Halina Szyrmer

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłam się jako Halina Donimirska [obecne nazwisko Szyrmer] 18 stycznia 1918 w miejscowości, która obecnie nazywa się Czernin. Znajduje się ona w Prusach Wschodnich, bo tam mieszkała moja rodzina. Ten teren -dawne historyczne województwo malborskie - należał przez trzysta lat do Polski od Pokoju Toruńskiego do pierwszego rozbioru. Był związany z Pomorzem. Tam mieszkało, pozostało, bardzo dużo Polaków. Oczywiście Niemcy walczyli z tym przez cały okres zaborów. Było nas już mniej. Kiedy ustalono granice po wojnie, to moi rodzice zastanawiali się nad tym, żeby się przenieść do Polski, ale władze polskie nalegały, żeby tam jak najwięcej Polaków pozostało z nadzieją, że jeszcze będzie możliwość powrotu do kraju.

  • Poproszę jeszcze panią o pseudonim z okresu Powstania?

„Halszka”.

  • Stopień i przynależność do oddziału.

Byłam sanitariuszką w patrolu sanitarnym przy batalionie „Miotła”. Później w czasie Powstania mieliśmy punkt sanitarny na Woli przy ulicy Zegarmistrzowskiej, ale musieliśmy go opuścić z chwilą kiedy Niemcy zajęli Wolę. Przeszłyśmy na Stare Miasto. Tam część stworzyła szpital polowy przy ulicy Długiej 23, właściwie to był pasaż do ulicy Miodowej. Część przyłączyła się do kompanii „Orląt”, byłam wśród [nich], dziesięć nas przeszło do kompanii „Orląt”.

  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Od października 1937 studiowałam na SGH w Warszawie. Ukończyłam drugi rok w 1939 roku w czerwcu. Liczyłam, że będę kontynuować studia po wakacjach. Niestety już potem nie wróciłam na studia. W czasie wakacji wojna mnie zaskoczyła, kiedy byłam u koleżanki w Starachowicach. Tam spędziłam wrzesień, bo nie było żadnej możliwości, żeby stamtąd wyjechać. Wróciłam. Już od tej pory byłam w Warszawie. To znaczy nie cały czas, musiałam zarabiać, trochę byłam u rodziny. To dalsze [dzieje]. Z początku jak wróciłam do Warszawy w październiku, udałam się do mojego stryjostwa, którzy mieli majątek Kożuszki, pięćdziesiąt kilometrów od Warszawy. Tam mieli duży dom i przyjęli bardzo dużo wysiedlonych Polaków z poznańskiego, z Pomorza, między innymi także mnie i moje rodzeństwo. Nas było w ogóle sześcioro, tam przebywałyśmy na razie: dwie siostry, później się zmieniało i najmłodszy brat dziesięcioletni. Tam uczyłam dzieci, które były wśród wysiedlonych. Potem jednak stryja przestrzegano, że za dużo młodzieży jest tam, Niemcy się tym interesują, więc częściowo rozjechaliśmy się. Wyjechałam do Lublina, gdzie pracę miał mój brat. Na razie mu tam pomagałam. Później w Lublinie w 1941 roku straszne były łapanki, nie mając dobrych papierów można było łatwo znaleźć się w obozie koncentracyjnym. Nasze nazwisko było notowane w gestapo jako działaczy polskich, głównie z okresu plebiscytu, ale także później też rodzice pracowali w organizacjach polskich. Oboje zostali wywiezieni do obozów koncentracyjnych. Moja matka do obozu dla kobiet w Ravensbrück, a mój ojciec do obozu w Sachsenhausen, nie tak daleko od Berlina. Tam został zakatowany na śmierć 6 grudnia 1939 roku. Musieliśmy bardzo uważać. Z Lublina w zawiązku z tym wyjechałam do Hrubieszowa, gdzie znalazłam zatrudnienie w Spółdzielni Rolniczo-Handlowej w Hrubieszowie. Tam była ogromna spółdzielnia, gdzie pracowali sami Polacy. Był tylko dwóch komisarzy niemieckich, którzy pilnowali - ponieważ hrubieszowskie to bardzo urodzajny powiat - żeby możliwie wszystkie zbiory trafiały do Niemców. Oczywiście w spółdzielni staraliśmy się pomagać, tym którzy nie dostarczali tego, ale zadaniem spółdzielni było przejmować i dawać premie miejscowym właścicielom. Tu głównie były nieduże majątki, częściowo [tylko] duże gospodarstwa. Tam spędziłam pół roku. Później zaangażowano mnie do pracy w majątku Tarnogóra w krasnostawskim , bo tam nawiązałam kontakt. Tam został administratorem nasz dobry znajomy, też wysiedlony, który mieszkał właściwie w poznańskim, ale miał też dwa majątki w powiecie sztumskim, gdzie my byliśmy. On mnie zaangażował do pracy w kancelarii. Tam byłam do marca, już mi się mylą lata, 1942. Wtedy przyjechałam do Warszawy. Nawiązałam kontakt, z kuzynką, która była komendantką zgrupowania sanitariuszek, do którego przystąpiłam. Potem przechodziłam różne szkolenia: szkolenie sanitarne, później też szkolenie wojskowe. W 1943 zadecydowano, że nasza grupa będzie włączona do grupy operacyjnej Prusy Wschodnie. Wtedy szkolono nas bardzo dokładnie: dane geograficzne, ludnościowe, narodowościowe w Prusach Wschodnich, dokładnie o ludności polskiej w jakich miastach, miejscowościach było jej dużo, w jakich mniej. Potem dostałyśmy przydziały po trzy sanitariuszki na poszczególne miasta Prus Wschodnich, gdzie miałyśmy pełnić rolę punktów Czerwonego Krzyża, opiekować się ludnością, szczególnie polską. Szkolono kandydatów na starostów, na różne funkcje, chciano, żeby... Wiadomo było, że w Polsce mało było, tyle co Wańkowicz napisał „Na tropach Smętka”. Tak poza tym nikt nie orientował się w stosunkach i o prześladowaniach niemieckich jakie tam przeżywaliśmy. Potem od wiosny 1944 zaczęły się przygotowania do Powstania. Oczywiście nie wiedziałyśmy o tym, ale wtedy włączono nas do warszawskich jednostek. Nas przydzielono do batalionu „Miotła”. Miałyśmy punkt sanitarny przy ulicy Wolności na Woli. Już w lipcu mniej więcej podano nam punkt i przygotowywałyśmy punkt. To był domek, oficyna. W głównym budynku [były] zakonnice, które prowadziły przedszkole. A my miałyśmy zupełnie zniszczoną w 1939 roku oficynę. Jeszcze nam przydzielono ludzi, którzy pomogli odbudować, my odgruzowałyśmy, sprzątałyśmy. Potem nam przywieziono łóżka, pościel, materiały medyczne. Przedzielono nam lekarza. Potem czekałyśmy tylko na rozkaz, kiedy będzie początek. Wysłano nas już w piątek. Powstanie wybuchło we wtorek, a w piątek poprzedni już byłyśmy na naszym punkcie gotowe. Planowano, że mogło Powstanie wcześniej wybuchnąć. Potem odwołano, ale byłyśmy w stanie gotowości. Tak, że nie opuszczałyśmy naszego punktu, tylko dostawałyśmy przepustki, stopniowo do miasta mogłyśmy wyjść. Dopiero dostałam moją przepustkę we wtorek od rana. W Warszawie [z] moimi dwiema siostrami wynajęłyśmy pokój. W czasie szkoleń „akowskich”, to potrzebny był punkt. W zasadzie mieszkałam u stryjostwa w Kożuszkach, nadal uczyłam tam grupę dzieci. Tu przyjeżdżałam na szkolenia. W tym pokoju mieszkała moja jedna siostra, która dostała zapalenie woreczka żółciowego a drugą ją pielęgnowała. Tam miałyśmy złożonych dużo naszych rzeczy. W ogóle była taka ogólna tendencja, że wszyscy zwozili swoje cenne rzeczy do Warszawy, bo zdawało się, że tu będzie najbezpieczniej, jak wkroczą Ruscy, jak wkroczą „sowieciarze”. Tam też moje rzeczy były, więc spakowałam je do walizki. Umieściłam w piwnicy, ale przezornie oddzielnie wszystkie dokumenty, albumy fotograficzne, spakowałam w papier. Paczkę oddzielnie zostawiłam. Prosiłam moje siostry, że w razie czego niech to ratują. Jedna z moich sióstr zginęła 18 września, a druga już nie miała głowy na moje papiery. Papiery pozostały w piwnicy. Na szczęście ktoś to tam szabrował walizkę zabrał, a jak rozerwał papier zobaczył, że tam tylko dokumenty, papiery fotografie, to rozsypał. W lutym 1945 roku z bratem przy świeczce ze śmieci wygrzebaliśmy, dużo znalazłam moich [dokumentów:] moją maturę, mój indeks, rożne fotografie. Dużo było zniszczonych i brudnych, ale jednak dużą część odnalazłam. O trzynastej godzinie we wtorek miałam się zgłosić na punkt łącznikowy na Piękną, żeby się dowiedzieć co dalej. Tam koleżanka, przyniosła wiadomość, że o siedemnastej Powstanie i na szesnastą mamy być na miejscu. Jeszcze raz byłam u mich sióstr, pożegnałam się z nimi. Zdążyłam przed szesnastą jeszcze dojechać. Spieszyłam się, bo bałam się, że komunikacja może już trochę zawodzić. Rzeczywiście, tam się wcześnie zaczęła strzelanina, koło czwartej. Pierwszy dzień to było straszne wrażenie - pierwsi ranni, pierwsi zabici, których usiłowałyśmy ratować. Wielu przyniosłyśmy na nasz punkt sanitarny, potem on wkrótce się zupełnie wypełnił, miałyśmy mało miejsca, w sienniki się kładło. Nasz lekarz nadzwyczaj dzielnie robił operację, niektóre koleżanki były bardzo już doświadczone sanitariuszki. Pomagały mu bardzo dzielnie. Niestety to trwało do niedzieli. W niedziele u zakonnic byłyśmy na mszy. Pierwszy raz oficjalnie zaśpiewaliśmy „Boże coś Polskę.” Wszystkie płakałyśmy, ale niestety musiałyśmy opuszczać. „Miotła” - cały czas byłyśmy w kontakcie, przysłała nam ciężarówki, które naszych rannych wywoziły do szpitali. Z początku same nosiłyśmy rannych do szpitala Karola i Marii, to był właściwie szpital dla dzieci, potem do szpitala przy kościele Jana Bożego. Tam znów był szpital dla umysłowo chorych ale przyjęli dużo rannych. Personelu mieli dosyć, nas już nie chcieli. Byłyśmy jeszcze dwa dni na tak zwanej Gęsiówce. To był obóz dla Żydów, gdzie Niemcy Żydów przetrzymywali. Żydzi w pasiakach, zostali uwolnieni przez nasze oddziały. Bardzo byli wdzięczni i bardzo pomagali we wszystkim. Teren getta to było pole ruin. Tylko jedynie wysmukła wieża kościoła Świętego Augustyna ocalała. Tam Niemcy mieli swój punkt obserwacyjny i ostrzeliwali wszystko co się pojawiło na polu gruzów, które zostało po getcie. Jechaliśmy ciężarówką, leżałyśmy z plecakami na plecach - jako ochronę - pod silnym ostrzałem ale nasi kierowcy bardzo zręcznie lawirowali. Szczęśliwie przyjechałyśmy na Stare Miasto. Zaczęłyśmy szukać. Nasza komendantka odnalazła dowództwo. Dostałyśmy skierowanie, że utworzyć szpital. Najpierw był na Barokowej, ale tam wkrótce został zbombardowany, potem przeniesiony na Długą. Równocześnie było zapotrzebowanie do kompanii „Orląt”. Zgłosiłam się do kompanii „Orląt” - nie pamiętam już dziewięć czy dziesięć [nas się zgłosiło]. Tam były dziesięcioosobowe patrole sanitarne. Potem już byłam z „Orlętami” ale byłam z stałym kontakcie z koleżankami w szpitalu. 1 września do nich się zgłosiłam i pytałam co robią. Dowiedziałam się, że część zostaje z ciężko rannymi - do nich się przyłączyłam podobnie jak druga koleżanka - a pozostałe wyszły kanałami razem z oddziałem „Orląt”.

  • Gdzie kompania „Orląt” walczyła na Starym Mieście, w jakim rejonie?

W chwili kiedy zostałyśmy tam włączone, to nam się wydawało Stare Miasto oazą wolności. Tam było światło, ludzie normalnie żyli. Przyszłyśmy, był kominek harcerski. „Orlęta” to była organizacja na wzór harcerstwa. Był kominek, śpiewy, występy. Byłyśmy zupełnie oczarowane, bo na Woli było piekło. Niestety potem Stare Miasto zamieniło się w piekło. Kompania „Orląt” przed naszym przystąpieniem walczyła w rejonie cmentarza... Najwięcej w okolicy ulicy Stawki. Tam były wielkie magazyny niemieckie. Przechodziły z rąk do rąk - to nasi zajmowali, to Niemcy odbierali. Za każdym razem koledzy przynosili pełne plecaki żywności, ubrania wojskowe, tak, że nas zaopatrywali. Przez cały miesiąc mieliśmy codziennie ciepłe posiłki, bo przynosili. Tam były: groch, fasola, płatki ziemniaczane, konserwy. Kuchnia gotowała zupy, gdzie korzystała nasza kompania a także dużo ludności. W każdym razie wychodziłam z Powstania to miałam przydzieloną na sobie świeżo męską koszulę z przydziału. Były upały więc miałam na nogach tylko sandałki, potem marzłam jak Niemcy mnie wzięli do pracy.

  • Jak kończyła się walka na Starym Mieście co się z panią działo i z pani odziałem?

Mój oddział, „Orlęta”, rozpadł się na kilka grup. Jedna grupa poszła na Żoliborz po broń i już nie wróciła. Jedna grupa walczyła w innym regionie, a moja grupa była na ulicy - teraz to mam dziury w pamięci - Kapucyńskiej. Nasza kwatera najpierw była na Świętojerskiej 17. Potem zwaliły się nad nami wszystkie pietra i przenieśliśmy się do więzienia. Kiedy tak zwane „szafy” wypaliły górne piętra przenieśliśmy do się do więzienia przy Daniłowiczowskiej. Tam dostałyśmy dużą, piękną, celę, urządziłyśmy się. Byłyśmy jeszcze bardzo dobrej myśli. W tym czasie zaczęło się od 20 sierpnia generalne natarcie Niemców na Starówkę. Bombardowania, czołgi wielkie podjeżdżały pod nasze więzienie. Nam się zdawało, że więzienie to forteca, gdzie się możemy bronić długo, ale niestety [nastąpił] ogólny atak. Więzienie też zaczęło się palić. Na razie jeszcze gasiliśmy, ale później już wody zało. Postanowiliśmy opuścić więzienie. Wtedy przeszliśmy właśnie na Kapucyńską, mój oddział, moja grupa. Jeszcze jak byliśmy w więzieniu, to zginął nasz dowódca „Stach”, który zresztą był już ranny i przejął dowództwo „Cień” - pseudonim. Niestety w tym czasie 24 zginał na barykadzie także „Cień”. Zbliżył się koniec sierpnia. Powstał plan przeprowadzenia rannych kanałami na Żoliborz. Jedna grupa przeszła 27 sierpnia, ale Niemcy potem zbudowali tamę w miejscu, którego nie można było ominąć. Droga została zamknięta, pozostało tylko Śródmieście. 30 sierpnia usiłowała opuścić Stare Miasto grupa rannych ze szpitala Długa, Miodowa. Stali długo przy włazie, ale był tłok i organizacja nie udała się, nie dostali się. Następnego dnia, pomimo, że bardzo dużo było jednostek, to jednak część personelu z lżej rannymi przeszła do Śródmieścia i część moich koleżanek. Druga część postanowiła pozostać z ciężko rannymi. Do nich się przyłączyłam. Na razie jeszcze byłam ze swoimi „Orlętami”. Oni wyszli w nocy z 1 na 2 września, więc jeszcze tam przenocowała. Co prawda ranek miałam bardzo nieprzyjemny 2 -go, bo ludność z cywilna, z którą zresztą byłam bardzo zaprzyjaźniona w piwnicach... Tam leżało dwóch naszych kolegów rannych. Proponowałam im, że poproszę o pomoc ze szpitala i przeniesiemy ich do szpitala, ale oni tam dobrze się czuli. Ludność miejscowa im pomagała. Tak, że jak nasi wyszli, to tylko z magazynu, który tam był, wszystko co tam było: żywność, puszki, porozdawałam ludności. Ludność była bardzo rozgoryczona. Na początku to bardzo pomagali. Póki mieli dostęp do swoich mieszkań, to przynosili różne rzeczy: koce, pościel. Właśnie wtedy jak zorientowali się, że powstańcy wyszli, byli bardzo rozgoryczeni, że ich zostawiono na pastwę Niemcom. Często potem myślałam, o tym jaki był ich los. Pożegnałam się z nimi i poszłam do szpitala. Tam na gwałt zamieniali szpital polowy na cywilny. Tak, że nasze opaski biało-czerwone przeszywaliśmy. Kazali mi też przeszyć moją opaskę na opaskę Czerwonego Krzyża, na białym tle robiliśmy. Poza tym musiałam natychmiast zdjąć panterkę, którą dostałam jeszcze na Woli, w których chodziliśmy stale. Z niemieckiego magazynu „Miotła” dostała i wszystkie dostałyśmy niemieckie panterki. Chwilę byłam w tak zwanej sali opatrunkowej, oczywiście w piwnicy. Dały mi fartuch zamiast panterki, brudny był, ale musiałam go wziąć, bo innego nie było. Powiedziano mi, że na sali chorych odbywa się msza święta, poszłam na mszę. Cisza była zupełna, powstańcy wyszli, nie było już żadnej obrony. Nikt się nie spodziewał ataku, ale nadleciał samolot i zrzucił trzy bomby. Jedna z nich trafiła w nasz szpital. Na sali, gdzie byłam, wybuchł pożar. Z dwiema koleżankami, które tam były, jeszcze nam pomagał ktoś, zaczęłyśmy wynosić rannych, już na podwórko bo nie było innego wyjścia, ale też już więcej nie groziło nic. Jak wyniosłyśmy, to pobiegłam do sali opatrunkowej, gdzie byłam poprzednio sprawdzić co tam się dzieje, bo tam były bardzo bliskie mi koleżanki. Niestety - to był straszny szok. Tam właśnie padała bomba, strop zawalił się ukośnie i one leżały pod gruzami, których nie można było usunąć - jak próbowaliśmy od dołu, to z góry się sypały, a jak z góry, to jeszcze też na nie padał. One się paliły żywcem, do niektórych miałyśmy dojście, bo leżały częściowo przywalone gruzem. One zużyły wszystkie zastrzyki przeciwbólowe. Przyniosłam jeszcze moje, które były w mojej torbie sanitarnej. Dałyśmy im te zastrzyki, bo tylko to jedno mogłyśmy zrobić. Wcześniej zanim tam dotarłam, to one jeszcze mówiły rozmawiały, ale jak przyszłam, to już tylko jęczały trochę. W tym momencie wkroczyli Niemcy. Byłyśmy tak załamane, że naprawdę... Myślałam tylko - niech nas podstawią pod ścianę i rozstrzelają. Wtedy odezwali się - bo obok była sala gdzie Niemcy leżeli - zaczęli wołać Kameraden! Opowiadali, że nasz szpital się nimi zaopiekował, dostawali leki tak jak powstańcy. Wtedy Niemcy zabrali rannych, ale powiedzieli, że muszą się porozumieć z dowództwem. To trwało dosyć długo, kiedy wrócili i powiedzieli, że mamy wynosić naszych rannych. Wynosiliśmy ich etapami. Jeszcze po drodze byli Niemcy, byli Ukraińcy czy tak zwani Azjaci. W każdym razie rabowali wszystko. Miałam na ręku zegarek koleżanki, która zginęła i który miałam doręczyć jej rodzinie, ale oczywiście zdarł mi to żołnierz. Ponieważ mówię po niemiecku, to zgłosiłam się do oficera niemieckiego i zaczęłam domagać się, żeby odebrał [zegarek]. On chwycił innego, który miał na ręku po kilka zegarków i różne pierścionki. Ściągnął mu złotą obrączkę i dał mi to. Powiedziałam że, nie, że zegarek pamiątkowy. On na to krzyknął na mnie, że nie mam za dużo żądać, bo się doigram jeszcze. Potem rodzina jej się zgłosiła do mnie i było mi bardzo przykro, bo nie mogłam zwrócić tego. Obrączkę zresztą ukradła mi koleżanka w czasie jak pracowałam w kuchniach niemieckich.

  • Co się stało potem, jak została pani wyprowadzona ze Starego Miasta?

Wtedy przyszli esesmani, którzy zażądali, żeby ktoś z nas, kto zna język niemiecki, żeby pomagał im w przeglądaniu budynków. Nasza lekarka, która z nami była powiedziała, że trzeba iść. Tak, że jeszcze jedna koleżanka i ja poszłyśmy z nimi. Chodziliśmy po domach z pietra na piętro i mówiliśmy ludziom, że wszyscy mają wyjść, bo domy będą zaraz podpalone. One jeszcze nie były zaraz podpalone, oni tam jeszcze rabowali, ale podpalili potem. Naprawdę to [było] przykre - mieszkania piękne, często wszystko porzucone, widać, że w popłochu. W jednym leżała sparaliżowana staruszka. Niemcom mówiłam, że trzeba ją wynieść ale oni machnęli ręką i ją tam zostawili. W trakcie tego jeden z oficerów ze mną rozmawiał. On się dziwił, że znam dobrze niemiecki, a ja swoją drogą znała, bo byłam rok przed SGH w Berlinie, uczyłam się niemieckiego, bo tak, to byłam w Polsce w szkołach. Bardzo słabo znałam niemiecki, chociaż w Niemczech mieszkaliśmy. Miałam często przykrości z tego powodu, więc rodzice wysłali mnie najpierw tam na naukę języka niemieckiego. Rzeczywiście opanowałam wtedy zupełnie dobrze. Z nim zaczęliśmy [rozmawiać], on górnolotne zaczął wygłaszać zdania. Mówiłam, że ranni nasi, wszyscy tego dnia nic nie mieli w ustach, nawet kropli wody, a był straszny upał. On obiecał, że jak wyjdziemy to on każe dać wodę dla rannych. On mnie odprowadził i mogłam wrócić ale przypomniałam sobie o wodzie i wróciłam się, przypomnę, że on obiecał wodę, w ogóle coś do picia. On odszedł z żołnierzem, coś porozmawiał, powiedział, że mam iść z żołnierzem, to on da coś do picia. Poszłam z nim a on mnie zaprowadził nie po żadną wodę, tylko do grupy cywilnej ludności, którą żandarmi prowadzili do punktu, zamiast do koleżanek. Szliśmy na Wolę liczyłam że może się dostanę do szpitala. Po długim marszu dotarliśmy do kościoła Świętego Wojciecha na Woli, gdzie był punkt zborny, gdzie zbierali ludność, którą wyprowadzali z Warszawy. Stamtąd były transporty do Pruszkowa do obozu. Tam znalazłam moją ciotkę, kuzynkę, byłam wykończona. One trochę żywności miały, nakarmiły mnie, dały mi coś do picia. Już byłam szczęśliwa, że jestem z nimi a tutaj podoficer niemiecki podszedł i mówi Du kommst mit! „Ty idziesz z nam!” Co się okazało - zabrał około trzydzieści dziewcząt do pracy w kuchniach niemieckich, które były na rogatkach Wolskich w warsztatach. O piątej rano nas budzili i szłyśmy kopać kartofle na czyichś polach. Potem musiałyśmy obierać całe kotły kartofli, oni gotowali obiady i zawozili - jak mówili na front - czyli do Warszawy, do oddziałów, które tam się biły z naszymi powstańcami. To było straszne wtedy. Dla nas nie było przydziałów. Dla Niemców były bardzo bogate przydziały: każdy dostawał codziennie bochenek chleba, konserwy, masło holenderskie. Przynajmniej gotowanych zup codziennie kucharz nam dawał ile chciałyśmy a na śniadanie i na kolację chleb przysmażałyśmy na tłuszczu roślinnym, jeszcze jakoś tam egzystowałyśmy. Tak się skończyło moje Powstanie.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć jak wyglądało pani życie codzienne, przeciętny dzień, w czasie Powstania, w czasie walk? Jak wyglądały sprawy żywnościowe, z ubraniem, noclegi?

Noclegi - zawsze mieliśmy kwaterę w mieszkaniu. Mieliśmy nasze materace, które ze sobą przenosiliśmy. Tylko w więzieniu mieliśmy prycze więzienne. Uznałyśmy, że całkiem wygodne, bo byłyśmy bardzo zmęczone zawsze. Jeśli chodzi o wyżywienie to dzięki zapasom, które „Orlęta” przynosiły z magazynów, to na ogół najpierw dwa razy dziennie, a przynajmniej raz dziennie była zawsze gotowana zupa: mieszanka różnych konserw, makaron, płatki kartoflane, fasola, groch. Właściwie głodu nie doznaliśmy. Chleba nie widzieliśmy przez cały okres. Jak szły oddziały na Żoliborz, po broń wyprawiali się, to przynosili kilka pomidorów - to był nadzwyczajne. Pomidory były przysmakiem. Dzień - póki na Starym Mieście byliśmy, to rano z koleżankami chodziłyśmy na mszę świętą do katedry przy Placu Krasińskich. Zawsze była msza i potem ksiądz dawał...

  • Absolucje.

Tak. In articulo mortis, że w każdej chwili mogła nas spotkać śmierć. Tam nikt się nie spowiadał, tylko otrzymywaliśmy rozgrzeszenie ogólne. Potem na ogół już czekały rozkazy, że gdzieś tam bomba spadła, czasem były to walki na barykadach, a czasem bomby wśród ludności cywilnej. Biegłyśmy tam, pierwszą podstawową pomoc udzielałyśmy i zanosiłyśmy do szpitali, do naszego na Długiej. Na Długiej 7 był tak zwany szpital centralny w gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości. Tam były duże pomieszczenia i tam dużo rannych leżało. Jak Niemcy tam wkroczyli to dobili wszystkich rannych. Zdaje się, że trochę lekko rannych udało się wyprowadzić sanitariuszkom, ale w zasadzie to wszyscy tam zginęli. To były dwa szpitale dokąd nosiłyśmy rannych naszych.

  • Wspominała pani o spotkanych Niemcach, czy mogłaby pani coś więcej opowiedzieć o rannych Niemcach, którzy znajdowali się w szpitalu?

Ponieważ tylko przychodziłam do szpitala, to nie miałam z nimi kontaktu. Wiem koleżanka „Irena” pseudonim, znała niemiecki, ona nimi komenderowała. Oni bardzo posłusznie wykonywali [polecenia], pomagali, przynosili wodę, nosili różne rzeczy, nawet golili rannych. Z nimi naprawdę dosyć był dobry kontakt, a ranni to leżeli. W każdym razie byli bardzo wdzięczni za opiekę. To uratowało wszystkich rannych, którzy byli w szpitalu.

  • Czy miała pani dostęp do informacji odnośnie sytuacji na froncie i sytuacji za granicą?

Przed długi okres codziennie otrzymywaliśmy „Biuletyn Informacyjny”, pismo, skąd się dowiadywaliśmy co się dzieje na świecie, o Powstaniu. Stopniowo orientowaliśmy się, że obszary zajęte przez powstańców kurczą się. Jak byliśmy na ostatniej kwaterze wtedy nie wiedzieliśmy o tym, że Starówka jest coraz bardziej pod niemiecką okupacją.

  • Czy utrwaliło się pani w pamięci wydarzenie, które pani do tej pory pani pamięta?

Tak, jednym wydarzaniem to był 13 sierpnia, kiedy rozeszła się wiadomość, że powstańcy zdobyli czołg. Wszyscy biegli do czołgu, a potem czołg okazał się pułapką. To jest znana sprawa. Tam było strasznie dużo rannych i zabitych. Zginęło też paru z naszych „Orląt”. Wrażenie było bardzo silne. W tym czasie od 12 sierpnia nadleciały samoloty zachodnie i rozpoczęły się zrzuty. Niestety jak wiadomo Rosjanie nie pozwolili lądować na ich terenie w związku z tym musiały zabierać zapas paliwa na drogę powrotną. Były bardzo obciążone i dlatego bardziej narażone na ostrzał niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Nie mogły swobodnie się poruszać albo zostawały zestrzelone, albo leciały tak wysoko, że zrzuty spadały nie na umówione miejsce. Więcej wpadło w ręce niemieckie, niż w ręce powstańców. Wrażenie na nas zrobił kanadyjski samolot, który spadł na naszym terenie. Biegliśmy tam wszyscy ratować. Dwóch pilotów było w samolocie. Jeden już nie żył, kiedy do niego dotarliśmy, a drugi żył jeszcze ale w ogóle nie odzyskał przytomności, pomimo, że usiłowano go uratować. To bardzo duże wrażenie na nas zrobiło.

  • Co się z panią stało od momentu jak pani pracowała w kuchni polowej do zakończenia wojny?

W listopadzie oddziały... Rozmawiałam trochę z żołnierzami i byłam zadowolona, bo na ogół wszyscy chwalili powstańców, że są bardzo dzielni i mówili, że z ich oddziału, z tego przy którym pracowaliśmy w kuchni, to tylko jedna trzecia była zdolna do dalszej walki po Powstaniu i dlatego zostali odkomenderowani, wysłani na wieś w pobliżu Tarnowa. Cała nasza grupa była zupełnie odcięta od wszelkich wiadomości. Bałyśmy się ruszyć. Tu wojsko nam zapewniało bezpieczeństwo, oni współczuli nam - nie mogę powiedzieć. Z początku byłyśmy zależne od podoficerów, którzy się zajmowali kuchniami, transportem. Później już oficerowie zainteresowali się czy nam czegoś uje. Trochę dowieźli z Warszawy różnych ubrań. Na przykład wiele z dziewcząt - bo one wyszły z mieszkań - niosły ze sobą walizki, ubrania. Byłam zupełnie na letnio. Później przywieźli z Warszawy - dzielili się zdobyczami, ale resztę nam zostawiali i mogłam trochę ciepłych ubrań sobie wybrać. Najgorzej [że] nie miałam w co zapakować, tam nie było żadnej walizki ale było pudło do kapeluszy. Potem to pudło stanowiło bagaż przez długi czas aż wróciłam na wolność. Powieźli nas razem z oddziałem na wieś, nie pamiętam nazwy, to gdzieś za Tarnowem było. Tam oni reorganizowali jednostkę. Jak się okazało przyjechało sporo Polaków z Pomorza, bo Niemcy tam przeprowadzali tak zwane zniemczenie. To byli Angedeutsch, to znaczy ludzie włączeni do Niemców. To byli Pomorzanie, którzy dostali prawa obywatelskie niemieckie trzeciej kategorii. Na tej podstawie mogli być powołani do wojska. Tam znalazł się robotnik, który kiedyś pracował u moich rodziców i mnie poznał. Bardzo się mną zajął. Oni miał swój tak zwany Feldpostnummer numer pocztowy. Pozwolił, że wysłałam list, niby od niego, do mojej rodziny pod Warszawę. Nam się zdawało, że świat się zawalił i nie wiadomo było czy w ogóle ktoś żyje, ktoś gdzieś egzystuje jeszcze. Otrzymałam, na jego adres, list. Dowiedziałam się o śmierci mojej siostry, ale dowiedziałam się, że tam normalnie wszyscy egzystują. Wobec tego poprosiłam o adres i dane mojej ciotki w Krakowie. Miałam nadzieję, że do Krakowa uda mi się dostać, chociaż to było bardzo trudne. W Tarnowie na dworcu wyłapywali ludzi, którzy mieli związek z Warszawą i wysyłali masowo do obozu. Moja matka mówi, że po Powstaniu to bardzo dużo przywieźli mieszkańców Warszawy, bez zarzutów nawet. Tak, że tam była obawa w Tarnowie, że można paść ofiarą łapanki. Napisałam do mojej ciotki z prośbą czy mogę do niej ewentualnie przyjechać z dwiema jeszcze dziewczętami. Opiekowałam się dwiema młodymi dziewczynami, które zupełnie były zagubione, nie miały żadnego kontaktu z rodziną. Ona odpisała mi, jeszcze na adres żołnierza, że zaprasza nas. Tylko teraz myślałam jak się dostać do Krakowa. Dowódcą zresztą był półwęgier, który bardzo życzliwie się do nas odnosił. On mnie wezwał i powiedział mi, że uważają, że ich oddział może iść na front, że wyjeżdżają na Węgry gdzie toczyły się bardzo ciężkie boje i że mam powiedzieć koleżankom, że kto chce może pozostać, że oni zwalniają nas, a kto nie chce, to będą teraz nie jako jeńcy, więźniowie, ale będą traktowane jako pracownice do pomocy wojskowej. Proszę sobie wyobrazić, że tylko ja z dwiema dziewczynami poprosiłam o zwolnienie a wszystkie inne pojechały bo nie miały się gdzie podziać, nie wiedziały gdzie, kogo, szukać. One miały rodziny w Warszawie i nie miały żadnego kontaktu. Nasz cały transport wojskowy dojechał do Krakowa Płaszowa, stamtąd potem na Węgry. W Krakowie Płaszowie wysiadłam z dwiema koleżankami. Tam udało nam się furmankę znaleźć. Nie miałam dużo pieniędzy, ale one miały pieniądze, które zabrały. Umówiliśmy się. Na furce w jednego konika pojechałyśmy do Krakowa, do mojej ciotki, gdzie nas bardzo serdecznie przyjęto. Ciotka mieszkała z trzema córkami. Jedna z nich miała możliwość wyrabiania fałszywych papierów. Przede wszystkim dziewczyny napisały do rodziny spoza Warszawy, nawiązały kontakty. Stopniowo ona wyrobiła jednej papiery, pojechała do rodziny, potem drugiej. Zostałam jeszcze. Miała trudność ze znalezieniem dla mnie papierów, jeszcze byłam na Boże Narodzenie w Krakowie. Doczekałam ofensywy radzieckiej co ruszyła w styczniu. Wtedy orzekliśmy, że już mogę jechać koleją normalnie, że już Niemcy mają inne kłopoty niż wyłapywanie warszawiaków. Wyjechałam do Warszawy. Miałam przesiadkę w Częstochowie a z Częstochowy żaden pociąg do Warszawy nie odjechał. Siedziałam tam. Dopiero sanitarnym pociągiem radzieckim - który wiózł rannych żołnierzy czerwonej armii przez Lublin na wschód - zdecydowałam się. Do Lublina jechaliśmy trzy dni. Nie wiedziałam co się dzieje z moim bratem ,czy on tam nadal jest, ale na szczęście był. Już wróciłam do niego, byłam już wolna, znaczy wolna już byłam w Krakowie, ale byłam u rodziny bliskiej.

  • Czy wróciła pani później do Warszawy?

Dłuższy czas byłam w Lublinie. Do Kożuszek już nie dotarłam. Moje siostry, które były u stryjostwa i najmłodszy brat one przyjechały do Lublina. Mój brat zapisał się - bo rząd był na razie w Lublinie - on się tam zgłosił do pracy na Prusy Wschodnie, bo chcieliśmy wracać do naszych okolic. Dostał przydział do Olsztyna, przyłączyłam się do niego. Wyjechaliśmy z Lublina do Warszawy. On, który był zgłoszony, był zapisany na szkolenie przed wyjazdem. Mieszkaliśmy w domu w trudnych warunkach, ale przetrwaliśmy. 30 marca 1945 roku dwiema ciężarówkami wyruszyła z Warszawy pierwsza grupa polskiej administracji do Olsztyna i my też. To było trzydzieści kilka osób. Wylądowaliśmy 31 marca, a 1 kwietnia była Wielkanoc, potem zaczęło się nasze życie w Olsztynie. To też ciekawe różne przeżycia.

  • Czy po maju 1945 roku, po zakończeniu wojny, spotkała się pani z represjami?

Nie... Jak przyjechałam, to nie czuliśmy jeszcze, tam jeszcze partia nie rządziła. Mnie wyznaczono na sekretarkę pełnomocnika rządu. On przyjechał, to był pułkownik Prawin to był Żyd. Muszę powiedzieć, że on to komunista przedwojenny, ale był kulturalnym człowiekiem. Rzeczywiście starał się jak najwięcej dla Polski uzyskać. Powiedziałam mu wszystko, że pochodzę z ziemiańskiej rodziny ale on zaakceptował mnie na sekretarkę. Tylko był drugi jeszcze sekretarz od spraw poufnych. Prowadziłam korespondencję i przyjmowałam gości. Wszyscy, którzy zjeżdżali do Olsztyna, to najpierw się zgłaszali do pełnomocnika i on później przydzielał ich do zadań. Tak, że wszyscy potem mówili, że pierwszą kobietą w Olsztynie, którą spotkali to byłam ja. Tymczasem głównie zajęliśmy się miejscową ludnością, bo Rosjanie masowo wywozili na roboty do Związku Radzieckiego. Pierwsze nasze zadanie to wystawianie zaświadczeń, że są polskiego pochodzenia, że władze polskie proszą o nie wywiezienie ich. Różnie to było, czasem podarli zaświadczenie i wywieźli, ale na ogół jednak to chroniło tych ludzi. Pierwszego dnia zgłosiły się tłumy kobiet, oczywiście tylko kobiety mogły się pokazać. Nie było mężczyzn, bo część była w wojsku niemieckim, część Rosjanie już zabrali. Tam zresztą też straszne były sceny. Wojsko sowieckie rabowało, gwałcili. Były bardzo ciężkie chwile dla tamtej ludności. Wystawialiśmy zaświadczenia wszystkim, co się zgłosili. Ale powstał komitet, który już dokładnie rozpatrywał kto był naprawdę Polakiem. Jeśli byli tacy, którzy działali przeciw Polkom, tym nie przyznawano polskiego obywatelstwa. Powstał komitet spośród miejscowych działaczy, których zresztą znaliśmy sprzed wojny. Olsztyn to Warmia a my tak zwane Powiśle, ale była współpraca. Byliśmy zaprzyjaźnieni, nawiązaliśmy bliskie stosunki z miejscowymi działaczami polskimi sprzed wojny, których większość też wróciła z obozów koncentracyjnych. Wtedy też moja matka wróciła, bo w kwietniu, Szwedzki Czerwony Krzyż uwolnił grupę chyba trzech tysięcy Polek. Wywieźli [je] do Szwecji, moja matka była ciężko chora. Tam w Szwecji ją pielęgnowano. Dopiero po roku przyjechała do Polski, kiedy już wróciła do zdrowia.

  • Czy jest jeszcze coś co chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania co uważa pani, że jest bardzo istotne, co do tej pory pani nie usłyszała, żeby ktoś to powiedział? Czy chciałby pani się podzielić refleksją na temat Powstania?

Zastanawiam się, ale to dłużej bym musiałam pomyśleć. Właśnie są dyskusje czy Powstanie było potrzebne, ale tyle osób się na ten temat wypowiada mądrzejszych ode mnie... W każdym razie Powstanie było dla nas wielkim przeżyciem i czułyśmy się naprawdę w wolnej Polsce na terenach naszych powstańczych, to było niesamowite.
Warszawa, 29 września 2005 roku
Rozmowę prowadził Maciej Piasecki
Halina Szyrmer Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Miotła” Dzielnica: Śródmieście Północne, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter