Eugeniusz Wójcik „Grej”

Archiwum Historii Mówionej


Eugeniusz Wójcik, pseudonim „Grej”. Urodził się w Warszawie. Pod koniec konspiracji w Powstaniu Warszawskim stopień kapral podchorąży. Absolwent Szkoły Podchorążych „Agrykola” prowadzonej przez Szare Szeregi.


  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?


Przed 1 września byłem uczniem Publicznej Szkoły Powszechnej numer 145 imienia Generała Jakuba Jasińskiego w Warszawie. Urodziłem się i wychowałem w Warszawie. Większość lat dziecięcych spędziłem na terenie Grochowa. Dziś mieszkam również na Grochowie.

  • Jaki wpływ na pana wychowanie wywarła rodzina i szkoła?


Bardzo wielki. Szkoła była patriotyczna, miała sztandar z pięknym patronem, generałem Jakubem Jasińskim, który w młodym wieku, jako inżynier i generał zginął w powstaniu w 1830 roku. To była piękna postać i myśmy się szczycili tym patronem. Młodzież ówczesna ogólnie biorąc była bardzo patriotycznie nastawiona. Ze sztandarem chodziło się 3 Maja na nabożeństwa do kościoła, ze sztandarem się chodziło w dniu, w którym się świętowało Dzień Niepodległości, 11 Listopada. Wszystko to młodzież podbudowywało. Był to krótki okres międzywojenny, od 1920 roku do 1939 roku, zaledwie dziewiętnaście lat, ale była to wielka integracja po okresach okupacji, rozbiorach, kiedy młode pokolenie bardzo szybko się cementowało i było bardzo patriotycznie nastawione. Stąd taki masowy udział młodych ludzi w późniejszym czasie w konspiracji.


  • Proszę powiedzieć coś o pańskiej rodzinie? Kim byli pana rodzice?


Mój ojciec przed wojną prowadził warsztat ślusarsko-hydrauliczny. Był przed wcześniejszą emeryturą długoletnim pracownikiem gazowni miejskiej, a matka była z zawodu krawcową. Matka prowadziła pracownię krawiecką, a ojciec prowadził warsztat ślusarsko-hydrauliczny i szereg budów w Warszawie, polegających na zakładaniu instalacji centralnego ogrzewania, wody, kanalizacji i instalacji gazowych. Tak było do wybuchu wojny.


  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?


To były wakacje, bardzo piękne wakacje, piękna pogoda, bo to było charakterystyczne w latach trzydziestych – lato było latem, zima zimą, jesień jesienią, wiosna wiosną. Nic się nikomu nie myliło, nie plątało, zawsze było pięknie, słonecznie, ciepło lub zimą śnieżno, mroźno. W 1939 roku byłem na wakacjach w Legionowie pod Warszawą i były to ostatnie dni sierpnia, ostatnie dni wakacyjne. Działania wojenne zaskoczyły mnie i byłem naocznym świadkiem wkraczania armii niemieckiej na teren Legionowa i Jabłonnej. Drżałem wtedy dziwnie. To było po wielkich bojach. Byłem obserwatorem bombardowanego Modlina. Pierwsze zetknięcie utkwiło mi bardzo mocno w pamięci na cały okres okupacji.


  • Czym pan się zajmował w czasach okupacji przed Powstaniem?

 

W 1939 roku przed wybuchem wojny zdałem egzamin do Gimnazjum Mechaniczno-Elektrycznego imienia Mieczysława Konarskiego. Szkoła Konarskiego miała długi okres swojej działalności i nabrała opinii jednej z lepszych szkół. Sama nazwa „Szkoła Konarskiego” to było coś, jak na poziomie wyższym Szkoła Wawelberga. To była marka, wysoka marka. Zdawałem wówczas do czteroletniego gimnazjum. W 1939 roku zdałem egzaminy i z dniem 1 września miałem rozpocząć naukę. Nauka rozpoczęła się z pewnym opóźnieniem. Gmach szkoły był wtedy na ulicy Leszno, dzisiaj to jest Aleja Solidarności, naprzeciwko gmachu sądów, po drugiej stronie ulicy.
Wkrótce, gdzieś pod koniec listopada, bo szkoła zaczęła się z opóźnieniem, powiedziano nam, że ze względu na konieczność przeprowadzania jakichś zabiegów sanitarnych w dzielnicy, szkoła zostaje zamknięta. Dla nas to było oszustwo, jak się później okazało, dlatego, że już wówczas były przygotowania do zamknięcia Żydów w enklawie getta. Teren ulicy Leszno wchodził w zakres tego rejonu, dlatego nas wyrzucili. Władze szkolne postarały się i niektóre szkoły, dwie szkoły w jednych pomieszczeniach gmachu uczyły się na zmianę, przedpołudniem, popołudniu.

Znalazłem się w szkole na ulicy Sandomierskiej na Mokotowie i tam skończyłem Szkołę Konarskiego w 1943 roku. Wtedy nas zabrali hurmem do pracy, absolwentów.

Traktowano nas jako wykwalifikowanych czeladników. Zabrali nas do pracy do „Ursusa”. Z kolegami przyczaiłem się na ulicy Skierniewickiej, bo to był oddział „Ursusa”. To były zakłady mechaniczne. Jak Niemcy zorientowali się, że za dużo tu młodych ludzi, którzy zatrudnili się na ulicy Skierniewickiej, to pewnego razu zabrali nam przepustki, podjechali samochodami, zapakowali nas na samochody i zawieźli nas do „Ursusa”, bo chcieli tam wzmocnić załogę. Tam nam przestemplowali przepustki i powiedzieli, że od jutra jesteśmy zatrudnieni w Ursusie pod Warszawą. Trzeba było dojeżdżać. Nie przepracowałem tam długo, chociaż w 1943 roku zakończenie szkoły było przyspieszone i odbyło się już w marcu. Dostaliśmy papiery, dyplomy czeladnicze i rozpoczęliśmy pracę. Wraz z jeszcze jednym kolegą zdecydowaliśmy się uciec z pracy. Było to trochę trudne, ale z wiedzą rodziców tak zrobiliśmy. Uciekliśmy i przez jakiś czas nie nocowaliśmy w domu, tylko u krewnych, u znajomych, aż wreszcie przyszedł pracownik z „Ursusa” do mnie i do kolegi do domu, z pytaniem, gdzie są ci młodzi ludzie. Rodzina odpowiedziała, że nie wiedzą, a wtedy były takie czasy, że ktoś mógł wyjść z domu, nie wrócić i nie wiadomo, gdzie był. Mógł być zabrany, mógł być wywieziony, mógł wreszcie uciec do lasu. Pracownik, który później ponownie przyszedł, powiedział, że można by to jakoś załatwić, może szkoła. Myśmy złożyli szybko papiery, to był rok 1943, na kurs przygotowawczy do Szkoły Wawelberga. W roku szkolnym 1943/1944 rozpoczęliśmy pierwszy rok nauki w Szkole Wawelberga na ulicy Mokotowskiej, czyli uciekliśmy w ten sposób Niemcom z warsztatu pracy, bo wtedy były prace dla frontu wschodniego. Robiono tam działa zmotoryzowane i inne takie elementy, inne części uzbrojenia. Myśmy poszli się uczyć, to nam bardziej odpowiadało. To znowu była szkoła, gdzie pełno młodych ludzi już było w konspiracji.

 


  • Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?


Wtedy kiedy byłem uczniem Szkoły Konarskiego, był rok 1942. Jeden z kolegów, przedwojenny harcerz, zaproponował nam przynależność do konspiracji i zdecydowaliśmy się, nie wiedząc na razie, co to jest za formacja. To była taka sprawa, że można było trafić do oddziałów, do formacji nie zawsze wymarzonych, nie zawsze najlepszych. W moim przypadku akurat tak się ułożyło, że stałem się członkiem Szarych Szeregów. Bardzo mi to odpowiadało, ponieważ znałem sprzed wojny Dwudziestą Drugą Drużynę Harcerską, która była na Grochowie i miała duży przekrój wiekowy - od całkiem dorosłych ludzi aż do młodych wilczków. Była to bardzo liczna drużyna i imponowała mi swoim marszem, krokiem. Zawsze chciałem do nich należeć. W rezultacie stało się to dopiero w konspiracji, choć już nie nazywało się to Związkiem Harcerskim, tylko Szarymi Szeregami. To był styczeń 1942 roku. Tak się zaczęła moja kariera szaroszeregowca w czasie okupacji.

  • Czym zajmował się pan wówczas w konspiracji?


W konspiracji byłem najprzód szeregowym członkiem zastępu, później zastępowym. Bardzo szybko ta kariera się toczyła, później zastępcą drużynowego, wreszcie drużynowym, kiedy mój krąg harcerski drużynowy szaroszeregowy rozbudował się do hufca. W hufcu były trzy drużyny. Byłem na początku dowódcą drużyny, a później wreszcie przybocznym hufcowego. W końcu 1943 roku już jako drużynowy, jako przyboczny, jako student Szkoły Wawelberga zostałem powołany do Szkoły Podchorążych pod kryptonimem „Agrykola”. Była to piękna szkoła. Ukończyłem ją w 1944 roku w czerwcu. Dostałem dyplomik i była to jedyna pamiątka, która mi się zachowała z okresu okupacji, dlatego, że wszelkie inne straciłem w różnych okolicznościach, a ten dyplomik, oryginalny, zachowałem do dzisiejszego dnia. On jest reprodukowany, zamieszczany w książkach.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?


W 1944 roku na początku z grup starszoharcerskich na Pradze powstał pluton Grup Szturmowych Szarych Szeregów pod kryptonimem „Jurand”. „Jurand” był hufcowym Szarych Szeregów na terenie Pragi i został stracony w jednym z licznych rozstrzeliwań na ulicach Warszawy. Na jego pamiątkę pluton przybrał kryptonim „Jurand”. Byłem w tym plutonie zastępcą drużynowego i jednocześnie instruktorem sekcji na terenie Bródna. Prowadziłem sekcję już jako instruktor. Z jednej strony otrzymywałem nauki w Szkole Podchorążych, z drugiej strony przekładałem to swoim młodszym kolegom. Z tą sekcją w rezultacie wszedłem do Powstania.

Cały pluton praski był trzecim plutonem trzeciej kompanii batalionu „Zośka”. Batalion „Zośka” nie miał wówczas trzeciej kompanii, ona była organizowana w pierwszej połowie 1944 roku. Trzecia kompania powstała organizacyjnie z trzech plutonów: pierwszego plutonu żoliborskiego, drugiego plutonu z Ochoty i trzeciego plutonu z Pragi. Te trzy plutony były uformowane z młodych ludzi w wieku siedemnaście, dwadzieścia - dwadzieścia dwa lata. Z tym, że trzecia kompania batalionu „Zośki” nie była dobrze uzbrojona. Brak było broni i nie była tak organizacyjnie mocno scementowana jak pierwsza i druga kompania, które już brały udział w różnych akcjach. Był to początek dla trzeciej kompanii.

 

W rezultacie niefortunnych zakwaterowań przed wybuchem Powstania cały pluton i praktycznie pozostałe plutony trzeciej kompanii były rozproszone po mieście. Chłopcy z mojego plutonu byli zakwaterowani w Śródmieściu, na Woli, na Starym Mieście. Sam z połową mojej sekcji, czterema, trzema chłopcami, byłem w godzinach wyczekiwania zakwaterowany na ulicy Nowogrodzkiej pod numerem 18. Ponieważ miałem dwukrotne spotkania w ciągu dnia ze swoim drużynowym, bo tego wymagała łączność, jeden raz o dziewiątej rano, drugi raz o trzeciej popołudniu, to przez kilka dni wyczekiwania dzień w dzień widziałem się dwukrotnie ze swoim drużynowym, który z kolei kontaktował się z dowódcą plutonu. Pierwszego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, o godzinie dziewiątej widziałem się z drużynowym, ale o godzinie trzeciej popołudniu już jego w tym miejscu nie było. Czekałem przeszło czterdzieści minut, co nie było zbyt bezpieczne, ale kręciłem się, zmieniłem troszeczkę miejsce. Umówieni byliśmy na Placu Bankowym, u wylotu ulicy Elektoralnej, pod hotelem, który istnieje do dzisiejszego dnia. Zorientowałem się, że jego nie ma, a godzina jest już późna i poza tym na mieście zaczął się jakiś dziwny ruch. Jeździły tak zwane suki, niemieckie wozy na syrenach, zaczęły rozlegać się strzały. Zdecydowałem wrócić na Nowogrodzką i tam na Nowogrodzkiej zastał nas w nocy już ruch powstańczy i organizacja powstańcza.

W nocy z 1 na 2 sierpnia budowaliśmy barykadę na ulicy Nowogrodzkiej przy Marszałkowskiej i na Kruczej przy Alejach Jerozolimskich. Uczestniczyliśmy przy budowie barykad i czekaliśmy czy ktoś się po nas zgłosi, czy ktoś nas wezwie.

Jeden z naszych chłopców zauważył na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej w połowie umundurowanego oficera. Spytaliśmy się jego, o co chodzi. Powiedział, że jeżeli jesteśmy zdecydowani i nie mamy łączności, ale chcemy iść do działań, to żebyśmy czekali na narożniku. Kilku nas się tam zebrało. Poprowadził nas na ulicę Kruczą 7. Tam był rejon zgrupowania Dwudziestej Czwartej Kompanii Wojskowej Służby Ochrony Powstania, czyli tak zwanej WSOP, które to oddziały weszły jako szeregowe oddziały do działań powstańczych. Myśmy byli w Dwudziestej Czwartej Kompanii ochotniczym plutonem, który na początku liczył trzydziestu kilku ludzi.

Pierwsze nasze działania to były działania przeciwko PAŚCIE na ulicy Piusa, wtedy się nazywała Piusa, później Piękna. Budynek PAST-y czyli telefonów istnieje do dzisiejszego dnia. Wiele im tam nie mogliśmy zaszkodzić, ale żeśmy ich nękali. Później w dniu 3 i 4 sierpnia braliśmy udział, mój pluton, w walce przeciwko Gimnazjum Królowej Jadwigi, gdzie był niemiecki Dom Żołnierza, po niemiecku to brzmi Soldatenheim. Tam żeśmy się obficie zaopatrzyli w granaty i niektóre nieliczne sztuki broni. Wtedy, w działaniach przeciwko Gimnazjum Królowej Jadwigi zostałem po raz pierwszy lekko ranny. To była rana uda odłamkiem granatu. Później przeszliśmy na ulicę Nowogrodzką róg Brackiej. Zajmowaliśmy oba budynki narożne, numer 1 i numer 2 na ulicy Nowogrodzkiej. Tam prowadziliśmy działania przeciw Bankowi Gospodarstwa Krajowego, BGK, to jest ten szary budynek na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. W dniu 7 sierpnia, właściwie w nocy z 7 na 8 sierpnia skierowali nas na dół, ulicą Książęcą, dla wzmocnienia wszystkich oddziałów na Czerniakowie. Tak mój pluton wraz kompanią, plutonami, przeszedł Książęcą w dół i zajęliśmy kwatery i stanowiska na Książęcej pod numerem pierwszym, na Czerniakowskiej tam, gdzie jest szpital i na ulicy Ludnej róg Okrąg. Mój pluton znajdował się właśnie na ulicy Ludnej róg Okrąg.

W czasie, kiedyśmy zeszli na dół, wybrane oddziały z mojej kompanii uderzyły na tereny Gazowni i tam była słaba załoga niemiecka, która rzuciła broń i uciekła. Zostało trochę broni, a przede wszystkim wymarzona broń maszynowa, jak myśmy to nazywali, enkaem. To był Maschinengewähr, wzór, model 1942 rok, z wprasowaną z blachy lufą, z bębnami po obu stronach. Jednym słowem, jak na warunki powstańcze duża, ciężka broń maszynowa. Żeśmy się wzbogacili troszeczkę w broń. Zostałem drużynowym drużyny broni maszynowej. Miałem w swojej drużynie erkaem, enkaem, a później pistolet maszynowy, nie licząc broni krótkiej i granatów. To była dla mojego plutonu podstawowa broń. Stanowiliśmy placówkę wydzieloną. Mój enkaem stał w budynku na ulicy Solec 20. Zajmował w budynku oficynę, która wychodziła na ulicę Wioślarską, w kierunku na Wisłę. Stamtąd prowadziliśmy ogień w kierunku na wiadukt mostu Poniatowskiego i most Poniatowskiego albo zajmowaliśmy stanowisko na rogu Okrąg i Ludnej, w wysokim, górującym ponad wszystkimi budynkiem gmachu PKO. Tam mieliśmy też swoje miejsce, z którego prowadziliśmy ogień albo na wiadukt Mostu Poniatowskiego albo na przyczółek Mostu Poniatowskiego, a również i na tereny sejmowe. Moi chłopcy z Szarych Szeregów byli tymi, którzy obsadzali i trzymali broń i robili z niej użytek.


Tu się zdarzył taki przypadek – 12 sierpnia z enkaemem zajęliśmy stanowisko w niewykończonym budynku, w którym później powstało Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych. Budynek dzisiaj już jest wykończony, wtedy był w stanie surowym, tylko czerwone mury i stropy betonowe. Myśmy zajęli stanowisko na wysokości pierwszego piętra, mając ponad głową jeszcze jeden strop, który miał nas ewentualnie chronić. Patrzyliśmy na ruchy Niemców od Portu Czerniakowskiego w kierunku do wiaduktu Mostu Poniatowskiego, ponieważ tam jest troszkę skarpa. Oni poniżej skarpy prawie nad samą wodą przechodzili czasami w kierunku do Mostu Poniatowskiego albo do Portu Czerniakowskiego. W pewnym momencie, pamiętam dokładnie ten dzień, to był 12 sierpnia, tego samego dnia przeleciał ponad Warszawą samolot „Mosquito”, szczególny rodzaj samolotu, który bardzo wielkim rajdem ponad Norwegią, Szwecją, na terenie ponad Prusami Wschodnimi doleciał nad Warszawę. Nad Warszawą zrobił zdjęcia, zdjęcia są zachowane i przeleciał w kierunku na południe, do Włoch. Wykonał wielki rajd. Tego dnia, kiedy przelatywał, można powiedzieć, że nieledwie w tych samych godzinach, w których przelatywał, zostałem ranny, ponieważ ustrzelił mnie Niemiec, który wyskoczył zza budynku przystani wioślarskiej i wielce nie celując wystrzelił. W tym czasie zacięła nam się broń, nie mogliśmy otworzyć ognia. Poczułem, że jestem ranny. To było dziwne uczucie, bo to tak się czuło jakby przechodząc koło płotu zaczepiło się rękawem, kurtką, rękawem, marynarką czy swetrem o wystający gwóźdź. Szarpnęło mi ramieniem, opuściłem głowę do dołu, żeby zobaczyć, co to takiego i zobaczyłem na wysokości ramienia, tam jest dziurka, otwór w kurtce, w którą byłem ubrany. Zrobiło mi się byle jak, przyklęknąłem na kolano i w tym momencie z drugiego przyczółka mostowego, od strony Saskiej Kępy – tam były okopane działa niemieckie – ogień działa, był prowadzony na wylot ulicy Wilanowskiej i na kościółek na Solcu. W pewnym momencie oni wstrzymali ogień i następny pocisk uderzył w mur nad głowami moich chłopców, zasypał całe stanowisko enkaemu pyłem ceglanym i cegłami.

Powiedziałem, że jestem ranny, odszedłem.

W ten sposób patrol z noszami przybiegł, ale przecież byłem chodzący, nie pozwoliłem wsadzać się na nosze. Zostałem odprowadzony do szpitala na Czerniakowską róg Rozbrat. W tym szpitalu spędziłem dziesięć dni, ale był w tym okresie komfort polegający na tym, że miałem zrobione prześwietlenie rentgenowskie, które sprawdziło, że nie mam uszkodzonych stawów, że nie miałem wielkiego krwawienia, a więc mam władzę w ręku. Tanim kosztem nastąpił przestrzał barku i po dziesięciu dniach wróciłem do oddziału.

 

Wkrótce potem, w pierwszych dniach września, na Czerniaków zaczęły ściągać oddziały zgrupowania „Radosław”. Dowództwo nad całą dzielnicą przejął „Radosław”. Nastąpiła zmiana rejonów, przekwaterowań. Myśmy przeszli na ulicę Zagórną, jakby na odwody. Oddziały „Radosława” zajęły linię ulicy Ludnej, Solca, Książecej. Na odwodach żeśmy długo się nie cieszyli, dlatego, że to było gdzieś koło 10 września, Niemcy rozpoczęli ostrzeliwanie rejonu Czerniakowa z najcięższej artylerii. To były pociski o średnicy sześćdziesiąt centymetrów. Myśmy to nazywali „Gruba Berta” albo coś takiego. Jak taki pocisk uderzał w dom czteropiętrowy, to zamieniał go w gruz od góry aż do dołu. Nastąpiły szturmy na nasze linie obronne. Nas poderwano i skierowano na róg Łazienkowskiej i Czerniakowskiej, na tereny tak zwanej rektyfikacji, żebyśmy wzmocnili tamte oddziały. Wtedy rozpoczął się szturm na Czerniaków, który trwał trzy, cztery dni bez przerwy, aż do 14 września, kiedy nastąpiła cicha noc. Wtedy się mówiło, że obie strony były śmiertelnie wyczerpane i legły. Zarówno Niemcy, którzy mieli bardzo duże straty w oddziałach, jak i nasze oddziały były śmiertelnie wymęczone iem snu, jedzenia. 14 września oddziały niemieckie już weszły na linię ulicy Zagórnej i zajęły budynek szkoły, w którym mieścił się szpital powstańczy. Tam oczywiście wygarnęli wszystkich powstańców. Tam były nieprzyjemne sceny. Jednych ewakuowano, innych zabrano gdzieś i wywieziono. Linia bojowa zaczęła się na ulicy Zagórnej. W nocy z 14 na 15 września przechodziłem po budynkach, które stoją do dzisiejszego dnia na ulicy Zagórnej. W dwóch budynkach w otwartych oknach, cofnięci trochę od okien, na stołach mieli zainstalowane bronie maszynowe, erkaem, enkaem i czuwali. Mieszkania wewnątrz były rozświetlone pożarami, które tam się wokół rozciągały. Tylko było słychać skry, właśnie skry z pożaru, jak trzaska spalone, załamujące się drewno.

 

Sprawdzałem obie bronie i nad ranem mój dowódca plutonu powiedział, że ma poprowadzić dziesięcioosobowy patrol kanałami na Mokotów, żeby sprawdzić, jakie są warunki ewentualnej ewakuacji oddziałów czerniakowskich. Wszedłem w skład tego patrolu. Było nas dziesięć osób, w tym trzy kobiety. Weszliśmy do włazu kanałowego na ulicy Zagórnej na wysokości ulicy Idkowskiego, to jest na wprost hotelu „Solec”. Tym kanałem przemierzyliśmy w ciągu dziewiętnastu godzin odległość z Zagórnej na ulicę Wiktorską na Mokotowie. Poszliśmy może trasą nie najwłaściwszą, dlatego, że w rezultacie szliśmy pod ulicą Szucha, która była bardzo obstawiona przez Niemców, kawałek Alei Ujazdowskich. We wszystkich włazach mieliśmy tam zapory, przeszkody, wrzucane dyle kanalizacyjne, grube deski i jednocześnie uzbrojone niektóre z tych przeszkód. Z trudem żeśmy się prześlizgiwali i w rezultacie w godzinach popołudniowych, była gdzieś godzina siedemnasta, chcieliśmy za wszelką cenę sprawdzić, jaka to jest lokalizacja. Kiedy się tylko pojawiło troszeczkę światła dziennego, to dowódca postanowił, że któraś z łączniczek znająca teren, a były to dwie dziewczyny, które znały rejon Mokotowa, wyjrzy z włazu, ostrożnie, bo pokrywa włazu była otwarta, żeby zobaczyć, gdzie jesteśmy, w jakim rejonie.
Łączniczka się zawahała, ponieważ w wyjściu kominem, na wysepce, na dole, był kot, który wpadł albo go ktoś wrzucił i nie potrafił wyjść po klamrach do góry. Kocisko było zabiedzone, wystraszone, oczy mu nieledwie wychodziły z czaszki. Była decyzja, żeby kota unieszkodliwić, bo łączniczka nie wejdzie tam. Ja musiałem to zrobić. Pomogłem mu zatopić się w wodzie. Łączniczka wyjrzała i okazało się, że jesteśmy na rogu Rakowieckiej i Puławskiej, a po lewej stronie były zaraz koszary niemieckie, zajęte przez Niemców. Ulice były pustawe, ona tylko krótko wyjrzała, zorientowała się i zaraz zeszła z powrotem. Była godzina siedemnasta. Od tej godziny siedemnastej, po odpoczynku, trwało to jeszcze prawie siedem godzin, łącznie z czasem wypoczywania, że przemieściliśmy się od Rakowieckiej do ulicy Wiktorskiej. Dzisiaj to można idąc chodnikiem wierzchem, ulicą Puławską, przejść w piętnaście minut, myśmy siedem godzin się przemieszczali. Napotkaliśmy też patrol kanałowy ze światłem. Wychyliliśmy się z kanału na ulicy Wioślarskiej. Przejście od kanału z ulicy Puławskiej na Wioślarską było bardzo trudne, bo przekrój kanału liczył już tylko około sześćdziesięciu centymetrów. To już było trzymanie się liny i wślizgiwanie się do góry, bo to był kanał podrzędny. Natomiast te, którymi żeśmy szli poprzednio, to można było iść na pełnej wysokości człowieka.
Kilka włazów, które próbowaliśmy po drodze otwierać, było ogromnie trudno od spodu ruszyć. Na górze dwóch pracowników hakami łapie za pokrywę i ją podnosi. Pokrywa jest bardzo ciężka, bo to jest pokrywy przejezdne, po których samochody mogą przejeżdżać. Ale z dołu podnieść plecami, karkiem taką pokrywę było prawie niemożliwością. Najsilniejsi, którzy wśród nas byli, próbowali, ale nie dali rady. Wyszliśmy na Wiktorskiej, pod numerem 10, tam się mieściła komenda kanałowa na Mokotowie. Tam żeśmy musieli się zameldować. Byliśmy przesłuchani, ja w tym nie uczestniczyłem, tylko dowódca plutonu.
Na drugi dzień zapadła decyzja, to był 17 września, bo weszliśmy 15 września rano, wyszliśmy w nocy z 15 na 16 września, 16 września żeśmy przespali, oskrobali ze wszystkich kanałowych rzeczy i 16 września dostaliśmy przydziały.

Ja, mój kolega peenista i trzy dziewczyny z naszego patrolu zostały skierowane do grochowskiego plutonu peenistów. To był pluton Armii Krajowej „686”. Numer pamiętam do dzisiaj, dokumentacja jest, utrzymujemy kontakty. Tam zostaliśmy skierowani i wcieleni do tego plutonu. Dowódca mojego plutonu został skierowany na czasowe dowództwo placówki na Królikarni na Mokotowie. Czterech pozostałych uznano za niezdolnych do działań, zakwaterowano i musiano wyżywić. Po prostu nie mogła być jakaś osoba, która była niewiadomego pochodzenia. Albo był mieszkaniec jakiegoś domu albo byli ludzie z oddziałów albo byli zwolnieni czasowo i musieli być zakwaterowani i wyżywieni. Oni byli zakwaterowani na ulicy Odyńca i dostawali rację żywnościowe. My, poczynając od 17 września byliśmy w działaniach plutonu na ulicy Puławskiej 103. To jest duży podwójny budynek na wysokości ulicy Odyńca.

Gdzieś 18 września staliśmy na rogu Puławskiej i Odyńca, był pogodny dzień. Zobaczyliśmy wielki, masowy zrzut amerykańskiej floty powietrznej, bo to było sto superfortec, które przeleciały ponad Warszawą. Dokonały wielkiego zrzutu, z którego tylko szczątki dostały się w ręce powstańców, a gros, ponad osiemdziesiąt procent chyba, dostało się na tereny zajęte przez Niemców, ale na pewno nie przez naszych. 18 września to już enklawy, które były opanowane przez powstańców, były bardzo małe, skurczone i wiatr przenosił wszystkie zrzuty, jakie były dokonywane ze stosunkowo dużej wysokości. Tak było dla nich wygodniej. Był to jedyny tak masowy zrzut i jednocześnie tak niefortunny i tak źle pomyślany. Gdyby nadlecieli niżej… Ale to już trudno powiedzieć, co by było gdyby, dlatego, że enklawy, powtarzam, były tak bardzo małe, że nawet samolot przelatując na dużych prędkościach i dokonując zrzutu z małych wysokości, takich na których może się otworzyć spadochron, mógł chybić.


Nastąpił wkrótce szturm na Mokotów i wycofywaliśmy się wzdłuż ulicy Puławskiej w kierunku ulicy Dolnej. Kolejno były to posesje Puławska 97, jeżeli pamiętam, wreszcie posesja przykościelna i kościelna. Mieliśmy obietnicę, że wejdziemy w kanały i przedostaniemy się do Śródmieścia, ale czekaliśmy w nocy z 26 na 27 września, że ewentualnie będziemy wezwani do wejścia do kanałów. Byliśmy wtedy na posesji na rogu ulicy Dolnej i Puławskiej.

Było stosunkowo cicho po szturmach i wreszcie koło godziny trzeciej, czwartej nad ranem dowiedzieliśmy się, że nici z kanałów, zostajemy na Mokotowie i z powrotem zajmujemy pozycje. Nie było to dobrze, bo byliśmy już i bardzo głodni i pozbawieni amunicji i środków obrony. Jak żeśmy przechodzili na pozycje, zobaczyliśmy nagle, to był dzień 27 września, że już są wywieszane białe flagi. Okazało się, że było już po rozmowach kapitulacyjnych i było wiadome, że ci, co poszli kanałami, to poszli. Niektórzy bardzo źle trafili, dlatego, że w okolicach ulicy Dworkowej Niemcy bardzo dużą ilość powstańców wyciągnęli z kanałów. W kanałach powstał tłok, zator i ludzie woleli wychodzić byle gdzie, nawet do Niemców, żeby nie przebywać nadal w zatłoczonych kanałach. Tam było dużo ofiar śmiertelnych. Widząc, że już jest kapitulacja myśmy, jak kto mógł, tak się rozmundurował. Byłem prawie całkiem w wojskowych, niemieckich częściach ubioru – spodnie niemieckie, kurtka, tak zwana panterka, hełm niemiecki. Poprosiłem jedną panią przy zabudowaniach kościelnych, czy przypadkiem nie miałaby czegoś do przebrania się. Dała mi po mężu drelichy, wyprane, połatane, używane, ale czyste. Przemundurowałem się, założyłem drelichy na jedną koszulę i jeszcze miałem pół koca, żeby ocieplić się dodatkowo. Wszystkie części mundurowe łącznie z hełmem ukryłem w gruzach kościoła św. Marcina na ulicy Puławskiej róg Dolnej. I tak czekaliśmy, widząc jak niektóre oddziały jeszcze próbują jakichś działań. Przeskakiwali, szukali sobie miejsca, a niektóre oddziały już stały uszeregowane. Widzieliśmy, jak ich Niemcy zabierali w całych plutonach, w oddziałkach. Postanowiłem wyjść z Warszawy wśród cywilów, ale wyglądałem bardzo podejrzanie. Jednak Niemcom specjalnie nie zależało. Przez odchylenie się tylko uniknąłem uderzenia w twarz, bo był do mnie skierowany okrzyk: Du bist Banditen! Tylko mała obcierka po twarzy poszła i tak zostałem skierowany przez Niemców do zasypywania dużych, głębokich wykopów, rowów przeciwczołgowych. To było na ulicy Różanej, przy Puławskiej. Stamtąd nas pognali na teren Wyścigów Konnych. Rzeczy, które zapamiętałem, a które nie bardzo się podobały, to na przykład, że obok wyczyszczonego, błyszczącego żandarma niemieckiego zobaczyłem również granatowego policjanta, którego mundur też nie był porwany, poszarpany, tylko czysty. Nas, potłuczonych, poobijanych, wygłodzonych popędzono na teren Wyścigów Konnych i tam wsadzono do boksów po koniach, do stajni. Z kolegą nie bardzo chciałem, bo tam było bardzo czuć końskim moczem, żeśmy na rampie kolejowej znaleźli kawałek drzwi, ochronili się, osłonili się, jakieś materace słomiane i żeśmy zostali na rampie. Rano przyjechały wagony na bocznicę kolejową na teren Wyścigów i zabrały nas do Pruszkowa.

 

W Pruszkowie przebywaliśmy od 27 września do 4 października, to jest mniej więcej tydzień czasu. To był okres, kiedy byłem już przemieszczany przez Niemców z terenu Wyścigów do obozu pruszkowskiego i stamtąd zostałem 4 października wywieziony w transporcie warszawskich kolejarzy i tramwajarzy. To były transporty wraz z rodzinami. Niektórzy jechali z małymi dziećmi.

Cała Warszawa była opróżniona. I tak się znalazłem przez Poznań, Berlin, Halle, Monachium aż pod Alpami w miejscowości Wergl koło Ingolstadtu.

Znalazłem się w drelichach, w byle jakich butach, koszuli, ale bez żadnej innej sztuki bieliźnianej i z połówką koca, a śnieg był po kolana. Tam trochę tak szczęśliwie było, bo jednym z funkcyjnych obozu przejściowego w miejscowości Wergl był Chorwat. Chorwaci trochę kolaborowali z Niemcami, i ten Chorwat, o dziwo, był do nas dobrze nastawiony. Wiedział, skąd pochodzimy, kim jesteśmy. Stamtąd nas kolej niemiecka rozwoziła we wszystkich kierunkach po stacjach, po jednostkach robót drogowych. Zostałem przewieziony w okolice Monachium. Byłem mniej więcej pośrodku, między Monachium a Augsburgiem, to była miejscowość Geltendorf. To było skrzyżowanie torów północ-południe, wschód-zachód, czyli stacja o większym znaczeniu. Tam była jednostka robót torowych i zostałem skierowany do robót torowych. Tak się zaczęła moja niewola w obozie niemieckim.


  • Powróćmy jeszcze na chwilę do czasów Powstania. Chciałam zapytać, jak ludność cywilna przyjmowała walkę pańskiego oddziału?


Wspaniale! Od pierwszego dnia aż do ostatniego, do końca. Mam również wspomnienia negatywne, ale całkowicie tych ludzi usprawiedliwiam. W szpitalach, gdzie obok powstańców znajdowała się również ludność cywilna, korzystała również z gestów ze strony jednostek wojskowych, ze strony żołnierzy. Po wyjściu ze szpitala dostałem zatrzymane dla mnie przez chłopców pudło mleka w proszku. To była duża puszka, chyba dwa i pół kilograma świeżego mleka w proszku, to znaczy puszka nie otwarta, nie używana. Z tą puszką, z częściami, które były w zrzutach, na przykład ciepłe, długie, wysokie skarpety czy pończochy, żeśmy się dowiedzieli, że to były lotnicze części ubioru, ze zrzutów. Z tym zaszedłem do szpitala. Pielęgniarka zaprowadziła mnie do podziemi, tam były matki z noworodkami i to pudło dałem na rzecz matek. To były gesty niewielkie, ale liczące się.
Nastrój ludności cywilnej był absolutnie poprawny i absolutnie solidarny. Ludność cywilna zresztą ponosząc ciężary tego wszystkiego, pracowała bardzo w pralniach, w jadalniach, przy kopaniu, pilnowaniu i eksploatacji studni. Negatywnym momentem, którego doznałem, to było tylko wtedy, kiedy poderwano nas alarmem z ulicy Zagórnej, w czasie kiedy zaczęły się szturmy na Czerniaków i myśmy przebiegali na ulicę Łazienkowską przez tereny zabudowane. Tam były budynki, które były zrujnowane „Grubymi Bertami”. Pamiętam jednego mieszkańca takiego budynku, który wyklinał nas bardzo mocno, dlatego, że tam, w tym budynku, stracił rodzinę. Tam byli zasypani. On był bardzo umęczony pracą, nie panował nad sobą i bardzo nam złorzeczył. Na pewno musiały się zdarzyć takie przypadki, że niektórzy czuli się bardzo poszkodowani i swoją złość próbowali wyładować na oddziałach wojskowych. Ogólnie biorąc była pełna dyscyplina i duża harmonia między ludnością cywilną a oddziałami walczącymi.

 


  • Jak wyglądało pana życie codzienne w trakcie Powstania - chodzi mi o żywność, noclegi, higienę?


Tymi sprawami żołnierz się nie zajmował. Wszystko się dostawało. Jadło się to, co było sporządzane. W miarę upływu Powstania, w miarę kolejnych, następnych dni, sprawa z żywnością się pogarszała, ale na Czerniakowie, tam gdzie myśmy byli, jeszcze istniały ogródeczki, pomidory, warzywa. Byliśmy w dzielnicy względnie przyjaznej, jeżeli chodzi o wyżywienie. Poza tym były tam duże, obszerne magazyny „Społem”, magazyny żywnościowe. Były tam mleko w proszku, landryny, konserwy, ale wszystko to było pod kontrolą wojska i było rozdzielane. Myśmy dawali do Śródmieścia jakieś zaopatrzenie prowiantem, a ze Śródmieścia otrzymywaliśmy inne rzeczy, na przykład ziarno albo mąkę do wypieku chleba. Wymiana między dzielnicami miała miejsce.
W czasie Powstania sławne były zakłady Haberbuscha, które mieściły się w Śródmieściu. Tam były ogromne składy ziarna, zboża, jęczmienia. Ziarno było przenoszone workami przez drużyny, sekcje według rozdzielników, pod kontrolą, do najodleglejszych dzielnic. Chleb był z gruba mielony, ale jeszcze na początku dość dobry. W miarę upływu czasu, później pogarszał się, bo różne rzeczy były dosypywane, a to kasza, jakaś mąka z kaszy, żeby powstał chleb. Praktycznie można powiedzieć, że do momentu przejścia na Mokotów specjalnie nie odczuwało się głodu. Natomiast przykre mogły być tylko momenty takie, kiedy dwie albo trzy doby pozostawało się w ogniu, na linii, że było się wtedy nie dojedzonym, nie napitym, choć próbowano dostarczać tam, nawet na odległe miejsce, placówki jakieś pożywienie, a to kawę, a to herbatę, a to jakieś płyny i coś do zjedzenia.
Na Czerniakowie były jeszcze przypadki, że był koń, z którego już nie dało się robić innego użytku, to poszedł na mięso. Jadłem zupę fasolową z koniną. To był przecież na owe czasy rarytas. Później z jedzeniem było coraz bardziej przykro, tak że można powiedzieć, że od 10 września, kiedy nastąpiły szturmy na Czerniaków, to nawet spokojnie strawy ugotować się nie dawało. Do 15 września, pięć dni, prawie tydzień, to był suchy prowiant, coś takiego, żeby można było złapać, przegryźć, pożywić tylko, zaspokoić pierwszy głód. Później na Mokotowie jeszcze było jedzenie w pierwszych dniach, dopiero później zaczął się głód. Na Mokotowie miałem przypadek, że przechodząc z jednej posesji na drugą, byliśmy na Puławskiej pod numerem 97, byliśmy głodni. Od dwóch czy trzech dni nic żeśmy nie jedli. Ktoś nam powiedział z sąsiadów, że jedna pani to ma jakieś zapasy. Myśmy do tej pani poszli i powiedzieli, żeby się z nami podzieliła, bo jutro już tu będą Niemcy, a my jesteśmy głodni. Była na razie oporna, ale powiedzieliśmy, że jeżeli sama się nie zdecyduje, to będziemy szukali. Ona powiedziała: „To odgarnijcie tam węgiel”. Myśmy w jej piwnicy odgarnęli węgiel i spod węgla wyjęli słój upchanego masła. Masło upchane, trzymane po ciemku i w chłodnej temperaturze nie było zjełczałe. Mieliśmy suche skórki, które jeszcze ktoś dał i skórkami żeśmy trochę mazali masło i pożywiali się. To była namiastka jedzenia. Byliśmy głodni.


  • Jak wyglądały pańskie kontakty z najbliższymi w czasie Powstania?


Nie miałem żadnych kontaktów, bo mieszkałem na Pradze, na Grochowie. Mieszkałem wówczas na ulicy Grochowskiej, naprzeciwko Instytutu Weterynarii. Ostatni raz byłem w domu 1 sierpnia przedpołudniem. Wtedy już wiedziałem, że moje miejsce jest po tamtej stronie Wisły. Wziąłem sobie trochę prowiantu z domu, chleba, mydła, trochę zmian bielizny. Z matką się pożegnałem. Rodzice wiedzieli, że jestem w konspiracji, bo trudno było dwa lata być w konspiracji, żeby rodzice nie wiedzieli. Był taki moment, kiedy się żachnęli i powiedzieli: „Jak to? Dlaczego?” Mówię: „Stało się”. Pytają: „Dlaczego?” Odpowiadam: „Jeżeli nie znajdę w domu oparcia, to zmuszony jestem wyjść z domu. Idę do lasu”. Takie były sprawy.
Później już była pomoc, opieka i współdziałanie dla celów konspiracji. Pożegnałem się z matką w dniu 1 sierpnia. Dowiedziałem się, że ojciec jest w Warszawie.

Ojciec mnie szukał, przechodząc z Woli do Śródmieścia był na Kruczej, był na Nowym Świecie u mojego brata, bo stamtąd pożyczyłem rower, którym przejechałem most i tym rowerem wróciłem. Oddałem mu rower i poszedłem na swoją kwaterę. Ale on nie wiedział, gdzie jest moja kwatera. Ojciec mnie nie znalazł, wrócił na Wolę i w pierwszych dniach sierpnia, 6 czy 7 sierpnia został zabrany przez Niemców na ulicy Chłodnej, Chłodną poprowadzony na Wolską. Znalazł się wśród ogromnej rzeszy ludzi, jaką wtedy wyprowadzono z ulicy Chłodnej, Wolskiej, z pobliskich ulic. Ktoś nam później opowiadał, że widział ojca. Ci mężczyźni zostali rozstrzelani i spaleni. Mój ojciec mając wówczas lat pięćdziesiąt cztery, został rozstrzelany i spalony na Woli. Jako pamiątka jest duży pomnik „Polegli Niepokonani”.


Pierwszą wiadomość, jaką mogłem przesłać do domu, to zaryzykowałem, kiedy byłem już w Niemczech. Dostałem kartę pocztową, napisałem na karcie adres do brata w Krakowie, bo wiedziałem, że Kraków jest jeszcze w rękach niemieckich. Napisałem, że jestem żywy, cały, przebywam w okolicy, chyba napisałem w jakiej okolicy i adres. Nie wiedziałem dokładnie adresu, napisałem, że to jest dzielnica Krakowa, nazwisko napisałem, napisałem orientacyjnie: „gdzieś wzdłuż torów”. Listonosz, tak byli wrażliwi ludzie wtedy, że czytając nazwisko i opis trasy, on dostał się do brata i w grudniu jeszcze przekazał mu wiadomość ode mnie. Jak ofensywa ruszyła, to znów nastąpiła komunikacja między Krakowem a Warszawą i brat, to mój brat cioteczny, wiadomość przekazał do domu, że przeżyłem, jestem w Niemczech. Nie korespondując, nie dowiadując się, w pierwszym możliwym terminie wróciłem do kraju. To był niestety już koniec 1945 roku. Myśmy wyrazili gotowość wcześniejszego powrotu, bo niektórzy z moich kolegów wybierali się do Włoch, do Drugiego Korpusu Andersa, niektórzy się wybierali gdzieś indziej, a ja chciałem koniecznie jak najszybciej wracać do domu, podjąć naukę i pomóc ewentualnie rodzicom. Dotarłem dopiero w grudniu 1945.

Trzeba jeszcze parę słów powiedzieć na temat mojej pracy, jaką miałem w Niemczech. Ponieważ upodobał mnie sobie trochę pan inżynier, kierownik tego rejonu, rad był zatrzymać mnie na terenie stacji, żeby mi tam dać jakąś pracę. Funkcja, do której ewentualnie chciał mnie przydzielić, to polegała na tym, że się jeździło wózkiem akumulatorowym po peronach i rozdzielało przesyłki kolejowe na perony odpowiednio do pociągów, które miały nadchodzić i oddawało się przesyłki i przyjmowało się przesyłki. Trzeba było mieć opanowany język niemiecki nie tylko w słowie, ale i w piśmie, i to pismo jeszcze dodatkowo gotyckie. To już przekraczało moje możliwości ówczesne i powiedział, że niestety zmuszony jest przekazać mnie do robót torowych. Roboty torowe odbywały się niezależnie od pogody, a zbliżała się zima, właściwie zima już tam była. Niemcy nas umundurowali troszkę, bo mówiłem, że byłem tak nędznie odziany. Dostałem umundurowanie, dostałem długi płaszcz, było mi cieplej, dostałem drewniaki. Pracowałem na torach przy budowie, wymianie szyn kolejowych, przy budowie torów, budowie bocznic.
Co się zdarzyło w styczniu? Przeciwko Augsburgowi były skierowane ogromne bombardowania, to jest na terenie stacji kolejowej Augsburg, a tam był tylko wlot i wylot, nie było rozjazdów. Na terenie stacji w Augsburgu było dziewiętnaście torów i wszystkie przy masowym bombardowaniu, jakie tam miało miejsce, zostały przerwane. Niemcy wtedy, jak zawsze, organizacyjnie sobie radzili. Zewsząd wokół Augsburga pościągali brygady do robót. Jeździłem trzydzieści, czterdzieści kilometrów dzień w dzień. Wstawaliśmy o trzeciej rano, o czwartej wsiadaliśmy do pociągów roboczych i dojeżdżaliśmy na miejsce. Tam żeśmy zasypywali leje, rozciągali jarzma szyn połączonych podkładami kolejowymi i próbowaliśmy uruchomić. Dopiero po jednej dobie został uruchomiony jeden tor, którym można było przejechać z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód. Ten tor stał się roboczym, że dowoził materiały i dowoził jednostki pracujące. Tam żeśmy przez kilka dni pracowali.
Praca na torach była ciężka. W początkach, jak dano mi widły, żeby nabierać tłuczeń, którym się podsypywało podkłady, to nie potrafiłem sobie poradzić. Jak wsadzałem widły w tłuczeń, to tłuczeń rozsadzał zęby, widły się opierały i dalej nie wchodziły. Ci, którzy już tam byli i wiedzieli, jak to się pracuje, zaczęli mnie życzliwie pouczać. Mimo, że nie chciałem się absolutnie przepracować dla Niemców, to przez pierwsze dwa tygodnie miałem nadgarstki popuchnięte, obrzmiałe od wysiłku. Nie byłem przyzwyczajony do takich robót. Później mnie nauczono, widły muszą być trzymane daleko jedną ręką, a drugą bardzo blisko i oparte o kolano. Kolanem się wstrząsa i widły wchodzą w tłuczeń i nie opierają się. Wszystkiego można było się nauczyć. Najlepiej było brać całkiem od spodu. Budowaliśmy tory i pamiętam jedną przygodę, która mi się zdarzyła i którą zapamiętałem na całe życie. Mianowicie, krótkie odcinki szyn żeśmy zastępowali długimi i te, które zostały wzdłuż torów ładowaliśmy na lory, żeby Niemcy mogli je zawieźć. Pracowaliśmy zawsze w ten sposób, że nas Polaków było około dziesięciu, dwunastu, natomiast jeńców radzieckich było około osiemdziesięciu, stu. Cała filia obozu jenieckiego liczyła około stu osiemdziesięciu ludzi. Zawsze sześćdziesięciu czy osiemdziesięciu zostawało wewnątrz filii obozu. Jedni byli chorzy, inni przygotowywali, czyścili, takie mieli roboty w filii. Reszta pracowała z nami na torach. To oni zabierali na swoich plecach posiłki przygotowane w swojej filii obozu jenieckiego. To były bańki termosowe zakładane na plecy, gdzie mieściło się trzydzieści litrów czy czterdzieści litrów rzadkiej zupy. Inni nieśli kosz z pieczywem. Tak żeśmy się żywili tam w trakcie robót, bo nie wracaliśmy na obiady, szliśmy wiele kilometrów nieraz w odległości od miejsca, w którym żeśmy przebywali.
Zapamiętałem moment, jak Niemiec obstawił nas łącznie z jeńcami ruskimi wzdłuż szyn i staliśmy bark w bark, tak że dotykaliśmy się ramionami. Mieliśmy chwycić szynę i na komendę podnieść do kolan, do ramion i przejść i wrzucić na lorę, na wagon płaski. Niemiec wydawał komendy, starszy był majster, doświadczony, majster kolejarski, miał pięćdziesiąt pięć, prawie sześćdziesiąt lat i cały poczerwieniał, dlatego że trzykrotnie wydawał komendę, i szyna ani drgnęła. Purpurowy się zrobił i wziął co drugiego wyrzucił. Została tylko połowa. Pamiętam, że wtedy, kiedy została połowa, to za pierwszą komendą szyna ruszyła się do góry, poszła do ramion i wrzucaliśmy ją na lorę. Okazuje się, że wtedy kiedy odpowiedzialność staje się większa, to i mobilizacja do czynu, do działania jest większa, a jak jest za dużo ludzi, to wtedy sobie myślę, że po co mam dźwigać, kiedy ten obok podniesie. Jeden tak myśli o drugim, drugi o trzecim, czwartym i szyna leżała na ziemi. Trzy razy wydawał komendę, szyna ani drgnęła, ruszyła jak ślimak, ale nie poszła do góry, a jak rozdzielił, to na każdego przypadło, sześćdziesiąt, osiemdziesiąt centymetrów szyny. Dorosły człowiek taki ciężar podniesie. Na sygnał, na tempo, za pierwszą wydaną komendą szyna poszła do góry. Zapamiętałem to na całe życie, jak bardzo wzrasta odpowiedzialność, jeżeli się ją rozkłada na mniejszą, nieliczną gromadę.

  • Jak długo był pan w obozie?


Znalazłem się tam tuż po Powstaniu, biorąc pod uwagę pobyt w Pruszkowie, październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec, kwiecień… wtedy tereny te zajęła najprzód armia sławnego generała Pattona, armia amerykańska. Zajęła i przeszła. Na teren, gdzie byłem, weszły czasowo armie francuskie. Najczęściej w armiach francuskich byli ludzie z Algierii, z francuskiej Afryki, ale później znowu tam byli Amerykanie. To był kwiecień.

W tym czasie przeniosłem się do Augsburga, bo mi mała miejscowość nie bardzo odpowiadała, a tam było większe skupisko i tam było więcej informacji i wszystkiego. Odległość tą, około czterdziestu kilometrów, pokonałem na rowerze.
Miałem nieprzyjemną przygodę – tak jak Niemcy zabrali wiele rzeczy, które należały do nas, tak ja zabrałem na stacji kolejowej rower, który należał do jakichś Niemców. Ale, że środowisko było nieliczne i oni się zorientowali, to przyszli do naszego podoboziku i błagali, żeby im oddać rower, bo oni jeżdżą po trzy, po pięć kilometrów, zaopatrują się, a to jest jedyny środek lokomocji. Trochę się opierałem, ponieważ powiedziałem, że on mnie jest bardzo potrzebny. Ale, żeby nie zadrażniać sprawy powiedzieli, że oni dadzą inny rower i dali taki, że przejechałem trasę, a na ulicach Augsburga wjeżdżając na krawężnik chodnika złamałem koło, bo było przerdzewiałe. Był stary grat, ale do Augsburga dojechałem.

W Augsburgu zostałem już i zgłaszając chęć powrotu do kraju czekałem na to, żeby wrócić. Okazuje się, że to było w planie. Oni wcale nie wypuszczali mężczyzn na wschód, bo już się zaczął okres zimnej wojny. Trzymali mężczyzn, nie puszczając ich. Tylko ci, którzy w pierwszym okresie przedostali się, dostawali się do kraju. A myśmy musieli czekać na zorganizowanie transportu aż do listopada i dopiero listopad-grudzień 1945 roku wróciłem do kraju.
Z miejsca podjąłem studia u Wawelberga i wtedy pan, przedtem dyrektor, a wtedy już rektor powiedział, czy ja maturę. Powiedziałem: „Nie. Mam wojnę. Wracam z niewoli”. Odpowiedział: „Jak będzie pan miał maturę, proszę się zgłosić”. Poszedłem, złożyłem podanie do Ministerstwa Oświaty, że byłem słuchaczem tej szkoły w 1943, 1944 roku, że wróciłem chcąc podjąć naukę, że mam taką przeszkodę. Dostałem pismo, że mają mnie przyjąć, to były wiadome sprawy, a maturę zdam. Zostałem przyjęty, musiałem dorobić niektóre przedmioty, zdawałem je na Rakowieckiej w Liceum Rejtana i na podstawie przedmiotów zaliczonych z okresu okupacji dostałem weryfikację świadectwa dojrzałości i to świadectwo dojrzałości mogłem wtedy już przedstawić na uczelni.

  • Czy pańskie przeżycia z Powstania rzutowały w jakiś sposób na pańskie dalsze życie? Czy często nachodziły pana jakieś wspomnienia?


Do pewnego stopnia można powiedzieć tak, bo podstawowym uczuciem była potrzeba więzi z tymi ludźmi, którzy przeżyli Powstanie. Od pierwszych lat, od pierwszych miesięcy, myśmy stanowili coś w rodzaju rodziny, jak bracia, siostry, kuzyni. Spotykaliśmy się, na razie jeszcze nieformalnie, a później powstały możliwości spotykania się w środowiskach i w działalności kombatanckiej. Byłem przez pewien czas wiceprzewodniczącym, a później przewodniczącym Żołnierzy Zgrupowania „Kryska”. Znałem swoje środowisko i byłem zawsze zainteresowany sprawą, która wiązała się z historią powstania tego zgrupowania, ludźmi wchodzącymi w skład poszczególnych oddziałów. Tak upływał okres popowstaniowy i powojenny aż do dzisiejszego dnia.

  • Powracając do kwestii Powstania, chciałam zadać jeszcze ważne pytanie, być może trudne. Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z okresu Powstania?


Najprzykrzejsze ? Chyba to była konieczność oddania się w ręce Niemców, bo od pierwszego dnia Powstania wszystko, co miało miejsce, było radosne, było przyjazne, miłe, nie wyłączając przypadków, że było się głodnym, a czasami było się mocno zagrożonym. Ale najbardziej przykrym momentem była świadomość, że wszystko się skończyło, ale nie tak, jak się chciało i że teraz trzeba oddać się w ręce Niemców. Ale inne przypadki to nie były specjalnie tragiczne. Pamiętam jeden z fragmentów Powstania, kiedy leżeliśmy na dachu Gimnazjum Królowej Jadwigi. Ponad dachem, nad którym żeśmy leżeli, była dziura wybita w murze, przez którą dostaliśmy się na dach. Granatów mieliśmy pod dostatkiem i tam były przygotowywane dla nas żagwie, polana z główką owiniętą szmatami, nasycone, zapalone i myśmy to rzucali na dziedziniec. Wówczas Gimnazjum Królowej Jadwigi było w kształcie litery C, otwarte od Wiejskiej, ale zamknięte od Placu Trzech Krzyży, Alej Ujazdowskich. Dzisiaj pozostała tylko jego oficyna, która przylega do budynków stojących przy Alejach Ujazdowskich. Myśmy byli na dachu oficyny i rzucaliśmy granatami na podwórze i w okna. Kiedyś, przy dużym zamachu, żagiew zaczepiła o mur, wypadła z ręki i poleciała na połać dachową. Z drugiej strony Wiejskiej było kino, które przed wojną nazywało się „Napoleon”, a w czasie okupacji „Apollo”. Na wysokości Dużej, naszego dachu, ulokowali się Niemcy i strzelali w kierunku do nas. Nie wiedząc jeszcze, że tam są czynne stanowiska ogniowe, poderwałem się, jak zobaczyłem żagiew, że tam leży parę metrów od tego i przebiegłem po dachu i nogą strąciłem żagiew na podwórze i wróciłem. W tym momencie padły strzały, jakoś ocalałem, ale jeden z kolegów dostał powierzchowną ranę, przecięło mu spodnie i rozcięło kawałek nogi, ale niegroźnie. To były takie przyjemne i nieprzyjemne rzeczy.

  • Po zakończeniu wojny wrócił pan do kraju, kontynuował pan naukę, a czy był pan w jakiś sposób represjonowany przez nowe władze?


O dziwo, w sposób widoczny, namacalny, nie, choć od pierwszej chwili, od pierwszych życiorysów, jakie przyszło napisać, ani na moment nigdy nie kryłem swojej przynależności konspiracyjnej i swojej działalności w konspiracji i w czasie Powstania. Zawsze pisałem to wprost. Mimo to, na uczelni byłem delegatem z mojego roku do Towarzystwa Bratniej Pomocy. Ona pomagała utrzymać się biedniejszym studentom, pomagała zaopatrzyć się w materiały. Byłem delegatem ze swojego roku. Później wstąpiłem do organizowanego kółka studentów, koła lotniczego Szkoły Wawelberga i Rotwanda. Już wpisałem się jako kandydat na studiowanie na kierunku lotniczym i zostałem członkiem tego koła. Po pewnym czasie, jak się zmieniały roczniki, zostałem wiceprezesem tego koła, a później prezesem tego koła. Koło liczyło kilkadziesiąt osób. Miało dwa samochody, łazika wojskowego „Willisa” i dużą ciężarówkę i miało kilka własnych szybowców. Później to wszystko przekazało się na rzecz aeroklubu i rozpoczęło się również dla mnie latanie. Byłem szybownikiem. Latałem od 1946 roku do 1952 roku. Później konieczność zajęcia się szkołą, życiem, rodziną spowodowała, że musiałem porzucić ten piękny sport. Później już nie można było wrócić, nie było tak łatwo.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego może nikt dotąd nie powiedział?


Mógłbym jeszcze coś powiedzieć.

Kiedy leżałem w szpitalu, na terenie Czerniakowa przychodzili fotoreporterzy wojskowych agencji fotograficznych, robili zdjęcia. Do mojego łóżka przyszło dwóch panów w panterkach z aparatami fotograficznymi, bo przyprowadziła ich pielęgniarka, która się mną opiekowała, tym pokojem, że to właśnie świeżo przyprowadzony. Zrobili krótki wywiad, zdjęcia i poszli. Ale o dziwo, we wszystkich materiałach powojennych, choć część zdjęć wykonanych na terenie Czerniakowa znalazła się, to jednak nie wszystkie, niektóre przepadły. Widocznie i to moje zdjęcie w bieliźnie szpitalnej przepadło i nie ma takiego zdjęcia, żebym mógł powiedzieć: „O! To jestem ja”.

 

Natomiast jeszcze jedną bardzo miłą rzeczą było to, że w czasie mojej nieobecności w plutonie, kiedy leżałem w szpitalu, a powtarzam, dziesięć dni leżałem, moi koledzy, którzy mnie odwiedzali, przyprowadzili nową łączniczkę, która została przydzielona do naszego plutonu. Ona była łączniczką w Dwudziestej Czwartej Kompanii. Przydzielono ją jednak do naszego plutonu, ponieważ był dużym plutonem i miał spore potrzeby. Czuła się zagubiona. Przyprowadzili ją do szpitala do mnie i pokazali jej: „To jest podchorąży Grej”. Spojrzałem, ona miała niebieskie oczy. Ta łączniczka została moją żoną.

Pobraliśmy się w 1952 roku, a więc nie tak wcześnie. Dla mnie to były studia, szybownictwo, później dopiero ożenek. Pobraliśmy się. Mamy dwóch wspaniałych chłopców. Przeżyliśmy razem z żoną pięćdziesiąt dwa lata w największym zrozumieniu i harmonii, a w ubiegłym roku żona odeszła. Nie poradziła sobie z chorobą nowotworową. Chora była przez dziewięć lat. Było leczenie szpitalne, była chemia, były różne zabiegi, nie poradziła sobie i wreszcie w ubiegłym roku odeszła. Bardzo mi jej szkoda, żal.

  • Od momentu zakończenia Powstania do dnia dzisiejszego toczy się wiele sporów dotyczących tego, czy Powstanie miało sens. Co pan sądzi o tych dyskusjach?


Jestem absolutnie od początku i zawsze będę po stronie tych, którzy rozumieli konieczność wybuchu Powstania. Proszę sobie wyobrazić miasto, stolicę, łącznie z elementem, który napłynął, a było bardzo wielu, którzy przybyli do Warszawy do rodzin, do znajomych, bo byli wysiedleni, wyrzuceni z zachodu, wszędzie, gdzie się dało. Warszawa liczyła prawie półtora miliona albo może przekraczała tę liczbę ludności. Proszę sobie wyobrazić takie miasto, które od 1939 roku pozostaje w konspiracji, buduje konspirację, jest ośrodkiem promieniującym na kraj i kształci kadry młodych, jutro przyszłych żołnierzy. Jak można sobie wyobrazić, żeby miało nie dojść, w chwili, którą się uważa za właściwą, do jakiegoś czynu zbrojnego? Gdyby dowódcy tego nie powiedzieli, rozpocząłby się jakiś chaos, jakieś samowolne działania, bo niektórzy ludzie mieli broń przy sobie. To było rzeczą wykluczoną, a ponieważ względy polityczne również przemawiały za tym, dlatego, że w czasie, kiedy w Warszawie wybuchło Powstanie, to już wiadomą rzeczą stały się represje na Wschodzie, a to zajścia, które miały miejsce w Wilnie, a to w rejonie Lublina, a to na Wołyniu. Dla nas było rzeczą jasną, konieczną, że musimy zamanifestować swoją obecność, swoje istnienie, działalność i swój interes narodowy. I dlatego wcale się nie dziwię, że Powstanie wybuchło. Najlepszy dowód, że ta armia liczyła około pięćdziesiąt tysięcy ludzi i że składała się absolutnie z ochotników, nie z naboru, z poboru, z powołania, z nakazu, ochotników. Czyli chęć była powszechna, a kombinacje najróżniejsze, że a może później, a może wcześniej. A co z tego, jeżeli Powstanie wybuchło 1 sierpnia, a 13 września wojska radzieckie zajęły tereny Pragi i nie chciały rzucić nawet kamieniem w kierunku do Niemców. Wszystkie te działania były ślamazarne.

Nawet zamanifestowanie pomocy, jaka była w postaci zrzutów, to było też tylko manifestacją, bo parę kukuruźników, które przeleciały ponad dachami i zrzucały worami to, żeby się rozbiło, pogięło, połamało. Zresztą też korzystałem ze zrzutów, bo w ostatniej fazie na Mokotowie byłem dowódcą granatnika. To był granatnik ze zrzutów. Była rusznica przeciwpancerna ze zrzutów. Dano mi wybór, albo rusznicę albo granatnik. Zdecydowałem wziąć granatnik. Jak wystrzelałem pociski, to już pozostała tylko rura.

Nie dziwię się wcale, że Powstanie wybuchło i jestem jego orędownikiem. Z każdym jestem gotów dyskutować na ten temat, a największy argument widzę w tym, że to była armia w Warszawie. Prawda, nie dozbrojona, ale chętna i gotowa. Jest tylko rzeczą dziwną, jak sojusznik, wówczas aliant, stojący za Wisłą, nie miał woli, a wręcz miał silną wolę nie pomóc, tylko patrzeć. Tak było. Gdyby cokolwiek pomógł, Polska nie byłaby inna jak była, nic by tego nie zmieniło. Popadłaby niestety zostawiona, zagubiona, w ten okres, w którym była, a który myśmy nazywali Peerelem. Tyle wiem i tak rozumiem Powstanie.

  • Dziękuję panu bardzo za wywiad.


I ja dziękuję.

Warszawa, 06 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Waśniewska

Kontynuacja wywiadu ( 02 października 2006 roku)

Eugeniusz Wójcik, pseudonim „Grey”. [Stopień w Powstaniu] kapral podchorąży, absolwent „Agrykoli”, podchorążówki Szarych Szeregów. Walczyłem w zgrupowaniu „Kryska”, byłem tam członkiem ochotniczego plutonu. Z panem Eugeniuszem przeprowadzaliśmy już wcześniej wywiad, w czasie, którego opowiadał o swojej drodze do konspiracji, swoim udziale w Powstaniu. W czasie dzisiejszego wywiadu skupimy się na walkach zgrupowania „Kryska”.

  • Jak liczne było wasze zgrupowanie w momencie rozpoczęcia Powstania?


Zgrupowanie „Kryska” było oddziałem w Drugim Rejonie Pierwszego Obwodu Południe. Pierwszy Obwód to Obwód Śródmieście, a Południe, dlatego że Pierwszy Obwód siłą rzeczy został podzielony Alejami Jerozolimski na północ i południe. W Pierwszym Obwodzie były cztery rejony: rejon pierwszy i czwarty północny, rejon drugi i trzeci w południowym Śródmieściu. Moje oddziały walczyły na terenie Drugiego Rejonu, podobwodu Śródmieście. Chciałbym powiedzieć, że znalazłem się całkowicie jako ochotnik w zgrupowaniu, a koleje losu były następujące – byłem zakwaterowany w lokalu wyczekiwania na ulicy Nowogrodzkiej pod numerem 18. Byłem w składzie 3. plutonu 3. kompanii batalionu „Zośka”. Mój rodowód to Szare Szeregi z terenu Pragi, ściślej, byłem przybocznym hufcowego hufca Bojowych Szkół na Grochowie. Później, w miarę jak przyrastało lat, stałem się starszy, w ramach reorganizacji szaroszeregowej, kwalifikowałem się do Grup Szturmowych.
Zostałem skierowany w końcu 1943 roku do podchorążówki, ukończyłem ją w stopniu kaprala w czerwcu 1944 roku. Poczynając od marca, wchodziłem w skład praskiego plutonu Grup Szturmowych, byłem zastępcą dowódcy drużyny. Pluton ten był nieszczęśliwie zakwaterowany na terenie Warszawy, bo miał przydział do batalionu „Zośka”, ale lokale kwaterunkowe dla naszego plutonu były rozrzucone od Placu Zbawiciela przez ulicę Nowogrodzką aż hen ku Żelaznej i Chłodnej. W związku z tym miałem umówione spotkania ze swoim drużynowym, który z kolei łączył się z dowódcą plutonu. Spotkania były dwukrotnie w ciągu dnia – o godzinie dziewiątej rano i piętnastej. Przez pierwsze trzy, cztery dni (poczynając od piątku) spotykaliśmy się regularnie na Placu Elektoralnym przy obecnym hotelu (wtedy też chyba był hotel na rogu Żabiej i Placu Elektoralnego).

W dniu 1 [sierpnia] jeszcze przyjechałem na Grochów, wziąłem na zmianę bieliznę, trochę mydła, trochę żywności i rowerem miałem jeszcze szczęście przejechać przez Most Poniatowskiego z powrotem na teren Warszawy. Most już był bardzo pod dozorem jednostek niemieckich. Wszystkie drzewa wzdłuż Alei (teraz się nazywa Poniatowskiego), aż do ronda przy Francuskiej, po obu stronach Alei, były wycięte do gołego i działa były ustawione na przyczółku mostowym, skierowane wzdłuż Waszyngtona. Niemcy oczekiwali, że wkrótce zjawią się wojska radzieckie.
Udało mi się przejechać i tego dnia, to był dzień 1 sierpnia, w godzinach popołudniowych, o piętnastej, niestety, już nie spotkałem się ze swoim drużynowym. To mnie zaskoczyło, czekałem prawie czterdzieści minut, jak na warunki konspiracyjne i okupacyjne to był dość długi czas i zobaczyłem dziwny ruch na mieście, a była godzina już po piętnastej, przed szesnastą. Zobaczyłem również, że ulice pustoszeją, więc czym prędzej wróciłem na Nowogrodzką, nie wiedząc, co i jak. I tego dnia, pierwszego, w godzinach tak prawie nocnych, zastukali do naszych drzwi i wygarnęli nas wszystkich. Byłem tam wraz z trzema kolegami z drużyny, moimi podkomendnymi i zostaliśmy zaciągnięci do robót, do których wszystkich mieszkańców spędzono. To była budowa barykad. Budowaliśmy barykadę przez ulicę Nowogrodzką przy Marszałkowskiej i przez ulicę Kruczą przy Alejach Jerozolimskich. Tej nocy pracowaliśmy przy obu barykadach.


Rano następnego dnia, to był 2 sierpnia, moi chłopcy zauważyli, że w okolicy zjawił się pan w połowie ubrany po oficersku.

  • Ten pan to był oficer niemiecki, jak rozumiem?


Nie, Boże broń! W połowie ubrany po oficersku, Polak. Wszystko działo się już w obrębie naszych barykad. Powiedzieli, że nie mają przydziału i, co zrobić. Powiedział, żebyśmy na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej, zebrali [się], on będzie wracał i wkrótce nas zabierze. To był właśnie początek organizacji ochotniczego plutonu, 4. plutonu 24. kompanii. Przyszedł, zebraliśmy się i zaprowadził nas na Kruczą pod numer 7/9. To były dwa budynki, w których mieścił się sztab Drugiego Rejonu i jednocześnie dowódca jednostki, do której nas zwerbowano. Zostałem zwerbowany do Wojskowej Służby Ochrony Powstania, w skrócie to się nazywało WSOP. Była to jednostka w postaci trzeciego batalionu, właściwa dla 2.Rejonu.

  • Czym zajmował się ten oddział?


WSOP było pomyślane jako służba drugiego rzutu, a więc porządkowa, dozorująca, pilnująca.

  • Forma żandarmerii?


Nie powiedziałbym. Oddziały drugiego rzutu, których obowiązkiem byłoby pod dyktando ewentualnie służb wyspecjalizowanych utrzymanie porządku, zabezpieczenie tyłów. Ale sprawy Powstania przekreśliły te rachuby i w rezultacie wszystkie oddziały WSOP na terenie Warszawy zostały wprzęgnięte do działań, jako oddziały pierwszego rzutu. Oczywiście, uzbrojenie było bardzo liche.

  • Niech pan opowie, jakie było w pana plutonie uzbrojenie na początku Powstania.

 

W moim plutonie na początku było nas około trzydziestu i to ludzi zbieranych z różnych oddziałów, którzy nie dołączyli do swoich jednostek wskutek trudności, u informacji, u łączności. Wkrótce tam znaleźli się również i tacy, którzy brali udziałach w działaniach na ulicy Piusa. Tam został zaskoczony przez powstańców w dniu 2, 3 [sierpnia] czołg, który usiłował wjechać z Alej Ujazdowskich w Piusa do małej PAST-y. Tam został zaatakowany i rozbrojony. Wzbogaciliśmy się o erkaem, czeska zbrojówka, bardzo dobra broń, która służyła [nam].

  • Z tego czołgu był ten erkaem?


Tak. To była broń podręczna dla obsługi czołgu.

  • Chciałem się dopytać, oprócz tego, że było słabe uzbrojenie... Ale chciałem wiedzieć mniej więcej, jakie?


Poza erkaemem było trochę broni krótkiej.

  • To była broń jeszcze przechowywana z okresu przedpowstaniowego, konspiracyjna?


Tak, najczęściej była to broń osobista żołnierzy, który wchodzili w skład [oddziału]. To była broń zdobyczna z okresu okupacji albo była na składzie u żołnierza.

  • Broń krótka, pistolety?


Broń krótka, przede wszystkim pistolety, nie pistolety maszynowe, tylko pistolety.

  • Karabinów nie było?


W naszym plutonie od samego początku znalazły się dwa, trzy karabiny, co było rarytasem. W dniu 3 [sierpnia] wzięliśmy udział już z plutonem w zarodku, bo trudno go nazwać jeszcze plutonem, w działaniach przeciwko budynkowi PAST-y na Piusa. Atakowaliśmy z budynku przeciwległego, poprzez ulicę Piusa. Nasze działania nie mogły przynieść żadnego poważnego rezultatu, były raczej działaniem nękającym, żeby tamci nie odkładali broni, żeby tamci byli na nogach, żeby tamci się ruszali, bo nic im zrobić nie mogliśmy. Budynek był znakomicie uzbrojony i wyposażony.


  • Na czym polegały działania nękające? Na jakimś ostrzale?

 

Na przykład między innymi była taka sprawa, że przez ulicę był możliwy rzut. Mieliśmy szmaty nasycone, powiązane, były wielkości jak pół bochenka, jak ćwiartka chleba. Myśmy to podpalali, bo to było nasączone naftą i rzucali przez jezdnię, przez szerokość jezdni w kierunku okien. Nie wszystkie były celne, niektóre upadały pod spodem, tak, że to działanie było bardzo liche. PAST-a, o której mówię, broniła się zresztą dość długo, bo aż gdzieś do około 22 sierpnia. Później dopiero wskutek całkowitego jej odcięcia, zamknięcia, w rezultacie siły oporu słabły i potężny atak z naszej strony doprowadził do zajęcia, wzięcia jeńców. Ale trzeba przyznać, że część z dowódcą przedarła się przez nasze posterunki, wykorzystując mroki nocy i ruch, który się jednak odbywał, nikt ich akurat nie spytał, nie legitymował. Przedarli się przez ulicę Mokotowską w okolicy Placu Zbawiciela i w kierunku do Szucha.

  • I dotarli tam?


Czyli udało im się przerwać.

  • Dotarli Niemcy do swoich pozycji?


Tak, ale reszta to albo padła albo część jeńców została wzięta w budynku PAST-y.

  • Skończyliśmy na 3 sierpnia, co pan robił dalej? Jak przebiegały walki?


Następnie zostaliśmy poderwani i uzbrojeni w butelki zapalające i żeśmy zostali poderwani w Aleje Ujazdowskie do działań przeciwko Gimnazjum Królowej Jadwigi. To jest gimnazjum, które przed wojną miało trzy elementy budynku, było pobudowane w kształcie litery C, dzisiaj z tego pozostała tylko jedna oficyna przylegająca do budynków przy Alejach Ujazdowskich, dwie pozostałe zostały zrujnowane i już nie istnieją. W tym miejscu jest usytuowany pomnik Witosa.
Z budynku sąsiadującego przedostaliśmy się przez otwór na dach gimnazjum i z dachu gimnazjum rzucaliśmy granatami. W budynku, z którego żeśmy działali, to było tak zwane Richtungskommando, niemieckie oddziały zaopatrzenia, utrzymania i tam żeśmy się wzbogacili w szereg skrzynek, w granaty. To już były granaty bojowe, nie jakieś tam prowizorki. Granatami żeśmy obrzucali z dachu okna i jednocześnie rzucaliśmy żagwie, żeby oświetlić to wszystko, bo działania nasze były w nocy. Byłem tam po raz pierwszy ranny, dlatego że po próbie ataku staraliśmy się od Alej Ujazdowskich dostać do okien, ale okna parteru były wysokie, nie bardzo łatwo było się dostać. Kiedy myśmy przygotowywali się do działań, żeby dostać się przez okna, to w tym momencie usłyszeliśmy szczęk okien i żeśmy stamtąd prysnęli do bramy najbliższego budynku. Za nami potoczył się granat, który wybuchł i mnie raził w udo. Nie była to groźna rana, to był tylko plaster, to były zmieniane opatrunki, przecięte mięśnie po wierzchu, bez żadnych komplikacji. Po kilku dniach został już tylko ślad. To było dnia 3 [sierpnia].

 

Następnie wróciliśmy ponownie na ulicę Kruczą. Na ulicy Kruczej było uzupełnienie plutonu i otrzymaliśmy sekcję sanitarną, sześć wspaniałych dziewcząt w wieku dwadzieścia-dwadzieścia dwa lata. Tylko sekcyjna, patrolowa tego patrolu sanitarnego była trzydziestokilkuletnią kobietą. Tam była jedna też sanitariuszka w wieku lat również około trzydziestu kilku, prawie czterdziestu. To były dwie starsze panie.

  • To były już prawdopodobnie zawodowe pielęgniarki?


W dużym stopniu tak, ale wiele było przeszkolonych w konspiracji. Niektóre były pracownicami Państwowych Zakładów Higieny, więc były bliskie sprawom związanym z pomocą sanitarną i z opieką sanitarną.

  • Czy ta sekcja była przez cały okres z wami, z waszym plutonem?


Ta sekcja była z nami aż do końca, w moim plutonie była aż do końca. Chcę powiedzieć teraz o innych plutonach, bo mam zamiar przedstawić całe zgrupowanie. W tym czasie plutony były numerowane jako 21, 22, 23, co dwójka oznaczała, że to jest drugi rejon, a pluton pierwszy, drugi, trzeci. Ponieważ drugi pluton się nie zebrał, to był wakat, w miejsce, którego wszedł nasz pluton i był zanumerowany jako pluton numer 4. Plutony z kompanii 21, 22, 23 były w rejonie Placu Trzech Krzyży; 21, 22 – w Instytucie Głuchoniemych, 23 – po wschodniej stronie ulicy Nowego Światu, między Alejami Jerozolimskimi a Książęcą.

To niefortunne było dla 23 kompanii, dlatego, że oni znaleźli się właściwie jak na patelni. Za plecami mieli Muzeum Narodowe obsadzone przez Niemców, wprost przed twarzami gmach BGK, bardzo silny, mocno obsadzony przez Niemców i oczywiście pojazdy pancerne, które buszowały w Alejach
Przez kilka dni, to było rzeczywiście kilka ładnych dni, oni stawiali opór. W pierwszych dniach dowódca kompanii zdecydował się bowiem ludzi nieposiadających broni skierować na kwatery wyczekiwania, żeby zwolnili miejsce, placówkę. Zostało tam tylko dwóch oficerów i dwudziestu kilku ludzi, którzy bronili się dość dzielnie, ale w rezultacie musieli ulec sile, bo tam Niemcy zastosowali miotacze ognia. Wywiesili białą flagę, dostali się do niewoli i zostali zabrani do podziemi Muzeum Narodowego, ale z tej grupy dowódcy kompanii, porucznikowi Smoleńskiemu, udało się przeskoczyć przez Nowy Świat, wykorzystując, ciemność, noc; przez krzewy, przez zarośla dostał się tuż do Nowego Światu. Przeskoczył Nowy Świat, dostał się na drugą stronę i tam już były oddziały nasze, powstańcze.

 


  • Przerwę panu. Ciekawą rzecz, pan poruszył, że ci żołnierze się poddali i zostali przez Niemców wzięci do niewoli.


Tak.

  • To jest jak na początek Powstania Warszawskiego rzadka rzecz, że Niemcy brali jeńców. Skąd pan o tym wie?


Wszystko zależało, kto to był.

  • Jaka jednostka była pod drugiej stronie?


Wszystko zależało od tego, kto to był i gdzie to było.

  • Czy te jednostki, które właśnie w tym rejonie były, to były regularne jednostki Wehrmachtu czy to były inne formacje?


Wehrmachtu.

  • To nie były formacje policyjne czy żandarmi?


Nie, w tym miejscu, nie.

  • To były normalnie liniowe jednostki?


Tak, stacjonujące na terenie Muzeum Narodowego.

  • Wie pan o tym, bo kontaktował się pan później z tymi osobami, po Powstaniu?


Oni zostali zabrani, wywiezieni później, bo Niemcy transporty robili, tak, że zostali wywiezieni. Dokładnie losów ich nie znam, poza tym, że część, która została zwolniona, przedostała się i weszła w skład późniejszego zgrupowania walczącego w rejonie Wiejska, Prusa, Plac Trzech Krzyży.

 

Teraz chciałbym powiedzieć, co dalej było z 24 kompanią w tym czasie, kiedy 21, 22, były na terenie Instytutu Głuchoniemych. One tam w pierwszych dniach stoczyły kilka potyczek z Niemcami, wzięli nawet kilku jeńców i zdobyli trochę broni. Natomiast 24 kompania po działaniach, w których uczestniczyła na terenie Alej Ujazdowskich przy Gimnazjum Królowej Jadwigi, obsadziła wyloty ulic Hożej, Wspólnej, Żurawiej i Nowogrodzkiej z wylotem na Plac Trzech Krzyży. Mój 4. pluton obsadzał ulicę Nowogrodzką przy Brackiej i jednocześnie barykadę, która była przez ulicę Bracką przed Alejami Jerozolimskimi. Po prawej stronie mieliśmy bardzo mocny punkt oporu, to był właśnie gmach Banku Gospodarstwa Krajowego, jak w skrócie żeśmy go nazywali BGK. Tam żeśmy działali, wzmacniając barykady, dozorując i umacniając zdobyte budynki, dlatego żeśmy zajęli budynki przy Nowym Świecie po stronie zachodniej Nowego Światu.

Budowaliśmy i osłanialiśmy budowę barykady przez Nowy Świat przy Książęcej. To były bardzo niebezpieczne zajęcia, dlatego, że Niemcy mieli wgląd zarówno od strony Wiejskiej, jak i od gmachu BGK. Czyli musieliśmy się dobrze chronić, mocno wkopywać, wyrzucać płyty na wierzch, a od czasu do czasu nękali nas ostrzałem ostrzejszym. Ale barykada w rezultacie stanęła i służyła później przez długi czas.


  • Czy barykada była budowana za dnia, czy raczej w okresie wieczornym, w nocy?


Raczej w godzinach nocnych. W dzień tam to by mucha nie przeleciała. W godzinach nocnych raczej. Tam było stanowisko naszego erkaemu, z 4. plutonu i spora gromadka cywilów, która pomagała przy wykopach. Tak powstała barykada.

21. i 22. kompania zeszły na dół wzdłuż Książęcej i dołączyły tam do pewnych plutonów z tych samych kompanii i razem zasiliły oddziały, będące na Czerniakowie. Tu sprawa umowna, dla nas Czerniaków w czasie Powstania to były tereny od wiaduktu Mostu Poniatowskiego na południe w kierunku do ulicy Zagórnej. To jest praktycznie Powiśle Czerniakowskie, ale w skrócie myśmy nazywali je, w odróżnieniu od Powiśla, które za wiaduktem Mostu Poniatowskiego walczyło, Czerniaków.
7 sierpnia dowódca naszego batalionu, 3 batalionu, dostał rozkaz przejścia wraz ze wszystkimi swoimi oddziałami na dół, na Czerniaków. Zabrał tam oczywiście oficerów swojego sztabu, służby najbliższe sobie i ostatnią z kompanii, która pozostawała na górze, to jest 24, to jest tą, w skład której wchodził mój pluton. Pamiętam noc, kiedy żeśmy w dół Książęcą schodzili, noc była księżycowa niestety, trzeba było jednak zachować czujność i ostrożność, dlatego, że z jednej mogliśmy oczekiwać ostrzału od budynku YMCA, a z drugiej od terenów z Muzeum Narodowego. To była dolina, ulica Książęca i trochę to nam sprzyjało, ale chód nie był tak całkiem cichy, dlatego że domy najwyżej położone przy Książęcej były już pozbawione okien, a szkła wszystkie wyleciały na zewnątrz, szyby i szkło chrzęściło pod naszymi nogami.
Tak żeśmy doszli do budynku ZUS-u, tam żeśmy się porozumieli z oddziałem, który już obsadzał ZUS i to był 1. pluton naszej kompanii, 24. My poszliśmy dalej Ludną aż do narożnika Ludnej na Okrąg. Narożnik na Okrąg i Ludnej zajęliśmy na kwatery dla 4. plutonu 24. kompanii. To był 7, 8 sierpnia. 8, 9 sierpnia oddziały wydzielone z 24. kompanii uderzyły na tereny Gazowni, zaskoczyły słabe zresztą załogi niemieckie. Część uciekła, dwóch rannych zostało.

Tych dwóch rannych zostało zabranych do szpitala w ZUS-ie i tam udzielono im pomocy i tam byli leczeni aż do momentu takiego, kiedy mogli sami wydostać się. Tutaj wspominam to jako bardzo charakterystyczną rzecz, bo akurat w tym czasie, kiedy oni jeszcze byli leczeni, dostałem się tam jako pacjent do tego szpitala po przestrzale barku.

Ale powiem, o co tu chodziło. Chodziło mianowicie tutaj o to, że koło 8, 9 [sierpnia] Niemcy rozpoczęli aktywność pomiędzy Mostem Poniatowskiego a Portem Czerniakowskim. Wysoki brzeg Wisły trochę ich chronił, ale oni się tam przemieszczali i próbowali zająć wszystkie obiekty, które nad Wisłą były położone. Tam były przystanie żeglarskie.

Moja drużyna wtedy z erkaemem, to już była broń, w którą zaopatrzyliśmy się na terenie Gazowni, to były dwie piękne bronie, jakie się dostały w posiadanie naszej kompanii.

  • To były niemieckie erkaemy?


To były niemieckie, tak, Maschinengewehr, wzór 42, bardzo sprawne, bardzo dzielne, szybkostrzelne. Jeden dostał się w posiadanie 1. plutonu naszej kompanii, a drugi – czwartego.

  • Czyli mieliście jakby dwa karabiny, erkaemy. Mieliście ten czeski.


Myśmy to nazywali erkaem w odróżnieniu od erkaemu. Erkaem przywędrował z nami ze Śródmieścia i to była czeska zbrojówka na magazynki blaszane, ładowane od góry, natomiast erkaemy nasze miały dwa bębny po obu stronach, z taśmami metalowymi.

  • To jak na pluton mieliście stosunkowo dobre, mocne uzbrojenie, jeżeli chodzi o broń maszynową.


Tak.

  • Czy jeszcze wam się udało zdobyć broń osobistą?


W miarę upływu czasu wzbogacanie się w broń następowało, powoli, ale następowało. Z jednej strony zrzuty, a z drugiej strony oddziały, które przyszły do nas już na początku września.

  • W tym momencie, chodzi mi o to, ilu żołnierzy posiadało broń w waszym plutonie, w walkach koło 7 sierpnia na przykład, jaki procent żołnierzy?


Bardzo niewiele, w dalszym ciągu nasze oddziały [należały] do słabo uzbrojonych, naprawdę słabo uzbrojonych. Te dwie bronie maszynowe, o których mówiłem, erkaem i erkaem, były na wyposażeniu wydzielonej drużyny z tego plutonu, która była nazwana drużyną broni maszynowej. Byłem dowódcą drużyny broni maszynowej, a ona składała się z samych, mogę tak dzisiaj nazwać, „pistoletów”, którzy mieli po dziewiętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia dwa lata. Byli najbardziej ruchomi w plutonie, najbardziej dyspozycyjni i tam, gdzie coś się działo, tam sekcja, drużyna broni maszynowej brała udział.
Mieliśmy wspaniałego celowniczego przy erkaemie, to był chłopiec z Szarych Szeregów, z tych, których przyprowadziłem do Powstania. On strzelał z erkaemu dwoma strzałami, to jest bardzo trudne, to jest po prostu jak artysta, bo pocisnąć spust w ten sposób, żeby tylko rozległy się dwa strzały, to był fenomen. On był właśnie takim artystą. Krótkie strzały, to były po wycelowaniu na odpowiednie obiekty i miały na celu to, żeby naszego erkaemu nie wykryto, bo dłuższa seria powodowała, że łatwiej było odkryć miejsce, skąd strzały padają.

Tak, że on z powodzeniem ostrzeliwał zarówno przyczółek Mostu Poniatowskiego po stronie warszawskiej, który był silnie obsadzony, z działkami, z bronią maszynową, jak również i poruszające się pojazdy od Muzeum [Narodowego] do Mostu [Poniatowskiego] po wiadukcie Mostu Poniatowskiego. Był dla tych pojazdów bardzo niewygodny, bo często zaskakiwał i oni nie wiedzieli, co się dzieje, nagle otrzymywali ogień. Z drugiej strony z wysokich budynków i wysokich pięter ostrzeliwał skarpę pod terenami Muzeum [Narodowego], czyli też ta działalność była dobra.
Ale chcę powiedzieć teraz o innych oddziałach. 21. i 22. kompania, znalazły się na południu Czerniakowie, a więc w rejonie ulic Łazienkowska, Przemysłowa, Fabryczna, Mączna, Górnośląska. Po zejściu kapitana „Kryski”, dowódcy tego zgrupowania, „Kryska” z odpowiednimi pełnomocnictwami nastąpiła pierwsza organizacja tego odcinka. Oprócz oddziałów, które wyszły z konspiracji, wytworzyło się sporo oddziałów, które gdzieś nie dołączyły, wolontariuszy, nawet ochotniczych oddziałów złożonych z mieszkańców. Przez pierwszą dekadę działania tych oddziałów były właściwie nieuporządkowane, nie było jednolitego dowództwa. Po zejściu dopiero kapitana „Kryski”, dowódcy zgrupowania „Kryska”, oddziały zostały podporządkowane i około 10 [sierpnia] po pierwszych czynnościach został wysłany do pułkownika „Sławbora”, dowódcy drugiego rejonu, dowódcy nawet podobwodu Pierwszego Obwodu, podobwodu Śródmieście Południe. I tam został zameldowany stan ludzi, stopień uzbrojenia i wszystkie inne sprawy dotyczące zaopatrzenia oddziałów. Tak jak pamiętam, łącz była ilość siedmiuset ludzi, w tym mniej więcej piętnaście procent kobiet. To był pierwszy okres i pierwsza organizacja.
Dowódca podzielił cały teren Czerniakowa na trzy odcinki – odcinek na południu „Jelito”, drugi odcinek – „Tum”, i trzeci odcinek, na północy, do strony wiaduktu Mostu Poniatowskiego - „Kwiatkowski”. To były trzy grupy, które miały podzielony między siebie teren i to było wszystko już domówione, żeby nie było jakichś nieporozumień. Pierwszy pododcinek to był, poczynając od Wisły, od Portu [Czerniakowskiego] przez ulicę Łazienkowską do Rozbrat, Rozbrat do Górnośląskiej, Górnośląską do Zagórnej, Zagórną do Wisły. To był pierwszy. Drugi odcinek - „Tum”, („Tum” był zresztą dowódcą czwartej kompanii) był wzdłuż Rozbrat do budynku Arcta, to nie dochodząc Ludnej i przez budynki, posesje w kierunku do Wisły ulicą Wilanowską i na południu stykał się z ulicą Zagórną obsadzoną przez odcinek pierwszy. I odpowiednio od tego odcinka, obsadzonego przez „Tuma”, były tereny podporządkowane dowódcy 24. kompanii, „Kwiatkowskiemu”. Ten stan niezadługo był utrzymywany, dlatego że siłą rzeczy następowała dalsza reorganizacja i w rezultacie z trzech odcinków powstały dwa bataliony liniowe. Tu podkreślam, liniowe, dlatego, że oprócz oddziałów liniowych była cała masa służb – łączności, kwatermistrzostwa, służby zdrowia, służby kanałowej, poczty, Harcerskiej Poczty Polowej. Tak, że to był cały szereg jednostek i oczywiście za tym kryła się cała masa ludzi.
Oddziały liniowe, tak jak wspomniałem, były podzielone w dwóch batalionach. Batalion pierwszy miał pierwszą, drugą, trzecią kompanię, które były wypośrodkowane z oddziałów południowych. Batalion drugi miał czwartą, piątą i szóstą kompanię. Moja kompania dwudziesta czwarta została właśnie przemianowana po reorganizacji na szóstą kompanię, a pluton czwarty, ochotniczy, w skład, którego wchodziły moje oddziały, był już zanumerowany jako pluton drugi, bo na początku wspominałem, że drugi pluton to wakat, nie zebrał się i to było miejsce w dwudziestej czwartej kompanii puste, nieobsadzone.
Tu muszę powiedzieć o jednej bardzo dla nas ważnej sprawie, że bardzo dzielnym dowódcą pierwszego batalionu to był Cichociemny kapitan Specylak, pseudonim „Tur”. Od jego pseudonimu wzięła się nazwa batalionu. To był bardzo dzielny oficer, z wykształcenia, to ważne, trzeba by wspomnieć, że cały szereg oficerów był artylerzystami i oni się znali ze szkół, z wojska, ze służby. Tak było, poczynając od „Sławbora”, który również był z artylerii. Specylak żelazną ręką zaprowadził porządek, podporządkowując wszystkie oddziały sobie, te, które były luźnymi watahami, mogę powiedzieć, na początku. Czyli było to wprowadzenie organizacji na tym terenie. Tak było w walce, tam.

Trwały budowy umocnień, przejść podziemnych i również zabezpieczenie przepraw kanałowych. Był specjalny oddział wydzielony do tego, który przecierał trasy. Jedna trasa wiodła z ulicy Zagórnej pod ulicą Woronieckiego, pod Parkiem Łazienkowskim w kierunku ulicy Dworkowej i przy Dworkowej w górę do ulicy Puławskiej i kończyła się Komendą Kanałową na Mokotowie, na ulicy Wiktorskiej. Tam były niektóre odcinki trudne, ze względu na dużą pochyłość. Skarpa warszawska jest bardzo wysoka i to był duży kolektor, który po pochyłości schodził w dół i trzeba było zrobić umocnienia, żeby były liny, żeby były kładki, żeby można było pokonywać łatwiej kanały.

  • Kto wykonywał pracę w kanałach?


Był pluton w naszym zgrupowaniu, pluton saperów, inaczej kanalarski pluton. Tam było kilkunastu ludzi, którzy poznali kanały.

  • Czy to byli na przykład przedwojenni pracownicy kanałów?


Byli trochę zapoznani, a niektórzy to nawet byli tacy ochotnicy, którzy pamiętali z okresu budowy kanały i trasy, to też było dość ważne.

  • Czyli to były raczej osoby starsze.


Później się odważyli. Weszli w kanały, oswoili z nimi i stanowili już stałą obsługę kanalarską. Pozornie jeszcze, choć to był przełom drugiej i trzeciej dekady sierpnia, jeszcze kanały nie były aż tak bardzo potrzebne, ale już stanowiły drogi komunikacyjne między Mokotowem na przykład, poprzez Czerniaków i Śródmieście. Ale było też połączenie między Mokotowem a Śródmieściem bezpośrednio.


  • Opowiadał pan, teraz rozmawiamy o pierwszej połowie sierpnia.


Tak.

  • Co było w drugiej połowie sierpnia?


Pierwsza, druga dekada sierpnia, mówię, że ten czas był poświęcony na umacnianie, organizację stanowisk, cały szereg przekopów. Powstały podziemne przekopy, na przykład z ZUS-u pod jezdnią ulicy Rozbrat z wyjściem na terenie budynku Książęca 1. To przejście było bardzo potrzebne. Cały narożnik Rozbrat – Czerniakowska – Ludna w tym miejscu było pod całym ogniem z Muzeum [Narodowego], a to przejście spowodowało nagle, że cały ruch, który był między Śródmieściem a Czerniakowem został skanalizowany i schowany, skryty pod ziemię.
Drugie, podobne przejście było na ulicy Cecylii Śniegockiej, od budynku jednego do budynku drugiego pod jezdnią było wykonane, dlatego że tam był, w tą ulicę, wgląd z Sejmu i to było pole śmierci, żeby się zabezpieczyć przed tym. To były roboty dość absorbujące, trzeba było to umocnić, wykopać, umocnić, pokonać przeszkody w postaci całego uzbrojenia podziemnego tak, żeby można było [kopać].

  • Ile to było metrów pod ziemią?


Dwadzieścia pięć, trzydzieści.

  • To głęboko!


Tak jak szerokość jezdni plus chodniki plus wejście do piwnicy jednej, drugiej.

  • Czyli na wysokości piwnic się wchodziło?


Czyli to było sporo. Jednocześnie trwała sprawa umacniania terenów zajętych w Porcie Czerniakowskim, bo trzeba było umocnić, pobudować barykady, przejścia. To był koniec drugiej dekady, początek trzeciej dekady i aż do końca. Tak się skończył sierpień.

  • Jak rozumiem, sierpień przeszedł stosunkowo spokojnie ze względu na to, że Niemcy w tym okresie nie mieli dużych akcji?


Sierpień nie był dla załogi Czerniakowa specjalnie ciężkim okresem, poza tym, że w trzeciej dekadzie rozpoczęło się już systematyczne bombardowanie pociskami moździerzowymi, bronią stromotorową, artyleryjską i zmagały się nawały ogniowe, zaskakujące raz tu, raz tam. Czyli już nie był to okres całkiem spokojny, taki jak na początku, między pierwszą a drugą dekadą.
Doczekaliśmy września i w dniu 3, 4 na teren ten weszły oddziały staromiejskie z pułkownikiem „Radosławem”. Oczywiście dowództwo zostało przekazane pułkownikowi „Radosławowi” i podział terenu nastąpił w ten sposób, że oddziały pułkownika, w skład, których wchodziły bataliony „Zośka”, „Parasol”, „Czata”, „Miotła”, obsadzały północny kraniec Czerniakowa – ulicę Ludną, tereny Gazowni w kierunku aż do wiaduktu Mostu Poniatowskiego, a na południe w kierunku Ludna, Wilanowska. Natomiast oddziały „Kryski” były zgrupowane w południowym rejonie Czerniakowa – ulica Łazienkowska, Fabryczna, Przemysłowa, Mączna, Zagórna. Ostrzał w tym czasie stawał się coraz mocniejszy.

tekst Mieliśmy ostrzał nie tylko z broni, ze stanowisk, których nie mogliśmy nawet odkryć i zlokalizować, na pewno z terenów Stadionu Wojska Polskiego, na pewno z terenów Sejmu. Trudno było zlokalizować punkty ogniowe nieprzyjaciela.

  • To był ogień moździerzowy?


Zwłaszcza wtedy, kiedy miało się do czynienia z bronią stromotorową, bo to strzelało się zza przeszkód. Nawet mieliśmy ostrzał z buszującej po Wiśle kanonierki. Była kanonierka uzbrojona przez Niemców i działająca w czasie Powstania, która ostrzeliwała nasze brzegi, powiślański brzeg, tam, gdzie Powiśle [jest], między mostami. Była ruchliwa i poruszała się, jednocześnie jakby przecinając i dozorując Wisłę.


  • Na pewno sytuacja zmieniła się, jak pan już mówił o początkach września, w momencie upadku Starówki.


Tak. Podział, o którym wspominałem, nastąpił pomiędzy oddziały „Kryski” i „Radosława”. Dowódcą, jak już mówiłem, był „Radosław”.
Byłem ranny, to chciałbym wspomnieć, bo to charakterystyczna sprawa. 12 sierpnia kiedy Niemcy prowadzili ożywiony ruch wzdłuż Wisły, brzegów.

Z przyczółka mostowego po stronie Saskiej Kępy strzelało działko na wylot ulicy Wilanowskiej, kościół i dalsze tereny, a myśmy byli, z moją drużyną, konkretnie z erkaemem i z obsługą erkaemu. Byłem na drugim piętrze budynku, który nie miał ścian osłonowych, tylko miał stropy, klatkę schodową, schody betonowe, stropy betonowe, i słupy betonowe. Ścian osłonowych nie było, bo budynek nie został dokończony. On był rozpoczęty przed wojną, ale nie był wykończony. W budynku tym później (on stoi do dzisiejszego dnia) zostało ulokowane Warszawskie Przedsiębiorstwo Wydawnictw Kartograficznych.
Stanowisko naszego erkaemu było na drugim piętrze, mieliśmy nad głową jeszcze jeden strop. To była asekuracja. Chodziłem od stanowiska erkaemu, który był na skraju, tuż przy ulicy Wioślarskiej, z wglądem w kierunku brzegu Wisły i przechodziłem do podwórza po stropie. Przechodziłem do podwórza, tam, gdzie mieliśmy łącznika w obawie przed odcięciem i dla utrzymania komunikacji. W pewnym momencie strzały z działa po drugiej stronie, na przyczółku po stronie Saskiej Kępy przerwały się, zamilkło działo. Nawet zastanawiałem się, co się dzieje i w tym momencie dochodziłem do krawędzi od strony ulicy Wioślarskiej. Cisza nastąpiła i zza budynku przystani wioślarskiej wyskoczył Niemiec i nie celując specjalnie, strzelił w moim kierunku, bo stałem na stropie. Myśmy, tu muszę powiedzieć, na pierwszej linii nie używali opasek i innych [rzeczy], a wiele części mundurowych mieliśmy niemieckich. Dla nas to była dodatkowa asekuracja. Strzelił do mnie i poczułem, jakbym zaczepił, przechodząc koło płotu, o gwóźdź wystający. Szarpnęło ramieniem, zdziwiony trochę spojrzałem, a tam dziurka w mojej bluzie. Przyklęknąłem wtedy na kolano i chłopcy zobaczyli tego Niemca, skierowali broń przeciwko temu, chcieli go ustrzelić, broń się zacięła i w tym momencie, kiedy nie nastąpiła ogniowa odpowiedź z naszej strony, pocisk z działka uderzył w szczyt budynku, pod którym stało stanowisko erkaemu. Oczywiście, masa cegły i pyłu ceglanego zasypała całe stanowisko chłopców, szczęściem, nikt nie został ranny, czyli dzięki Bogu celowniczy akurat przestrzelił, bo gdyby strzelił w stanowisko, to by tych kilku chłopców zmiotło tam.

 

Wtedy leżałem w szpitalu od 12 do 20 sierpnia. Przeleżałem wspaniały okres, kiedy zaczęły następować zrzuty nad moim dachem, leżałem w szpitalu ZUS, pomiędzy Rozbrat a Czerniakowską. Nad moim dachem, warczały silniki, błyskały reflektory, światła, biła artyleria.


  • Co pan wtedy myślał? Że to jest jakaś pomoc, zrzut spadochronowy, spadochroniarze albo coś takiego?

 

Samoloty te latały na wysokości minimalnego otwarcia spadochronu, dlatego że zrzucane zasobniki miały obowiązek wyhamować się i osiąść na ziemi z taką siłą, z jaką skoczek spadochronowy siada na ziemi, po to, żeby to, co było w zasobnikach [nie zniszczyło się]. Zasobniki były bardzo solidnie zbudowane, ocalało, nie pogięło się, nie uszkodziło się. Na Czerniaków też dostało się trochę zrzutów, które zostały zagospodarowane.

  • Co to głównie było?

 

To była broń automatyczna, piaty, naboje do piatów, karabiny, amunicja karabinowa.

  • A jakie to były karabiny? Angielskie?


Karabiny angielskie.

  • Czyli mieliście problem z amunicją do tej broni.


Amunicja była zrzucona i oczywiście pistolety maszynowe, to też, i broń krótka, również, i granaty. Myśmy wtedy dostali silny zastrzyk. To były pierwsze dni sierpnia, chyba 5, 6 [sierpnia] i później jeszcze aż do 12 [sierpnia], aż do 20 [sierpnia] nieledwie.

 

Chciałem wspomnieć, że w czasie, kiedy leżałem w szpitalu, to miałem jeszcze do dyspozycji wodę bieżącą w toalecie.

  • W szpitalu.


W szpitalu i światło elektryczne, energię elektryczną. Po tym, jak przyszedłem do szpitala, zrobiono mi rentgena. Jeszcze przez kilka dni później wykonywano rentgeny, zabiegi, dopóki tylko był dopływ energii elektrycznej. To, że mieliśmy wodę, to było bardzo [ważne], wielkie miało znaczenie dla stanu sanitarnego całego szpitala. Później dopiero trzeba było korzystać z wykopów.


20 [sierpnia] wróciłem bez żadnych powikłań, bo miałem bardzo łagodny przestrzał barku, który nie ruszył ani stawu barkowego ani ścięgien ani żył, które w barku tam się mieszczą, tak, że bardzo łagodnie to wyglądało.
Chcę powiedzieć, że w pierwszych dniach, kiedy przyszły oddziały staromiejskie, spotkałem swojego dowódcę z konspiracji i jednocześnie dowódcę z „Bloku Bazylika”. „Blok Bazylika” to był kryptonim wszystkich oddziałów szaroszeregowych, które były po stronie praskiej, czyli spotkałem swojego dowódcę. On był wtedy w jednej z kompanii zastępcą dowódcy kompanii i on powiedział: „Przyjdźcie do nas!” Bo powiedziałem mu, z kim jestem, a ja powiedziałem, że już jest miesiąc Powstania, nie jesteśmy w stanie odejść z plutonu, zostawić, bo stanowimy tam znaczącą część plutonu. On to zrozumiał i tak było.
12 września został ranny dowódca zgrupowania „Kryska” i obaj dowódcy batalionów – dowódca pierwszego batalionu, „Tur” i drugiego batalionu „Tum”. Mieliśmy samych dowódców rannych, zostali tylko dowódcy kompanii, niektórzy, bo niektórzy również byli ranni i zaczął się bardzo trudny dla nas okres, poczynając gdzieś od dnia 10 [września]. My znając te oddziały, 24. kompania, znając tereny wzdłuż Ludnej, Książęca, oddział ze zgrupowania „Radosław”, żeśmy przeszli na tak zwane odwody, jakoby dla odpoczynku, na ulicę Zagórną. To było akurat w środku zgrupowania. Tam akurat 9, 10 [września] spadły na nas najcięższe pociski z dział kolejowych, bo Niemcom łatwiej było celować do środka, aniżeli po obrębie. Dlatego później już wszyscy wiedzieli, że najbezpieczniej to jest na pierwszej linii, a stosunkowo groźnie może wyglądać na tak zwanych odwodach, bo można się nie obudzić na przykład pod pociskiem nagle.

  • Ostrzał kolejowy był z terenu Dworca Gdańskiego?


Przypuszczam, że to było z terenów Dworca Zachodniego, gdzieś między Włochami i Dworcem Zachodnim, bo działo to było umieszczone na wagonie kolejowym. Ono się z nim poruszało razem.

  • To było to słynne działo „Thor”?


Tak.

tekst To było działo strzelające pociskami o średnicy sześćdziesiąt dwa centymetry, wysokości ponad metr, metr dwadzieścia. Taki pocisk, który trafiał w kamienicę czteropiętrową, to absolutnie zawalał ją od góry aż do dołu. Potężna masa pocisku i wielka siła wybuchowa.

  • Co jaki czas nadlatywały pociski z tego działa?


Właśnie to było charakterystyczne, że myśmy już byli wprawieni, że między jednym a drugim, w czasie ostrzału było piętnaście minut oddechu. Tyle mniej więcej trwała operacja załadunku działa. Przecież ono było dźwigami załadowywane, to nie na rękach nosili te pociski, tylko dźwigiem podawali do działka! To była nasza najboleśniejsza sprawa.


  • Jakieś straty wtedy ponieśliście?


Stale. Ale chcę powiedzieć, bo zmierzam już do końca, do końcowych walk, dowódcy byli ranni. Osobiście, z częścią patrolu, o świcie.

  • Proszę nam opowiedzieć o końcowych dniach.


15 września wylądowała pierwsza łódź rozpoznawcza z brzegu, z Saskiej Kępy.

  • Z berlingowcami.

 

To było jakby rozpoznanie w sprawie mającego nastąpić desantu. To była łódź patrolowa. Nie na moim odcinku frontu, na innym, na odcinku ludzi ze zgrupowania „Radosława”, konkretnie chyba batalionu „Zośka”. Tam była przeprowadzona rozmowa i na podstawie rozmów, zresztą trudno powiedzieć, strona za Wisłą, mam wrażenie, że była dostatecznie dobrze poinformowana wobec kilku przepraw przez Wisłę, jakie miały miejsce. To byli ludzie znakomicie rozpoznani z sytuacją. Specjalnie, byli kurierami, a oni jakby nie dawali wiary temu, co tamci mówią.

  • To znaczy?


Jakby szukali sami rozpoznania, a przecież wystarczało oprzeć się na tym, co ci kurierzy, którzy się przeprawili przez Wisłę, im podawali. To były dokładne wiadomości.
16 [września] o świcie nastąpił desant, wylądowało chyba w ciągu tej nocy dwa bataliony. Dziwne to były przeprawy jednak, bo nie wszystkie pontony były specjalizowane, a do przeprawy były używane środki nieledwie przygodne, aż trudno powiedzieć. To nie były pontony w całym tego słowa znaczeniu, tylko nieledwie łodzie piaskarskie. Dla nas to był duży zastrzyk nadziei i optymizmu, że coś się będzie działo. Oddziały te przepłynęły i wylądowały na brzegu w pełni uzbrojone, z działkami przeciwpancernymi, z moździerzami, z radiostacjami, obładowane bronią, amunicją, tak, że mieliśmy nadzieję, że to wszystko się powiedzie. Tymczasem w pierwszych dniach, 11, 12, 13 [września], ponieważ front się nasz kulił i oddziały się cofały, dowódca „Radosław” w sposób celowy skrócił linię frontu, wycofując wszystkie oddziały na linię ulicy Zagórnej, Czerniakowskiej, Wilanowskiej, Okrąg do Ludnej. To skrócenie to było wzmocnienie oddziałów, które na tym terenie miały walczyć dalej. Oddziały Berlingowców, które wylądowały na brzegu, zajęły pozycje na Solcu, przy ulicy Idźkowskiego i przy Zagórnej i częściowo Solec przy Wilanowskiej. To było kilka dni walk, ale nie można było absolutnie powiedzieć, że po wylądowaniu desantu nastąpiło przełamanie i że oddziały były w stanie odzyskać utracone pozycje i rozszerzyć stan posiadania. Absolutnie nie.

  • Czym to było spowodowane?


Ilość amunicji była niedostateczna. Jeżeli chodzi o oddziały, to grupa „Radosława”, która przyszła ze Starego Miasta, była wysoce zdyscyplinowana, karna i zorganizowana w przeciwieństwie do znacznie słabiej zorganizowanych i zdyscyplinowanych oddziałów zgrupowania „Kryska”. Poza tym oddziały zgrupowania „Kryska” miały w swoich szeregach jeszcze sporo wolontariuszy, którzy pochodzili z tamtej dzielnicy.

  • Czy następowało jakieś rozprężenie w oddziałach?


To można powiedzieć, że następowała utrata ciągłości działania, konsekwencji dowodzenia. Nieledwie na odcinku Zagórna, która była bardzo atakowana od południa, walki były dość przypadkowe, kto mógł, ten działał. Trudno było znaleźć sposób podporządkowania, że na tym odcinku jest dowódca taki, taki, taki, wszystko zaczęło się plątać.
W dniu 19 [września], po takich trudnych sytuacjach, „Radosław” zdecydował odesłać część oddziałów na Mokotów. Wyszła z nim grupa około dwustu ludzi, w większości rannych, lekko rannych raczej i część tylko zdolnych do dalszych działań. Ale i ci lekko ranni też nadawali się do działań. Kanałami odszedł na Mokotów, zostawiając nam pozostałe oddziały pod dowództwem kapitana „Jerzego”, to z oddziałów „Zośki”. Oczywiście już dowódcami głównie to był kapitan „Jerzy” i

dowódca Berlingowców, major Łatyszonek. Oni się porozumiewali ze sobą, współpracowali ze sobą, razem stanowiska uzgadniali. Broń maszynowa, przeciwpancerna była ustawiona przy Zagórnej, z drugiej strony przy Solcu. Chodziło o to, żeby uniemożliwić wnikanie pojazdów pancernych i broni pancernej w teren broniony przez desant i powstańców.
Każdy dzień przynosił coraz więcej strat, zaczęło ować żywności i to była bardzo bolesna sprawa. [Zaczęło] ować żywności, ować wody, środków opatrunkowych i wreszcie nawet amunicji. Nasze oddziały od momentu wylądowania Berlingowców bardzo się wzbogaciły w broń, bo część Berlingowców znacznie szybciej wychodziła z walki, bo albo ranna była przewożona na brzeg Saskiej Kępy,

broń pozostawała, więc broni było pod dostatkiem. Natomiast z amunicją już nie było tak, a przede wszystkim owało broni cięższej, która by mogła przełamać. Ale teren był już tak zawężony, tak krótki, tak ograniczony kilkoma zaledwie ulicami, że obrona zaczęła się na terenie magazynów „Społem”, to jest część terenów pomiędzy ulicą Zagórną a Wilanowską. Walki opóźniające wzdłuż ulicy Wilanowskiej, broniły oddziały z grupy „Radosława”. I oczywiście rozpoczęły się ataki głównie „goliatami”. Był użyty również „goliat” przeciwko budynkowi, który stał na rogu Okrąg i Wilanowskiej. To był budynek bardzo silny, prawie twierdza i on był również zaatakowany „goliatem”. Brakowało nam już broni cięższej.

 

Ten sposób walki stopniowo przenosił się na tereny coraz to mniejsze, bliżej i wszystko się zaczęło skupiać w rejonie Solec 51/53. To był długi budynek murowany wzdłuż Solca i ulicy Wilanowskiej 1. Ulica Wilanowska 1 była obsadzona przez ludzi z grupy „Radosława”.

Jeszcze, to już były oddziały pomieszane, również ludzie z oddziałów Berlinga 22 [września] w nocy na 23 [września] usiłowali przebić się do Śródmieścia. Wydzielono oddziały, uzbrojono, uporządkowano, przedstawiono plan, organizację tego wypadu i wymaszerowano w nocy.

Oczywiście, noc sprzyjała temu działaniu, ale w pewnym momencie nastąpiło odkrycie tej przeprawy, dostali się w krzyżowy ogień i bardzo wielu zostało na tym terenie.

To było gdzieś wzdłuż ulicy Rozbrat/Czerniakowskiej. Tylko nielicznym, ale jednak, udało się przerwać wzdłuż Książęcej, która przecież już była w rękach niemieckich i dostali się w górę na Plac Trzech Krzyży, to tylko nieliczni.
W taki sam właśnie sposób przedostał się mój, wspomniany przeze mnie dowódca „Bloku Bazylika” z Szarych Szeregów, Andrzej Pol, ale jego żona w trakcie tej przeprawy poniosła śmierć.
21, 22 [września] korzystając z ciemności, kto tylko mógł, nie tylko z oddziałów, przeprawiał się (w miarę jeszcze organizowano te sprawy) przez Wisłę na brzeg Saskiej Kępy. 23 [września] obrona sprowadziła się do obrony jedynego budynku, Wilanowska 1. Na terenie magazynów „Społem”, tam gdzie Niemcy przerzucali ludność i powstańców, których przejęli, było szereg bardzo przykrych wypadków, bo były masowe rozstrzeliwania. Rozstrzeliwania zdarzały się również i na terenach szpitali, które stopniowo zostały zajęte przez Niemców, bo szpitali było kilka na terenie Czerniakowa – szpital na terenie „blaszanki”, to ulica Przemysłowa, szpital na terenie Zagórnej, to szkoła duża, wysoka, budynek stoi do dzisiejszego dnia, szpital na ulicy Wilanowskiej w jednym z budynków i oczywiście szpital ZUS.

Szpital ZUS został zajęty przez Niemców. Wiele tam osób zostało rozstrzelanych, odbywały się dantejskie sceny wśród pożaru, gwałty, które miały miejsce na terenie zaraz bliskim, na terenie Gazowni. Ale część, konduktami, z noszami, ze wszystkim, przez Niemców przeprowadzona ulicą Tamka pod górę została.

Powiśle już padło, już nie istniało, wyprowadzona na Krakowskie Przedmieście do klasztoru wizytek i tam jakby [była] stacja, że przyjęła część rannych i roztoczono nad nimi opiekę. Ci, którzy mogli, przeprawiali się przez Wisłę albo w oddziałach, albo w pontonach, albo wpław. Jeden z moich bliskich kolegów, który się znalazł tam nad Wisłą w godzinach dziennych, jasnych jeszcze, chciał doczekać nocy, skrył się na zatopionym przy brzegu statku „Bajka”. Ponieważ Niemcy chodzili wzdłuż wybrzeża i patrzyli, czy ktoś się rusza, czy ktoś się nie rusza, to on się jeszcze nakrył fotelem wiklinowym, który pływał i w hełmie wiklinowym przetrwał do ciemnej nocy. Szukał środków przeprawy. Miał drugiego kompana, który też chciał się wraz z nim przeprawić, ale jakoś nie udało im się porozumieć całkiem i w rezultacie tamten odpłynął, zostawiając tego i on czekał okazji.
Od strony Portu Czerniakowskiego z nurtem przy brzegu spływały różne resztki – a to deski, a to kawałki jednostek pływających – i nagle zobaczył, że tam płynie kajak. On kajak po ciemku trochę, bo to było w nocy, zatrzymał, przysunął do siebie i szykował się do przeprawy. Oczywiście nie miał wioseł, więc chwycił kawałek deski, ale jak wsadził nogi do środka, to się okazało, że były tylko burty i wierzch pływał po wodzie, nie było dna. Zaczął łapać deski, sztukował dno, można powiedzieć, że budował prymitywną tratwę. Okrakiem siadł na kajaku i odbijając się deską, zmierzał ku brzegowi Saskiej Kępy. Prąd go zniósł bardzo i wylądował gdzieś już na płytkiej wodzie, zaczął iść. Pomyślał sobie, że nie będzie szedł na wprost, bo tam na pewno jest pas zaminowany, tylko poszedł w kierunku do zwalonych przęseł Mostu Poniatowskiego i tam się wydostał na brzeg. Zamierzał iść w kierunku zabudowań Saskiej Kępy.

Nagle, nie powiem, że krzyknięto: Ruki wierch! Ale krzyknięto: „Ręce do góry!” Podniósł ręce i zaczął być popychany bagnetem, karabinem do przodu i tak wzdłuż ulicy Jakubowskiej, to jest ulica idąca wzdłuż Alei Poniatowskiego, tylko że na dole, przy Saskiej Kępie. Tam są zabudowania i do któregoś z tych zabudowań został doprowadzony. On, powstaniec warszawski, który nie spał trzy noce, który nie jadł od trzech dni czy od czterech dni, który był głodny, spragniony, został zaaresztowany i do piwnicy go wsadzono.

Ale to już jest inna sprawa, bo jemu udało się z tego wyjść, żyje do dzisiejszego dnia, jesteśmy w wielkiej przyjaźni. To jest jeden z ludzi z mojej drużyny.

Tyle bym powiedział, jeżeli pominąć sprawę przeprawy mojego patrolu kanałami na Mokotów, bo nie byłem przewodnikiem. Patrol liczył dziesięć osób, w tym siedmiu mężczyzn, trzy kobiety. Dwie kobiety były z Mokotowa, rzekomo mające znać teren.
Chcę powiedzieć, żeśmy wybrali drogę nienajwłaściwszą, bo idąc z ulicy Zagórnej, wchodząc do włazu, na wprost ulicy Idźkowskiego, mieliśmy w lewo odpływ burzowca do Wisły, a w prawo burzowiec w kierunku do miasta. Poszliśmy pod ulicą Zagórną, uskok mały, do Górnośląskiej, i pod ulicą Górnośląską do ulicy Woronieckiego. Jest taka ulica, która idzie w prawo, w lewo, w kierunku do Myśliwieckiej i aż do Agrykoli. Tam była droga jak autostrada na warunki kanałowe, pod Łazienkami, później pod Dworkową aż na górę do Puławskiej. A myśmy wybrali drogę taką, żeśmy poszli trochę dalej i na Górnośląskiej są schody, Górnośląska kończy się schodami i schodami wychodzi do ulicy Wiejskiej, Piusa, Myśliwieckiej. Tam jest duży upad kanałowy, że trzeba się dobrze wspinać do kanałów o mniejszych przekrojach. Są dwie drogi, jedna prowadzi na wprost pod Wiejską, pod Piusa w kierunku do Alej Ujazdowskich i później ewentualnie do włazu przy Wilczej. My zamiast tak, poszliśmy w lewo, pod Parkiem chyba Ujazdowskim i pod Placem Na Rozdrożu, pod Szucha do Puławskiej. Tu dopiero, na tym odcinku natrafiliśmy na szereg przeszkód. Były to bale, tak zwane dyle kanalarskie, to jest stosunkowo wąska, ale gruba na dwa cale, na pięć centymetrów deska. Dyle były spuszczane do włazów kanałowych i prawie, że zamykały całkiem światło eliptycznego kanału. Pozostawało tylko trochę miejsca między dylami a ścianą. Jednocześnie w licznych włazach, które w ten sposób były zablokowane, były uzbrojone granatami. W niektórych włazach na drutach były spuszczone granaty, trzeba było tylko zobaczyć, że on jest. Ponieważ ciemno, nieraz trudno zobaczyć, to nieostrożnie obchodząc się, można było spowodować eksplozję granatu. To nam zajęło dużo czasu. My wszedłszy o piątej rano gdzieś do włazu na Zagórnej, dopiero, szczęśliwie pokonawszy szereg przeszkód, o godzinie siedemnastej, a więc prawie po dwunastu godzinach, żeśmy wyjrzeli z włazu na rogu Rakowieckiej i Puławskiej.


  • I na Mokotowie pan już doczekał kapitulacji Powstania.


Tak. Patrol, o którym mówię, został rozdzielony, część została wcielona do oddziału, a reszta poszła na spoczynek, bo niektórzy byli niezdolni do walki.




Warszawa, 02 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński
Eugeniusz Wójcik Pseudonim: „Grej” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie "Kryska" Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter