystko. Znowu nas nie puścili, tylko dopiero w nocy. Przez łąki, przez krzewy, tak żeśmy dotarli stamtąd do naszej jednostki. To kawał drogi było. Do dziś pamiętam.

  • Czy miała pani kontakt z Niemcami? Czy braliście jeńców?

Ja nie. Nie miałam żadnego kontaktu, nie widziałam żadnych Niemców zabranych. Z tym że wiedziałam że byli [brani], tylko nie przez naszą kompanię. To wiedziałam. Nawet wtedy, jak myśmy byli na Tynieckiej, na górze jeszcze i chłopcy wartę trzymali, to ja im nosiłam jeść. To co na obiad było, ciągle te płatki. To już prosili: „Nie słodzić nam, nie słodzić. Już lepiej takie, byle jakie”. I po tych mieszkaniach pustych, gdzieś po piwnicach szukałyśmy, węszyłyśmy, gdzie jakiegoś tłuszczu trochę. Znalazłyśmy, ale zjełczałe coś tam, stopione masło zjełczałe. No trudno, ale to był posiłek. Poza tym na Mokotowie było dużo łatwiej, bo były te ogródki, można było trochę kartofli gdzieś wygrzebać. Zresztą to było niebezpieczne, bo na przykład nasz „Czarny Wilk” zginął właśnie przy poszukiwaniu kartofli na kartofliskach. A Wisia Cyrańska 8 sierpnia poszła go ratować z moją siostrą, Krysią Okońską. I Wisia Cyrańska, ponieważ chodziła w spodniach, nie w spódnicy (myśmy się starały przynajmniej w tych fartuchach sanitarnych chodzić, żeby przykryć spodnie), to dwadzieścia jeden pocisków dostała po brzuchu! W jamę brzuszną! I Krysia ją chciała poić, a ona jeszcze przytomna mówi: „Krysiu, mi nie wolno, bo ja jestem w brzuch ranna... I nie wolno mi żadnych płynów”. Więc Krysia jej tylko wilżyła usta, ale po godzinie [Wisia] zmarła. Piękna dziewczyna! Najpiękniejsza, najśliczniejsza w naszej kompanii. Też ciężko...

  • À propos pięknych dziewczyn. Sympatie... Czy Wisia miała jakąś sympatię?

Miała! Wisia miała sympatię! Porucznik z „Granatu” się strasznie w niej kochał!

  • A pani?

Ja nie. Nie miałam, bo miałam kogo innego poza tym. Nie, tam nie miałam żadnych sympatii. Zresztą w ogóle chłopców traktowałam jako kolegów wojskowych. Już z Lublina to wyniosłam. To są koledzy wojskowi. Nie pozwoliłam się w rękę całować. Do dziś nie mam tego zwyczaju. Jestem żołnierzem i koniec. Miałam sympatię, owszem. Ale właściwie to bardziej on... Ale to był dorosły człowiek. I całe pienia pisał... Dużo starszy ode mnie. Tylko mnie [mile] łechtało po prostu. Jak to dziewczyna! Takie piękne listy pisywał... Józek Dworzak. Przyjął sobie pseudonim. Był bardzo waleczny. Był dowódcą w Lublinie. Józek...

  • Dziewczyny trzymały cały czas morale chłopaków.

Tak! Tak!
  • Podobno gdyby nie dziewczyny, to Powstanie trwałoby krócej.

Ale jak się słuchali!

  • Niech pani opowie jakieś zdarzenie.

Mieliśmy takich chłopców bardzo... Właśnie, bardzo mi żal. To było na Górnym Mokotowie. Był atak na „Pudełko”. „Pudełko” w alei Niepodległości. To słynne „Pudełko”! Tam była kompania B-3. Ale od nas też poszli chłopcy do pomocy, bo ich strasznie przetrzebiono. Był „Sierp” i „Młot”. Takie pseudonimy sobie przyjęli. Ale oni do nas trafili w czasie Powstania. Nie byli zrzeszeni przed Powstaniem. Jeden i drugi zginęli prawie że w tym samym dniu. Akurat byłam w szpitalu Elżbietanek, kiedy [go] przywieźli (tylko nie pamiętam, czy „Sierpa” czy „Młota”). Miał tak porozrywane uda, aż do samej kości prawie. On konał! A lekarz szedł z morfiną do sali operacyjnej. Wyrwałam mu tą morfinę i jemu wstrzyknęłam, żeby nie cierpiał! Tak mnie zbeształ ten lekarz! A ja mówię: „Niech pan mnie zbeszta! Niech pan mnie stłucze! Ja musiałam, musiałam…”. I [chłopak] niedługo [potem] na moich rękach skonał. Piękny chłopak, piękny! Naprawdę! Wysoki, wspaniale zbudowany. Tych chłopaków mi też tak strasznie szkoda... Tam nie było czasu na jakieś miłości. Nie wiem, może były jakieś dziewczyny, które miały takie zakusy miłosne. Ale nie, nie przypominam sobie.

  • Były takie sytuacje, że chłopcy mieli momenty zawahania, załamania i wyście, dziewczyny ich wspierały?

Tak, oczywiście, że tak. Ale jak oni zobaczyli, że my razem po równo z nimi, to nawet by się wstydzili. Ale nie, byli odważni. Nie mogę powiedzieć... Zresztą Zbyszek Kozierkiewicz do dziś żyje. [Jest] w domu opieki na Dickensa. Warto od niego mieć też sprawozdania. Bardzo mądry człowiek, mądry. [...]

  • Jak się skończyły walki na Dolnym Mokotowie? Kiedy żeście przyszli?

Myśmy byli po 20 września wycofywani z naszej jednostki, z naszej reduty, dlatego że Niemcy już nas bardzo naciskali. Szczególnie ta cholerna Dworkowa. Straszna była ta Dworkowa. Gestapo tam było. Tam są rozstrzelane dzieci od piątego do dziesiątego roku życia! I jest tam tablica pamiątkowa. My zawsze składamy [wiązanki] i palimy znicze 1 sierpnia i 27 września. Jest tablica i jest zachowane miejsce tych dzieci. Na Dworkowej Niemcy wyciągnęli (już po kapitulacji, wtedy kiedy byliśmy uznani za kombatantów) z kanału ponad sto dwadzieścia osób. I te sto dwadzieścia osób zostało tam rozstrzelanych. Jeden jedyny człowiek się uratował, nazywał się chyba Jabłoński. Jeszcze żyje, ale nie słyszy, ma aparat słuchowy i na jedno oko nie widzi, bo był postrzelony. Ale przeżył tę masakrę, przeżył. Właśnie na Dworkowej jest obelisk zaplanowany przez Ajewskiego i my tam zawsze składamy wieńce, zapalamy znicze na nasze uroczystości 1 sierpnia i 27 września, kiedy była kapitulacja Mokotowa. Od strony włazów, gdzie [ludzie] byli wyciągani z kanałów stopnie są na biało malowane. Zawsze na te uroczystości te stopnie były na biało malowane, dokąd żył Genek. Jak zmarł, to nie pamiętam, żeby ktoś [je] namalował... jak prowadzili tych ludzi na egzekucję. Tam jest ta pamiątka.

  • Niech pani powie o ostatnim szturmie Niemców na Mokotów. Te ostatnie dwa dni.

Te szturmy były cały czas, bo przecież z góry leciały bomby, a z dołu ze wszystkich stron... To było piekło, naprawdę! Ci, co przeżyli, to cudem... Jeszcze w dodatku, jak nas przerzucili na Górny Mokotów, to z piwnic miotaczami ognia nas wyrzucali Niemcy. Wszystkie piwnice były poprzebijane, tak że myśmy przechodzili „bezpiecznie” piwnicami. Z jednego krańca Tynieckiej na drugi, do końca Racławickiej czy do końca Odyńca. Tośmy przechodzili piwnicami, tam wszystko było poprzebijane. Ale Niemcy nas miotaczami ognia po piwnicach, wszędzie, po domach, po mieszkaniach wyrzucali! Akurat się wydostałam na Belgijską. W kilka osób przeskoczyliśmy na Puławską. Na Belgijskiej były na podwórku wraki samochodów. Patrzę, Genek się skądś zjawił. Mówię: „Miałeś kanałami przechodzić”. – „No wiesz, jak taki tłok, a tam brali tylko rannych, to już nie przechodziłem”. – „Ja Ci mówiłam, że do żadnych kanałów nigdy nie pójdę i do żadnego schronu też nie pójdę!” – i nigdy nie schodziłam! Nigdy! Tam, gdzie byłam, tam miałam być. Tak pamiętałam słowa mojego ojca: „Tam być, gdzie cię zastanie”. Nie schodzić, bo nie wiadomo, czy tam nie gorzej. A jak zasypie dom? I tak było. Zasypało dom na Dolnej i ludzie żywcem umierali, jęcząc, a my nie mamy czym ich odgrzebać! Czteropiętrowy dom! No to co? Miałam nauczkę. Nigdy nie schodziłam do żadnego schronu i do żadnych kanałów.

  • Większa część Powstańców wyszła kanałami do Śródmieścia.

Tak, tak, ja wiem. Ale myśmy ich wyciągali. W gównach i we wszystkim. Fu! Straszne to, straszne! I co? Szczury mają zeżreć? Nie, to już wolę na ziemi! Tam, gdzie mnie trafi, niech tam będę. I ten swój pistolecik nosiłam.

  • Proszę powiedzieć o zakończeniu Powstania. Jak to się dla pani skończyło?

Właśnie. Znaleźliśmy się na Belgijskiej. Niemcy już nas wygarniają, wrzeszczą, wrzeszczą: Raus, raus, raus! – jak to szwab, drze się. Wchodzę do jakiegoś mieszkania. Matko! Nago stoi Powstaniec, ciężko ranny. Z tyłu ma ranę, leje się krew. A Genek był w tym samochodzie. Mówię: „Chodź, Genek, pomożesz mi!”. A on zobaczył i mówi: „Co? Przecież on umiera”. No i rzeczywiście, był w stanie agonalnym, to się zrywał. [To] było w mieszkaniu parterowym i w kuchni stało żelazne łóżko. Tylko siennik był i na ten siennik położone prześcieradło czy serweta jakaś, już nie pamiętam. I tego człowieka [pamiętam]: młody, wysoki, szczupły. Już porozbierał się, sam nie wiedział, co ze sobą robi. Położyłam go na tym [łóżku] i chcę opatrywać, a Genek mówi: „Zostaw, zostaw!”. Mówię: „Co? Jak to?! Rannego ja mam zostawić?! To ty sobie idź, gdzie chcesz!”. I do końca jego tchnienia zostałam przy nim. Ale zostawiłam go tak, tylko nakryłam tym prześcieradłem. A może nawet serwetę jakąś ściągnęłam ze stołu. I tak został... Tak został...
Poszłam [na] Belgijską i myślę: „Nic nie mam, tylko torbę sanitarną. Jestem w tym tak zwanym mundurze, w tym kombinezonie. Nie, muszę się przebrać. Przecież do niewoli nie pójdę! Nie pójdę! Nie będzie nade mną się znęcał żaden szwab!”. I weszłam do jakiegoś mieszkania, a tam otwarta skrzynia. Widocznie ludzie coś do [niej] pakowali. Nikogo nie ma w mieszkaniu. Nawołuję: „Kto tam jest? Kto tam jest?” – może ktoś się odezwie. Nie ma nikogo. Z tej skrzyni wyciągnęłam jakieś okrycie, jakąś sukienkę. Wsadziłam na siebie tę sukienkę, zrzuciłam ten cały kombinezon. Ale sukienka rozdarta do tyłka. Dosłownie, od pleców do tyłka, z przeproszeniem. Ja tą sukienkę na siebie wsadziłam. Jakieś zawiniątko znalazłam na ulicy, takie jakby koce pozwijane. Z tego jeszcze to okrycie, jakiś płaszcz wzięłam. Ale nie, to nie był płaszcz... To było futro, więc na lewą stronę przewróciłam, żeby futrem do [środka], a na wierzchu podszewką, tym materiałem. Mówię: „Przecież ja muszę myśleć o tym, że nie mam domu, nie mam nic. Gdzieś trzeba przetrwać”. Buty miałam dobre, bo miałam tyrolki zrobione specjalnie na zamówienie, jak szłam do Powstania.
Idę w te szeregi. Koleżanki tam, widzę, pozbierane, wszystko. Prowadzą nas na Służewiec. W tym szeregu... No nie, nie pójdę do niewoli. Będą brać do niewoli, ja nie pójdę. Na pewno nie. Tak się zawzięłam i kombinuję. Ale przechodzimy koło jakiejś miejscowości, już dziś nie pamiętam [jakiej]. W każdym razie, [jak] prowadzą nas na te tory Wyścigów Konnych, to są takie wille czy domki. Właściwie takie domki parterowe i ogródki przy [nich], kartofliska. I myślę sobie: „Zsunę się do tego rowu, jak będzie kolumna”. A prowadzą nas „ukraińcy”. Byli okropni. Cała ta kolumna idzie naprzód. Oni oczywiście z psami i z wrzaskiem, jak to zwykle. Ja się jakoś usytuowałam koło wozu, gdzie byli nasi ranni, nie z mojej kompanii, tylko z innej. Ja ich nie znałam, ale widzę, że sanitariuszka przy nich jest, więc tak się trochę przesuwałam przy tym wozie, jak gdybym pomagała. A oni tam wrzeszczą. Wysunęli się ci „ukraińcy” do przodu z karabinami i z psami, to ja szybko do [rowu]. Niedaleko zjawił się Genek tak samo! Mówię: „To co? Uciekasz?”. – „Uciekam”. Mówię: „Tylko pamiętaj, ty oddzielnie, ja oddzielnie. Nie chcę... Jak razem pójdziemy, to będziemy wyłapani, a jak oddzielnie, to może nam się uda”. On mówi: „Tak, taką samą myśl miałem”. Zsunęłam się do takiej piwnicy. Zresztą okienko od piwnicy było wyłupane, otwarte. Przeczekałam, aż cała ta kolumna przeszła. A jeszcze przedtem prosiłam Krysię Okońską: „Chodź ze mną”. Nie, ona będzie solidarnie. Mówię: „No dobrze, jak się tak ofiarowałaś, to idź. Trudno. Żebyś nie żałowała”.
Przesiedziałam tam do wieczora, a było południe chyba, jak nas wygarnęli. Albo po południu, gdzieś godzina pierwsza, druga może... Prawie do zmroku przesiedziałam w tej piwnicy. Jak się uciszyło zupełnie, wyglądam i patrzę, że idą ludzie. Cała gromada ludzi od strony zachodniej, kierunek na Pruszków, może na Mszczonów. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Wiem, że gdzieś koło Wyścigów Konnych. A przecież ja z Poznańskiego. Mało tu terenu znałam. Lubelskie bardziej, a tutaj mniej. [Myślę]: „Jak z łopatami, to idą okopiarze. To na pewno Polacy, bo ich na pewno wygarnęli z domów”. Zaczęłam do nich machać, żeby się zatrzymali, żeby mnie w swojej grupie ukryli. „No dobrze, ale dokąd idziecie?”. – „Do Salomei”. – „Do Salomei? Do Opacza? O! No to świetnie, to Ursus. A w Ursusie mam ciotkę. To już jestem w domu”. Ale oni mówią: „My jesteśmy policzeni”. „Tak? Ale skąd jesteście?”. – „Tutaj, z Opacza”. Mówię: „Jesteś miejscowy, to czekaj, a ja za ciebie pójdę przez ten posterunek”. I tak było. Zabrałam mu czapkę. Torbę sanitarną z legitymacją schowałam pod okrycie, ten płaszcz, nie płaszcz... I tak wyszłam z tymi okopiarzami.
Dostałam się do Salomei. A tam też były ciotki, jacyś znajomi, państwo, których znałam. Jak mnie zobaczyli, to jak zjawę przywitali. „To ty żyjesz?! Jezu!”. I zaraz mycie nóg. W ogóle się mną [zajęli] tak, że nie wiedziałam, kiedy nogi miałam w miednicy. Rowerem mnie odwiózł ten pan, właściciel tej posesji, do mojej ciotki. I [tam] zostałam. Ale postanowiłam, że muszę się dostać do moich jednostek. Jak nie do moich, to do cudzych, ale idę do lasu. Ciotka mówi: „Siedź! Gdzie cię niesie?”. – „Nie będę ciotki obżerać. Ciocia ma Basię. Niech ciocia swoją Basię karmi, a ja jestem dorosła i idę” – i [poszłam] pieszo. Wiedziałam, że państwo Mirowscy z Lublina są w Złotokłosie. [Ich] chłopcy poszli do walki. Jeden z nich, najstarszy, Zbyszek walczył przy klasztorze. Zresztą z kim! [To był] przyjaciel Rajmunda Kaczyńskiego. Rajmund Kaczyński, mój kolega z Powstania. Ojciec Kaczyńskich! Tak! Solidny, [miły] człowiek! Nie dam na niego nic powiedzieć. [...] Woził mnie taksówką. Tu przywoził do domu z naszych zebrań. Rajmund Kaczyński. Pochowany blisko mojego męża na Starych Powązkach.

  • Trafiła pani do lasu?

Poszłam do Złotokłosu z Ursusa. Ale miałam kenkartę. Wszyscy mieliśmy kenkarty, a tym, co poszli do niewoli, pozabierali. I legitymacje powstańcze, wszystko pozabierali. A mi nie. Kenkartę mam i legitymację [też]. Idę pieszo. Tylko jak ja się będę kierować? A! Są słupy wysokiego napięcia. Po nich trafię do Złotokłosu. Nie znam drogi, naprawdę, ale [szłam] tak na wyczucie. I po tych drutach, po słupach wysokiego napięcia, koło Tarczyna gdzieś tam, gdzie ja nie lazłam, matko! Koło Raszyna! To wszystko pieszo zrobiłam, bez roweru, tylko pieszo. Szłam chyba cały dzień, ale dotarłam. Patrzę. Genek jest! Mówię: „No i co? Trafiłeś?”. – „Tak. Wyobraź sobie, że mi się udało z okopiarzami”. – „Ty z okopiarzami!”. Ja w jedna stronę, a tamci szli właśnie w drugą stronę, w kierunku Raszyna. I to był ten kierunek właśnie. Mówię: „Dobrze, to co robimy?”. – „Będziemy się starali dostać do jednostek, do lasów chojnowskich”. I tak było.
Ale nim dotarliśmy do lasu, to żeśmy zaczęli działać na miejscu. Genek zajął się budową domku pana Mirowskiego w Złotokłosie. On był z żoną i córką Basią. Była jeszcze z nimi matka męża Basi. Oni zaczęli tą budowę jeszcze chyba rok przed Powstaniem. Taką daczę budowali. A ponieważ Genek jest inżynierem, to pomógł im budować. A ja nie. Idę szukać gdzieś jednostki. Ale spotkaliśmy Miecia Fogga. No i śpiewy! [Genek] wybudował ten dom, domek i domeczek. Dom był piętrowy, później dobudował parterowy i jeszcze mniejszy, jakąś komórkę. [W] domu zrobili na górze kawiarenkę i pani Mirowska razem z teściową Basi urządzały tam herbatkę dla okolicznych ludzi, bo musieli w jakiś sposób zarabiać. W związku z tym Fogg przychodził i śpiewał. A ja się dostałam do jednostki, tylko nie była to Armia Krajowa, tylko Polska Armia Ludowa, a mnie to było obojętne. Nie jestem politykiem. Aby tylko [być] z bronią w ręku i walczyć.
Kiedyś przychodzimy do kawiarni z grupą zakonspirowanych kolegów i koleżanek z pomocy sanitarnej, bo tam się znalazły jakieś panie, których przedtem nie znałam, ale można się [było] bardzo łatwo zaprzyjaźnić. Kwatery mieliśmy zawsze gdzieś u ludzi po wsi albo w lesie, albo pod lasem koło Piaseczna. [Najczęściej] koło Piaseczna. Ale później Genek do nas jednak dobił. Już taka grupka się gromadziła, już trochę akowców się zebrało. No i co? Będziemy PAL-owcy, akowcy, wszystko jedno, razem. Przyszliśmy całą grupą do tej kawiarni. Chcemy troszkę mieć rozrywki. I jest Miecio Fogg, śpiewa. Zewnętrzne drewniane schody tam były dostawione i oddzielne wejście, tak że nie do prywatnego mieszkania. [Słyszymy, ktoś] wchodzi po schodach, jakieś łupy wojskowe. To my broń na stół kładziemy. Wchodzi dwóch Niemców. Zobaczyli broń. Szybko prysnęli! Ale jak szybko! Chyba po tych schodach nie zdążyli, tak szybko zeszli, że nie wiem! Widzicie, jakiego mają stracha szwaby? Oni są tylko odważni w stosunku do cywilnych i nieuzbrojonych. A tak, jak się ich spotka, to są tchórze.
Później żeśmy tak wytrwali do 17 stycznia, ale już byliśmy w Piasecznie i obstawialiśmy urzędy. Niemcy się wycofali. Część się wycofała, część nie zdążyła. I co ciekawe. Właśnie jestem na rynku, w Urzędzie Miejskim, bo miałam już organizować obstawę Urzędu Miejskiego razem z dowódcą PAL-u i z dowódcą AK. Mieliśmy [to] organizować, żeby zabezpieczyć urząd i od razu całe Piaseczno, żeby nie było przemocy, kradzieży, złodziejstwa... Ale to nie było łatwe, bo przecież wojsko szło. Ale co ciekawe, mój brat przeprowadzał przez Wisłę kolumnę sanitarną. Będąc w wojsku, szedł z Lublina. Sterczeli pod Warszawą. On jest na tym rynku, kwaterują w nocy i mają wyruszać w kierunku Warki. A ja o tym nic nie wiem. Dopiero później się dowiedziałam, że on był tam w tym samym dniu, w którym ja byłam na górze, a on na rynku. W swoim samochodzie sanitarnym (bo miał taki samochód sanitarny, czteroosobowy, taką sanitarkę dla leżących, rannych). On [ich] przez Wisłę przeprowadzał, bo znał te tereny. Jako że znał tereny nadwiślańskie, to miał tą kolumnę... Ale już rano ich nie ma. Już poszli dalej... A ja nie wiedziałam o tym, że mam brata pod nosem. Ale gdybym wiedziała, to bym z nim dalej pojechała na wojnę. Gdybym wiedziała...

  • Na zakończenie chciałbym, żeby powiedziała pani parę słów na temat własnej oceny Powstania Warszawskiego.

Moja ocena? Myśmy się darli do tego Powstania, jak nie wiem! Oczywiście! Jak to?! O swoją wolność nie walczyć?! To oni mają nas rozstrzeliwać jak kaczki?! Nie. Nie wyobrażam sobie. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy my patrzyli... To nie w mojej naturze. Zawsze byłam zbuntowana. Zawsze przeciw złu! Zawsze i do dzisiaj! Do dziś! Taka jestem! [...] Gdybym miała teraz jeszcze taką sytuację, w tej chwili bym poszła! Ja z Solidarnością latałam na Krakowskim. Bardzo dobrze, że było Powstanie! Bardzo dobrze! Mamy przynajmniej dobrą kartę, żeśmy walczyli o własny kraj, o własną wolność! To jest satysfakcja!



Warszawa, 12 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Halina Cichowska Pseudonim: „Sas” Stopień: strzelec, łączniczka, sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta”, kompania O-2 „Withala” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter