Eugeniusz Tyrajski „Sęk”

Archiwum Historii Mówionej
Eugeniusz Tyrajski, pseudonim „Genek”, w „Szarych Szeregach” „Sęk”, w Pułku Armii Krajowej „Baszta”, urodzony 8 października 1926 roku. [Stopień: niezweryfikowany starszy strzelec podchorąży, po ukończonym Kursie Młodszych Dowódców].

  • Jakby pan podsumował swoje życie przed 1939 rokiem?

Akurat ukończyłem szkołę podstawową w czerwcu 1939 roku. Byłem harcerzem Dziewięćdziesiątej Warszawskiej Drużyny Harcerskiej. Szkoła mieściła się przy ulicy Zagórnej 9, numer szkoły 29. Między innymi sławny „Rudy” Janek Bytnar, z którym się później zetknąłem w „Szarych Szeregach”, uczęszczał do tej szkoły, kończył tą szkołę.
Wojnę przeżyłem w Warszawie, mieszkałem wtedy na rogu ulicy Łazienkowskiej i Rozbrat. Nie uciekaliśmy z Warszawy, tak jak niektórzy, tak się złożyło. Zaraz po zakończeniu działań wojennych przystąpiłem do nauki w gimnazjum Batorego, do którego zdałem egzamin przed wojną. Stąd moje kontakty późniejsze właśnie ze znanymi postaciami z Szarych Szeregów, bo wszak oni się wszyscy wywodzili z gimnazjum Batorego. Mieszkałem tuż obok, tam zdałem egzamin, zresztą bardzo dobrze zdałem, ale po dwóch miesiącach szkołę zamknięto. Zaczęły się komplety. Przez pierwszy okres czasu, przez 1939 na 1940 rok ukończyłem pierwszą klasę gimnazjalną. Drugi i trzeci rok, od 1940 do 1941, zrobiłem w ciągu jednego roku dwa lata, co później znakomicie procentowało, bo dzięki temu zdążyłem zrobić maturę przed samym Powstaniem, a tak to bym się urwał w połowie liceum wtedy, kiedy wybuchało Powstanie. Właśnie na komplety, druga, trzecia klasa gimnazjalna uczęszczałem do pana profesora Gustawa Wuttke. To był znany geograf, znana postać i przedwojenna, autor podręczników geografii, a po wojnie kierownik Katedry Geografii na Uniwersytecie Warszawskim. On miał dwóch synów: Tadzia Wuttke, młodszego i Jasia Wuttke, starszego. Jaś Wuttke to sławny „Czarny Jaś” z kompanii „Zośka”, późniejszego batalionu „Zośka”, tak samo, jak i jego młodszy brat, Tadzio. Kontakty z nimi zaowocowały w ten sposób, że ponieważ pomagali ojcu w kompletach, Jasio był specem od nauk ścisłych, matematyka, fizyka, chemia, więc ojcu pomagał w tych przedmiotach, natomiast Tadeusz był humanistą, więc przede wszystkim język polski i historia. Sam pan profesor Wuttke przede wszystkim ubóstwiał geografię, więc nam wiele opowiadał o swych podróżach przedwojennych. W małym gronie nauka przebiegała bardzo dobrze i bardzo szybko, dzięki temu żeśmy w 1940−1941 roku zrobili dwie klasy, drugą i trzecią.
Na wiosnę 1941 roku, już kiedy zostałem nieco poznany przez tą rodzinę i kiedy Jasio Wuttke, starszy z tych dwóch dowiedział się, że byłem przed wojną harcerzem, zaproponował mi uczestnictwo w konspiracyjnych „Szarych Szeregach”. Prosił o zorganizowanie jeszcze trzech najbardziej zaufanych kolegów i że dostaniemy zastępowego piątego i stworzymy zastęp samodzielny. I tak się też stało. Początkowo, jeszcze dla sprawdzianu, moje pierwsze czynności w „Szarych Szeregach” polegały na tak zwanej akcji „N”, w której zresztą bardzo dzielnie działał Jasio Wuttke, nie sam oczywiście. Akcja „N” to było – wykonywałem to w postaci podrzucania Niemcom jakiś ulotek w języku niemieckim, pisanych przez dobrze znających język niemiecki Polaków, polskich historyków. Pisane w formie defetystycznej, które miały osłabiać wiarę Niemców w swoje zwycięstwo. Pamiętam nawet tytuły, nawet gdzieś może w domu mam, szkoda, że nie przygotowałem – „Der Klabautermann”, „Der Hammer”, były takie tytuły niby pisemek przeznaczonych dla armii niemieckiej, mających znaczenie defetystyczne dla Niemców. I od tego się to zaczęło. Kiedy już zorganizowałem trzech kolegów, ja i jeszcze trzech plus piąty zastępowy, którego otrzymaliśmy od Jasia Wuttke, zaczęły się już szersze akcje. Przede wszystkim malowanie kotwic na murach, malowanie jakiś napisów okolicznościowych – 11 listopada rocznica niepodległości, 3 maja [i tym podobne oraz znak kotwicy Polski Walczącej]. […] Myśmy mieli taki stempel i tym stemplem stemplowaliśmy niemieckie plakaty. Karykatura Hitlera z podpisem: „Hycler”. Z tym stemplem nawet mieliśmy kiedyś sporo kłopotów, bo zostaliśmy przyuważeni we dwóch przez jednego jakiegoś kapusia niemieckiego. Nie będę szczegółów opowiadał, bo to by za długo trwało, jak nam się udało z tego wybrnąć. Niemcy nas wtedy nie złapali. Udało się nam z tej opresji prysnąć.
Takich różnych akcji było wiele. Między innymi sprzedawaliśmy dodatki nadzwyczajne wydawane przed Powstaniem lub stemplowane stemplami okolicznościowymi gazety „Nowy Kurier Warszawski”. Sprzedawaliśmy, choć w zasadzie był przeznaczony do rozdawania. Ale w naszej grupie czterech chłopców był jeden, który stracił ojca, zginął w 1939 roku we wrześniu, matka zmarła w 1940 na zapalenie płuc. On został właściwie sam, bo młodszym bratem, młodszą siostrą zajęła się rodzina, a on musiał sobie radzić sam, a raptem w 1941 roku miał niepełne szesnaście lat, wtedy kiedyśmy zaczynali wspólną działalność w „Szarych Szeregach”. Trzeba było Kaziowi pomagać. Jak pomagać? Właśnie, jak były do rozdania, to żeśmy je nie rozdawali, tylko sprzedawali. W tramwaju: „Panie, co to jest?” ludzie się pytają. „Jakbyś pan wiedział, co to jest, to byś pan tu dziesięć złotych zapłacił, a nie dwa, jak mu tu tylko chcemy” i w ten sposób się uzupełniało kasę naszego przyjaciela. Poza tym, przychodzi jesień, zima, mieszkał w małym pokoiku na ulicy Rozbrat 4. Zresztą z jego mieszkania korzystaliśmy na zbiórki harcerskie. Ale tylko piec kaflowy, jak to kiedyś bywało, w małym pokoiku, więc czymś musiał palić. Żeśmy chodzili, oczywiście to było trochę tak niezupełnie legalne, bo na to nie było zgody naszych przełożonych, zrywaliśmy niemieckie drogowskazy. To były duże tablice, metr, ponad metr na dwadzieścia centymetrów szerokości, grubości dwa czy trzy centymetry, drewniana tablica pokryta lakierem. To był znakomity opał do pieca dla kolegi.
Kiedyś mieliśmy takie zdarzenie, diabeł nas kusił, żeby to miało jakiś elegancki [wymiar]. Myśmy mieli [teren] działania w dzielnicy niemieckiej. Licząc od obecnego placu Na Rozdrożu, Aleje Ujazdowskie, plac Trzech Krzyży, Książęca w dół i Ludna do Czerniakowskiej. Czerniakowską do Szwoleżerów, Szwoleżerów pod górę do Alei Ujazdowskich, przez Agrykolę do [placu na Rozdrożu]. Właśnie kiedyś na placu Na Rozdrożu wieczorem poszliśmy po materiał opałowy dla naszego Kazia, między innymi z Kaziem [i Jarkiem], we trzech. Zawsze mieliśmy jakieś kombinerki, żeby w razie czego czymś podważyć, odkręcić. Przy przystanku tramwajowym, wtedy tramwaje chodziły Alejami Ujazdowskimi, ciemno, czyli jest zaciemnianie, więc to światło wszędzie jest mocno [przyciemnione]. To było wieczorem, gdzieś na jesieni. Patrzymy, stoi słup, na słupie na górze jeden ogromny drogowskaz, w połowie wysokości drugi. Chcieliśmy w zasadzie odkręcić od tego [słupa] ten drugi, więc stanęliśmy, przyparliśmy się tam. Ruch się zrobił, bo tramwaj przyjechał. Jeden z drugim chcemy przekręcić, a tu kręci się cały słup. Co robimy? Bierzemy cały słup! Ale trzeba odczekać do następnego tramwaju, jak się zrobi znowu ruch [wyciągamy z ziemi cały słup] i ze słupem bieg w stronę, obecnie [tam] jest tunel trasy W-Z. Wtedy to był plac, i w zaciemniony plac. Teraz kombinerki w ruch. Odkręcamy wszystkie, jedną tablicę, drugą tablicę, worki żeśmy ze sobą wtedy mieli, [tablice w] worek i w dół Agrykolą. I co się okazało? Jednak ktoś to zauważył, przecież obok była Aleja Szucha od placu Na Rozdrożu. Jesteśmy już na dole, ale muszę podkreślić jedną rzecz. Mnie cholernie szczęście sprzyjało przez całe życie. Jesteśmy już na dole, w pobliżu pomnika Sobieskiego. Mam nawet fotografię specjalnie zrobioną w tym miejscu. Wzdłuż całej Agrykoli, od strony parku Agrykola, szedł parkan z kraty, tak że tam nie było wejścia, tak jak w tej chwili na środku przy rondzie, tylko cały czas parkan szedł aż do rogu ulicy Myśliwieckiej. Więc nie było gdzie uciec, po jednej stronie wysoki parkan, po drugiej stronie [też], ale przy pomniku [Sobieskiego], przy mostku, po obu stronach jest [takie] zapadnięcie w dół. My [uciekamy] z góry, w pewnym momencie, jesteśmy już w pobliżu [pomnika], widzimy, że jedzie jakiś samochód i szperaczem oświetla po obu stronach. Zrozumiałe, że nas szukają, że ktoś dał znać, że myśmy zerwali drogowskazy. Wtedy błyskawicznie, akurat jesteśmy już przy pomniku, w dół, wpadamy w dołek, kładziemy się. [Samochód] przejechał nad nami [świetlnym] szperaczem, poobmiatał, [ale] nas oczywiście [w tym dołku] nie sięgnął. Spokojnie, bez nerwów odczekaliśmy jeszcze kilka minut. W końcu powoli, on zawrócił, pojechał z powrotem i wtedy my biegiem stamtąd. Kazio następne dwie tablice miał.
Takich historii było wiele. Pamiętam, przed 11 listopada, tylko nie pamiętam czy 1941 czy 1942 roku, pamiętam, że 10 listopada, dzień przed tym [11], na ulicy Myśliwieckiej malujemy we dwóch, z Kaziem, lakierem asfaltowym napis: 11 XI 1918−1941 nie pamiętam czy 1942. Wieczorem, po ciemku. Zawsze się robiło [to] krótko przed godziną policyjną, więc zupełnie spokojnie. Nagle widzimy, idzie jakaś starsza pani, jakaś starsza pani idzie, w ogóle żeśmy się tym nie przejmowali. Ale to była dzielnica niemiecka i ona w pobliżu nas nagle: Was machst du da! Jak ona po niemiecku do nas, to Kaziu, [ja] trzymałem kubełek z lakierem asfaltowym, to była znakomita farba, nie schodziła z niczego, a on z pędzlem, jak ją zawinął [tym] pędzlem przez twarz, to wątpię czy ona szybciej jak w ciągu tygodnia się z tego domyła. Ale z Kaziem zawsze były kłopoty. Zawsze jakieś, coś się kluło niedobrego. I w tym momencie kiedy ona w krzyk, zaczęła się drzeć, zjeżdża z góry samochód od strony Górnośląskiej. Niemcy wyskakują. Myśmy byli tuż przy uliczce Profesorskiej. Nie wszyscy wiedzą, Profesorska idzie schodkami w dół do Wrońskiego. Ciemno, choć oko wykol. My biegiem tam, zaczęli za nami strzelać, ale byli tacy odważni, że nie polecieli za nami. Wiec myśmy spokojnie do Wrońskiego dolecieli. Nawet kubełek z farbą ze sobą [żeśmy] ocalili. Farbę kupowaliśmy, był sklep na ulicy Marszałkowskiej „Imroth i Maliński”. Znana firma, zaprzyjaźniona z konspiratorami. Przychodziło się z zawiniętym w gazetę kubełeczkiem, podchodziło się do pana X, już nie pamiętam, jak on tam miał, wołało się z takim panem. On podchodził, brał kubełeczek, wydawał z powrotem za chwilę. Za to myśmy nie płacili w ogóle. Oni byli z nami w zmowie. Dawali nam to. Kubeczek starczał na wiele napisów, także na malowanie kotwic. Myśmy kotwic dużo [kredą] i farbą [malowali], ale malowane lakierem asfaltowym były trwalsze.
[W] działalności [w „Szarych Szeregach”] robiło się czasem rzeczy troszeczkę nie w zgodzie [z zasadami]. Akcje [małego sabotażu] były w zasadzie raz na tydzień. Myśmy wszyscy brali udział [w tych akcjach], cały nasz hufiec „Mokotów Górny”, do którego należał nasz zastęp. Nasz zastęp miał kryptonim MG410 – Mokotów Górny – MG, 400 – numer drużyny, 10 – numer zastępu. MG410, taki był kryptonim. Na Wszystkich Świętych, chyba 1942 roku, nagle [powstał pomysł aby] pojechać na Powązki i złożyć wieniec przy grobie poległych z 1920 roku. Był pomnik [poświęcony im] na Powązkach Wojskowych. Dziewczyny nam uszyły piękną szarfę z napisem, za który nasz zastępowy oberwał strasznie od przełożonych, bo na szarfie było: „Poległym towarzyszom broni MG410”. Dumne szczeniaki napisali! Tak żeśmy kryptonim odsłonili. Przyjechaliśmy na Powązki, kupiliśmy jakiś wieniec. Przypięliśmy już w pobliżu pomnika poległych szarfę, [idziemy] z [wieńcem i] szarfą, we czterech, dwóch wieniec, dwóch szarfę, zastępowy, parę osób było przy tym. Myśmy pojechali tam rano, żeby [był] jak najmniejszy ruch, ale parę osób jednak w tym miejscu było. My dochodzimy, składamy, wracamy. Nasz zastępowy, [Tadeusz, daje komendę:] „Chwila milczenia!”, [a potem:] „Spocznij! Odmaszerować!”. Czyli chodu! To były działania na własną rękę i za te działania to czasem żeśmy obrywali trochę. Mimo to, byliśmy młodzi. Myśmy traktowali to trochę jako przygodę. Młode chłopaki, przecież jak zaczynałem konspirację miałem dokładnie czternaście i pół roku, więc co taki chłopak może? Na pewno może bardzo dużo, dlatego, że jest szybki, zwinny, sprytny i łatwo mu gdzieś się usunąć, [zaginąć]. Zresztą najlepszy dowód, że tak się udawało przez najbliższe dwa lata. Tak działalność w „Szarych Szeregach” trwała do zimy z 1942 na 1943 rok. Dlaczego się przerwała? Dlatego, że było aresztowanie wśród rodziny naszego zastępowego. [Jak] powiedziałem, cały nasz hufiec „Mokotów Górny” brał udział w tak zwanej akcji „Wawer”, w akcji małego sabotażu. Tak, że myśmy regularnie wykonywali wszystkie akcje tak, jak były w akcjach małego sabotażu w ramach akcji „Wawer” wykonywane na terenie Warszawy. W akcji „Wawer”, jak ja [się] orientuję z materiałów, które znam z okresu powojennego, (oczywiście w okresie wojny, to myśmy takich szczegółów nie znali), to brało stale udział [w Warszawie] dwustu, dwustu kilkudziesięciu harcerzy.
Byłem przed wojną harcerzem, nie wszyscy w „Szarych Szeregach” byli przed wojną harcerzami, ale w czasie wojny dostąpili tego zaszczytu być żołnierzem „Szarych Szeregów”. Właśnie wtedy, kiedy nastąpiła wpadka w rodzinie naszego zastępowego, to wtedy nas trochę porozrzucano, żeby nie zdekonspirować się. Ja z uwagi na swoje umiejętności w postępowaniu z młodszymi od siebie, zostałem skierowany, na krótki [okres], bo nie było powiedziane do kiedy, do pracy wychowawczej z młodzieżą w Zakładzie księdza Siemca na ulicy [Księdza Siemca (obecnie Wiślanej) obok] ulicy Dobrej, poprzeczna ulica, był [tam] zakład dla młodzieży, którzy stracili rodziców w czasie wojny. Oni byli młodsi ode mnie. To była forma przygotowania tych młodych chłopaków do tego, co myśmy już robili. Znowu, okazało się, że szczęście mi sprzyjało, dlatego że w pewnym momencie, to było gdzieś w połowie lutego 1943 roku, mój przyjaciel z innych kontaktów, który był starszy ode mnie ponad rok, zaproponował mi: „Co będziesz bawił się z tymi dzieciakami. Chodź do nas, do „Baszty”. W ten sposób znalazłem się w lutym 1943 roku jeszcze wówczas w batalionie, bo wtedy był [to] jeszcze Batalion „Baszta”, w kompanii „Howerla” dowodzonej przez twórcę „Baszty” Ludwika Bergera, postać historyczną. Mam przyjemność [i honor] powiedzieć, że znałem Ludwika Bergera. On zresztą zginął na jesieni 1943 roku, [22 listopada 1943 roku], na Żoliborzu, na ulicy Śmiałej. [Odsłoniliśmy w 1983 roku, w czterdziestą rocznicę jego śmierci] tablicę pamiątkową. [Na ulicy Śmiałej] 5 jest [ta] tablica pamiątkowa. Tam co roku w rocznicę jego śmierci ci koledzy, którzy pochodzili z kompanii „Howerla” składamy jemu kwiaty, zapalamy lampkę.
Jeszcze na chwileczkę wrócę do „Szarych Szeregów”, ponieważ bardzo serdecznie wspominam ten okres. Na przysiędze w „Szarych Szeregach”, zresztą w lokalu naszego Kazia, dla którego zdobywaliśmy drogowskazy jako opał, odbyła się przysięga szaroszeregowa. Składałem przysięgę [harcerską] przed wojną, miałem krzyż harcerski [już] przed wojną. Cały pokój był znakomicie udekorowany. Kazio z Jurkiem, który za ojca jeździł dorożką, zerwali flagę niemiecką, ogromną, nie wiem dokładnie, skąd, w nocy przywieźli, na podłodze rozłożona. Potem od nas chyba ktoś to przechwycił i opowiadał, że wszędzie tak było. Nie wierzę w to, że tak [było wszędzie]. Flaga na ziemi rozłożona, akurat na Hackenkreuzu, okrągłym polu białym stał okrągły stół. Miałem sprzed wojny [od] mojego ojca małe flagi – polska, francuska, angielska, amerykańska. Zrobiliśmy z tego maszcik. Cała ściana była udekorowana [niemieckimi drogowskazami] i plakatami, które myśmy rozwieszali. […] Mam przyjemność i honor powiedzieć, że przysięgę składaliśmy na ręce Stanisława Broniewskiego „Orszy”. Na naszej przysiędze obecni byli: „Zośka” Tadeusz Zawadzki, „Rudy”, jeszcze dwóch czy trzech, tego już nie chcę skłamać, oczywiście „Czarny Jaś” Wuttke, który był naszym drużynowym. Nasz zastęp jemu podlegał. Miałem wręcz honor uczestniczyć w przysiędze w gronie tak później mocno zasłużonych i uznanych bohaterów. [O ty, kto był na naszej przysiędze dowiedzieliśmy się dopiero w latach siedemdziesiątych od Stanisława Broniewskiego „Orszy”, który pamiętał tę naszą uroczystość]. Też, co roku nie, ale co pięć lat, na okrągłe rocznice jeździmy do Sieczych, tam gdzie zginął „Zośka”, na uroczystości ze Stasiem Sieradzkim „Świstem”. Jestem bardzo z nim zaprzyjaźniony, biedny jest teraz poważnie chory. Ale jeszcze ostatni raz na sześćdziesiątą rocznicę śmierci [„Zośki”] w 2003 roku była ogromna uroczystość, to byliśmy tam [ze „Świstem” razem. To jeszcze chciałem [dopowiedzieć], dlatego że przysięgę szaroszeregową składałem w tak miłym gronie.

Jeszcze na zakończenie tej części związanej z „Szarymi Szeregami”, [...] to w tej chwili z naszej piątki, z zastępu, żyję już tylko ja. Ostatni mój przyjaciel z tej piątki, pożegnałem go [na jego pogrzebie w maju 2005 roku] jako żołnierza „Parasola”, zasłużonego w czasie Powstania, odznaczonego Krzyżem Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyżem Walecznych, Tadzio Tatko, pseudonim „Platon”. Był wieloletnim przewodniczącym środowiska „Parasola”. Zmarł niestety, po ciężkiej, długiej chorobie. [Żegnaliśmy] go z „Kamą” razem nad grobem. Przed tym, pierwszy z tej piątki, Kazio, o którym wspomniałem, cośmy dla niego zdobywali opał, zginął w egzekucji ulicznej na Nowym Świecie, róg Ordynackiej w listopadzie 1943 roku. Został aresztowany w bardzo głupich okolicznościach. Właśnie w domu, gdzie mieszkał, na skutek nieporozumienia i trochę niepotrzebnego z jego strony zachowania. Miał jakieś nieporozumienia z jakimiś innymi oddziałami konspiracyjnymi o jakąś broń. Przyszli do niego, chcieli to od niego odzyskać. A on z miejsca wyjął pistolet, zaczął strzelać. Oni uciekli, a on sobie przy okazji skorzystał z okazji i strzelił w okno folksdojcza, który mieszkał w tym samym domu. Tamten, myślę, że on wiele się domyślał, [ten] folksdojcz, ale wtedy, kiedy mu rozwalił szybę, to już zdekonspirował go. Kazio, owszem, prysnął, więcej go tam nie było widać. Przez jakiś miesiąc czasu nie pokazywał się. Któregoś dnia idę wieczorem, chciałem wstąpić [do tego domu], wiem, że jego nie ma, ale w tym samym domu mieszkał drugi z naszej czwórki, Jurek Sobczak. Chcę iść do niego i w bramie ktoś świeci mi latarką w oczy. Od razu błysk, przez głowę przechodzi myśl: „Pewnie jest Kazik gdzieś tu na terenie i ktoś go obserwuje”, bo jak krzyknąłem: „No co tam!” tak odruchowo, to od razu błyskawicznie zwinął się, ta postać i już go nie ma. To było zaciemnienie, normalnie z bliska mnie widział, jak żadna latarnia się nie pali. Wpadam do tego domu, lecę do Jurka: „Był tu u ciebie Kazik?”. „Nie, nie”. Do koleżanki naszej, Danusi, piętro wyżej, później walczyła w zgrupowaniu „Kryska” i straciła oko w Powstaniu. Też go nie było. Ale wiem, że tam w głębi podwórza był zakład rymarski. On się przyjaźnił z rymarzem. Idę tam, wchodzę, Kazio sobie siedzi. Mówię: „Kazik, cholera jasna, tutaj na tego!”, mówi: „Wiem, że za mną łażą”. „To słuchaj, [znam tu] przejście przez ogrodzenie, na ulicę Przemysłową”. To było [na ulicy] Rozbrat 4, on [tam] mieszkał.
W tym czasie mieszkałem na Fabrycznej, bo [nas] Niemcy [wyrzucili] z mieszkania na Łazienkowskiej. [Mówię do Kazia:] „I do mnie przyjdziesz do mieszkania na tę jedną noc”. Wiem, że on mieszkał w tym czasie, gdzieś na Filtrowej. „Nie, nie, ja tutaj przenocuję, już nigdzie więcej nie [pójdę]”. To wystarczyło. O czwartej rano zadzwonili, ściągnęli dozorczynię, kazali jej jego obudzić. On zaspany, ponieważ ta dozorczyni go nieraz przedtem budziła, bo on rikszą jeździł, żeby zarobić, więc otworzył drzwi i wpadli, zabrali go i za dwa czy trzy tygodnie w egzekucji na Nowym Świecie zginął. Więc to pierwszy z naszej piątki. Drugi, Jurek Sobczak, który też tam mieszkał w tym domu, zginął 3 sierpnia [1944 roku] na Żoliborzu w żoliborskich oddziałach Niedzielskiego „Żywiciela”. Nie pamiętam, jak się jego oddział nazywał. Oni wyszli 1 czy 2 [sierpnia] rano do Kampinosu i wracali rano 3 sierpnia. Podlewski opisuje jego śmierć w „Rapsodii żoliborskiej”. Został ranny, podbiegła do niego sanitariuszka i w tym momencie uderzył w nich pocisk artyleryjski, rozszarpał oboje. Tak zginął drugi.
Trzeci, nasz zastępowy, zmarł, dokładnie w 1991 roku, już czternaście lat [temu]. Tadzio „Platon” z „Parasola” półtora miesiąca temu. Już jestem ostatni z tej piątki. [...]
Trafiłem do „Baszty”. „Baszta” była znakomitym oddziałem, przede wszystkim świetnie szkolonym. Myśmy mieli, w „Szarych Szeregach” też były wyjazdy w teren na szkolenia, ale w „Baszcie” to były okresy, kiedy co niedziela czy sobota popołudniu, noc i w niedzielę się wracało, do lasu, Otwock, do Chojnowskich, do Kampinosu, na szkolenia typowo wojskowe. Te szkolenia bardzo mi procentowały w późniejszym czasie. Proszę mi wierzyć, że czołgać się pięćdziesiąt metrów, nawet dla młodego chłopaka, tak nie zatrzymując się, to jest duży wysiłek, a w czasie Powstania dzięki temu, że przeczołgałem się nie wstając ani razu trzysta, czterysta metrów, [to przeżyłem].[...] To była znakomita jednostka konspiracyjna, miała świetnych dowódców, byliśmy szkoleni wręcz tak, jakbyśmy byli w normalnym wojsku. Co tydzień, z tygodnia na tydzień, w okresie od wiosny do jesieni, a nawet czasem zimą, nie zapomnę wyjazdu do Lasów Otwockich, gdzie śnieg już padał i do tego zaczęły się roztopy. Myśmy w nocy w końcu wylądowali w jakimś bunkrze z 1939 roku, żeby przetrzymać noc, bo nie sposób było prowadzić ćwiczenia w tych warunkach. Mimo wszystko bez przerwy dowódcy dbali o nasze wyszkolenie. Bardzo to później procentowało w następnym okresie. W 1943 roku na jesieni „Baszta” już się rozrosła. Skąd „Baszta”? Trzeba to powiedzieć. „Baszta” to nie od żadnej baszty tylko Batalion Sztabowy Komendy Głównej Armii Krajowej, „Ba-szta” – skrót od Batalion Sztabowy, wtedy kiedy jeszcze „Baszta” była batalionem.
Zacząłem swoją służbę w „Baszcie” od kompanii „Howerla”, później nastąpiło przekształcenie na [jesieni] 1943 roku „Baszty” w pułk, bo rozrosła się [do] ponad [dwóch tysięcy] ludzi, w trzy bataliony. Nasza kompania „Howerla” została rozdzielona na dwie kompanie, bo jej stan był bardzo duży i kompanie otrzymały inne kryptonimy. Przede wszystkim w „Baszcie” stworzono trzy bataliony o kryptonimach: „Bałtyk”, „Olza” i „Karpaty”. Nasza „Howerla” została podzielona na kompanię B-1, która się znalazła w batalionie „Bałtyk”, a ja się znalazłem w kompanii K-2, która znalazła się w Batalionie „Karpaty”. W kompanii K-2 służyłem dalej do Powstania. Jesienią 1943 roku zostałem skierowany, to nawet było już zimą 1943 roku, na kurs tak zwanych młodszych dowódców, który ukończyłem krótko przed Powstaniem, niemalże prawie na Powstanie. W międzyczasie, na wiosnę 1943 roku, to był na pewno maj, został aresztowany jeden z naszych kolegów, z naszej drużyny, Tadzio Dałkiewicz, pseudonim „Salwicz”. Dowódca kompanii [wszystkim kolegom], którzy mieli z nim prywatne kontakty, wręcz nakazał wyjazd na partyzantkę. Znalazłem się w takiej sytuacji, jest maj, jestem na kompletach i w czerwcu mam przewidywane egzaminy maturalne. Zameldowałem się u dowódcy kompanii przedstawiając swoją sytuację. Dowódca kompanii powiedział: „Rozumiem. Masz rację. Musisz. O naukę trzeba dbać. I możesz zostać w Warszawie pod warunkiem, że więcej się w domu nie pokażesz”. W domu więcej się do Powstania nie pokazałem, natomiast Tadzio Dałkiewicz, pseudonim „Salwicz”, okazał się dzielnym chłopakiem, nikogo nie sypnął. U nikogo w domu [Niemcy] nie byli. Ci chłopcy, którzy pojechali na partyzantkę, przeszli [dodatkowe] przeszkolenie. Większość z nich wróciła przed samym Powstaniem do Warszawy, tak jakby celowali w Powstanie. Niestety, niektórzy z nich zginęli i to nawet zaraz na początku Powstania. [...]
W tym okresie, kiedy część wyjechała na partyzantkę, nasz dowódca drużyny, którego tak bardzo sobie ceniłem za szkolenie, też wyjechał na partyzantkę. Jego pseudonim był „Zawisza”. Myśmy wtedy otrzymali jako dowódcę drużyny „Jastrzębca II” Leszka Czaykowskiego, też znakomitego dowódcę. [Ja] objąłem sekcję w tej drużynie na jesieni 1943 roku, a wtedy, kiedy nasz dowódca drużyny wyjechał na partyzantkę i zastępca dowódcy też [i] przyszedł nowy dowódca drużyny, mnie wtedy przesunięto na funkcję zastępcy dowódcy drużyny. Do Powstania pełniłem w tej drużynie funkcję zastępcy dowódcy drużyny. Już jako dowódca sekcji i zastępca dowódcy drużyny dalej prowadziłem wśród młodszych kolegów szkolenie i tak do Powstania. 30 lipca 1944 roku nasza drużyna, musiała być dobrze ceniona, ponieważ została wyznaczona do przewiezienia broni całej kompanii z Wawrzyszewa na Służewiec, gdzie mieliśmy zacząć Powstanie. Nasz batalion, Batalion „Karpaty” został wyznaczony do opanowania terenu Wyścigów Konnych. 30 lipca, na dwa dni przed wybuchem Powstania, o czym myśmy nie wiedzieli, że za dwa dni wybuchnie Powstanie, całą drużyną przewieźliśmy broń naszej kompanii. Byliśmy nawet nieźle uzbrojeni, jak wiem. Inne oddziały, [jak na przykład] oddział mojej żony, która zaczynała Powstanie na Sadybie, było wiele słabiej uzbrojonych. Grupka piętnastu, siedemnastu chłopców, która przewoziła tą broń [tramwajem]. Tam nie było mowy o tym, żeby ktoś z nami zaczął.
Wystarczy, że powiem, [że] fragment przewożenia broni naszej kompanii z Wawrzyszewa na Służewiec opisał Bartelski w swojej książce „Pokolenie 44” i w „Pułk Armii Krajowej »Baszta«”. Ale tylko częściowo, powiem trochę więcej. Na jednym tylko pomoście wagonu, bo wtedy wagony miały pomosty i środek, trochę inaczej to wyglądało aniżeli w tej chwili. To na jednym pomoście wagonu, na którym z trudem mieściło się na upchanie dwadzieścia do dwudziestu pięciu osób, jechało nas pięciu, przepraszam, sześciu nawet. Jeden z kolegów miał w futerale od wiolonczeli cztery karabiny, drugi miał w torbie [z kardonu] pistolet maszynowy MG38−40, niemiecki, bardzo dobry, na trzydzieści dwa naboje magazynek. [Ja] miałem torbę z angielskimi granatami obronnymi, brezentową dużą, granatów było co najmniej ze trzydzieści, bo torba była przeogromnie ciężka. Trzech kolegów miało, każdy, ogromną torbę [z kardonu], po pięćdziesiąt granatów konspiracyjnej produkcji, tak zwanych „sidolówek”, które szkody to wiele może nie wyrządzały, natomiast huku robiły od groma, tak że były o tyle skuteczne, że trochę na postrach działały. Każdy z nas poza tym miał za paskiem pistolet. Różnie bywało, w mojej „parabelce” sprężyna źle podawała, tak że wiadomo było, że nie więcej niż trzy, cztery strzały mogę oddać, ale była. W ten sposób na każdym pomoście, do środka nie wolno było wchodzić, tylko się [stało] na pomostach. Pierwszy pomost był zajmowany przez Niemców. Dwoma tramwajami z Bielan chyba jechało się „piętnastką” przez Plac Teatralny (dzisiaj tamtędy tramwaj nie przechodzi), Trębacką do Krakowskiego Przedmieścia, Królewską do Marszałkowskiej. Na rogu Marszałkowskiej i Złotej przesiadka. Chyba to była „siedemnastka”, która dalej już wiozła aż na Wyścigi. Ale po drodze, na ulicy Krakowskie Przedmieście (byliśmy asekurowani), przed tramwajem na rowerze jechał jeden z kolegów, jakieś pięćdziesiąt metrów przed tramwajem, drugi obok tramwaju i w razie czego mieli dawać nam znaki. Ręka podniesiona, oparta o biodro, miała wskazywać na niebezpieczeństwa.
Na Krakowskim Przedmieściu, wyjeżdżamy z Trębackiej, tam miał być przystanek na Krakowskim [Przedmieściu], kolega jadący obok pokazuje rękę. Ale co się okazuje, tramwaj nie staje na przystanku, tylko gazem przez przystanek. Potem dopiero nam kolega na rowerze jadący wyjaśnił, że motorniczy już doskonale wiedział, co w tramwaju jest i kiedy kilku Niemców zeszło z chodnika na jezdnię, bo chciało wsiąść do tramwaju, to on wolał dodać gazu. Niemcy oczywiście w krzyk, ale on z tramwajem uciekł i tak żeśmy szczęśliwie dojechali do rogu Marszałkowskiej i Złotej, gdzie była przesiadka na następny tramwaj. Broń złożyliśmy w budynku willowym, tego domu nie ma w tej chwili, na rogu ulicy Niedźwiedziej i Puławskiej, obecnej Niedźwiedziej, bo ta ulica nazywała się przed Powstaniem Wiśniowieckiego, ale widocznie po wojnie się komuś Wiśniowiecki nie podobał, to był jednak książę i zmieniono na Niedźwiedzią i do dzisiaj tak jest. Doskonale obiekt znam, bo następnego dnia na rogu zbudowaliśmy tam barykadę. Myśmy mieli doskonale zorganizowaną łączność. Myśmy nie siedzieli na punktach, jak wielu kolegów, tylko mieliśmy tak zorganizowaną łączność, że [1 sierpnia 1944 roku] o godzinie trzeciej wpada do mnie kumpel. Natychmiast na punkt zborny, który mam wyznaczony Puławska, róg Woronicza, przy przystanku tramwajowym. Tu pozwolę sobie na swoje sentymentalne wspomnienie. Ojciec wiedział, co robię. Odprowadził mnie. Mieszkałem w tym czasie na Fabrycznej. Na Górnośląskiej była żandarmeria niemiecka. Poszliśmy Rozbrat i koło gimnazjum Batorego, Myśliwiecką do góry i koło gimnazjum Batorego rozstałem się z ojcem. Ostatni raz wtedy widziałem ojca. Zginął w obozie koncentracyjnym [we Flossenburgu]. Dojeżdżam tramwajem (jeszcze w Alejach Ujazdowskich, do Alei Ujazdowskich pieszo), w Alejach Ujazdowskich jeździło niemieckie „zero”. Bałagan był taki 1 sierpnia, że na tym z tyłu, myśmy to nazywali „na cycku”, się [jechało], z tyłu na zewnątrz. Na [tym] niemieckim [tramwaju] jechałem do placu Unii, tam w inny tramwaj, przesiadka, dojeżdżam do Woronicza róg Puławskiej a tam stoi kolega: „Dalej to wiecie, gdzie, tam gdzie w niedzielę”. Czyli wiemy, że tam, do punktu, gdzie żeśmy złożyli broń. W ten sposób dojechałem do rogu wówczas Wiśniowieckiego i Puławskiej. Wysiadamy i od razu kierujemy się tam, gdzie przedwczoraj, do willi. W willi już dowódca kompanii rozdawał broń. Otrzymałem [karabin] produkcji radomskiej 1938 rok i ani sztuki amunicji. Pytam się: „Panie poruczniku, a gdzie amunicja?”. „A zdobędziesz, zdobędziesz”. Jak się okazało, miał rację. Znów na trochę sentymentalne wspomnienie muszę sobie pozwolić. Czekamy na wyjście [do akcji], już nawet widać nad Warszawą w kilku miejscach dymy, jakieś strzały odległe. Stoimy przed willą we trzech. Czekamy na rozkaz odejścia już w kierunku na teren Wyścigów, ja, mój przyjaciel mieszkający obecnie w Olsztynie, Adaś Szpaderski, pseudonim „Kordian” i „Racuch”, Kazio Tesławski, który kilka dni wcześniej [wrócił] właśnie z partyzantki, [bo] po aresztowaniu Tadzia Dałkiewicza wyjechał, i [teraz] wrócił. Proszę sobie wyobrazić, jakie ludzie czasem mają przeczucia. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni w tej trójce. Byliśmy tak stale razem. Kazio zawsze pełen humoru, wigoru, zawsze kawały, dowcipy. On między innymi z partyzantki przywiózł piosenkę „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, zdążyłem od niego przepisać tą piosenkę jeszcze przed Powstaniem i jej się nauczyć. On [nagle tutaj] taki osowiały. Mówię: „Kaziu, coś ty?”. A on, nie mogę zapomnieć tych słów, mówi: „Wiecie co, tutaj to lepiej od razu dostać w łeb, aniżeli być rannym. Przecież cholera wie, jaka tu [może być] pomoc. Jakby tu…”. Mówię: „Nie wygłupiaj się, no co ty”. Był pierwszym trupem w naszej kompanii tam jeszcze na terenie Wyścigów i to zupełnie przypadkowym. Oni obaj, „Racuch” i „Kordian”, ci z którymi stałem, stanowili osłonę dowódcy naszej kompanii, obaj z pistoletami maszynowymi, Kazio wychylił się zza muru stajni. Później „Kordian” mi pokazał, dwadzieścia pięć lat po wojnie, to miejsce. Pocisk trafił go w oko, jakiś zabłąkany [pocisk], bo [„Kordian” mówił]: „Niemożliwe, żeby ktoś zdążył przycelować w niego”. On wychylał się zza rogu, dostał w oko, trup na miejscu. Przed pół godziną przewidział swoją śmierć…
Na Wyścigi przez pola wsi Zagościniec pierwsza poszła, jak się potem dowiedziałem, bo nawet nie wiedziałem wtedy w tym momencie, kompania K-1 z naszego batalionu, potem my, kampania K-2. Ktoś z mieszkańców wsi wskazał nam furtkę w murze. Furtka jest do tej pory, tam niedawno byłem. Tylko w tej chwili [są tam] jakieś zabudowania, garaże, ale furtkę znalazłem. Przez furtkę dostaliśmy się na teren Wyścigów i Niemcy okazali się bardzo bohaterscy. Pryskali jak cholera! Byli tak zaskoczeni, że myśmy tam zdobyli i masę broni i amunicji, to co powiedział mój dowódca kompanii: „Zdobędziesz”. Bez żadnego wysiłku. Myśmy właściwie szli jako drugi rzut za kompanią K-1. Kompania K-1 rozproszyła się trochę po terenie. My przez stajnie. Tam stacjonowała jakaś jednostka konna SS. Jak szacują historycy tam było kilkuset, koło sześciuset Niemców. Nasz batalion nie był zbyt bogaty, w tym nie wszystkie oddziały znalazły się na miejscu. Nas tam do akcji przystąpiło, szacuję, że koło czterystu, czterystu kilkudziesięciu, ale jednak o wiele słabiej uzbrojonych. Poza tym, mimo naszego szkolenia, to jednak co innego zawodowy żołnierz, a co innego chłopaki młode, tylko po szkoleniu okupacyjnym. Przez zaskoczenie, nawet z grupką kolegów dotarłem do najbardziej wysuniętego budynku w kierunku trybun. Między torem Wyścigów Konnych, tym z trybunami, na którym odbywają się zawody a w kierunku Okęcia, w poprzecznym położeniu w stosunku do głównego toru znajduje się tor treningowy. Między dwoma torami są zabudowania. Są zabudowania mieszkalne, tak jak zostały wybudowane przed wojną, może dla dżokei, dla obsługi, stajnie i na samym końcu, za stajniami był budyneczek piętrowy. Myśmy go nazwali kantyną, dlatego, że na dole piwo było, jak żeśmy tam wpadli. Na pierwsze piętro, mój przyjaciel „Waluś”, też z naszej drużyny, też wrócił z partyzantki, zdobył po drodze w stajni lekki karabin maszynowy. Karabin maszynowy na okno, [ja] strzelam [ze swojego] karabinu, on [ze swojego], Niemcy strzelali do nas z tego terenu, z trybun i sprzed trybun. Gniazdo jakiegoś karabinu maszynowego w krzakach ze sto, sto pięćdziesiąt metrów przed nami i wtedy „Waluś”, Stanisław Łopusiński, [który] zginął następnego dnia, rozstawił kaem na stole, ale taśma mu się zacinała: „Zostaw ten karabin i trzymaj mi taśmę, żeby mi się nie zacinała”. Taśmę mu podawałem, więc ogień równo szedł. Widzę go, że ten aż się cofa, na stole go odrzuca taka długa seria, ale niemiecki karabin maszynowy zamilkł, gniazdo zostało zlikwidowane. Czyli ten ogień okazał się skuteczny.
Jeden moment jeszcze ciekawy z [poprzedniej chwili], kiedy strzelałem sam z karabinu. W pewnym momencie wychylam głowę. Gdybym wychylił odrobinę wcześniej, dostałbym w same czoło. Poczułem ciepło na głowie. Włosków miałem nieco więcej aniżeli w tej chwili. Odwracam głowę, a w ścianie dziura na mojej wysokości. Ułamek sekundy, gdybym unosił głowę wcześniej, to bym dostał w samo czoło. Znowu Opatrzność nade mną czuwała. Jak podkreślałem już, miałem szczęście w życiu niesamowite.
Później wymiana ognia trwała ze dwie godziny i nagle wpada do nas „Kordian” przyjaciel, z którym razem żeśmy stali przed rozpoczęciem tej akcji i woła: „Racuch zabity!”. Właśnie o tym koledze. I wrócił. Po jakimś jeszcze czasie przychodzi sygnał: „Wycofywać się! Niemcy nas otaczają”. Tu się zaczęła tragedia. Ponieważ myśmy byli w najbardziej wysuniętym budynku, to nie [zdążyliśmy] się wycofać tą drogą, jaką przyszliśmy. Widzimy, że ogień Niemców już nas otacza. Przede wszystkim, między tym budyneczkiem a stajnią była przestrzeń [około] piętnastu metrów, w którą Niemcy wstrzelali się już i trzeba było niezwykłego opanowania. Miałem dobrą cechę, że w trudnych momentach zachowywałem zimną krew. Nie byłem tam najstarszy rangą, pomieszały się tam oddziały. Nie było jednolitego zwartego oddziału w budynku kantyny, tylko chłopcy byli z różnych oddziałów. Pojedynczo, przelatuje seria: „Skacz!”, „Skacz!”. Tak nas kilkunastu tam było, nawet jednego rannego żeśmy stamtąd wyciągnęli. Jakoś nam się udało wszystkim przez tą dziurę przedostać się, wyskoczyć, schować się za stajniami. Ale dalej, jak się wycofać dalej? Okazało się, że do wycofania tylko zostało nam treningowe pole wyścigowe. I tu była właśnie tragedia i to było to miejsce, kiedy twarde szkolenie z poprzedniego okresu tak się bardzo przydało. Nie zrobiłem przez te trzysta, czterysta metrów jednego skoku. Z daleka było widać załom muru. Uznałem, że załom muru już nie jest przez Niemców osiągalny i stanowi automatycznie pewnego rodzaju osłonę. Starałem się do tego miejsca doczołgać. Zostawałem coraz bardziej z tyłu, bo chłopcy co jakiś czas czołgając się skaczą, ale kto skakał, to za którymś skokiem obrywał. Niektórzy nie wytrzymali nerwowo, próbowali przez mur, który znajdował się wzdłuż nas, ale w odległości kilkudziesięciu metrów przechodzić. Naprawdę w tej chwili widzę chłopaków, których zestrzeliwali z tego muru. Wielu rannych zostało na tym polu, zabitych oczywiście też. Momentami człowiek odpoczywał za trupami kolegów czołgając się przez pole.
Doczołgałem się do załomu muru i tam znalazło się nas w sumie [około] piętnastu, trudno powiedzieć dokładnie, piętnastu do dwudziestu, dwudziestu chyba nawet nie było, ale ponad piętnastu. Jak wydostać się przez mur? Większość z nas ranni. Mało ranni, tak że doczołgali się do załomu, ale jednak ranni, przez mur nie przejdą. Byłem bardzo aktywny. Stały przy murze topole, które stoją do dziś, tylko już grubsze teraz. Po tym drzewie, jeden [kolega] mnie podsadzał, ja na ten mur. Niewiarygodna historia, druty kolczaste, bodaj były zardzewiałe, rozrywam druty kolczaste, patrzę, że nie mam śladu, żebym sobie ręce porwał na drutach. Siadam okrakiem, drugi kolega wchodzi na mur, też okrakiem, przodem do mnie i dwóch kolegów podaje nam rannych. Przerzuciliśmy przez mur ponad dziesięciu rannych. Stąd jestem pewien, że tylko czterech nas przeszło przez pole nie rannych, dlatego, że my we dwóch siedzieliśmy na murze, dwóch nam podawało rannych, a po drugiej stronie już nie miał kto przyjmować rannych. Myśmy ich tak spuszczali na dół, tylko byle ich bardziej nie uszkodzić. Dlatego jestem pewien, że tylko czterech przeszło przez pole nie rannych. Uważam to za swoje największe dokonanie w czasie Powstania. Nie to strzelanie, kogo się trafiło czy nie, tylko to, żeśmy uratowali kilkunastu kolegów, którzy gdyby zostali za murem, byliby wszyscy podobijani, tak jak Niemcy podobijali wszystkich, którzy tam zostali na polu wyścigowym. Wszyscy ranni zostali tam przez Niemców podobijani.
Byłem w tym miejscu kilka dni temu, bo tuż obok jest gimnazjum, które 1 czerwca otrzymało imię Pułku Armii Krajowej „Baszta”. Dzięki moim zabiegom całorocznym. Jestem szczęśliwy, że to się stało. Byłem uhonorowany jako ojciec chrzestny sztandaru. Na sztandarze jest odznaka „Baszty”. To gimnazjum mieści się bardzo blisko tego miejsca, jest sto pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie żeśmy przez mur przechodzili. Byłem, zrobiłem nawet zdjęcia, jeszcze nie wywołane, tego miejsca po raz pierwszy po tylu latach. I powtarzam jeszcze raz: wszyscy by poginęli, którzy by tam zostali.
W 1945 roku z tego miejsca, tuż koło tego załomu muru Niemcy tuż po 1 sierpnia, następnego dnia ściągnęli mieszkańców wsi Zagościniec, kazali wykopać ogromny dół, ściągnęli wszystkich zabitych i podobijanych i tam, w tym grobie zostali pochowani. Jeszcze w tym grobie z Wyścigów zostali pochowani koledzy z kompanii B-2, którzy atakowali 2 sierpnia rano fort przy obecnej ulicy Smyczkowej,. W sumie w 1945 roku z tego grobu ekshumowano sto pięćdziesiąt ciał, więc najlepszy dowód, jaka była jatka na Służewcu.
W 1996 roku odsłanialiśmy kamień pamiątkowy [przy] wjeździe na Służewiec, na którym jest tablica z napisem, że tam zginęło sześćdziesięciu ośmiu kolegów. Ale to byli tylko ci zweryfikowani. Tam byli także tacy, zginęli tacy, którzy w tych sześćdziesięciu ośmiu się nie mieszczą. Nawet dodatkowo do weryfikacji podałem kilku kolegów, o których wiedziałem, że tam zginęli, kolegów z mojej drużyny.
Były [takie] przypadki. Kolega, który stał na rogu Woronicza i Płockiej, przesuwał nas dalej do punktu, gdzie broń była złożona. Przyszedł na Powstanie ze swoim ciotecznym bratem, który miał piętnaście lat. Myśmy go znali. On się tam czasem pętał między nami, niby młodszy, dużo młodszy, myśmy mieli po siedemnaście, osiemnaście. Rysio może rok starszy był. On przyprowadził małego Jędrka na Powstanie i wtedy, kiedy myśmy przez wieś Zagościniec zbliżali się do muru Wyścigów, to dowódca odesłał Rysia z bratem ciotecznym, że została amunicja od karabinów, której nie dostałem. Oni wrócili po amunicję. Więcej ich nie widziałem.
Po powrocie z Zachodu, po kilku latach, spotkałem matkę Jędrka, małego Jędrka. Obaj zostali ekshumowani z tego grobu na Wyścigach, czyli gdzieś tam, nie wiem, gdzie, ale gdzieś tam obaj zginęli. Ten chłopak nie był nigdy organizacyjnie [z nami] związany, ale jego do Encyklopedii Powstania Warszawskiego [podałem], bo dla mnie on walczył, zginął 1 sierpnia, mimo że nie był w składzie organizacyjnym przed Powstaniem. To były takie przypadki. Przecież ci ludzie nie byli ujęci w żadnej ewidencji.
Takich było więcej, jak ten, dlatego ważne jest to, ile z tego grobu wydobyto, sto pięćdziesiąt ciał, dwudziestu paru z kompanii B-2 ze Smyczkowej, czyli jeszcze zostaje sto dwadzieścia parę. Z tego wiadomo, że mieszkańców wsi Zagościniec, którzy wykopali grób, też tam wymordowano. Jacyś „ukraińcy” podobno już zasypywali grób. Takie są informacje, nie wiem, czy dostatecznie zweryfikowane, ale prawdopodobnie tak. W sumie uznaliśmy i dlatego na tablicy w tym miejscu, skąd ekshumowano, tam jest krzyż, tablica, jest napisano, że zginęło stu pięćdziesięciu powstańców. Ostatecznie ci ludzie, których ściągnięto do zakopania poległych, ponieważ ich też rozwalili, też żeśmy uznali, że byli powstańcami.
Tak się skończyły Wyścigi. Wycofaliśmy się z tego terenu, zrobiło się już ciemno, zaczął padać deszcz. Jesteśmy na polu, jakiejś łące we wsi Zagościniec. Dowódca batalionu zebrał resztki rozbitych oddziałów i co się okazuje. Muszę ciekawostkę opowiedzieć. Mamy paru jeńców, Niemców, których się wyciągnęło razem z tego [cośmy przeszli]. Z łącznością różnie bywało, to był 1 sierpnia wieczorem, [nie wiadomo było] co z nimi zrobić. Ze strony dowódcy pada hasło: „Kto na ochotnika do egzekucji tych Niemców”. Tylu chłopaków tam zginęło, tylu kolegów, każdy z okresu wojny miał jakieś straty w rodzinie, na ochotnika nie zgłosił się nikt. To są Polacy. Mimo, że to wróg, nie potrafią strzelać do bezbronnego. Oswobodziliśmy tam z kuchni dwóch Rosjan, którzy jak się dowiedzieli, o co chodzi, to dawaj! Giwery i rozwalili tych Niemców. Bez problemu, natychmiast. Po zgrupowaniu się na polu w Zagościńcu schodzimy w stronę Puławskiej, budujemy barykadę na skrzyżowaniu z ulicą obecnie Niedźwiedzią, przy pomocy mieszkańców. Nie wszyscy byli chętni ku temu, ale znaczna część mieszkańców chętnie nam pomogła [budować barykadę], z różnych słupów, jakichś drzew. Część chłopców na zmianę przy barykadzie, mnie odesłano w pewnym momencie na odpoczynek, bo było widać, że jesteśmy zmordowani. Domki tam wtedy były raczej biedne i w jakimś domku, kuchenka mała, tam nas z dziesięciu chłopaków siedziało na podłodze.
Wszyscy oczywiście kimają, drzemią. W pewnym momencie wpada dowódca plutonu, świeci latarką, zobaczył mnie, mówi: „Słuchaj, tu ktoś miał »filipinkę«”. To jest potężny granat o dużej sile rażenia, to nie „sidolówka”, która huku tylko dużo robiła. Świeci latarką obok mnie, rzeczywiście, ten siedzący obok mnie, nawet go nie znałem, kto to był, trzyma w ręce filipinkę” i śpi. Ale trzyma [ją] bez zawleczki. Mój dowódca plutonu, z którym żeśmy się dobrze znali, tylko mi pokazał palcem, [złapałem obok siedzącego za ręce, żeby nie wypuścił „filipinki”], a ten świeci, szuka zawleczki na podłodze. Znalazł. Trzymam, on ją umiejscowił, wykazał ogromnie zimną krew i dużo odwagi. Mówi: „Tylko nie wychodź za mną”. Wychodzi, patrzę, ogródek, trudno nazwać dużym ogrodem, jakieś drzewo stało. Postawił „filipinkę” za drzewem, a sam się błyskawicznie położył za drzewem od mojej strony. „Filipinka” była za naszym drzewem. Cisza. Nie wybuchła, czyli zawleczkę założył dobrze. Potem zostałem ściągnięty z powrotem na barykadę. Stoimy, już szaróweczka lekka, po jednej stronie barykady ja z pistoletem maszynowym, po drugiej stronie dowódca drużyny, który był dowódcą drużyny od półtora miesiąca po wyjeździe poprzednika na partyzantkę, „Jastrzębiec II”, Leszek Czaykowski, też z pistoletem maszynowym. Od strony Mokotowa jedzie niemiecki samochód, odkryty, mały, jak wojskowe jeepy czy uazy, nie pamiętam, jak się ten niemiecki [nazywał]. Widzę, zaskoczony, że chciał ominąć barykadę, bo wtedy tam nie było dwóch jezdni, jak teraz, tylko jedna i to wąska [obok] pobocza. Jak samochód był już bardzo blisko, „Jastrzębiec” władował serię w samochód, [celując] przede wszystkim w siedzącego obok [kierowcy] oficera, [który] wyleciał z samochodu. Kierowca [zawrócił] przed barykadą i uciekł, ale zgubił oficera. Do końca Powstania, Leszek miał za pasem zdobyczną parabelkę z ustrzelonego pod barykadą Niemca. [Wkrótce] spod tej barykady zostałem skierowany przez dowódcę plutonu na penetrację terenu w kierunku klasztoru dominikanów, czyli przedłużenie ulicy Wiśniowieckiego, w kierunku Wisły. W dalszym ciągu jest [szaro, ale] już nieco jaśniej, już widniej, układ ulic był inny aniżeli w tej chwili, te ulice tak daleko nie sięgały. Wychodzę, ulica się kończy przede mną, [nagle słyszę] seria z tego klasztoru. Więc, klap od razu w kartofle, tylko droga krótka, wąska, zdążyłem przez drogę, klap w kartofle. Ładna historia, dobrze że kartofle miały jakieś wysokie nacie, tak że się skryłem, ale tu strzelają. Strzelają, ale w dalszym ciągu szczęście mi dopisuje, nie we mnie, tylko nade mną. Trochę nać [zasłania], ale jak się z tego wydostać, niby do załomu [ulicy] niedaleko, z dziesięć, piętnaście metrów, ale ci strzelają. Znowu, w trudnych sytuacjach niezwykle ważne jest zachowanie zimnej krwi. Najpierw musiałem się odwrócić, bo byłem skierowany głową w kierunku klasztoru dominikanów. Powoli wśród naci zrobiłem obrót delikatny, ostrożnie, przywarty do ziemi, z pistoletem na szyi, którego nie mogę przecież ubrudzić. Wykręciłem się. Niemcy w końcu uznali, że mnie chyba trafili, bo tak jeszcze posyłają serie od czasu do czasu. Już sobie dołki wygrzebałem pod obie nogi. W pewnym momencie wyczuwam, seria kończy się, coraz dłuższe przerwy, kończy się seria, łup! Skok do przodu. A tu łububudududu, ale zdążyłem, już się znalazłem za tym [załomem muru], na ulicy, szczęśliwie z tego wyszedłem. Ale to nie koniec przygody z wyjściem w tym kierunku. Przechodzę po kilkudziesięciu metrach, po lewej stronie, idąc ulicą w kierunku Puławskiej, rzucam okiem, jest plac, nie zabudowana posesja, jakieś krzaki i widzę, ktoś w niemieckim hełmie leży w odległości piętnastu, dwudziestu metrów ode mnie. Mam pistolet maszynowy w garści, błyskawicznie odbezpieczam, ale widzę, że ten nie strzela, więc się pohamowałem też. Całe szczęście, że nie strzelałem. To był nasz chłopak, który był w takim szoku, jak doszedłem do niego, to myślałem, że go stłukę, że go zatłukę na śmierć, jak go zobaczyłem, że to jest nasz. Nie mógł się w ogóle odezwać.
Były i takie przypadki, że ludzie w trudnych sytuacjach tracili zimną krew, panowanie nad sobą. Był w potwornym szoku, w ogóle się nie odezwał. Mówię: „Człowieku, przecież bym cię zastrzelił. Patrz, ten hełm cholerny trzeba było przynajmniej zrzucić”. Nie wiem, co mnie powstrzymało, bo przecież, kto pierwszy ten lepszy. Jak ja nie strzelę, to on strzeli, gdyby to był rzeczywiście Niemiec. Chłopaka doprowadziłem do barykady. Ochłap człowieka, w takich nerwach, rozdygotany. Może przykra sprawa, ale trzeba i o takich rzeczach powiedzieć, że takie przypadki też miały miejsce. Zresztą pytano mnie nieraz w życiu o sprawę strachu, odwagi. To nie jest wcale takie proste, dlatego że nie wiem, jak inni reagują. Im było większe niebezpieczeństwo, tym bardziej byłem skoncentrowany i opanowany. Nie myślałem o tym, czy się boję, na pewno się bałem, bo to jest chyba naturalne. Ale nie potrafię odpowiedzieć na to, czy się bałem, po prostu wtedy myślałem o tym, jak wybrnąć z danej sytuacji. Miałem łeb wtedy naładowany myślami, bo chciałem wyjść z tego cało. Na pewno wewnątrz jakiś strach przed sytuacją był, ale zawsze byłem zaskoczony pytaniem, czy się bałem. Myślę, że jak człowiek bojaźń jakoś bardziej okazuje, to jest niedobrze, bo wtedy można popełnić głupstwo i wtedy można łatwiej oberwać.
O świcie wycofujemy się z tego [terenu]. Dwie kompanie, kompania K-1 i K-3 do lasu, nasza kompania schodzi na Czerniaków. Nie wiem, kto tak postanowił, schodzimy. Schodzimy na dół po skarpie wzdłuż alei Wilanowskiej, najpierw przecinamy aleję Wilanowską, schodzimy w dół, tak jak [pod Królikarnię], pod skarpą idziemy wzdłuż. Idziemy dołem. To była wiocha wtedy, jakieś zabudowania wiejskie pod skarpą były, polna droga, nie żaden szuter, tylko polna droga. Schodzimy. Bywają też humorystyczne sytuacje w najbardziej niebezpiecznych [momentach]. Nagle dostajemy ogień z klasztoru dominikanów, tak prawie po linii prostej wzdłuż drogi. Odruchowo wskakuję za pierwszy dom i wpadam w gnojówkę. Tak, po pół łydki w gnojówkę. Chłopaki: „Eee, on to będzie żył”. Jak widać, spełniły się prorocze słowa kolegów. Dobrze, że tam jakiś strumyk w pobliżu był. Zanim żeśmy do Czerniakowa doszli, tu już się tam wykąpałem, [w] spodniach i w butach, do kolan. Później mi ludzie zamienili jakieś spodnie, dali mi jakieś buty, do Czerniakowa jakoś doszliśmy. Wzdłuż kanału, ulicy Idzikowskiego, w kierunku kościoła bernardynów, [świętego] Bonifacego, na Czerniakowie. Fosa się kończy, od strony Sobieskiego. [Wzdłuż fosy] dochodzimy do Powsińskiej właściwie, bo Czerniakowska się zaczyna od klasztoru, [a] to jeszcze Powsińska wzdłuż Sadyby. Jakieś dwa samochody z Niemcami. Wyskakują Niemcy, my, tu rów, z boku jakieś zabudowania, żeśmy się rozbiegli. Mała potyczka z Niemcami, ponieważ byliśmy dobrze uzbrojeni, Niemcy dostali dobre serie, szybko złapali dwóch czy trzech rannych na samochody i wycofali się. [Idziemy] dalej. Do kościoła [świętego] Bonifacego. Było [nas] kilkadziesiąt osób, kompania K-2 jakoś się rozlazła na dwie części i część, w której byłem znalazła się pod kościołem świętego Bonifacego. Tam znowu jakaś furmanka z jakimiś Niemcami, których żeśmy ostrzelali. Kolega, „Waluś” miał zdobyczny erkaem, z którego żeśmy ostrzeliwali Niemców na Wyścigach. Ciągle nie wiadomo, co dalej, nie mamy żadnej łączności. Uważamy, że trzeba się przedostać w stronę miasta, skąd słychać strzały, wiadomo, że tam się coś dzieje. Kierujemy się w kierunku Łazienek i na rogu ówczesnej Podchorążych (to obecna Gagarina) i ulicy Sieleckiej mój przyjaciel „Waluś”, ten od erkaemu, rozstawiał erkaem i pada jeden strzał, prosto w [jego] czoło. Trup na miejscu, nawet nie wiedział, że zginął. On mieszkał [nieco dalej] na Podchorążych, obecnie ten fragment, dawnej Podchorążych nazywa się ulica Nehru, za Czerniakowską, przedłużenie Gagarina w kierunku obecnego Kopca Powstania Warszawskiego, jak go nazywamy, którego inicjatorem zresztą był nasz kolega, Genio Majewski od nas z „Baszty”. [„Waluś”] mieszkał na Podchorążych 8, byłem w bliskim kontakcie z nim. Jego siostra młodsza, szesnastoletnia, zmarła dwa tygodnie przed Powstaniem na zapalenie płuc. Nie było leków, takie były sytuacje. Ojciec i starszy brat poszli na Powstanie na Starówkę. Chłopak tu ginie, matka sama w domu. Nie poszedłem tam…
[Potem znów] jedna z moich najbardziej dramatycznych historii. Koło 5 sierpnia na Czerniakowie łapie mnie za rękę matka mojego kolegi, który zginął na Służewcu. Wiedziałem, że on zginął, z rozpłatanym [serią karabinu maszynowego] brzuchem. Mieszkali na skrzyżowaniu przedłużenia Podchorążych z Czerniakowską, z tyłu zabudowanie, prawdopodobnie gdzieś przedtem mieszkali gdzie indziej, mały pokoiczek. Pewnie mieszkanie w czasie wojny zniszczone, bo i on i jego matka sprawiali wrażenie ludzi, którzy nie byli zwykłymi prostakami. Chłopak był młodszy ode mnie o jakieś dwa lata, zdolny bardzo, uczył się, przynosiłem mu [książki], matka nie miała pieniędzy, ojciec zginął w trakcie wojny w 1939 roku. Matka nie miała pieniędzy nawet na kształcenie, na komplety, przynosiłem temu chłopakowi książki do nauki, pomagałem mu w nauce. Bardzo zdolny ten Jurek był. Gdybym tą matkę zauważył, to bym uciekł. Matka mnie łapie za rękę: „Gdzie jest Jurek?”. Nie miałem odwagi jej powiedzieć, że nie żyje. Błyskawiczna myśl, niech ona się przyzwyczai do tego, że go nie ma, zawsze po jakimś czasie łatwiej chyba jej to przyjdzie. Nigdy więcej w życiu jej nie widziałem, ale [wtedy] tłumaczę: „Wie pani, niektórzy koledzy wycofali się do lasu, może on z nimi poszedł”. Zacząłem plątać się sam, ale nie umiałem jej powiedzieć tego, że on zginął. To był dla mnie osobiście [dramat], jestem dosyć wrażliwy, tak jak normalnie w sytuacjach trudnych umiem zachować zimną krew, ale w takich sprawach, to było dla mnie ogromne przeżycie. To uznałem za jeden z bardziej dramatycznych momentów. W jednym z swoich wspomnień napisałem, nie wiem, czy przerzucanie chłopaków przez mur [ze Służewca] było dla mnie bardziej dramatyczne, czy to spotkanie z matką Jurka.
Później z Powstaniem różnie bywało, nie będę dalej ciągnął tego, przejdę do zakończenia. Dostałem się w ręce niemieckie na Sadybie. Sadyba padła 2 września. Na Powstanie ciotka mi uszyła zieloną bluzę, zieloną akurat, nawet nie wiem, skąd ona wiedziała, [że zrobiła to] tak trochę na wzór battle-dresu. Kiedy Niemcy otoczyli Sadybę, część oddziałów zdążyła się wycofać w kierunku Chełmskiej, ale nie wszyscy. Między innymi moja przyszła żona, a koleżanka ze szkoły, z którą żeśmy chodzili od pierwszego oddziału szkoły podstawowej [ówczesnej powszechnej], a przez całą wojnę żeśmy się nie widywali, dopiero Powstanie nas później połączyło, była na Forcie Czerniakowskim. Miała poharatane nogi trochę, pomagała jako sanitariuszka, a jednocześnie sama była na punkcie sanitarnym. Ona w tym momencie też jakoś próbowała uciekać. Bo nawet, jak później sprecyzowaliśmy miejsca, to żeśmy się znaleźli w momencie wejścia Niemców, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od siebie w różnych budynkach. Niemcy otoczyli dom, w którym byliśmy, my w piwnicach, przed chwilą jeszcze rąbnęła bomba w drugą część domu. Raz w życiu miałem takie wydarzenie, że stałem, nagle siedziałem i nie wiedziałem, kiedy usiadłem. Przed sobą widziałem bujający się mur w piwnicy. Jak bomba runęła parę metrów dalej, zawaliła część domu, to druga część [nasza część ocalała]. Za chwilę słychać: Alle raus! Mój przyjaciel „Kordian” (obecnie mieszka w Olsztynie), krzyknął po niemiecku. On nawet lepiej ode mnie znał niemiecki, a uważam, że znam dobrze, a on znał jeszcze lepiej, że wszyscy wyjdą, ale, bo oni zaczęli strzelać w piwnicę i krzyczą: Alle raus! Więc on: „Nie strzelać, wszyscy wyjdą”. Wychodzimy.
Druga historia, której nie zapomnę, którą widzę przed oczami, tak jak widziałem zestrzeliwanych z muru na Służewcu. Nie umiem rysować, ale słowo daję, widzę przed sobą twarz, mógłbym narysować twarz tego Niemca, który zadecydował o moim losie po wyjściu z piwnicy. Mały, lekko zarośnięty, rozbiegane oczy, z tyłu ktoś mnie rewiduje, a ten z pistoletem maszynowym przede mną. Tych chłopaków, co na lewo, rozstrzelali, poszedłem na prawo. Ale zanim wyszedłem z piwnicy, dobrzy ludzie zrzucili ze mnie battle-dress, wiedzieli, czym to pachnie, starsi, mądrzejsi ode mnie. Dali mi jakieś drelichowe ubranko. Nie zapomnę, wsadzili mi w kieszonkę kombinerki, jakiś sznurek wystawał mi z kieszeni i wyszedłem z tej piwnicy za zabłąkanego robociarza. To mnie prawdopodobnie uratowało. To były sekundy, a tą twarz widzę przed sobą w dalszym ciągu po sześćdziesięciu latach przeszło. Zebrali nas na Forcie Czerniakowskim, na Sadybie. Przyjechał, jak się potem dowiedziałem, von dem Bach, wlazł na górę, przemówienie [wygłosił], że cała ludność cywilna, bo powstańców wszystkich rozwalili, zostanie wywieziona do Guberni albo na roboty do Niemiec, że nikomu się nic nie stanie. Całą noc nas prowadzili z Sadyby przez Służewiec, Rakowiec na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim w elektryczny pociąg do Pruszkowa. W Pruszkowie byłem kilka godzin, tam niektórzy siedzieli po parę dni. Ludzie tam mieli warunki trudne bardzo. Od razu rozdzielali [nas] na trzy kolumny. Kolumna kobiet, kolumna mężczyzn od piętnastu, szesnastu lat do sześćdziesięciu i starsze osoby i matki z dziećmi, trzecia kolumna. Jako człowiek myślący mówię: „To coś mi tu nie pasuje. Z tymi mężczyznami to dobrze nie będzie”. Jeszcze z dwoma kolegami, „Kordianem” z Olsztyna i jeszcze z drugim, mówię: „Chłopaki, trzeba stąd pryskać”. Ale jak? W kolumnie kobiecej [były] nasze łączniczki z Sadyby z Powstania. Była taka jedna spryciula, „Kaja”, nie żyje już, co roku bywam na jej grobie. Zmarła już z osiem lat temu. Pokazujemy jej na migi, że chcemy się do tych dziewczyn przedostać. Między kolumnami, kolumny stoją co dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów, nie dużo nawet, ale między kolumnami, też co dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów „ukraińcy”. Pilnują. Jak między nimi się przedostać? Mówię, jak człowiek ma fart, szczęście, to wszystko mu się udaje, nawet najbardziej nieprawdopodobne historie. Już chłopaków przekonałem: „Twoja matka i siostra są tam”. To ten już sam nie zostanie, we trzech musimy się tam przedostać. Czekamy cierpliwie na jakąś dogodną sytuację i w pewnym momencie jeden z „ukraińców” wzdłuż kolumny idzie w kierunku, [bramy wyjściowej], pamiętam dokładnie usytuowanie tego. Coś gdzieś do kogoś woła i w tym momencie „Kaja”, nasza łączniczka podskakuje do jego sąsiada, ale tak, że odwraca tyłem do [tamtego] i dwóch znajduje się tyłem do siebie, a my, nie ma takiego rekordu świata, którego byśmy wtedy nie pobili. [Te] dwadzieścia pięć metrów żeśmy przefrunęli, [do środka], między dziewczyny. Kolumnę kobiecą ładują zaraz do wagonów. Z daleka widzimy, że Niemcy wyciągają z tej kolumny pojedynczych mężczyzn. Cholera, tu się udało, a tu klops! Znowu fart, jesteśmy już w pobliżu wagonów, jakieś ze trzydzieści, czterdzieści metrów, ulewa, ale potworna ulewa. Co kto ma na głowie, jakieś koce, jakieś płaszczyki. Wyszedłem tak, jak stałem, z rękoma w kieszeniach, w drelichowym ubranku, ale coś mi ktoś zarzucił.
Ale jeszcze, najważniejsze rzeczy nie powiedziałem, w tym momencie, kiedy zobaczyliśmy, [że Niemcy wyciągają mężczyzn z kolumny kobiecej], to tak co kilka czwórek, jeden, żeby nie razem [cała] nasza trójka. Stoję [a stojąca] obok mnie dziewczyna stuka mnie łokciem: „My to się znamy”. Odwracam się, patrzę, owszem. To moja koleżanka ze szkoły, sprzed wojny, przez całą wojnę żeśmy się nie widzieli. Tam w Pruszkowie nagle staję [obok] niej. Dziewczyna [ma] lekko poharatane nogi, trzeba było zaopiekować się nogami. Już razem ponakrywani, tutaj ulewa, Niemcy w cieniutkich mundurkach: Schnell! Schnell! Schnell! I w ten sposób żeśmy się znaleźli w [wagonie].
Dowiedziałem się kilka lat temu od ludzi, którzy znali tereny, [przez które jechaliśmy], że myśmy byli pod Oświęcimiem. Nas Oświęcim nie przyjął, bo był przeładowany ludźmi ze Starówki. Wtedy skierowano nasz transport na Frankfurt nad Odrą. Tam nas rozładowano, we Frankfurcie nad Odrą [i skierowano do obozu przejściowego] w Bossen, z tym, że też nie wszystkie wagony rozładowano. Część wagonów pojechała do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu. Mój ojciec zginął 4 stycznia 1945 roku we Flossenburgu. Przez Oświęcim, jak się potem okazało wywieziony, w [październiku 1944 roku] z Oświęcimia do Flossenburga. Wywieziony po Powstaniu, z dzielnicy, gdzie mieszkałem przedtem. W obozie, jak nas rozładowano w Bossen, to na transport [około dwa,] trzy tysiące kobiet, to znalazło się piętnastu, dwudziestu mężczyzn. Rzeczywiście, fart był niesamowity. Oczywiście musiałem się tą dziewczynką moją opiekować, bo ona była taka dziewczynka. Bo te nogi… i opiekuję się do dziś. Trzy miesiące to był kłopot z nogami, babrało się, ślady ma do dzisiaj na nogach jeszcze. Znowu wyszła jakaś moja pierońska intuicja. Miałem intuicję w życiu i do dzisiaj mam. To jest w życiu bardzo przydatna rzecz.
1 sierpnia odbierano od wszystkich powstańców kenkarty, [ówczesne] dowody [osobiste]. [Ja i mój przyjaciel „Kordian” zatrzymaliśmy te kenkarty uznając, że mogą się jeszcze przydać. […]
Kenkarta później nam w Niemczech bardzo ratowała życie. Ale najpierw w Bossen, wydają [nowe] dokumenty, nie przyznaję się, że mam jakiś dokument, dostaję niemiecki dokument. Umawiamy się z obecną już [teraz] moją żoną, że podajemy się za małżeństwo, bo dowiedzieliśmy się, że Niemcy nie rozdzielają małżeństw. Wprawdzie jeszcze bardzo młodzi, bo raptem niecałe dziewiętnaście lat, nie, przed Powstaniem to mieliśmy [nawet] po osiemnaście lat. Dodałem sobie dwa lata do swojego [wieku], tak że wyszło dwadzieścia, dziewczynka została przy swoim wieku. Mówię [do niej]: „Ty, szybko trenuj podpis, żeby się podpisać na tym dokumencie”. Było miło mimo dramatycznej sytuacji, trochę humoru było jak zawsze. Zresztą na szczęście miałem poczucie humoru i dobrze, to mnie ratowało. W ten sposób zostaliśmy tam jako małżonkowie. Małżeństw nie rozdzielają, ale teraz biorą na roboty. Fabryka mi nie odpowiada, bombardują, rola tym bardziej, to za ciężka robota. Wymyśliliśmy sobie tak: moja Terenia miała działkę, to znaczy rodzice jej mieli działkę, czyli się zna trochę na ogrodnictwie, więc się podaję za ogrodnika. Pytają, czy się na tym znam, mówię, że ze szkoły ogrodniczej. Wyglądało to tak, wywieziono nas do [miasta] Storkow. W Storkowie odbywał się „targ niewolników”, chodzili sobie, wybierali i jeden ogrodnik nas wybrał. Wylądowaliśmy u tego pana nazywał się [Skrentny]. Okazało się, jego rodzice byli pochodzenia polskiego, [ale] skąd mogłem wiedzieć, że oni mogą rozumieć po polsku. Parę razy sobie pozwoliłem co nieco na temat tego, tak że żeśmy się po miesiącu z nimi rozstali, z ogrodnikami. Z kolei [on] sprzedał nas [do firmy] Internationale Transporte, Ryszard Schulze, (dwudziesty trzeci numer legitymacji partyjnej NSDAP). Figura, jak cholera. Zatrudnił nas u siebie, moja żona w charakterze panny służącej, żona, jeszcze wtedy nie żona, ja w charakterze pomocnika kierowcy. Pyta się, czy umiem jeździć. „No jasne”. „Prawo jazdy?”. „Skądże”. Skąd miałem wtedy mieć? Wszystko, co mnie pytają, to umiem. Szczęśliwie, Niemcy są praworządni, jak nie mam prawa jazdy, to nie mogę jeździć, ale mogę iść za pomocnika kierowcy. Akurat kierowca stracił na wojnie nogę, a samochód jest na Holzgas, czyli na gaz drzewny, [a więc] trzeba ładować drzewo do pieca przyczepionego do samochodu. On bez nogi nie będzie ładować. Byłem potrzebny do ładowania, więc przydałem się. Tam trochę popraktykowałem jako pomocnik kierowcy. Niemiec potrzebował drzewo [do swoich samochodów]. Amerykanie gdzieś przypadkowo zrzucili bomby w las, więc odbyłem także i praktykę drwala, bo ktoś musiał im to drzewo pociąć, porąbać. Wysłano mnie [do lasu] z Niemcem, też [inwalidą] z czasów wojny, ale [mniejszym inwalidą] aniżeli tamten, bo tamten bez nogi, a ten tylko jakiś trochę mało ruchliwy. Okazało się, że to był jakiś też z Opolszczyzny, on chyba lepiej po polsku mówił aniżeli po niemiecku. Więc żeśmy się szybko dogadali, do lasu [razem] żeśmy chodzili. Do lasu było ze dwa kilometry poza teren tej miejscowości, [gdzie mieszkałem] To była miejscowość Prieros, bardzo ładna miejscowość nad jeziorami, trzydzieści kilometrów od Berlina. Tak żeśmy sobie ze trzy tygodnie drzewo rżnęli, Niemiec też był taki chętny do roboty [jak i ja]. Jak żeśmy przychodzili, to najpierw żeśmy ognisko rozpalili, zjedli śniadanie, trochę pocięli, [kiedy] właściciel tego całego interesu przyjechał po trzech tygodniach zobaczyć, co myśmy zrobili, to mało go tam szlag na miejscu nie trafił. Na szczęście byłem tam tylko jako pomocnik, tamten oberwał. Całą ekipę od razu przysłano, ale praktykę drwala odbyłem i śmieję się, że jestem [drwalem] z zagraniczną praktyką.
15 lutego front [doszedł] nad Odrę. Mój przyjaciel „Kordian”, z którym razem [pryskaliśmy w Pruszkowie], też tym transportem przyjechał, też jako ogrodnik, wziął przykład ze mnie, [ale był] nad samą Odrą, w miejscowości Lebus an der Oder. Tam już front pod Odrę podszedł, ich wszystkich wyrzucają. 15 lutego Adaś przyjeżdża do Prierosu, do naszej miejscowości. Co robić na tyłach frontu? Do Ruskich nie idziemy… [Wiemy, co robili w Wilnie i we Lwowie z akowcami. Uciekamy na zachód]. Koenigs Wusterhausen 15 lutego, Berlin, Zossen, Wittenberg, Leipzig, 17 lutego byliśmy w Lipsku, wszystko luty 1945 rok. Hof, Regensburg, 18 [lutego], słynna Ratyzbona, trzeba było iść zwiedzić, nasze skromne bagażyki na dworcu. Niemcy byli bardo porządni, można było pod ławką na dworcu zostawić, nigdy nam nic nie zginęło. Katedrę w Ratyzbonie, w sławnej Ratyzbonie trzeba było zobaczyć. Monachium, München, 18 [lutego] też, 19 [lutego] Kempten, Kempten do 19 [lutego], bo kierujemy się ciągle na Alpy, na granicę szwajcarską. Kaufbeuren, tam żeśmy chcieli się zatrzymać i tam 21 lutego doszliśmy do Arbeitsamtu. Chcieliśmy trochę odsapnąć, bo to już minął tydzień prawie naszej włóczęgi, był 21 lutego, 15 [lutego uciekliśmy z Prierosu], to było sześć dni. Dostaliśmy skierowanie do jakiegoś chłopa do miejscowości Hausen. […] Wytrzymaliśmy tam chyba dwa dni. Uciekliśmy stamtąd, bo to nie robota dla nas, przy tym na wsi. Znowu Kaufbeuren, Füssen, przepiękne Füssen, już w Alpach, bo też trzeba było [tę] miejscowość uzdrowiskową obejrzeć. Znowu Kaufbeuren, Kempten, Immenstadt, Sonthofen i tutaj była ciekawa historia, 28 lutego. Trzeba w końcu gdzieś przenocować, bo tak to po dworcach kolejowych nocujemy. Ta miejscowość, Sonthofen, leży już bardzo niedaleko Szwajcarii, już w Alpach. Patrzymy, jakiś pensjonat jest, w niemieckim [języku] jesteśmy dobrzy, wchodzimy: „Czy tu można przenocować?”. „Proszę bardzo”. Nie nosimy nigdy „P”, które Polacy nosili, więc w pierwszym momencie nie jesteśmy rozpoznawani. Moja żona, która znała słabiej niemiecki, (jeszcze wtedy nie żona), starała się nie odzywać, tylko my z moim przyjacielem. Zaprosili, ogromna sala restauracyjna, pensjonat pusty, [żeby] poczekać na przydział pokoju. Myślę: „No to szczęśliwie, że może się prześpimy spokojnie”. W dużym oddaleniu od nas, w poprzek sali siedzi jakiś oficer niemiecki z jakąś panią. Myśmy udawali Czechów. W razie czego, jak padły słowa jakieś polskie, to polski i czeski podobne, a Czechów Niemcy inaczej traktowali. Tak między nami rozmowa [jakaś] się toczy. Powiedzieliśmy tej pani, że jesteśmy Czechami na wszelki wypadek. Cholera, za chwile, po jakimś czasie, Niemiec wstaje, podchodzi do nas, z ręką na temblaku, jakiś inwalida na kuracji: „A co wy tutaj robicie?”. Najczystszą polszczyzną. Można sobie wyobrazić naszą reakcję. Jakiś [pewnie] ze Śląska, oficer niemiecki na urlopie wypoczynkowym po jakiejś ranie, z ręką na temblaku. To my strugamy wariata, że jesteśmy zza granicy czeskiej. Widzimy, że on idzie w kierunku kancelarii czy recepcji w pensjonacie. To błyskawiczna decyzja: „Spieprzamy”. Bo co robić, nie ma wyjścia. Myśmy mieli mapę, niezbyt dokładną, ale mapę taką, że w przybliżeniu można było się poruszać, bo żeśmy próbowali [iść] w kierunku na Szwajcarię, ale tu jesteśmy w górach. Jeśli gdzieś pryskamy, to przecież nie tą drogą, bo tu zaraz wezwą jakieś gestapo czy inną policję. Teren górski, droga jedna, [innej] nie ma. My przez góry do Obersdorfu, całą noc, 28 luty w górach, w Alpach. 1 [marca dotarliśmy] do Obersdorfu, [po drodze] w nocy w jakimś szałasie, w którym myśleliśmy, że jest siano, wywaliliśmy drzwi, nic nie było. Przemarznięci strasznie. 1 marca, Obersdorf, Obersdorf sławny z wielkich skoczni narciarskich. Też była [wtedy] Mamucia Skocznia, ale mniejsza [niż obecnie]. Jak dzisiaj oglądam skoki narciarskie z Oberstdorfu, to widzę, z jakiego kierunku myśmy do Obersdorfu przyszli.
Udało się. Nikomu nie przyszło do głowy, że możemy w lutym przez góry ryzykować. Na szczęście nie było jakiś wielkich śniegów wtedy. To było ładnych kilka kilometrów, myślę, że to było do dziesięciu kilometrów przez teren górski. Rano dotarliśmy do Oberstdorfu, tylko [widzieliśmy] naprzeciwko skocznie narciarskie, [a potem] na dworzec kolejowy i chodu. Tylko [szybko], byle się wydostać z tego terenu. Znowu znaleźliśmy się w Kaufbeuren. Ruderatshofen, znowu Kaufbeuren, Kempten 7 marca. Kaufbeueren 10 marca, Schongau, Weilheim. Garmisch-Partenkirchen 11 marca. Wychowałem się prawie na stadionie Legii na Łazienkowskiej. Jak nie pojechać do Garmisch-Partenkirchen, gdzie była ostatnia zimowa olimpiada. Pomysły nie z tego świata. Tylko można było w szczeniackim wieku, w tej sytuacji, w jakiej myśmy się znajdowali, wpadać na takie pomysły. 11 marca jesteśmy w Garmisch-Partenkirchen, tam na dworcu [przesiedzieliśmy] kilka dni. 14 [marca] Starnberg, Starnberger See, przepiękne jezioro między Monachium a Alpami. [Cofnęliśmy] się trochę spod gór wystraszeni historią z Oberstdorfu, z Sonthofen. Potem znowu Monachium, 16 marca. Freising, Eching znowu Monachium 22 marca i ponownie Starnberg 22 [marca]. Pięknie położona miejscowość, tam szałas znaleźliśmy na górce, bo to też w terenie podgórskim i w szałasie [nocowaliśmy]. Trochę na dworcach, trochę w szałasie. Muszę jeszcze dodać, że ten Niemiec, Ryszard Schulze z Internationale Transporte, u którego w Prierosie mieszkaliśmy, co żona była za służącą, a ja w charakterze pomocnika kierowcy, on uczciwie płacił. To nie były może zbyt wysokie stawki, ale tam nie było pieniędzy na co specjalnie wydać, więc pieniędzy się trochę zebrało. Jak [udaliśmy] się w podróż, to miałem ponad tysiąc marek, co wtedy stanowiło bardzo poważną sumę, ale [wszystko] było [jednak na] kartki.
Początek podróży, to z kartkami nie było kłopotu, bo zdobyliśmy kartki na zaświadczenie, że jesteśmy Flüchtlingen – uciekinierzy. Poza tym dokument na Flüchtlingen, to był na pięć osób, więc myśmy dostali pięć kartek, a nie trzy. Dlaczego? Bo z nami początkowo plątało się jeszcze dwoje, Polak z jedną Ruską, którzy się później rozdzielili, ale oni na szczęście też sobie wzięli zaświadczenie na dwie osoby, więc żeśmy się bez kłopotu rozdzielili, z tym, że nam zostało zaświadczenie na pięć osób, tym samym mieliśmy pięć kartek na trzy osoby. Łatwiej było się wyżywić. Makabrą były tylko noclegi. Naprawdę, jak gdzieś się udało w jakichś warunkach przenocować, [to było wielkie szczęście]. Ciągle jednak z myślą o Szwajcarii.
Znowuż Starnberg, Weilheim 27 marca, Murnau 27 marca, obóz jeniecki Murnau, Weilheim, Tutzing, Seeshaupt. Tu jest jedna z ciekawszych historii. Jest koniec marca, od 28 marca, jak mam zanotowane, do 6 kwietnia jesteśmy w tej miejscowości. To była miejscowość położona po drugiej stronie jeziora Starnberger See. Jest Wielki Piątek 1945 roku. Dla nich, Niemców, wielkie święto, Bawaria jest katolicka. Myśmy wstąpili do kościoła. Jakaś uroczystość, po wyjściu z kościoła stoimy, miejscowość nie taka duża, podchodzi do nas jakiś starszy pan, dla nich święto, więc on ubrany przyzwoicie, my trochę gorzej. On zaczyna do nas po niemiecku. Widzi, że my mówimy, więc zaczyna z nami rozmowę, kto my jesteśmy. Pokazujemy dokumenty, że jesteśmy spod frontu wschodniego, Flüchtlingen. A on mówi: „A gdzie wyście pracowali?”. Znowu, że ogrodnik, okazuje się, że on ma gospodarstwo ogrodnicze. Niemcy byli różni, wprawdzie to był blisko koniec wojny, ale on nas po prostu przetrzymał przez Wielkanoc u siebie. Jedliśmy razem z nim w czasie Świąt, przespaliśmy się porządnie, można się było umyć, oprać. Trochę niby żeśmy pomogli w jego gospodarstwie, ale krótko po Świętach, bo tu pisze od 28 [marca], był Wielki Piątek, a 6 kwietnia musieliśmy jednak opuścić to [miejsce]. Zwrócił się do nas, że: „Ludzie zaczęli się interesować, kto wy jesteście. Musicie się stąd usunąć”. Ale Święta Wielkiej Nocy spędziliśmy naprawdę w normalnych, ludzkich warunkach. Tak że to ciekawostka, być może to, że to był koniec wojny, ten Niemiec miał może trochę wyrzutów sumienia, ale żeśmy w ten sposób spokojnie przenocowali. [Podkreślam, że wszystkie daty i miejscowości, gdzie i kiedy przebywaliśmy są podawane według mojego notesu, w którym wówczas to notowałem, a który zachowałem do dzisiaj].
Znowu Tutzing, Weilheim, Murnau i 9 kwietnia ponownie wylądowaliśmy w Garmisch-Partenkirchen. W Garmisch-Partenkirchen jesteśmy na dworcu, krótko po przyjeździe, patrol, policja, sprawdza dokumenty. Dokumenty, które nam wystawiono w Niemczech, to już dawno żeśmy gdzieś zostawili, w jakiejś miejscowości, gdzie nas chcieli zatrudnić, [a my zostawiliśmy te dokumenty i uciekliśmy]. Dalej już żeśmy się legitymowali z Adamem kenkartami, które mieliśmy, a moja Teresa miała niemiecki dokument, ale się nie legitymowała, bo ona jest meine Frau, moja żona i w porządku. W Garmisch-Partenkirchen legitymują, pokazuję, patrzą, kombinują, Niemiec patrzy, po niemiecku pisane. Ciekawostka, tu nie ma słowa Polak, tu nie ma w ogóle Pole.
Mało, najlepsza głupia historia, jak to czasem pewne rzeczy skutkują korzystnie człowiekowi. Moja matka urodzona w Warszawie. Całe życie mieszkała w Warszawie, a mnie wyjechała urodzić pod Płock do jakiejś swojej rodziny. Nie wiem, dlaczego, czy jakaś epidemia była, czy co, w 1926 roku. Proszę zobaczyć, co mam napisane, miejsce urodzenia Nowe Brwilno, Kreis czyli powiat Gostynin, ale land Deutschland, bo Gostynin, ten powiat w czasie wojny był przyłączony do Niemiec. Oni tak trochę zgłupieli, patrzą, tu urodzony w Niemczech, nie bardzo dokumenty rozumieją, bo jakiś inny dokument, zabierają nas ze sobą. Wiedząc, jaka jest historia z moją żoną, że ona nie ma dokumentu z Generalnej Guberni tak jak my. Mówię do Niemca, że to meine Frau, mamy tyle bagażu, może żona zostanie z bagażem, a my pójdziemy z wami. Spojrzał, machnął [ręką]. Niemcom, jak się coś zasugerowało w taki mocny sposób, to zgadzali się na ogół. Idziemy, okazuje się, że trafiamy do gestapo. Kilka godzin przesłuchanie. Jakąś ankietę każą wypełniać. Piszę ankietę. Narodowość w ankiecie, nie mogę napisać Polak, bo jak napiszę Polak, to już jestem przegrany. Tak było z Niemcami. Więc narodowość: Generalgouvernement. A ten się wścieka: Das ist keine Nazionalitaet!. To nie żadna narodowość! Ich weiss nicht, ich bin aus Generalgouvernement. Jestem z Generalnej Guberni. W pewnym momencie, już ze dwie, trzy godziny [spieramy] się z Niemcem, który nas przesłuchuje. Mnie nagle strzela jakiś wariacki pomysł do łba i mówię: „To my uciekamy przed bolszewikami pod opiekę Niemców, a tutaj nie możemy ani dostać pracy, ani nie mamy gdzie mieszkać i jeszcze jakieś pretensje do nas są”. Ten zaniemówił, wstał, bez słowa wyszedł. Kumpel patrzy na mnie, ja na niego. Cholera, teraz co tu będzie. Dosłownie z pół godziny siedziałem, ruszyć się nie można z tego punktu, z pomieszczenia. [Niemiec wraca] z mundurowym policjantem i mówi: In Deutschland ist Ordnung – Jest porządek w Niemczech i ten pan odprowadzi was do Arbeitsamtu i tam dostaniecie pracę. Wtedy nie miałem siły wstać z krzesła, bo nie przypuszczałem, że to się tak może skończyć.
Wychodzimy z Niemcem, znając dobrze niemiecki, to od razu z nim [w] rozmowę. Piękna pogoda, słońce wtedy świeciło, góry dookoła w Garmischu przecudne, nasze Zakopane to jest szczeniak. Garmisch jest też na wysokości dziewięćset metrów, tak jak Zakopane, ale u nas najwyższy szczyt widziany z Zakopanego, to jest tysiąc dziewięćset, Kasprowy to jest około tysiąca [metrów różnicy], a tam najwyższe szczyty Zugspitze, Alpspitze to są prawie trzy tysiące. Od razu rozmowa z Niemcem, pan tu mieszka całe życie, jak tu pięknie, jak się ten szczyt nazywa. Wręcz zaprzyjaźnieni, zanim żeśmy doszli do Arbeitsamtu. Jak już żeśmy tam doszli, dochodzili do Arbeitsamtu, to mówimy: „To wie pan, widzi pan, że my język znamy, to sobie poradzimy. Dziękujemy panu, że nam pan tu wskazał drogę”. Wchodzimy twardo, on został, przez okienko filujemy tam, cholera stoi tam, bo on zgłupiał nie wiedział, co ma robić. W końcu po dziesięciu, piętnastu minutach odszedł. My przecież wiemy, że biedna Teresa siedzi na dworcu i po tylu godzinach nie wie, co się z nami dzieje. A ona słabiej zna niemiecki od nas, więc jej trudniej będzie. W końcu Niemiec poszedł, więc myśmy odczekali jeszcze chwilę, potem biegiem, bo nie mieliśmy w ogóle zamiaru z Arbeitsamtem rozmawiać, tylkośmy w holu stali. Tylko jak najszybciej wydostać się z Garmisch-Partenkirchen. Przylatujemy na dworzec, a moja kochana Tereska już była tam u tych Niemców i dowiedziała się, że myśmy poszli do Arbeitsamtu. Na tyle język znała, że się dogadała z nimi. Więc wróciła na dworzec i czekała na nas. Pierwszym pociągiem stamtąd [prysnęliśmy] i więcej żeśmy się w tamtych stronach nie pokazali. Wtedy uznaliśmy, że dalsze nasze buszowanie w pobliżu granicy szwajcarskiej może się źle skończyć. Jeszcze, z uwagi na nasz wiek, na nie noszenie litery „P”, na dobrą znajomość niemieckiego, zdarzało się, że nas traktowali jako dezerterów. [Jeden raz uważano nas] za niemieckich dezerterów.
Były sytuacje, że z trudem nam się udało z tego wybrnąć, dzięki wariackim naszym dokumentom udało się z tego [jednak] wykaraskać. Wtedy wycofaliśmy się z Garmisch-Partenkirchen. Jeszcze wyskoczyliśmy sobie do Reutte, przepiękna miejscowość w Tyrolu. Wtedy Austria była włączona do Niemiec. Z Garmischu dojechaliśmy do Reutte, w przeciwną stronę, jeszcze w góry. Tam nas chciano zatrudnić w jakiejś fabryce w górach. Zorientowaliśmy się, że to jest jakaś fabryka amunicji, więc trochę nam to nie pasowało, więc żeśmy prysnęli. Ale znowu trzeba szybko, więc tylko nasze bagaże z dworca kolejowego i chodu pieszo, bo tak nikomu nie przyjdzie do głowy, że my gdzieś pieszo pójdziemy, to na dworcu mogą nas szukać, jak nas nie ma. Pieszo do miejscowości Flansee, później Weilheim, dalej Tutzing.
I najlepsza historia… my [idziemy] przez góry, z naszymi pakunkami, a moja kochana Tereska kwiatki zbiera w górach. Ona zawsze kwiatki lubiła, akurat jakieś pierwsze fiołki, bo to już była połowa kwietnia. Wróciliśmy jeszcze raz do Seeshaupt, ale tam byliśmy tylko jeden dzień, 13/14 [kwietnia] i wycofaliśmy się bardziej z terenu podgórskiego, żeby nie kusić losu. Przez Monachium przejeżdżaliśmy tylko parę razy, bo Monachium było potwornie zniszczone, baliśmy się, że [może być] jakieś bombardowanie. Widziałem bombardowania w Berlinie, to wolałem tego nie ryzykować. Znaleźliśmy się w miasteczku Freising, czterdzieści kilometrów od Monachium w kierunku wschód, lekko północny wschód, z przepiękną starą katedrą gdzieś z X-XI wieku, tak na wzgórzu. We Freisingu nam się udało parę dni przetrwać, bo myśmy tam się skierowali do miejsca, dzisiaj byśmy to nazwali noclegownia dla uciekinierów spod frontu wschodniego. Z naszym niemieckim, z naszymi dokumentami na lewo jakoś nas tam przetrzymali przez pewien okres czasu. Ale tam od Polaków dowiedzieliśmy się, że w pobliżu, siedemnaście kilometrów od Freisingu jest obóz jeniecki, w którym znajduje się pewna grupa kilkuset Polaków z Powstania i że oni wychodzą poza teren obozu na kopanie kartofli. Ale jak to Polacy cwani, dają sobie radę, więc nie tylko kopią kartofle, ale jeszcze handlują poza terenem obozu. Doszliśmy do wniosku, że trzeba się w ich kierunku udać, może się kogoś znajomego spotka. W międzyczasie, co jeszcze wymusiło na nas szybsze opuszczenie Freisingu, to zupełnie nieoczekiwany nalot na Freising, miasto [na które], od początku wojny nie spadła jedna bomba. Miasto ze dwadzieścia, trzydzieści tysięcy mieszkańców. Miasto położone po jednej stronie torów kolejowych, dworzec kolejowy, mały park przed dworcem i dalej miasto. Jemy sobie obiad w restauracji, jakiś Kartoffelsalat czy jakiś inny, coś co jeszcze można było dostać, piwo. Piwo mieli zawsze w Bawarii znakomite, nawet do końca wojny. Tam była świetna woda, myśmy się zachwycali tym piwem. Jemy i najpierw jest Voralarm, trzy sygnały oznaczające alarm lotniczy, Voralarm to znaczy, że samoloty znajdują się gdzieś w okolicy. Alarm to samoloty są już blisko, a Akuteluftgewahr, bo o każdy miał inne oznaczenie sygnałowe. Jak Akuteluftgewahr dwa przeciągłe, ale krótkie sygnały, to samoloty dolatują nad miasto. To [my] chodu z restauracji przez plac na drugą stronę, przepływała rzeka Isar po drugiej stronie torów kolejowych i wtedy z bliska, wręcz naocznie widzieliśmy, co to wygląda nalot dywanowy. Przeliczyłem, sześćdziesiąt cztery czteromotorowe bombowce. Zwartym lotem koło siebie, bardzo wysoko. Nagle z pierwszego samolotu dwie białe smugi. Znałem już to z Niemiec, kierunek, cel i łubudu. Ziemia tak chodziła. My za drzewami w parczku małym nad rzeką, a tam się wszystko wali. Nadleciała za chwilę druga fala, to samo. I cisza, spokój.
Po nalocie we Freisingu, mając wiedzę, że w obozie, w stalagu VII A w Moosburgu znajdują się polscy jeńcy z Powstania, błyskawiczna decyzja: idziemy. Oczywiście, tory rozwalone, żadnego dojazdu do Moosburga nie ma, wiemy tylko, że jest około siedemnastu kilometrów. Ponownie daje o sobie znać moje szczęście życiowe. W połowie drogi miejscowość Langenbach, nieduża wioska, nie ażurowe ogrodzenie i zza tego ogrodzenia piękna wiązanka kwiatów polskich po warszawsku. Za klamkę, otwieram furtkę, pierwsza twarz, jaką widzę, to jest kumpel z kompanii z Powstania, Jurek Kisieliński, pseudonim „Dyszel”. Mieszka obecnie w Legionowie. Oczywiście: „Co wy tu robicie?”. Rozmowa: „Chłopaki, co wy, my wam jutro wyniesiemy mundury, dziewczynę zabierzemy, tu znamy Polkę, która tu jest na robotach, ona tam u niej zostanie, a wy chodźcie z nami do obozu. U nas się dobrze dzieje, bo w tym obozie w Moosburgu jest magazyn paczek czerwonokrzyskich, dla jeńców całej górnej Bawarii… Te paczki tu leżą, co drugi dzień dają paczki, nic nie gotują, nie dają nic jeść, tylko te paczki, jest co jeść doskonałego żarcia. Co będziecie się tu pętać?”. Oczywiście, z nimi tam [pójdziemy].
Jeszcze przed dojściem do Langenbach jakiś wariat amerykański, myśliwiec, próbował nas koniecznie ustrzelić. Machamy na niego białą chusteczką, a on nas tylko po rowach, z jednego rowu do drugiego rowu. W końcu zrezygnował z nas jakoś. Po prostu, Amerykanin, mógł nas ustrzelić. Ale już jesteśmy z kumplami, oni są we trzech. Dla nas ważny Jurek, którego [znamy] z tej samej kompanii. Zaprowadził nas do tej Polki w Moosburgu, która tam miała małe mieszkanko, mały pokoik, tam była na robotach w Niemczech. U niej [przenocowaliśmy], oni ją znali. Chłopaki następnego dnia przychodzą z mundurami dla nas. [Chłopcy] dawali Niemcom paczkę papierosów i sami szli na handel i handlowali po okolicy i wracali do obozu. Amerykanom sprzedawali za sorty mundurowe świeżą żywność, Amerykanie chodzili jak łajzy, a nasze chłopaki w eleganckich mundurach amerykańskich. Bo nasi jak zawsze [radzić] sobie potrafili. Rzeczywiście, tego dnia nam przynieśli mundury, odczekaliśmy do czwartej popołudniu. O czwartej popołudniu [idziemy już w mundurach] razem z naszymi kolegami [do obozu]. Tam już Niemcy nie liczyli wracających, kto wraca do obozu, to wraca. Część obozowa Polaków-powstańców była właściwie poza terenem głównego obozu. Obóz był ogromny, miał kilkadziesiąt tysięcy ludzi. W odległości kilkuset metrów od obozu był ogromny wykopany dół. W tym [dole] stały namioty. Dół musiał mieć wysokość co najmniej domu pierwszego piętra i tylko namioty stały. Myśmy w tych namiotach mieszkali, to znaczy my tylko ostatnie dni. Tam nas zweryfikowano za poświadczeniem naszego kolegi z kompanii, mąż zaufania polskiej grupy obozowej powstańczej, sierżant, pseudonim „Wicher” Janusz Ragus, niestety zmarł w Niemczech na raka, niedługo potem, po kilku miesiącach. Zostaliśmy normalnie przyjęci do społeczności obozowej jako powstańcy zweryfikowani. Niemcy nie wiedzieli w ogóle o naszym pobycie w obozie. Szukałem śladów, nie znam takiego drugiego przypadku. Byli ludzie, którzy uciekali z obozu, ale nie tacy, co przyszli do obozu. Okoliczności się na to złożyły, tak jak przedstawiłem. Raz, że nam się już i pieniądze i kartki kończyły, więc myśmy coraz bardziej głodowali, a dwa to wręcz [przypadkowe] spotkanie z Jurkiem Kisielińskim, który nas przy pomocy wyniesionych mundurów wprowadził do obozu. 29 kwietnia 1945 roku o godzinie dwunastej wojska trzeciej armii generała Pattona oswobodziły obóz.
Na jakie pomysły wpadałem, (to nie wiem, czy to jest na tyle czytelne, że to jest możliwe do pokazania), dopisałem na górze, tu jest data, 29 kwietnia 1945 rok, godzina 12.20 i podpis pierwszego Amerykanina, który wkroczył na teren obozu, pierwszego żołnierza amerykańskiego. Takie pomysły miałem. Dowód rzeczowy, godzina nawet jest zanotowana. Jak Amerykanie wkraczali do Moosburga. Poprzedniego dnia ostatni Niemiec z tego terenu prysnął przez rzekę Isar. Wysadzili most w powietrze, a Amerykanie o dziewiątej rano znajdują się pod miastem, trzy godziny bombardują miasto, artyleria, nie lotnictwo, ale artyleria, czołgi rąbią. Na wszelki wypadek, oni mogli wejść bez żadnego problemu. Poranili paru chłopaków naszych, bo pociski różnie latają. Dopiero wkroczyli o dwunastej z minutami, potem jak [sobie] postrzelali. Niemców [już] dawno nie było, a trochę strat było. Ale zanim [Amerykanie] weszli, to my w podobozie polskim, nie twierdzę, że ja, bo z tym nie miałem nic wspólnego, ale koledzy z Powstania wynieśli w częściach jeden pistolet i jeden pistolet maszynowy, czeską „Zbrojówkę”. Nie wiem, jakim cudem to przetrzymane zostało od czasu Powstania przez chłopaków. Wtedy, kiedy już było wiadomo, że tu jest strzelanina, że Amerykanie za chwilę wejdą, to nasza grupa opanowała ten obóz, Niemców [wsadzili] do namiotu, w którym oni przedtem [mieszkali] jako straż, a [sami] przed namiotem, [postawili nasz posterunek]. [Kiedy] trzy pierwsze jeepy, małe, to ich wjechało z dziesięciu, to Niemcy, straż obozowa była pod strażą naszego kolegi z karabinem niemieckim na ramieniu przed namiotem, w którym Niemcy normalnie urzędowali. Jak Amerykanie [wkroczyli, to nasi koledzy im zameldowali, że] straż niemiecka jest już [zamknięta]. Słowo daję, naprawdę, to wszystko jest prawda. To może być nie do wiary, ale to jest prawda. Szczerze mówię. Tego przez pięćdziesiąt lat nie opowiadałem, bo uważałem, że ludzie w to nie uwierzą, ale to jest prawda. Tak było. Jest jeszcze Jurek Kisieliński, jest „Kordian” w Olsztynie, którzy byli tego świadkami.
W ten sposób znaleźliśmy się w rękach Amerykanów. W ewidencji jeńców niemieckich oczywiście nigdy żeśmy [z „Kordianem”] nie byli, bo Niemcy nie wiedzieli o nas, natomiast znaleźliśmy się w ewidencji jeńców stworzonej przez Polaków po oswobodzeniu, bo obóz został od razu zorganizowany. Cała grupa obozowa polska, nie tylko [nasza część powstańcza], ale [także polscy jeńcy] z 1939 roku, którzy byli w głównej części obozu, została zorganizowana razem pod dowództwem majora Bieńkowskiego, jednego z dowódców dywizjonu 303, który został zestrzelony nad Niemcami. To jest moja przepustka od majora Bieńkowskiego na wychodzenie z obozu. Po angielsku napisana: „Zaświadcza się, że Eugeniusz Tyrajski ma prawo poruszania się między obozem Stalag VII A a miastem Moosburg”. Moja dziewczynka, [a przyszła już prawdziwa żona], jako powstaniec została też natychmiast zweryfikowana, dostała mundur i była za sekretarkę obozu, mieszkając w dalszym ciągu u Niemki, bo nie wypadało w obozie, [gdzie] same chłopy. Niedługo potem, w końcu maja, wyjechała do Murnau, skąd miała zostać przewieziona do obozu kobiet żołnierzy Armii Krajowej w Burgu, który się mieścił w miejscowości Burg, w Hesji, około stu dwudziestu kilometrów na północ od Frankfurtu nad Menem.
W obozie trochę żeśmy sobie hulali, parę ciekawostek [tu] muszę [opowiedzieć]. W Moosburgu była wielka winiarnia. Ale jak była wielka ta winiarnia to najlepszy dowód, że cały obóz chodził na bańce chyba ze dwa tygodnie, a tam było przecież kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Co mniejsze jakieś pojemniki, to były szybko od razu wywiezione z winiarni, ale w piwnicach stały ogromne kufy po sześć, siedem tysięcy litrów. Jak to wino zdobyć? To się najpierw strzelało do góry, żeby za dużo nie wyciekło i łapało się to, co wylatywało przez dziurę, w cokolwiek, do kanistrów i wynosiło się. Doszło do poziomu dziury, strzelało się niżej. Ale zanim się dojechało do połowy kufy, to już na podłodze było wina po kolana, więc trzeba było się rozbierać, żeby iść po wino. Raz takie wydarzenie, że we trzech: ja, „Kordian” i Leszek Moszoro, pseudonim „Sten”, polski Żyd zresztą, który się uchował i wylądował po wojnie w Argentynie. Idziemy po wino, zdejmuję spodnie, bo już po kolana wina stoi [na podłodze]. Schodzimy na dół, a tam w winie klęczy Rusek z obozu, też jeniec i chłepce wino. Tak pijany, że łeb mu wpada w wino, więc za chwilę się utopi. Jak żeśmy go wyciągnęli stamtąd ma trawnik, to [jak] denat, w ogóle bez życia. Nie wiem, czy on to przeżył czy nie. Widok był niesamowity. To były trochę humorystyczne ciekawostki z naszych wypraw. Ale to też jest prawda, naprawdę, szczerzę mówię, że prawda.
Moja dziewczynka w końcu wyjechała do Murnau. Nasz obóz w Moosburgu likwidują, przenoszą do Bambergu, gdzie [znajdują się] wielkie koszary poniemieckie na dziesięć tysięcy ludzi, pod miastem, w lesie, pięknie położone. Tam jedziemy ciężarowymi wielkimi wojskowymi samochodami amerykańskimi. Przywożą nas do Bambergu. W Bambergu poszczególne kompanie dostają po piętrze w blokach. Wielkie bloki, kupa ludzi. Ale jakoś muszę się dostać do swojej dziewczyny przecież. Mnie fart w dalszym ciągu sprzyja. W Bambergu spotykam wśród Polaków swojego kolegę ze szkoły, też sprzed wojny, Jacka Tomaszewskiego. Mieszka tu w Warszawie, jest jeszcze, niedawno się z nim widziałem, którego ojciec był komendantem całego obozu, pułkownik Tomaszewski, na którym zresztą psy wieszano za PRL-u straszne. On w tej chwili już na pewno dawno nie żyje. Mówię: „Jacek, ja potrzebuję przepustkę”. Nikt jeszcze żadnych przepustek z obozu nie dostawał. „Potrzebuję przepustkę, muszę jechać do Burgu, bo mam kontakt od swojej dziewczyny, że z Murnau przejeżdża już razem z innymi dziewczynami do obozu kobiet żołnierzy Armii Krajowej w Burgu”. Ale mój szef kompanii, który nas zweryfikował w obozie w Moosburgu, jak nas Jurek przyprowadził w nowych mundurkach, jako nowych jeńców, też szukał swojej żony z Powstania, Lidki. Mówi: „Ja jadę z tobą, bo może ona też jest w tym obozie”. Strzelało się w lesie, parę chłopaków było rannych, zabawiało się, wszyscy przecież mieli broń wtedy.
W Bambergu kiedyś też [było] zdarzenie, które muszę opisać. Idziemy z „Kordianem”, czyli Adamem z imienia. Jest jakieś dowództwo amerykańskie, duży cywilny budynek, drzwi wejściowe, przy drzwiach stoi krzesło, o krzesło oparty karabin i nie ma żołnierza, który ma być tam na warcie. Tak Amerykanie traktowali swoją powinność. Stanęliśmy po drugiej stronie ulicy i czekamy. Staliśmy z piętnaście minut, w końcu żołnierz wyszedł, stanął, popatrzył, nic się nie dzieje, zabrał się i poszedł. Karabin stał dalej. Proszę sobie wyobrazić w polskim wojsku coś takiego! Przecież facet, z przeproszeniem, nie wiem [jak długo] by z pierdla nie wyszedł za taką rzecz! A tam normalna sprawa.
Wracam do jazdy razem z „Wichrem” do mojej dziewczynki. Jadę już do Burgu. W ogóle nie ma normalnej komunikacji, wiemy tylko, że są trasy kolejowe z Bambergu do Frankfurtu, bo my jeszcze nie wiemy, gdzie Burg jest. Wiemy tylko, że gdzieś tam koło Frankfurtu nad Menem. Więc jedziemy do Frankfurtu nad Menem.
Po drodze też [było] parę ciekawych przygód. Najpierw, jak się jedzie? Na cysternie, jakaś ławeczka, jak to bywa na cysternach, żeby stanąć, żeby móc tam zajrzeć. Siedzimy sobie na cysternie. W pewnym momencie widzę, dojeżdżamy do wiaduktu. Złapałem „Wichra”, nawet nie zdążyłem zawołać, tylko przewróciłem [jego i siebie]. Gdybyśmy siedzieli, to by nam łby poucinało. W takich warunkach się wtedy jeździło. Dalszy ciąg podróży, pociąg staje, ogromna rzeka, już nie pamiętam, która to rzeka była. Dowiadujemy się, że nasz pociąg miał być pierwszym pociągiem, który przejedzie przez prowizorycznie odbudowany [drewniany] most. [Rzeka] w dole, lekko licząc dwadzieścia pięć metrów. Pociąg jechał z taką szybkością, żeśmy przez most jechali dobre kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt minut. A to wszystko tak chodziło na moście. Przejechaliśmy. Dojeżdżamy do Frankfurtu nad Menem, gdzie ten Burg? „Wicher” znał słabo niemiecki, ja do zawiadowcy stacji: „Burg?”. „A który Burg?” „Jak to, który?” Wyciąga mi mapę, zaczynam przewracać, tu Burg, tam Burg. „Jezus Maria!, który Burg?” Gdzieś tam poszedł się porozumiewać. Pewnie to ten. Do Herbornu trzeba jechać, z Herbornu przesiąść się, jeden przystanek do Burgu. Wsiadamy w pociąg, jedziemy do Herbornu z „Wichrem”. Wysiadamy w Herbornie, jest godzina jakaś popołudniowa, słońce świeci, czekamy na pociąg do Burgu. Patrzę, jakieś dwie dziewczyny w mundurach. Mówię: „Ty, czekaj! To może to gdzieś niedaleko jest”. Lecę do dziewczyn, pytam: „A to tu za tą górką”. Owszem, jeden przystanek, ale to może nawet kilometra nie było, może kilometr. Biegiem lecimy do obozu kobiet. Wchodzę do kancelarii obozu, gdzie wszędzie siedzą [dziewczyny] w mundurach, pytam o te, co tu miały przyjechać z Murnau. Wiedziałem, bo Teresa przysłała mi wiadomość, że z kapitan „Julią” przyjedzie. „Czy kapitan Julia przyjechała?”. „Jeszcze nie przyjechała. Ale proszę, panowie, macie od nas taką karteczkę na kolację do stołówki.” Była akurat pora kolacji. „Zjedzcie kolację.” Idziemy na kolację. Zjedliśmy kolację, rozrzedziła się sala na stołówce. Stołówka była ogromna. Patrzę się, a moja Tereska siedzi kilka czy kilkanaście stołów dalej. W tym samym momencie ona mnie też zobaczyła. Oczywiście skoczyliśmy ku sobie rzucając się w ramiona. Okazało się, że dziewczyny w kancelarii obozowej nie wiedziały, że [te z Murnau] już przyjechały. Zmiana akurat była, [one] przyjechały wcześniej. Natomiast „Wicher” nie znalazł swojej Lidki. Dwa, trzy dni odpoczęliśmy i „Wicher” udał się do Oberlangen, gdzie wiedzieliśmy, że w strefie brytyjskiej jest drugi obóz kobiet z Powstania. Zostałem w Burgu, jakoś się musiałem przy obozie kobiecym zahaczyć. Z uwagi na znajomość języka, i niemieckiego, i angielskiego, i łatwy kontakt, to w charakterze kwatermistrza, żeby gdzieś lokować tych, co przyjeżdżają – koledzy szukają żon, dziewczyn, matek.
Różne układy były, [koledzy] z innych obozów się zjawiają. W tym charakterze przez pewien okres czasu się znajdowałem. Po pewnym czasie przyjechał do swojej żony, też z Powstania rotmistrz [Rosnowski]. Były tam baraki w obozie, [właściwie] poza terenem obozu, po stronie toru kolejowego. On postanowił stworzyć [cywilny obóz] z okolicznych Polaków, tych którzy byli na robotach. To była przecież połowa 1945 roku. Żeby ich czymś zająć powstały Polskie Warsztaty Szkoleniowe – trochę krawców, trochę szewców, co kto umiał. Kilkadziesiąt osób, koło setki osób było zatrudnionych i mieli gdzie spać. Myśmy zorganizowali im pożywienie, sprzedało się trochę towaru [wykonanego przez nich]. Wspólnie z rotmistrzem Rosnowskim, który był szefem tego [obozu], a ja, jako sekretarz [obozu], siedziałem przy biurku, kto przychodził, musiałem się [nim] zajmować ze względu na znajomość języków. W ten sposób nawiązały się różne kontakty i z Amerykanami, i z Polakami. Koledzy przyjeżdżali, nawet znajomych spotykam. Tam właśnie dowiedziałem się o śmierci Jurka, mojego kolegi z „Szarych Szeregów”, który zginął na Żoliborzu. Tam spędziliśmy Boże Narodzenie, w tym gronie najbliższym. Ale przed tym jeszcze, uznając, że nie ma kontaktu z rodzinami, znamy się od dziecka, nie ma co się dalej włóczyć na własną rękę, bierzemy ślub. Chłopcy nam zbudowali ołtarz polowy.
12 sierpnia [1945 roku] przy ołtarzu polowym na terenie Polskich Warsztatów Szkoleniowych przy obozie kobiet żołnierzy Armii Krajowej odbył się nasz ślub, udzielony przez księdza polskiego, z obozu polskiego w Wetzlar, dwadzieścia parę kilometrów od nas. Pojechało się samochodem po księdza, ksiądz przyjechał. Dziewczynka moja kochana miała brać ślub w mundurze, ale w ostatni dzień przed ślubem zdobyło się w jakiś sposób kupon białego materiału i jedna dziewczyna przez noc [uszyła] piękny biały kostium. Tak że nie wzięła ślubu w mundurze, tylko w białym kostiumie, ja w mundurze […].
Tak żeśmy sobie tam przetrwali do zimy z 1945 na 1946 rok. Nastąpiły pewne reorganizacje. Mną się znowu zainteresowano z uwagi na języki i zaproponowano mi współpracę w postaci tłumacza w dowództwie kompanii wartowniczych w Fritzlarze koło Kassel. To były polskie kompanie wartownicze. Dowództwo było też polskie, ale byłem w ciągłym kontakcie z Amerykanami z uwagi na języki. Dowództwo amerykańskie było w ścisłym kontakcie, na bieżąco współpracowało. Moja już wtedy małżonka, która też trochę znała niemiecki i angielski, na tyle, że jako maszynistka mogła tam urzędować. W mundurku urzędowała. Tam [przetrwaliśmy] do lata 1946 roku. W międzyczasie moja żona pierwsza złapała kontakt z rodziną i rodzina, w szczególności siostra, zaczęła ją bardzo namawiać na powrót do kraju. Czasem nieprawdopodobne wręcz historie się wydarzają. Nie miałem żadnego kontaktu, nie mogłem znaleźć żadnego kontaktu z rodziną. Nagle, jakaś klapka się w mózgu otwiera i przypomina mi się adres mojego wujaszka, u którego byłem mając siedem lat, we Włocławku. Jedyna rodzina, jaką pamiętam spoza Warszawy. Włocławek, ulica Barska 26, pamiętam nagle. Piszę kartkę, przez Czerwony Krzyż, bo wtedy jeszcze normalnej korespondencji nie było. Piszę: „Drogi wujaszku, jeśli wiesz coś o mojej rodzinie, to tu podaję swój adres”. Moja matka tam była, u niego, z młodszą siostrą, która była dziewięć lat ode mnie młodsza, ojciec zginął, jak mówiłem, w obozie koncentracyjnym. Matka po powrocie, po zakończeniu wojny, do Warszawy, tu wszystko poniszczone, wszystkie kontakty mieszkaniowe, rodzinne, wszystko poniszczone i postanowiła pojechać do swojego kuzyna do Włocławka. I ten przebłysk, że właśnie tam. Od razu dostałem wiadomość o tym, że mama się tam znajduje i fakt, że rodzina mojej żony zaproponowała nam powrót i pomieszczenie, jeden pokój, w tym mieszkaniu, [w którym się teraz znajdujemy].
Z uwagi na śmierć ojca i co z matką, gdzie, jak jej pomóc, [także listy siostry żony, zdecydowaliśmy o powrocie] i 10 lipca 1946 zjawiliśmy się w Warszawie. Po drodze, też kłopoty. Na granicy dwie godziny mnie inwigilowali. Żona już była w strachu, żeby mnie nie zatrzymali. Wyłaziły kontakty z Amerykanami, ale z tym, że na szczęście o tym jednym, [o kontaktach z CIC] nie wiedzieli. Jakoś się z tego wymigałem, wróciliśmy tutaj, ale przez pięć lat po powrocie, dokładnie do lipca 1951 roku, najdłuższy okres, kiedy nie musiałem się gdzieś stawiać na jakieś rozmowy, na jakieś wypełnianie jakiś dokumentów, ankiet, to były trzy miesiące, najdłuższy okres. Historie były nieprawdopodobne czasami. Znowu parę razy szczęście się do mnie uśmiechało. Raz pomyliłem się. Pomyliłem się o jakiejś informacji związanej z żoną, nie pamiętam czy z Powstaniem czy z jej pracą konspiracyjną, jakiś drobiazg, ale porucznik młody, który miał w szufladzie jakieś poprzednie dane, mówi: „Słuchaj, wiesz, no tutaj”. Ale widzę już po jego minie, że dobrze jest, że on w ten sposób zaczyna. Powiedział mi, o co chodzi, porwał to, co napisałem i kazał mi jeszcze raz napisać, więc wyszedłem z tego szczęśliwie. Drugi raz, znacznie groźniejszy przypadek, w 1948 roku dostaję wezwanie na Cyryla i Metodego. Tu żona, tu już dziecko jedno chyba, a drugie może w drodze, przecież, [jeśli] nie pójdę, to co mam robić? Pryskać, gdzie, dokąd, jak się dalej ustawiać? Trudno, idę. Przychodzę, na dole żołnierz: „Proszę wezwanie”. Na górę, na pierwsze piętro, drzwi nie oznaczone, żaden ani numer, ani tabliczka, ani nic. Stoi trzech już przy jednych drzwiach. „Stawaj tutaj”. Staję. Kolejny fart. Patrzę z przeciwka idzie brat cioteczny tego mojego Kazia, którego rozwalili na Nowym Świecie, a [który teraz tu się zjawił] w życiu może ze trzy, cztery razy [go] widziałem. Widocznie się zainstalował tam, ale przechodzi koło mnie, bierze mnie, stoję ostatni z tej czwórki, za rękaw, odciąga i mówi: „Co ty tutaj robisz?”. Pokazuję mu wezwanie. Patrzy, sprowadza mnie na ulicę, żadnych funkcji, oni tam nie mieli żadnych dystynkcji, w mundurze był, owszem, ale [ani] żadnych dystynkcji, ani nic, po prostu goły mundur. Ale musiał być jakiś ważny, że mnie wyprowadza i ci na dole strażnicy nie reagują na to. Wyprowadza mnie na ulicę: „Czekaj tu na mnie”. Ile można stać przed takim obiektem na ulicy? Wiadomo, że ktoś się w każdej chwili może zainteresować, co tam robię. Po drugiej stronie ulicy, wprawdzie, ale po drugiej stronie. Po jakiejś pół godzinie, trzech kwadransach wychodzi i: „Spieprzaj stąd, nigdy cię tutaj nie było”. Czyli zlikwidował tam moje papiery. Czy to nie jest niesamowity fart? W tym czasie akowców wywozili na Syberię. Nie wiem, czego wtedy mogłem uniknąć. Ale tak było i to znowu jest najszczersza prawda. Tego chłopaka nigdy więcej nie widziałem. On był trochę starszy od mojego kumpla, ale gdzieś się tam zainstalował w tym obiekcie. On wiedział o tym, że myśmy się kolegowali, że byliśmy razem w „Szarych Szeregach”, jakoś sumienie go trochę ruszyło i pomógł mi. Może ten kumpel się wstawił, trzeba wierzyć nawet i w takie rzeczy.
Ostatnie moje spotkanie po tych pięciu latach, to było następne spotkanie, dostaję wezwanie do Cytadeli. Tam nie byłem nigdy. Przychodzę do wejścia z wezwaniem. Żołnierz bierze wezwanie, dzwoni gdzieś: „Tak, dobrze”. Bierze mnie, pod karabinem prowadzi na terenie Cytadeli. Piętrowy budyneczek, byłem tam ze trzy, cztery lata temu, stoi do dzisiaj ten budyneczek. Też to samo, na pierwszym piętrze, żadne drzwi nie oznaczone, ani żaden numer, ani żaden napis. W końcu korytarza zakratowane okno, stoi krzesło: „Siadaj!”. Godzina ósma rano. Przez pięć godzin żywej duszy nie widziałem na korytarzu, [czyli siedzę] na zmiękczenie. O pierwszej po południu otwierają się drzwi, tuż obok mnie major. Nie jestem antysemitą, ale to było takie […], że aż strach. Naprawdę miałem nawet przyjaciół Żydów. „Pan Tyrajski?”. Kurczę, a kto? Co za głupie [pytanie]? Po pięciu godzinach człowiek to by w łeb [rąbnął], ale co można? „No tak”. „Proszę bardzo”. Jeszcze tak zaciąga z żydowska. Eleganckie klubowe skórzane fotele, sadza mnie w fotelu. „Papieroska?” Dziękuję za wszystko. Coś tu niedobrze się szykuje. On z drugiej strony za biurkiem, ja w głębokim foteli, więc guzik widzę, co na biurku i zaczyna się rozmowa. Dwie godziny namawiania na współpracę. Tłumaczę, że mam zawód, pracuję, mam żonę, mam dzieci. „Proszę pana, ale pan będzie u nas więcej zarabiał. Co pan się przejmuje”. Proszę mi wierzyć, wykaraskałem się z tego, tak jak ze wszystkich [innych] namów [na przykład] do partii.
Nigdy nie należałem do żadnej partii, bo uznałem, że partia to jest jakieś zniewolenie człowieka, bo człowiek musi słuchać tych, czy ja wiem, z jakim wariatem mam do czynienia? Pomijając już w ogóle sprawę poglądów nawet, tylko sama dyscyplina partyjna dla mnie nie do przyjęcia. Dla człowieka wolnego, który tyle się nahulał po świecie, na własną [rękę], do jakiejś partii się zapisać. Słowo daję, nie wiedziałem, czy stamtąd wyjdę. Jak on w końcu zrezygnował już po dwóch godzinach, to mówi: „Ale pan rozumie, że pan nawet żonie nie będzie mówił o tym, co myśmy tutaj rozmawiali”. Z żoną rozmawiałem na ten temat pierwszy raz chyba z dziesięć lat później. Bałem się odezwać, bo a nuż coś przypadkowo gdzieś coś tam, bo ja wiem. Jak wezwał żołnierza, znowu pod karabinem mnie brał, to nie wiedziałem, czy wyjdę za bramę. To było ostatnie moje wezwanie do takich. Na szczęście nigdy nie siedziałem, ale to dzięki temu, że moje kontakty z Amerykanami jednak nie były do końca przez nich rozwikłane, bo gdyby były rozwikłane, to bym z nich nie wyszedł cało. Ten język mi bardzo tam pomagał, ale i mógł bardzo zaszkodzić.
Później, oczywiście, dzieci, wnuki. W tej chwili dzieci już mają powyżej pięćdziesiątki, córka straciła męża, [który] zmarł na raka dwa lata temu. Mam troje wnuków. U córki jest dwóch synów, dwóch chłopców, bardzo zdolnych, obaj. U syna jest wnuczka, też bardzo zdolna dziewczyna. Najstarsza jest wnuczka, po dwóch fakultetach, po archeologii, nie wiem, dlaczego ona chciała się [w] piasku grzebać, do tego po polonistyce, a w końcu uczy historii. Ona strasznie lubi przebywać z dziećmi. Zaczęła od, był zespół dziecięcy „Łazienki” stworzony przez obecnego dyrektora redakcji [młodzieżowej] Filharmonii Narodowej. W Łazienkach ten zespół był stworzony wiele lat temu, moja wnuczka trafiła tam jeszcze jako dziecko, później była wiceszefową zespołu, a teraz jest nauczycielką historii. Starszy wnuk, doktor nauk medycznych już, młodszy doktorat składa w najbliższych dniach, też po dwóch fakultetach na SGH, więc rodzina mi się trzyma dzielnie, tylko nieszczęście z moim zięciem, że zmarł na raka. Nie było ratunku, mimo tego, że wnuk pracując już kilka lat w szpitalu na Banacha robił wszystko, żeby pomóc ojcu, ale niestety. Tak mniej więcej wygląda w skrócie moja historia.
[W dniu 13 sierpnia 2005 roku obchodziliśmy z żoną w katedrze Polowej Wojska Polskiego przy ulicy Długiej, z udziałem biskupa polowego księdza Tadeusza Płoskiego , diamentowe gody. Potem lampka wina w siedzibie Związku Powstańców Warszawskich. Byłem związany z tym miejscem. Byłem skarbnikiem komitetu Budowy Pomnika Powstania Warszawskiego i obecnie jestem w dalszym ciągu skarbnikiem Związku Powstańców Warszawskich, a także wiceprezesem Środowiska Żołnierzy Pułku AK „Baszta”.
Niestety w grudniu 2005 roku u mojej kochanej żony Tereni ujawnił się guz w mózgu , nieoperacyjny i w dniu 21 marca 2006 roku moja kochana mała dziewczynka z AK, „Basia” z lasu (chodziła jako łączniczka do lasów kabackich i chojnowskich) odeszła na „wieczną wartę”. Panie świeć nad jej duszą! Niech odpoczywa w pokoju!].


Warszawa, 12 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch

Eugeniusz Tyrajski Pseudonim: „Sęk” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter